Verte/Część pierwsza/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Verte |
Wydawca | Wielkopolska Księgarnia Nakładowa |
Data wyd. | 1921 |
Druk | L. Kapela |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część pierwsza Cały tekst |
Indeks stron |
Obszerny, jasny gabinet męski osnuwały sino-błękitne smugi dymu z cygara, włóczyły się sennie od ciemnych ścian, zdobnych w mahoniowe boazerje, do ciężkich adamaszkowych kotar u drzwi i okien, płynęły wysoko aż pod kasetony sufitu. Duże wygodne biuro obciążone papierami, księgami, foljałem listów i depesz nie posiadało żadnych zbytecznych przedmiotów, cacek biurkowych, prócz pięknego przyboru do pisania z malachitu z bronzami i kryształu. Z boku z prawej strony stała niezwykle wytworną i cenna ramka, dużego formatu, zamykająca w sobie podobiznę kobiecą. W stosunku do artyzmu ramy, blada odbitka obrazka nikła prawie, nie była to fotografja artystyczna, lecz powiększenie jakby z amatorskiego zdjęcia. Przy biurze oparty na nim jedną ręką, obok odsuniętego fotela, stał wysoki trzydziestokilkoletni mężczyzna, przystojny i bardzo rasowy, bez zarostu, dość smukły ale mężny, lekko pochylony, czytał depeszę, podaną mu przez sekretarza.
— Och, nic nadzwyczajnego, z Liverpoolu, znam tę sprawę, jest już u ministra, załatwione. Co dalej?...
Pytał niskim, matowym głosem, po angielsku.
Sekretarz, stojąc z boku biurka, wskazał paczkę depesz.
— Parę iskrowych, kilka zwykłych, kable z Ameryki i Indji, nadesłane przed chwilą i w nocy, — rzekł z uszanowaniem.
Dyplomata siadł przy biurku, odłożył cygaro.
— Proszę.
Brał depesze i czytał po kolei, dyktując na każdą z nich odpowiedź.
— Z Wiednia... do mojej teki. Muszę w tej kwestji porozumieć się z naszym ambasadorem... Berlin... iskrowa... wizyta Tirpitza u cesarza. Hm... per Bacco! Dalej...
Sekretarz podał telegram.
— New-York... Och, no, to wiem, proszę pisać.
— Dalej... Pekin... Tokio... ambasady rzecz opracują. Odpisane?...
— Tak. Oto list prywatny ministra z Londynu.
— Odłożyć. Depesze pierwsze.
— Kable z Aleksandrji i z Indji.
— Proszę, to ważne.
Zagłębił się w czytaniu, odpisywał sam i dyktował. Dwaj mężczyźni pogrążyli się w pracy, przerywanej kilkoma słowami zwięzłych pytań i odpowiedzi. Parę razy zadzwonił telefon, ustawiony na biurku, z ulicy dochodziły głośne ryki samochodów i turkot licznych pojazdów na cichym bruku. Za oknami gabinetu Paryż wrzał życiem w złotych potokach czerwcowego poranka.
Stukanie do drzwi. Wbiegł żywo służący w liberji.
— Depesza z Wiednia i poczta.
Sekretarz odebrał mu z ręki papiery. Artur Dovencourt-Howe sięgnął po telegram, rozerwał.
— Nic nadzwyczajnego. Hm... następca tronu, Ferdynand D’Este, z małżonką z manewrów górskich w Bośni wyruszył do Sarajewa. Zwykłe zawiadomienie ambasady.
Zatrzymał wzrok na tekście depeszy, pokręcił głową i odłożył ją na bok.
— Co więcej?...
— List z marką Southamptonu.
— Od matki, proszę na bok.
— List i mała paczka z Warszawy.
Dyplomata podniósł głowę.
— Z Warszawy?...
Błysk ciekawości zamigotał mu w ciemno-szarych, pysznie oprawionych oczach. Lecz w jednej chwili ściągnął ostre, energiczne pręgi brwi.
— Proszę na bok, to prywatne.
— List z Rzymu, z angielskiej ambasady.
Dovencourt zaczął czytać i znowu zajął się pracą. Jednakże w sekundowych przerwach rzucał wzrokiem na paczkę i list z Warszawy trochę niecierpliwie. Po paru godzinach powstali obaj od biurka.
— Skończone. Proszę pana powysyłać odpowiedzi, gdyby coś nagłego — telefonować do ambasady austrjackiej. Tam będę.
Sekretarz wyszedł, obładowany zwojami tek.
Dovencourt wolno zapalił cygaro, wyciągnął rękę po list i paczką, dłoń zadrżała mu nerwowo. Sprawdził adresy.
— Nie od niej! Więc....
Wąskie usta zarysowały się w linję sarkastyczną, jakby sam z siebie kpił. Spokojnie, z zimną krwią rozwiązał paczkę. Wypadła nieduża książka, dość ozdobna.
„Fatum” — Elża Burbianka.
Przez smagłą bladawą twarz mężczyzny przemknął cień, jakby lekkiej łuny i radości.
Gorączkowo już odrzucił okładkę, szukając dedykacji. Nie było ani słowa. Zsunął brwi, aż do ich osady, że tworzyły jednolitą mocno załamaną linję nad chmurą oczu. Teraz usiadł spokojniej, puścił duży kłąb dymu, jeszcze raz obejrzał całą książkę i z flegmą zaczął rozcinać nożykiem list od znajomego z Warszawy.
»Zastosowując się do danych mi poleceń Pańskich, wysyłam nową książkę wskazanej autorki. Przed kilku dniami zaledwo tomik ten wyszedł z pod prasy. Autorka bawi stale na Wołyniu u kuzynów swoich, Burbów, w Warowni. Od wiosny jest zaręczona z panem Tomaszem Burbą«.
Dovencourt-Howe powstał gwałtownie, szary na twarzy.
— Doskonale! tego tylko brakowało.
Zgniótł cygaro i odrzucił, dłonią silnie przetarł czoło.
— Tak, to niezwykła wiadomość.
Fałdy pionowe po bokach sarkastycznych ust pogłębiły się, na „Wargach osiadł wyraz przedewszystkiem bólu, który zwolna przechodził w zaciętość; oczy, zasnute powiekami, zamigotały siną falą gniewu. Upadł na fotel, cofnął się głęboko i ponownie odczytał list. Twarz miał mroczną, grozę — w skupieniu wysokiego czoła. Wąskie, długie, wytworne palce bladych rąk, świecące ciemnym sygnetem, targały trzymany arkusz, lecz się opanował, list złożył i wsunął do kieszeni.
— Tak... to... ciekawe. Co?...
Ujął książkę i znowu ją badał.
— „Fatum” wieczna manja fatalizmu, ale... dlaczego ten tytuł „Fatum“?...
Wzrok jego pobiegł w kierunku fotografji na biurku. Żywo po nią sięgnął, oparty ramieniem na poręczy fotelu, zatonął oczyma w bladej odbitce. Elża Gorska stała na niej w ciemnym kostjumie, na tle ruin jakiejś bramy starożytnej, snać nie pozowała, zdjęta była niespodzianie, migawką. Z ręki jej zwisał kapelusz, pochylenie postaci i głowy pozwalało się domyślać, że kogoś słucha, lub do kogoś mówi, uśmiechnięta wdzięcznie, ale zupełnie swobodnie. Zdjęcie dużo powiększone, chociaż słabe w retuszu, zachowało całą charakterystykę postaci i wyraz twarzy. Dovencourt patrzył długo, lekkie mgnienia błyskawic przelatywały teraz przez jego rysy, jakby dymem owiane. Wydłużyły się nieco brwi, sprostowały usta, rasowy mocny profil nabrał jeszcze więcej siły; energja i niezłomna wola tkwiły w pionowej bruździe, przerzynającej czoło. Cicha, jakby nieśmiała rzewność musnęła zacięte wargi.
— Elly... uroku mój — wybiegł szept.
Moment i — znowu szary zimny obłok przesłonił wszystko. Przysunął fotografję bliżej, popatrzał i, dotknąwszy dwoma palcami głowy Elży, wyrzekł twardo, z mocą:
— To się nie stanie.
Odstawił ramę.
— Dlaczego „Fatum“?... dlaczego właśnie ten tytuł?...
Otworzył książkę, przerzucał kartki zamyślony, jakby czegoś szukając wśród nich. Niecierpliwie chwycił nóż do rozcinania. Nagle zatrzymał się i spojrzał na zegarek. Nacisnął guzik dzwonka na biurku.
— Automobil! — zawołał krótko do służącego z lekkim półobrotem głowy i nagłem podniesieniem w górę jednej brwi, nieco feodalnie.
Poczem wstał schował książkę do szuflady, do portfelu włożył parę depesz, listów i wyszedł z gabinetu.
— Ambasada austrjacka! — rzucił szoferowi.
Samochód potoczył się wartko, ciągnąc smugę dymu, niekiedy rycząc przeraźliwie. Dovencourt-Howe jechał zamyślony, osnuwszy się sinawą zaćmą cygara. Wyobraźnia i myśl jego daleką była od strojnych ulic Paryża, duchem przenikał przestrzeń i szukał celu wytycznej, wskaźnika swego życia. Bunt miał w piersi po otrzymanej wiadomości. Głęboko sięgające pytanie zasadnicze wwiercało mu się w mózg brutalnie.
— Co ją do tego skłoniło?... miłość... kaprys... zmysły... czy rozwaga?... Jakaś zagadka psychologiczna.
— Rozwaga?... to nie ona... zresztą jakiż jej cel?... o ile by szła tylko za głosem rozsądku to... wszakże rozsądek jest poplecznikiem materjalizmu. Och, no, to nie Elly, nie jej styl... Więc patrjotyzm? zawsze to stawiała jako tamę, względy religijne?... Hm... patrjotyzm może, lecz miłość nie uznaje patrjotyzmu, to uczucie kosmopolityczne. Czyżby Elly zawahała się porzucić ojczyznę dla obcego, gdyby kochała? Zatem... co silniejsze w niej?...
Uczuł ostry sztylet zawodu.
— Zatem co... co?... — starał się o zimną analizę. — Uniosły ją nerwy, fantazja.... a!.. per Bacco! wszakże mówiła mi kiedyś — „pan jest szczytem mojej fantazji — koroną utopji“. Fantazja, utopja, zatem... marzenie. Czyż marzenie nie jest refleksem miłości?...
Cieplejszy strumień krwi ożywił jego chłodną flegmę. Wystąpiły zarzuty, skierowane przeciwko samemu sobie.
— Dlaczego czekałem jej powrotu, zamiast po nią jechać?... Moje listy?... nie odpowiada na nie. Skąd taka ufność w kobietę, że wróci? Cóż mię trzymało?... Stanowisko... ważne sprawy?... Och, no, mogłem sobie pozwolić na załatwienie najpierwszej. Zdobywam, co chcę osiągnąć, czyż nie zdobędę tego, co mi... najdroższe?... Umiem łamać przeszkody, czy tu ja będę złamany?...
Automobil stanął.
Dyplomata zamknął księgę swych rozmyślań o sprawach osobistych; trzeźwy, sztywny, przygotowany do spraw publicznych, wszedł do gmachu poselstwa.
Gdy w parę godzin potem powrócił do swego gabinetu, zastał sekretarza przy telefonie.
— Co tam?... kto?!
— Kapitan pancernika „Wielka Brytanja“ zawiadamia, że będzie tu za chwilę z kilkoma oficerami marynarki angielskiej.
— Dobrze, było co więcej?...
— Wieczorem konferencja dyplomatyczna, poufna u ambasadora angielskiego.
— Wiem, będę.
Sekretarz zawahał się.
— Cóż jeszcze, mów pan?
— Był telefon od pani markizy de Legue. Zaproszenie na obiad... i na operę.
— Och no, cóż pan odpowiedział?...
— Że pan jest nieobecny.
— Bardzo dobrze.
— Telefon ma być powtórzony.
— Odpowiedź ta sama.
Po wyjściu marynarzy dyplomata zamyślił się głęboko, rozważał coś, kombinował. Jego zimna twarz odbijała wewnętrzną moc ducha, niezłomną wolę człowieka o żelaznej energji i charakterze. Rysy miał wyraziste, wydatne, czoło skupiało w sobie wybitną inteligencję. Na zwartych, nieco zmysłowych, ustach osiadł ironiczny wyraz, będący już ich cechą znamienną. Fizjonomja ta zastanawiała wytworną rasą w połączeniu z jakąś energją lwią; twarz myśliciela i wodza. Nie był przejrzysty, był przedewszystkiem chłodny, zastygły w sobie. Przeczuwało się w nim naturę wybuchową, namiętną, ale ujętą w tak potężne okowy woli, że jej rozkaz samowładczy ujarzmiał wszelki bunt wewnętrzny, wszelki płomień. W przymrużonych lekko oczach czaił się szyderczy demon bezwzględny, okrutny nawet, zawsze myślący, ustępując miejsca czasem łagodnej tęsknocie, lub też iskrom pożądania, krótkim, jak piorun, a równie palącym. Teraz pod zsuniętemi powiekami mężczyzny dominowała poważna refleksja; po długiej rozwadze wyprostował się w fotelu ruchem zdecydowanym.
— W razie katastrofy wstępuję! Trzeba, — zresztą chcę!
Zakołysał mu się w wyobraźni przestwór morza, ujrzał płynące korowody żelaznych potworów, gigantyczne warkocze czarnych dymów z olbrzymich machin, usłyszał ryk tuby, gwizdawki, huk dział. Wielki pochód floty bojowej. On sam na mostku kapitańskim kieruje, prowadzi jednego tytana, okutego w pancerz. Uczuł dreszcz zapału. Kochał morze i marynarkę, jako dwie siły zbratane z sobą; wspomnienie lat, spędzonych pośród tych żywiołów, z którymi nie tracił kontaktu, lubił niezmiernie. Porywała go władza i czynny udział w tym imponującym mechanizmie ludzkiej twórczości.
Wezwał znowu sekretarza, wydał mu polecenie.
— Proszę zawiadomić mój yacht, aby 28 czyli jutro był od rana pod parą, muszę wpaść do Liverpoolu. Przyjadę do przystani autem, o której, to zależy. Sytuacja naprężona, niepewna.
— Dobrze. Są tu jeszcze listy prywatne.
— Wiem, załatwię je teraz.
Przemocą oderwał się od własnych myśli, zajęty znowu inną pracą.
Późno w nocy po posiedzeniu w ambasadzie Dovencourt-Howe wyraźnie podniecony, przechadzał się po gabinecie. Wypalił stos cygar, łamał się w sobie, szarpał. Człowiek ten, zimny pozornie, jak granit, kipiał wewnętrznie buntem i męką.
— Niepodobieństwo, niepodobieństwo... nie wolno mi teraz... Trzeba było wcześniej, na wiosnę. Nie ufać, nie dopuścić...
Przykre uczucie niesmaku zgnębiło go... „Trzeba było wcześniej”, jakież to nie moje! Jest przysłowie polskie „żal po niewczasie“. Kto to mówił?... Chreptowski w Nicei. Tak, żal po niewczasie u mnie. I to ja dochodzę do takiej likwidacji tej... mojej sprawy?... pozwoliłem się zaskoczyć, raczej prześcignął mnie — czas. Pozostał — żal. Co to za objaw mego niedołęstwa, czy zbytniej wiary w kobietę?... w tę jedną kobietę. Więc i ona nie występuje z szeregu?... Sądziłem inaczej. Teraz jechać nie mogę. A, nie! Dziwne brutalne połączenie mego zwykłego pewnika — mogę! — z obcym przybyszem — nie! Ja — „nie mogę“. Hm!
Uderzyła go analogiczna myśl.
— „Mogę“ — to ja, „nie” — to ów Burba, który mnie zaszachował. Przegradza mnie od niej. Nie... tylko przestrzeń jest między nami. Czas?... — zrobił ręką ruch przekreślający — nie zaważy tu, czas, to rozkołysana fala, oddala się i wraca; czas mi ją powróci. Burba... to przelot, rafa, latarnia morska, wysepka; — kontynent... to ja...
Rozdrażniony chodził po pokoju, otworzył szeroko okno.
Paryż spał, mrugając opalami klejnotów nocnych latarni. Błysnęła w oddali stalowa sztaba Sekwany, nitowana guzami świateł. Szum głuchy, nocny, płynął razem z mgłą łuny pod strop granitowego nieba. Rzeźwy podmuch, zabłąkany w labirynt gmachów i wierzyc, wpadł do okna i chłodził czoło Artura, rozpalone wewnętrzną gorączką, zmęczone myślą. Nasunął się zwarty łańcuch wspomnień zimowych z Riviery. Ostatnie trzy miesiące z nią, tylko trzy miesiące ją znał, po jej wyjeździe na Jasny Brzeg. Już nie wrócił i oto pięć miesięcy minęło od jej ucieczki. Pożegnanie na dworcu w Wiedniu ostatecznie go o tem przekonało. Był pewny, że powróci wkrótce. Słowa jej, które słyszał „mam przeczucie, że coś mię tam czeka, że to przełom”, policzył na karb jej egzaltacji i bujnej wyobraźni oraz skłonności do przesądów.
— O właśnie! — irytował się, — niezbita wiara w swoje fatum; pod tym kątem patrzy na wiele rzeczy... fałszywie, źle je nawet rozumie. Wiara zbyt wielka w przeznaczenie, w zabobony, natomiast za mała w siebie samą, skandalicznie za mała. Płomień temperamentu, zapału, w kleszczach bezprzykładnej niewiary w siebie. Ona nawet wątpi w tych, co ją kochają; dziwi się, że można ją kochać, że się podoba, ale o tem wie, ma swoją wrodzoną kokieterję, lecz się boi, by ją o zalotność nie posądzono. Agresywności nie posiada ani krzty nawet wobec tych, którzy są jej oddani. Per Bacco!... któż jest ów Burba... że ją zdobył? Och no, zyskał chwilowo... Kuzyn, obywatel. Czy ona sądzi, że tam jej fatalizm nie dosięgnie?... Czy ona idzie, czy pędzi na ślepo? Można to odczuć W jej utworach. Prawdą jest jej książka!
Podszedł szybko do biurka, wydobył tomik, przejrzał.
Wiersze, nowele, wrażenia.
Jął czytać. Zagłębiony w fotelu, podparłszy głowę zgniecioną kurczowo dłonią, wertował tekst uważnie, coraz ciekawiej, namiętniej. Do jednych i tych samych stronic powracał kilkakrotnie, odczytywał czasem głośno poszczególne zdania i okresy, zakreślał je ołówkiem. Książka go pochłonęła. Gabinet nasiąkał ołowianą omastą świtu, elektryczne rozety lamp żółkły, skupiały się w sobie, zbierając światło skrzętnie do swych stosów, jak rtęć, gdy rozprysłe perełki skupia w jedną całość. Srebrny poranek nasiąkły rumieńcem zorzy, położył się wreszcie despotycznie na biurku, brutalnie spędzając siarczano-rudą ćmę elektryczności. Paryż już huczał, dźwięczał pobudką nowego dnia. Dovencourt-Howe ocknięty podniósł oczy od książki, oparł na niej wytworną rękę ruchem stanowczym, jakby bezapelacyjnym. Ruch ten mówił wyraźnie: — „Zbadane“! — Wyraz twarzy, ściągnięcie czoła, brwi, układ ust, wszystko ilustrowało myśl zasadniczą, a zwycięską; — Jestem i trwam!
Z oczu trysnął ogień, usta błysnęły uśmiechem nagłym, krótkim, odrębnym — u niego, odsłaniającym białe zęby drapieżnie, trochę dziko. Wolno, z pewną pieszczotą ujął ramkę, położył na książce. Patrzył.
— Szukasz, błądzisz, walczysz, sama na sobie się mścisz..., naginasz się, łamiesz... daremnie. Moja fala wróci i odda cię mnie. To mój nakaz... to... konieczność nasza.
Postać kobieca na fotografji zdawała się ożywiać pod magnetyczną siłą jego woli, jego nakazu, jego szeptu. Był to teraz zupełnie inny człowiek, trzymając jakby w ramionach upragnioną kobietę, zatracił swój kamienny pozór. Oblane różową krasą wschodu rysy Elży zadrgały życiem, uśmiechem. Mówiły obiecywały.
Mężczyzna nisko pochylił swą twarz nad tą wizją jasną, fałdy surowe koło ust złagodniały pod tchnieniem uczucia. Otoczył fotografję splecionemi dłońmi, oparł na nich czoło i szepnął w głąb do uśmiechniętej kobiety:
— Trwaj... czekaj... Ty moja!
Długa chwila kontemplacji... może zaklęć...
Szmer u drzwi, wszedł służący; na widok czuwającego pana cofał się, zdumiony.
Mężczyzna drgnął, podniósł głowę.
— A... Baptiste... Już dzień? Przygotuj kąpiel! Czas do pracy.
Postawił ramę i rzekł już innym suchym, zimnym głosem:
— Dostarczyć nocne depesze!