Verte/Część pierwsza/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Verte
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa
Data wyd. 1921
Druk L. Kapela
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ
I.



I
Na skraju ciemnego boru i rozległych pól, pogrążonych w sinawo-białym tumanie zimowego wieczoru, stało dwu jeźdźców na tęgich koniach. Mężczyźni mieli na sobie futrzane tołuby i kołpaki, na nogach wysokie butforty. Obaj uzbrojeni byli w strzelby i rewolwery, jeden z nich miał bagnet, drugi szablę przy boku. Stali już kwadrans, milcząc. Tylko niepokoiły się konie, dzwoniąc munsztukami i prychając. Jeden z jeźdźców poklepał szyję wierzchowca dłonią w futrzanej rękawicy i zwrócił się do towarzysza.

— Wyglądamy jak pikieta kawalerji, albo jak bandyci, zaczajeni na podróżnych.
— Masz słuszność. Górska gotowa się nas przestraszyć — odrzekł drugi młodym, dźwięcznym głosem o minorowym brzmieniu.
— Wiesz co, Tomku, zróbmy kawał i nastraszmy ją, mamy po temu wszystkie warunki.
— Dajże pokój, baba jakaś egzotyczna, rozchoruje się, ataku nerwowego dostanie i co tu z nią poczniemy
— Prawda, że to jakaś wdowa. Pocóż ona przyjeżdża do Warowni?
— Zachciało się pani naszej zimy po upałach Riviery.
— To musi być histeryczka. Jak ty ją sobie, Tomku, wyobrażasz?
— Zupełnie jej sobie nie wyobrażam, rodzice ją mało znają, wiemy tylko, że jest stryjeczną, cioteczną, czy jakąś tam siostrą ojca i że się nazywa Elża Górska z domu Burbianka.
— Elża?...
— Tak się podpisała. Ojciec mówi, że na imię jej Leontyna, dlaczego się przerobiła na Elżę, to już dla nas tajemnicą.
— Ile ona ma lat?...
— Ojciec oblicza, że pięćdziesiąt kilka.
— Phi!!. To poco my tu stoimy?...
— To prawda, marznąć dla jakiejś baby. No, ale znowu narazić ją na wilki z racji jej pięćdziesiątki — to trochę... tego...
— Mogli wszak pojechać gajowi.
— A sport. Sam chciałeś, jesteśmy ochotnikami w tej wyprawie. Melu, patrz coś się czerni w oddali, prawda?
— To kępa tarnin przy drodze. W szaro-mętnej przestrzeni zdaje się, że ten punkt sunie naprzód. Złudzenie optyczne, nic więcej. Nas tu wilki opadną, zanim się baba przywlecze, a ty się spóźnisz.
— Dokąd?...
— Masz tobie. Zapomniałeś?...
— A... a!... Uprzedziłem Karolcię, że dziś zjawię się późno.
— Zbeczy się biedactwo i będzie wyglądała brzydko z czerwonemi oczami.
— Pojadę do niej jeszcze dziś.
— Ty z nią za delikatnie postępujesz.
— Jakto, nie rozumiem?...
— No, bo z taką tam dziewczyną... ceregiele...
— Ona mnie kocha.
— To tem lepiej... i łatwiej.
— Ty tego nie pojmujesz, Melu, a to takie proste. Słyszysz... janczary, więc jednak nie myliłem się, ten punkt to sanki. Patrz...
— Prawda! Zbliżają się. Wiwat! jedzie baba. Ogromnie jestem jej ciekawy pomimo jej pięćdziesięciu lat. Zawsze trochę przywiezie z sobą tchnienia Zachodu, którego się już tak dawno nie odczuwało.
Obaj ruszyli końmi kilka kroków naprzód, do drogi, patrząc na rozbiegane czarne bachmaty, które z prychaniem i dzwonieniem uprzęży nadbiegały, jak lewiatany, waląc z góry kopytami po wyślizganym torze. Ponad czarną masą końskich spasionych ciał czerniała wielka figura stangreta w kożuchu i futrzanej czapie.
Tomasz Burba poczuł jakiś szczególny dreszcz, krew napłynęła mu do mózgu gorącą falą.
— Co u djabła! — syknął.
— Co mówisz? — spytał Mel Uniewicz, lecz Burba szarpnął koniem i wyskoczył na środek drogi.
— Stój! — krzyknął donośnym głosem.
Stangret wstrzymał kłusaki. Z sanek wychyliła się niekształtna postać okutanej w futra kobiety.
Burba zdjął czapkę i przemówił grzecznie, pochylony lekko do przybyłej.
— Jestem Tomasz Burba, a oto mój przyjaciel, Melchjor Uniewicz.
— Wielki koniuszy dworu Burbów — dodał z ukłonem przedstawiony.
— Przyjechaliśmy tu na spotkanie pani, by ją przeprowadzić przez bór, w którym zdarzają się napady wilków — dokończył Burba.
Stangret dodał uwagę od siebie.
— Dziś straszno jechać, konie czujne aż dziwno, rwą się jak odurzałe i chrapią. Gromniczna tuż, to teraz najgorzej.
— Niech się szanowna pani nie lęka — rzekł Uniewicz — mamy broń i zresztą jesteśmy tu jako jej eskorta. Nie dopuścimy do wypadku.
— Bardzo mi miło powitać panów, zdumiewam się tylko nad... temi wilkami.
Alt jej głosu wywołał nowy dreszcz u Burby i szybkie spojrzenie w jej stronę. Uniewicz natomiast zanotował milczącą uwagę: Daleka od dziewiczego sopranu — głośno zaś dodał:
— Przyjechała pani do dzikiego kraju, po Rivierze odrazu... na wilki...
— Byle nie w ich paszczę.
— Ach, szanowna pani raczy być spokojną — tacy rycerze jak my...
— Pani pozwoli — odezwał się Burba, — że siądziemy na sanki, wierzchowce pójdą na przyprzążkę.
— Proszę panów.
Usunęła się na prawą stronę, przy niej siadł Uniewicz, mówiąc z przymileniem.
— Pragnąłbym teraz ucałować rączkę czcigodnej pani, jako naszej pupilki, więc o ile rączka nie nazbyt zamufowana...
— Zanadto zamufowana — brzmiała krótka, sucha odpowiedź.
— Aaa... pardon!
I Uniewicz zagryzł usta z lekkiej irytacji. Burba tymczasem pomagał stangretowi doprzęgać konie na orczyki po bokach dyszlowej pary, czwórka w obręk rwała się naprzód, strzygąc uszami.
— Czy duży ten bór? — spytała Górska.
— Pięć wiorst drogi, przecinamy go wpoprzek, — odpowiedział Burba.
— Ach, to olbrzym!
— Toż warownieckie bory, — znowu wtrącił stangret.
— A... do Warowni daleko?..
— Dziewięć wiorst.
Rozmowa umilkła. Po krótkiej chwili wszystko już było gotowe do dalszej podróży. Tomasz Burba usiadł obok stangreta, odwrócony twarzą do Górskiej. Ruszyli.
— Obejrzałeś strzelbę, Melu? Czyś aby spuścił kurki
— Cóż znowu, jestem przytomny.
— Bywasz niekiedy roztargniony.
— Nie mam powodu być nim teraz. W obecności starej kostycznej baby — dokończył w myśli.
Milczenie przedłużało się, przerwała je wreszcie Górska, wypytując o wilki, lasy i okolicę, wciągała do rozmowy głównie Burbę.
— Czy szanowna pani długo bawiła na Rivierze? — z umyślną uniżonością pytał Uniewicz.
— Dwie zimy po kolei.
— A lato spędzała pani w Szybowie? — zagadnął Tomasz.
Długa chwila ciszy.
— Nie.
Coś jakby śmiech drgnął w jej głosie.
— Więc pani przebywała stale zagranicą? Zazdroszczę jej tego. Cóż za szczęście być ciągle w ogniskach kultury Zachodu, w świecie cywilizacji, no i wśród cudów przyrody, — egzaltował się Mel. Burba mu przerwał:
— Jeśli o to chodzi, to i Szybów jest przepiękny. Byłem tam w wieku chłopięcym z kuzynem Joachimem, który mnie zabrał ze szkół na święta wielkanocne. Ale pani przebywała wówczas na kuracji w Warszawie.
— Kto... ja?
— No... tak, więc nie miałem przyjemności jej poznać. Szybów jest z natury piękny, przytem mąż pani, ś. p. kuzyn Joachim, ogromnie podobno Szybów ucywilizował. Wspaniała rezydencja, park, budynki...
Górska zakrztusiła się suchym jakimś, nienaturalnym kaszlem.
— Masz tobie, baba astmatyczka, — mruknął Mel do siebie.
— Przeziębiła się pani, — rzekł Burba.
— Nie, to już mój kaszel... chroniczny. Starość, na to i Riviera nie pomoże.
— Szczególnie szczera niewiasta, albo ma już sześćdziesiątkę — pomyślał pan Mel, jednocześnie zaczął z przesadną elegancją:
— Obmawia się pani.
Wtem stangret zwrócił się gwałtownie z kozła.
— Wilki... paniczu!!
Burba stanął w sankach.
— Gdzie? Widzisz ich?
— Konie tulą uszy i wspierają się na zadach, stado jest blisko.
Istotnie cała czwórka zaczęła się nagle cofać, jakby w popłochu; chrapliwy głos niby ryk wydobywał się z jej nozdrzy, grzywy i ogony ponajeżane, głowy na wygiętych szyjach pochylone w dół i nastawione, strzyżące niespokojnie uszy wskazywały na niechybne niebezpieczeństwo.
— Zatnij batem, Łukaszu, i wal całym pędem. Uważaj tylko na konie i drogę, reszta nasza rzecz! — komenderował Burba.
— Czy pan widzi wilki?.. — spytała Górska.
— Jest kilka sztuk w haszczach z lewej strony, będzie ich więcej. Baczność, Melu! wysuwają się bestje...
— Widzę.
— Szablę masz pod ręką?..
— Tak.
Burba zwrócił się gorączkowo do Górskiej.
— Niech się pani przedewszystkiem nie boi. Najwyżej proszę krzyczeć, krzyczeć z całych sił.
— Ależ pani kaszle, Tomku.
— Prawda. Zatem...
— Nic nie szkodzi, będę krzyczała, jeśli to pomaga.
— Paniczu, — napadają!
— Atakują! — zawoła? jednocześnie Uniewicz i skierował fuzję w stronę gąszczów.
Z czarnych otchłani boru wysunęło się kilka śmigłych, ciemnych ciał zwierząt i w podskokach biegło ukosem wprost na sanki.
— Jezus Marja! — krzyknęła kobieta.
— Pal!! — wrzasnął Burba.
Dwa strzały zlały się prawie z sobą; jedno ciało w skurczu śmiertelnym podskoczyło w górę i upadło cicho na śniegu. Ale z lasu jęły wysuwać się nowe bestje, sunąc szybko ku jadącym.
Rozległo się przykre nad wyraz kłańcanie zębów wilczych. Kudłate, zwinne zwierzęta atakowały konie, zabiegały z boku, z tyłu sań, a wark, szczek ich groźny mroził krew w żyłach. Stangret wygiął się w pałąk i, trzymając silnie wodze czwórki, wrzeszczał nieludzkim głosem, wpatrzony tylko w konie, czujny, uważny, snać obyty z podobnymi napadami. Konie, jakkolwiek rwały szalonym cwałem po śliskim gościńcu, świszcząc i rycząc nozdrzami, były jednak przytomne; strzały Burby nie straszyły ich wcale. Z wciśniętemi w szyję głowami, z zębami wyszczerzonemu i dzikim płomieniem w ślepiach broniły instynktownie gardła. Burba strzelał niemal bez przerwy. Z niesłychaną szybkością i zręcznością nabijał fuzję i palił tak celnie, że trupy wilków padały dość gęsto na białej drodze, lub też ranne z przeraźliwym skowytem wiły się w konwulsjach. Uniewicz strzelał nieco rzadziej i mniej celnie, ale z równą furją, klął przytem jak dragon i, nabijając fuzję, darł się świdrującym dyszkantem:
— Czekasz, jucho, na kulkę Uniewicza! — Hu!.. Ha!., szelmy zatracone, bij ich!.. Pal!.. Łup!..
Górska krzyczała donośnie, jakby hukając w lesie, jednocześnie podziwiała męstwo i zimną krew Burby. Drżała jednak na całem ciele, chwilami ogarniał ją lęk paniczny, zimny oblewał ją dreszcz, gdy nowe kudłate cielska wyłaniały się z boru.
— Na Boga! My się nie obronimy, — rzucała, przejęta zgrozą chwili, i tym głośniej zaczynała hukać:
— Ho!.. Ho!.. Hu!., hu!!. Haaaaa!..
— Skąd u starej baby taki głos, — dziwił się Uniewicz.
— Pani do reszty już ochrypnie — przestrzegał ją ironicznie.
Nagle Górska zerwała się z siedzenia i runęła całą postacią naprzód, wprost w ramiona Burby. Przeraźliwy, obłędny krzyk wypadł z jej piersi.
Stary, ogromny wilk wskoczył z tej strony na sanki i szarpał jej futro. Burba powstrzymał ją jednym ramieniem, drugim zaś zrobił ruch gwałtowny i wilk, rażony kolbą strzelby w głowę, zwalił się z sań.
— Niech się pani uspokoi, — rzekł Burba, sadowiąc zdrętwiałą kobietę na siedzeniu. Lecz nie dokończył zdania, gdy kilka wilków rzuciło się z przodu na konie. Burba strzelił po linji dyszla, konie skoczyły w bok i jęły ponosić.
— Trzymaj, trzymaj!.. Pal!!.. bij!.. — ryczał Uniewicz.
Zaczęła się walka straszna, pełna trwogi i okrutnej zaciekłości. Uczynił się zamęt, słychać było kwik koni, dziki przeraźliwy charkot bestji, który zlewał się z krzykiem Górskiej, Łukasza i Uniewicza. Nieustanne strzały i piekielne skomlenie i wycie rannych wilków potęgowało grozę chwili.
Burba nie stracił głowy, czuwał nad wszystkiem, kierował obroną.
— Niech mi pan da bagnet, — zawołała Górska.
Burba podał jej broń prędkim ruchem.
— Proszę ostrożnie.
— Tomek pal!.. nowe stado!.. — wrzasnął Uniewicz.
— Piekło się na nas sprzysięgło, czy ki djabeł, naboi nie starczy, — warknął Burba wściekły.
Ze zdwojoną furją zaczął prażyć wilki, których tyle padało, że atak ich stopniowo osłabł. Już tylko pojedyńczo doskakiwały do sanek, zajadłe z najeżoną szerścią na karku i świecącemi jak latarnie ślepiami. W spienionych pyskach łyskały potężne kły, kłańcające bezustannie.
— Tych położymy, psiakrew, co do jednego!. — krzyknął Burba.
— Ja już nie mogę — jęknął Uniewicz. — Ty strzelaj, ja będę kłół.
Rzucił strzelbę, wyrwał szablę z pochwy i tuż prawie zakłół wilka, skaczącego na płozy.
— Na Uniewicza czekałeś!.. wilkołaku, poznaj jego rękę, bestjo!.. Masz!
Szabla zgrzytnęła na czaszce drugiego zwierza. Trzeci wilk ranny kulą Burby zakręcił się koło sanek i skoczył na plecy Górskiej. Ale ona teraz nie straciła przytomności. Dała w tył mocne pchnięcie bagnetem. Ostrze ugrzęzło w ciele zwierza, ranny powtórnie zwalił się na nią całem cielskiem, rwąc pazurami futro, lecz natychmiast puścił, gdyż rażony trafną kulą Burby runął, z sanek.
— Jezus Marja! — krzyknęła Górska.
— Co się pani stało?..
— Mógł mnie pan zabić, strzela pan jak Artur...
— Jak kto?..
— Ach nic... strzela pan wybornie, kula przeleciała tuż koło mej głowy.
— Celowałem przecie do wilka.
— Proszę pani, — wtrącił Uniewicz, — Tomek potrafi kolczyk wystrzelić, nie drasnąwszy ucha.
— Mel, uważaj!.. już tylko trzy. Te nasze.
Jeszcze kilka strzałów; jeden wilk rozciągnął się martwy na drodze, jeden ranny skowyczał rozpaczliwym jękiem, ostatni cofnął się do sporej gromady swych towarzyszy, biegnących w oddali po obu stronach gościńca.
— W konie teraz, w konie! — krzyknął Burba.
Odetchnął szeroko pełną piersią.
— No... szczęśliwie. Czemu, u djabła; pochodni smolnej nie zabraliśmy, blask płoszy wilki, ale atak już się nie powtórzy.
Łukasz świsnął batem i pomknęli z chyżością prawie zdwojoną.
— Doganiają nas! — krzyknęła Górska.
— Atakują na nowo, — nie ocalimy się dziś od tych bestji.
Tom, strzelaj! Niech pani krzyczy! Las rozbrzmiał nowym krzykiem, buchnęło kilka strzałów, wilki doganiały sanie, znowu złowrogie kłańcania.
— Trzeba poświęcić jednego konia z orczyka — zawołał Uniewicz, — nie obronimy się.
— Nie, nie! Za nic! — krzyknęła Górska.
— Bór zaraz się kończy; żeby na polu nie było nowych stad, tak od tych uciekniemy, pocieszał stangret.
Walka, strzelanina rozpoczęła się na nowo.
Tymczasem wypadli z boru.
Z przestrzeni rozległych, białych pól powiał na nich silny podmuch wiatru ze śniegiem i zakotłował śnieżnym pyłem, porywanym prawie z pod kopyt koni.
— Dymka się zaczyna, — źle... — mruknął Łukasz.
— Co znaczy... dymka? — spytała trwożnie Górska.
— Zawieja śnieżna.
Wilki zziajane, biegły tuż za sankami, nie ustępując pomimo strzałów z placu.
— Głodne juchy, — mówił Uniewicz, — odprowadzą nas na kolację do Warowni.
— Trzeba im jutro przysłać w nagrodę, że nas nie zjadły, kilka baranów faszerowanych strychniną, — dodał Burba, nabijając strzelbę.
Naraz stangret zawołał:
— Paniczu, coś czerni się przed nami, jakaś gromada.
— Wilki?! — przeraziła się Górska.
— Bylibyśmy zgubieni, — rzucił Uniewicz, zaniepokojony tym razem.
Burba wytężył wzrok.
— Istotnie, jakaś gromada sunie ostro wprost na nas... co to jest, Łukaszu?
— Czy ja wiem, paniczu, ćma taka wielka, że i nie dopatrzysz... Jakby, paniczu, wilki, broń Jezu! tak już po nas; trzeba boczne konie odprzęgać, a to nie poradzim.
— Rób to zaraz do djabła zamiast gadać, czasu brak! — krzyknął Uniewicz.
— Nie, nie, nie róbcie tego panowie, — błagała Górska i zaczęła się głośno modlić.
— Szczególna chęć poświęcenia własnej skóry zamiast końskiej, ja nie myślę ginąć dla miłości koni... — oświadczył Uniewicz.
— Czy pan zwarjował?..
— Uspokój się, Mel, — rzekł Burba. — Niech się pani nie trwoży, to nie wilki, to — ktoś jedzie. Tabun koni wali.
— A prawda, gromada jeźdźców. Któż to?
— Hej! Kto jedzie?!
Zamiast odpowiedzi z gromady buchnął wrzask tak potężny, że aż konie przy saniach szarpnęły się i przysiadły na zadach. Jednocześnie z okrzykiem tym wyskoczyły z zaćmy śnieżnej rozbuchane bachmaty, nad któremi wznosiły się machające ramiona jeźdźców, zbrojne w kije i strzelby. Zadęły rogi myśliwskie i cała ta burza z łomotem, tętentem i wrzaskiem minęła sanie i z impetem wpadła na ogłupiałe wilki.
— Bij!.. Łup!.. Wal!.. Rznij!.. — wołały głosy podniecone, a wtórował im Burba i Uniewicz z niemniejszym zapałem.
Burba zwrócił się do zdumionej Górskiej.
— To gajowi i dworscy z Warowni, ojciec ich widocznie wysłał na pomoc.
— Skądże wiedział o napadzie?..
— Domyślił się, to u nas częste wypadki w tej porze.
— Musi słyszeli strzały we dworze, — rzekł Łukasz.
— Ruszaj teraz żywo, już tam oni zapędzą wilki na koniec świata, nam czas do domu.
Hałas, wrzawa, krzyki i strzały oddalały się W stronę boru. Sanki pomknęły naprzód. Pędem minęli białe męty ośnieżonych pól, zaczerniał przed nimi drugi las i huczał basem w szalejącej już na drodze zadymce.
W sankach milczeli.
Zaledwo wjechali w las, gdy od drzew oderwało się znowu dwuch jeźdźców.
— Kto to? — krzyknął Burba.
— Swoi, z Warowni. Gajowi...
— Ach, to Stacho Domalewski. Czy i tu może być napad?
— My stąd przepędzili duże stado wilków, poszły na niedźwiedzi bróg, już nie wrócą, wystraszone, ale zawsze bezpieczniej. Panicze już pewno ustali od strzelania.
— Słyszeliście?!.
— Hej, taka palba, jak w bitwie, po śniegu echo niosło. Starszy pan usłyszał pierwszy i wraz nas zwołał.
Sanki minęły gajowych; konie, wyzbyte lęku, pędziły raźnym kłusem, prychając radośnie. — „Zdrów, — zdrów!” — odpowiedział im Łukasz.
— Czy tu lud mówi po polsku? — spytała Górska Burbę — bo i stangret i gajowi mają tylko akcent małorosyjski?
— Cała służba dworska i leśna to polacy i katolicy, proszę pani. Ojciec wprowadził to u siebie i utrzymuje. Wioski małorosyjskie są prawosławne i mówią swoim narzeczem — poczem rzekł swobodnie: — ale będą nam w domu radzi, konie parskają ochoczo.
— Ja tam zdrów nie jestem, ani rad, — żalił się Uniewicz. — Ręce mi odpadają od strzałów, głowa pęka, psssia...
— A pani jak się czuje po tej przeprawie? — pytał Burba pochylony ku Górskiej.
— Wybornie, rozpamiętywam przebytą emocję i podziwiam... pana.
— Czemuż nie mnie? — jęknął Uniewicz, — napsułem wilków nie mniej od Tomka.
— Ale się pan bardziej sfatygował.
— Aha, o to chodzi! Bo ja nie lubię walczyć bez zasady.
— Pocóż pan jechał?.. Nie było zasady.
— Ale była ciekawość. Jestem zresztą wierny Tomkowi, — jak żadna kobieta, więc dla towarzystwa poświęciłem siebie... i swoją strzelbą przyczyniłem się do... ocalenia pani.
— Od wilków czy od... astmy? Ha, ha!..
Uniewicz drgnął, zmieszał się; ale nie było rady — słyszała.
— Widzę, że nie tylko głos, lecz i słuch posiada pani niezwykły.
— Bajeczny, — powtórzyła.
— Hm... to szczególne.
— Zwłaszcza w moim wieku. Takie — baby wszystko już mają przytępione. Ach, jak tu pięknie! — zawołała nagle, wychylona z sanek.
— Obraziła się, jak Boga kocham, — myślał Uniewicz.
— To już Warownia... oznajmił Burba.
— Jakże tu cudownie!
Przed nimi leżała polana leśna otoczona ze wszech stron czarnym borem. Na wzgórzu, prawie pod lasem, stał wielki gmach, jakby zamczysko odwieczne, najeżone strzelnicami, z łamanym dachem. Dokoła coś jakby wał sypany i pojedynczo stojące olbrzymie wiązy. Wszystko osnute zaćmą sypiącego śniegu, tylko z wąskich, wysokich okien przebijały zmącone światła.
— Jesteśmy w domu, — rzekł Burba.
— Jaka oryginalna rezydencja. Czy to był zamek warowny?
— Tak, kiedyś, stąd pochodzi nazwa Warowni. Ale to już dawno, zostały tylko ślady z przeszłości.
— Daj pokój!.. trącicie tu wszyscy archaizmem, aż miło, — zaprzeczył Uniewicz. — Warownia to mauzoleum, w którym przyczaiło się polskie quattrocento i siedzi tu sobie bezkarnie, kpiąc z obecnego wieku i ludzi. Pani, jako przedstawicielka zachodu i nowoczesnej kultury, odniesie tu zapewne takie samo wrażenie.
— Skąd pan wie, może ja jestem także jakieś cinquecento.
— Hm, możliwe, ale już pewno z odrobiną renaissance’u, — spodziewam się.
— Wysiadamy! — zawołał Burba trochę niecierpliwie.
Sanki zatrzymały się pod olbrzymim gankiem, wspartym na wysokich filarach. Potężne drzwi otworzyły się szeroko, buchnął z nich strumień światła i ciepła. Wysoka postać w tołubie stanęła w progu, a na ganek wytoczył się ogromny kudłaty niedźwiedź. Górska, wstępując na schody, cofnęła się odruchowo, lecz Burba podał jej rękę.
— Proszę się nie bać, to nasz stary Kajtuś, wierny przyjaciel.
Niedźwiedź podszedł do przybyłej, wspiął się na tylnych łapach i, wpatrując się małemi bystremi oczkami w jej zakapturzoną twarz, liznął ją językiem po policzkach.
— Kajtuś, dość karesów!
I Burba odsunął niedźwiedzia, mruczącego przychylnie.
— Jest już pani w Warowni legalizowana. Kajtuś — to wyrok! — zaśmiał się Uniewicz.
Wtem niedźwiedź warknął złowrogo i rzucił się z boku na Górską. Krzyknęła przerażona. Ale Burba go poskromił.
— To nic, poczuł pazury wilka.
Weszli do obszernej sieni, poprzedzani przez kozaczka w liberyjnym kożuchu.




II.

W wielkiej sali stołowej, z ciemnego dębu, pełnej odwiecznych portretów, jasno było od sutych lamp i palącego się ognia na olbrzymim kominie, który przypominał komin Żnicza. Całe kłody smolne buzowały się w nim rzęsistym płomieniem. Trzask i szum spalanych stosów drzewa raźnie i wesoło rozlegał się po sali. Przy kominie siedział pan Cezary Burba, zanurzony w głębokim fotelu, i palił fajkę na długim cybuchu. Włosy i bujne wąsy miał siwe zupełnie; oczy wyraziste, dawniej błękitne, dziś już jakby spłowiałe, patrzyły z zaciekawieniem na syna. Młody Burba, stojąc przed ojcem, opowiadał przeprawę z wilkami. Jego męska, wysoka, dorodna postać gięła się zręcznie w stronę starego. Obok Burby stał niski człowieczek zgarbiony, łysy, w okularach i, zacierając wciąż ręce jakby zmarznięte, wpatrywał się w opowiadającego z natężoną uwagą i potakiwał głową, często słowami.
— Tak, tak, jakbym widział bestje.
Około nakrytego stołu, razem ze starym lokajem krzątała się wiekowa już kobieta w czarnym koronkowym czepku na głowie.
— Byliście w opałach, widzę, — rzekł sympatycznym basem pan Cezary. — Dla was młodych to jeno rozrywka, ale kuzynka Górska musiała się przestraszyć.
— Pomagała nam jednak dzielnie.
— No, czyż tak?.. Strzelała?..
— Ee, nie, lecz broniła się bagnetem.
— Własnym.
— Wzięła odemnie.
— Przytem krzyczała tak wspaniale, że, zamiast niszczyć wilki, podziwiałem jej głos, — dodał Uniewicz z głębi pokoju.
Stary Burba odwrócił głowę.
— Co pan tam robi?
— Zalewam się starką i wchłaniam w siebie wędlinę, bo jestem głodny, jak stado wilków.
— Niechże podają wieczerzę, Jasióweczko! — zwrócił się do staruszki, — co tak długo pietrasicie?
— Wszak jeszcze panie nie przyszły — zaśpiewała przewlekłym akcentem zagadnięta.
— Cóż tak marudzą?.. pewno Leontyna przebiera się po podróży, zawsze była strojnisia, słynęła z tego.
— Wszak ona Elża, ojcze.
— Jąka tam Elża, Leontyna i basta!
— Nawet się przebierać nie może, bo po rzeczy na stacją posyłamy dopiero jutro.
— A prawda.
— Strasznie jestem ciekawy tej pani. Chociaż już mogą ją scharakteryzować, — rzekł Uniewicz.
— Naprzykład?
— Jest kostyczna, musi być zła i ma nadzwyczajny słuch. Nie jest też pewno urodziwa, bo tak się szczelnie woalem zasłoniła, gdy przeszła za panią Burbiną do dalszych pokojów, że nawet nie mogłem jej obejrzeć.
— Owszem, Leontyna była kiedyś przystojna, teraz już stara kobieta.
— I to pewno poważnie, bo sama się do starości przyznaje, co jest oznaką... — zaczął Uniewicz, lecz Tomasz nagle szepnął:
— Ciicho... idą panie.
Odstąpił od ojca, wyprostował się i wpatrzył w stronę, skąd dolatywały głosy. Przeszył go znowu silny jakiś prąd gorący, jak tam, w lesie, gdy ujrzał zbliżające się sanki. Twarz mu zapłonęła. Dziwny niepokój odbił się w całej jego postaci.
Spostrzegł to i Burba i Uniewicz.
— Tomku! — zawołał ojciec.
— Ha, ha, ha! — zgrzytnął szyderczy śmiech Uniewicza.
Drzwi w głębi sali otworzyły się, weszła okazała pani Urszula Burbina z wesołym uśmiechem na pełnej bladej twarzy; za nią wysoka, smukła, ciemna sylwetka przybyłej.
Oczy mężczyzn zwróciły się na nią badawczo.
— Pozwól, Cezary... — zaczęła Burbina rozbawionym tonem, gdy wtem szybko wysunęła się naprzód szczupła, zgrabna postać młodej kobiety, elegancko ubranej.
Z szelestem żywo podbiegła do starego Burby i podała mu obie ręce.
— Witam kochanego stryja, bo chyba wolno mi tak nazywać?...
Pan Cezary powstał z fotelu bezmiernie zdziwiony. Tomasz i Uniewicz stali z szeroko otwartemi oczami, bez ruchu, zdumieni.
Burba dopiero po chwili przemówił, trzymając podane sobie ręce, wpatrzony w nieznajomą.
— Ależ... z kim mam przyjemność?...
— Proszę zgadywać...
Stała przegięta nieco w tył, z odchyloną wdzięcznie głową strojną w orzechowo-złote włosy, upięte w węzeł. Ciemne oczy na jasnej twarzy śmiały się wesoło, białe zęby błyskały z rozchylonych, świeżych ust. Opięta w gładkie sukno, koloru ciemnego mahoniu, opasana złotym łańcuchem, z ramionami wyprężonemi, bo dłonie schowane były w rękach Burby, zapytała figlarnie:
— A więc kto ja jestem?..
— Chyba... córka Joachima i Leontyny z Szybowa, ale... nie słyszałem...
— Jestem wszakże z domu — Burbianka.
— A widzisz, Cezary!.. Przed chwilą i ja byłam w takim samym kłopocie. Ot, niespodzianka, — mówiła przeciągając pani Urszula.
— Kochany stryj zapomniał o Walerym Burbie, z Taraszczy.
— Walery?.. To przecie syn mego brata. Ożeniony z Renardówną.
— Jestem jego córką.
Nowe zdumienie odmalowało się na twarzy starca.
— Czyżby Elżusia? miała dziesięć lat...
— No, teraz znacznie więcej, teraz już cała Elża, nie Elżusia — zaśmiała się swobodnie i ucałowała pana Cezarego w ramię.
Uścisnął ją wzruszony, nie pozbywszy się jeszcze zdziwienia.
— No proszę. Witam cię, dziecko, całą duszą. Ale skądże znowu podpisałaś się Gorska? Zwiodłaś nas, figlarzu. Ot widzisz.
— Ani trochę. Mąż mój, Adam Górski, był bratankiem Joachima. Czyli że po raz drugi Burbianka za Gorskim. Ha!
— I także wdowa, — podchwyciła pani Urszula.
— Czy tak?.. moje dziecko. Czy tak?!.
— Tak, stryjku, od kilku lat.
— Biedactwo, taka jesteś młoda. Że też ja nie pamiętam, abym słyszał o waszym ślubie i...
— Wogóle stryjek o nas zapomniał.
Nagle żywym ruchem podała rękę Tomaszowi z twarzą pełną uśmiechów.
— Witam kuzyna a mego obrońcę, dwa razy wyratował mnie kuzyn z pazurów wilka.
— Nie wiedząc nawet, kogo ocalił, — śmiał się pan Cezary.
Tomasz nie otrzeźwiał jeszcze ze zdumienia, pochłaniał wzrokiem młodą kobietę. Gdy uczuł jej miękką, nerwową dłoń w swojej, schylił się nisko i niemal z namaszczeniem ucałował ją.
Gorska spłonęła rumieńcem. Twarz Tomasza, gdy podniósł głowę, zalana była ognistą łuną. Wszyscy spostrzegli pewną niezwykłość tego powitania i zapanowała dość długa chwila ciszy. Stary Burba ściągnął brwi trochę surowo.
— Oto drugi towarzysz podróży, pan Uniewicz.
— Ależ i my się znamy, zdążyliśmy się już nawet pokłócić na sankach.
Wesoło podała rękę Uniewiczowi, który ją tylko uścisnął bez słowa, ale bardzo głęboko się skłonił. Rodzaj tego drugiego powitania rozbroił pana Cezarego.
— Pozwól, Elżusiu, że dokończę prezentacji, — zawołał wesoło. — Oto pani Balbina Janowa Łomska, koleżanka i przyjaciółka mojej żony i naszego domu, a oto mój towarzysz broni i kompan serdeczny z czasów, kiedyśmy za ojczyznę walczyli w partyzantce, pan Dezydery Krywejko, nasz kochany sybirak, dwadzieścia pięć lat przebył na wygnaniu.
Gorska podała im rękę serdecznym, szczerym ruchem. Obrzucili ją życzliwym spojrzeniem, zjednani odrazu.
— No, tak teraz siadajmy do stołu. Urszuleczko, Jasiowo miła, każcie podawać wieczerzę, wszyscy głodni, a najwięcej pewno Elżunia.
Cezary Burba rozochocił się, uderzył w stół dłonią i zawołał wesoło:
— Cóż to, trunków nie widzę! Urszuleczko, serce, miodu nam daj, trzeba zapić godnie taką okazję, przyjazd mojej wnuczki; ty jesteś dla mnie wnuczka, uważasz duszko, wprawdzie przyłatana, ale wnuczka. Ty mnie dziadziem nazywaj.
— Owszem, jeśli wolno.
— Patrzaj, jaka dyplomatka. Ot, teraz widzę. Oczy masz zupełnie swego ojca, ciemno-zielone, czy bure?
— Kocie, dziadziu.
— Gdzież tam kocie, pfe! Szczere, wesołe i z takiemi latającemi świetlikami; te same ciemne łuki brwi, rzęsy, Panie Boże, toż konterfekt Walerego. A ojciec twój łobuz był niegdyś, pamiętasz ojca?
— Wybornie, umarł wszakże przed kilku laty zaledwo.
— Prawda, ciągle mi się zdaje, że jesteś dziesięcioletnią dziewczyną.
— A to już, stryjku, przewiała dwudziestka od tej pory.
— Cóż to znaczy, że masz niby trzydzieści lat?
— Skończonych.
— Bredzisz waćpani!
— Czy mam to uważać za komplement, czy przeciwnie?..
— Wszak smarkata jesteś.
— Cezary!.. — zgromiła go żona.
— Ach, przepraszam! No, ale cóż, toż ona moja wnuczka, choć taka światowa dama. Z kimże ty, Elżuniu, byłaś na Rivierze?
— Z wujostwem Renardami.
— Aha! No to wuj Renard pewno jak zawsze tylko grał w karty i kawę pił. Znam go z tego. A w Taraszczy kto?..
— Taraszcza oddana w dzierżawę. Tam zwykle przebywamy w lecie, nie w Szybowie, — uśmiechnęła się z wesołą przekorą do Tomasza Burby.
On drgnął. Zmieszał się nieco i odrzekł dość szorstko:
— Myślałem, że... kuzynka jest Joachimową Gorską, nie przypuszczałem takiej omyłki.
Spojrzała na niego ze zdziwieniem. Zastanowił ją jego ton.
— Chciałeś powiedzieć: niespodzianki?, — poprawił Uniewicz. — Tak, zrobiła nam pani zupełną niespodziankę. Ale teraz do charakterystyki pani, którą sobie zanotowałem, dodać trzeba jeszcze wielki spryt. W lot pani odgadła, że bierzemy ją za kogo innego.
— Och, to nie było trudne do spostrzeżenia... ta astma... naprzykład. Ha, ha, ha!
— Właśnie! Ta fatalna astma. Mille pardon! Niech mi pani wybaczy, proszę.
— Ależ, owszem, to mnie wcale nie — rozgniewało, tylko ubawiło.
— No, no, co to było takiego?.. Zaciekawiacie nas. Mówcież, — wołał stary Burba.
Elża zwróciła się do Uniewicza.
— Czy pan pozwala?
Skłonił się, rozkładając ręce bezradnie.
— Proszę pani, już trudno. Mea culpa!..
Zaczęło się opowiadanie szczegółów z podróży; Elża mówiła żywo i barwnie, śmiała się, żartując z Uniewicza tak, że pod wpływem jej wesołości i Tomasz się rozruszał. Zapanował szczery, sympatyczny nastrój przy stole. Pan Cezary i jego żona patrzyli jak w tęczę w młodą kobietę, wreszcie stary Burba rzekł do syna:
— Jak ty ją nazywasz, Tomku? — kuzynka? — ot mi etykieta, mów jej po imieniu, Elża... czy jak chcesz. Wszak ona twoja... Panie Boże, wszak ty dla niej jakimś stryjem?
— Brawo! będę teraz nazywała stryjkiem. Taki poważny stryj poważnej bratanicy. Taki zły.
— Czemuż zły?.. No zdrowie twoje, Elżuniu!.. Tomek, pamiętaj, że Burba, gdy pije zdrowie to do dna. Cóż tak sączysz przez zęby?
Gorska wyciągnęła kieliszek do Tomasza, stuknęli się tak silnie, że odłamek szkła z jego kielicha upadł z dźwiękiem na stół; rozlał się miód złotą strugą. Błękitne, ciemne źrenice Tomka głęboko wniknęły W rozbawione oczy Elży, jakby pytająco i badawczo. Ona śmiało wytrzymała atak, bez zmrużenia powiek.
— Gdzie się tłucze, leje... — zaczął pan Cezary.
— Tam się już... coś dzieje, — dokończył Uniewicz z naciskiem.
— Przekręca pan stare przysłowie. — sucho odpaliła Elża.
— Tam się dobrze dzieje — dokończył Burba ojciec.
Rozmowa potoczyła się swobodna, pełna życia i jakaś nowa w Warowni.




III.

W kawalerskim pokoju, na górze, Uniewicz stanął przed Tomaszem, podparł się pod boki. I patrząc na niego uważnie, i spytał:
— No... i co?..
Burba założył w tył ramiona, przyjrzał się towarzyszowi również pilnie i odrzekł krótko:
— No... i nic!
— Cóż ty na to?..
— Że wykierowała cię na kpa, nic więcej.
— Tylko mnie?..
— Zdaje się, ja byłem wstrzemięźliwszy w wytykaniu jej lat, chrypki.
— Ale to sprytna bestja, jak nas wzięła! A teraz sobie ze mnie żartuje.
Jak sądzisz, Tomku, co ona o mnie myśli?..
— Że jesteś źle wychowany.
— A w tobie odczuła salonowca, prawda?..
— Nie jestem salonowcem, lecz znam się na elementarnej grzeczności.
— Doprawdy?.. zdumiewające! Sztukę tę stosujesz z powodzeniem wobec... Karolci.
Burba, który chodził po pokoju, stanął nagle.
— Melu, czego ty odemnie chcesz?..
— Nic. Dziwię się, że nie jedziesz do Karolci. Miałeś być u niej jeszcze dziś.
— Owszem, pojadę zaraz.
— Ha, ha! w nocy? To ci Słupski wskaże drzwi.
— Bądź spokojny. Dobranoc.
Burba wyszedł z pokoju.
— Tomek, zwarjowałeś! Tomek, wracaj!!
Uniewicz wybiegł na korytarz i chwycił towarzysza za ramię.
— Nie znasz się na żartach czy co u licha? Mówiłem sobie dla kpiny, a ten zaraz traktuje to na serjo.
— Czego chcesz? jadę do Karolci, bo jej obiecałem i zamiaru nie zmienię. Ty idź spać.
Szarpnął się lekko i znikł. Uniewicz wzruszył ramionami, wrócił do mieszkania zły.
— Licho mi nadało Wspominać tę dziewkę. Pojedzie teraz, bo to już taka wściekła bestja. A byłby zapomniał, ja się nie mylę — mruczał do siebie.
Nie mógł zasnąć, myślał o Gorskiej; zżymał się na nią, to znowu chwalił ją sam przed sobą, wyszukując w niej różne zalety i wady. Wreszcie wstał, ubrał się i wyszedł cicho do stróża nocnego. Spytał o Burbę.
— Panicz pojechał konno.
— W taką zadymkę?..
— A tak.
— Dokąd pojechał?..
— Na Wyręby.
— Jeszcze go wilki napadną.
— Da sobie panicz rady. Nie taki bojący.
— Głupiś! — mruknął Uniewicz.
Okutał się szczelniej w futro i ruszył do domu. Ale zobaczył na śniegu pasemko światła wypadającego z okna pokoju, który zajmowała Gorska.
— Jeszcze nie śpi, cóż ona robi?..
Zawahał się, podszedł bliżej, znowu stanął. Uśmiechnął się sam do siebie.
— Ee... świństwo...
Walczył chwilę z pokusą.
— No, wielkie rzeczy!
Prędko podsunął się tuż do okna i rzucił ciekawe spojrzenie.
Po za cienką tkaniną firanki, przez podwójne szyby majaczyła sylwetka kobieca w bieli z rozpuszczonemi włosami.
— Czesze się, — zauważył w myśli Uniewicz.
Wpatrzony w niewyraźną postać niewieścią, coraz dokładniej odróżniał jej kształty, widział ruch wzniesionych rąk i nie odchodził od okna. Nie usłyszał kroków w miękkim, puszystym śniegu.
— Mel!..
Przejmujący szept ten otrzeźwił go. Zadrżał, jak złodziej, złapany na kradzieży. Ujrzał przed sobą Tomka Burbę.
— Słuchaj... to — podłość! — warknął — tamten.
— Cicho, nie wrzeszcz!
Wtem światło zgasło.
Odsunęli się czemprędzej od okna.
— Słyszała, i teraz będzie miała piękne pojęcie o nas, — syknął Burba.
— Mógł być stróż równie dobrze.
— Stróż mi właśnie wskazał, gdzie ty jesteś.
— Dam mu jutro w pysk!
— Wstydź się, Melu.
— Tego uczucia u mnie nie wywołasz. Cóż Karolcia?
Burba milczał.
— Wcześnie wróciłeś. Nie powiodło się, widzę.
— Karolcia śpi.
— O, pfe! To znak, że spadają twoje papiery. Winszuję ci.
Weszli na górę, rozbierali się w milczeniu, nie zapalając światła. Gdy się już ułożyli do snu, Uniewicz rzekł rozwlekłym trochę przez ziewanie głosem.
— Wiesz, że jednak ta Gorska to frontowa baba. Niby nic osobliwego, bo uroda tak sobie, przystojna, świeża, — ale powabna i coś ma w sobie... je ne sais quoi. Temperamencik zdaje się... zdrowy! Prawda? Tak... tak... Ta taraszczańska jest wcale...
wcale... Burba milczał.
— Cóż ty zaniemówiłeś? Przecie Karolcia spała, więc chyba nie z jej powodu te twoje nieme rekolekcje.
Milczenie.
— Ach, Tomek, nudny jesteś. Dąsasz się, sam nie wiesz dla czego. Mam wrażenie, że, zamiast u... śpiącej Karolci, wolałbyś być na mojem miejscu, tam pod oknem. Zazdrościsz mi i dlatego zły jesteś.
— Tfu! — rozległo się w pokoju z pasją.
— No, skoroś przemówił nareszcie, to teraz — dobranoc!




IV.

Elża ocknęła się z głębokiego snu, otworzyła oczy szeroko i ciekawie spojrzała dokoła.
— Warownia! ach tak, jestem w Warowni. Podróż koleją, potem sankami, wilki, wieczór w rodzinie Burbów i oto już ranek. Szary jakiś dzień, zima, brrr...
Wyskoczyła z łóżka, stanęła w oknie.
Śnieg i śnieg, białe wały, góry śniegu. Dokoła stoi czarny bór, oszroniony sadzią mrozu. Biała pustka, biel i chłód. Elża zadrżała. Przykre nad wyraz uczucie owładnęła nią całą.
— Poco ja tu przyjechałam.
Taki lęk wpełznął do jej duszy, taki żal za słońcem, błękitem i morzem, że nagle poczuła w oczach łzy. Ze ściśniętym sercem patrzyła na białe zaspy, na głębie leśnego wału i żaliła się sama przed sobą.
— Taka pustka, jestem tu jak za chińskim murem, cóż mnie tu zaniosło?..
Ze zwieszoną głową, apatycznie wróciła do łóżka.
Wspomnienie Riviery, pożegnanej przed kilku dniami, nie dawało jej spokoju. Wszystkie obrazy, widoki stanęły przed nią jak na jawie, zdławiła ją gnębiąca tęsknota. Tu zimno, biało, pusto, a tam, słońce zalewa potokami błękitne fale morza ukochanego, góry, winnice; całuje róże krwiste, ozłaca białe wille, pałace, hotele. Życie wre, bulwary szumią wesołą rozmową tłumów, jest szeroko, przestrzennie. Ach, tam jakoś życie porywa, unosi w krainę snów i baśni. A tu — taka głusza. Cóż ja tu robię w tej puszczy?..
Żywo sięgnęła do ręcznej walizki i wydobyła z niej duży zeszyt, oprawny w krokodylą skórę. Ułożyła się wygodniej w łóżku.
Otworzyła książkę w jakiemś miejscu. Uśmiech rozjaśnił jej twarz. Zaczęła czytać.

„Miałam dziś bardzo miłą chwilę. Zrobiliśmy wycieczkę do Antibes samochodem. Artur sam kierował motorem; siedziałam z nim, a poza nami starzy Chreptowscy i młodzi państwo D’Ivonie. Cudna jazda tym ślicznym ciemno-ponsowym automobilem Artura, kierowanym jego śmiałą, pewną ręką. Ciepły wiatr śmiga po twarzy, widoki wprost bajeczne zmieniają się kalejdoskopowo, jest wrażenie, że się ma przypięte skrzydła do ramion i że zależy od siebie tylko, by z szalonego pędu po ziemi wzlecieć natychmiast w powietrze. Rozmawialiśmy z sobą mało, czułam się daleko lepiej w tym upojnym milczeniu, a zdaje się, że i on także. Jego wzrok, skierowany na mnie niekiedy z pod lekko zmrużonych powiek, działał jak narkotyk. Nie słyszałam, o czem tam za mną rozmawiają, byłam całkowicie pod urokiem... bądźmy szczerzy... Artura. W Villefranche oczekiwał nas szofer, któremu Dovencourt-Howe oddał maszynę; byliśmy w porcie. Stał na kotwicy pancernik angielski „Wellington” — przygotowany już do odpłynięcia. Zwiedzaliśmy go, za protekcją Artura, przez niego oprowadzani. Jako oficer rezerwy marynarki miał tu, wstęp wszędzie, znał przytem osobiście kapitana. Imponujące wrażenie zrobiły na mnie potężne maszyny pancernika i wewnętrzne urządzenie tego olbrzyma. Dovencourt pokazywał statek nam wszystkim, do mnie jednak zwracał się wyłącznie z typowym swoim sposobem bycia, który, poza chłodną uprzejmością, kryje coś odrębnego, co działa na otoczenie, lecz na mnie najsilniej. Wysoko, na mostku kapitana, zdarzyło się, że zostaliśmy chwilkę sami. Artur rzekł nagle matowym głosem:

— Chcę mieć wrażenie, że płyniemy gdzieś po oceanie, daleko od ludzi i nieznośnego gwaru. Ale nawet złudzenia być nie może.
— Dlaczego?.. — spytałam.
— Och no, — byłoby inaczej.
— Jakby było?..
Spojrzał na mnie z pod rzęs, tak po swojemu, trochę z góry.
— Pyta pani przez ciekawość tylko, ja zaś nie lubię ciekawości niewieściej zaspakajać.
— Niech pan wycofa słowo „tylko” i, ową „niewieścią ciekawość”.
— Więc... mam odpowiedzieć?..
— Proszę.
Czułam, że płonę.
— Chce pani tego?..
— Tak.
Patrzył na mnie badawczo.
— A zatem płynęlibyśmy nie na pancerniku, lecz na yachcie Okeanos, który pani zna, na naszym yachcie, w świat, w przestrzenie, tam gdzie pani lubi, gdzie pani chciałaby być.
— I może kiedyś będę. — ... Gdzie... chciałabym być... — westchnęłam zcicha.
— Ale ze mną, — szepnął prędko. Wołano już nas z dołu. Całe towarzystwo nadeszło. Widziałam, że pani D’Ivonie przyglądała mi się uważnie swojemi bystremi czarnemi oczami. Artur był zimny, jak zwykle: sztywny chłód jego nie zdradzał żadnych wzruszeń. Po zwiedzeniu pancernika zgromadziliśmy się na przystani. „Wellington” odpływał właśnie. Kapitan statku żegnał nas, salutując, i rozmawiał chwilę z Arturem, poczem wydał jakieś polecenie załodze. Na pokładzie ukazała się orkiestra okrętowa, złożona z kilkunastu marynarzy z ogromnemi trąbami, błyszczącemi w słońcu. Gdy pancernik, uwolniony z kotwicy, ruszył od brzega, zadęto w trąby hucznie. Dźwięk śpiżowy, tchnący jakąś grozą, rozlał się po falach szeroko, melodja poważna, dość niezwykła i majestatyczna, przytłaczała jakby swą olbrzymiością, padała na wzniesione bałwany potęgą dostojnych tonów. Kapitan stał na swym mostku z dłonią przy kaszkiecie, cała załoga również. Spojrzałam na Artura. Kapelusz trzymał, uniesiony lekko nad głową.
— Czy to hymn narodowy? — spytałam.
— To hymn marynarki.
— Grają go in gratiam pani na jej cześć — dodał D’Ivonie, stojący obok.
Spojrzałam na niego zdziwiona.
— Ależ tak, — potwierdził uparty francuz, czarny i żywy jak żuk. Słyszałem, jak pan Dovencourt-Howe rozmawiał z kapitanem. Ten hymn, to owacja dla pani.
Z kolei spojrzałam pytająco w oczy Artura.
— Tak, — odrzekł krótko.
Zmierzyliśmy się wzrokiem i ja spuściłam powieki. Coś szczególnego miewa on w swych oczach, gdy tak na mnie patrzy. Nawet mu nie powiedziałam „dziękuję”, wydało mi się to zbyt szablonowem. W milczeniu obserwowałam odpływający pancernik. Jest w tem wyłączny wyraz, zdało mi się wówczas, że statek jest istotą żywą i czułą. Odsuwa się od brzegu wielki, pompatyczny, pyszny ze swych kominów i mocy, jest jakby nadęty butą, zda się być niezwalczony. Płynie dumny, wygląda wspaniale ze wzniesionym czołem; bierze zaborczo pod siebie rozkołysane fale, miażdży je żelazną piersią; z tyłu kolosalna śruba burzy wodę, aż pienisty szlak pozostaje po niej, niby olbrzymi ogon. W takiej chwili statek imponuje morzu, kpi sobie z fal, lekceważy góry bałwanów, idzie jak tytan, jak zwycięzca, przed którym morze rozpłaszcza się poddańczo. Uderza w oczy ta niewolniczość morza przy zwycięskim gmachu prącego naprzód pancernika. Jest złudzenie, że wchłonie on w siebie całą tę masę wód. Nie mogłam oderwać zachwyconych oczu od tych dwóch potęg, dążących ku sobie na spotkanie. Trąby grały jeszcze, wzmacniając wrażenie. Zwierzyłam się z niem przed Arturem. Byliśmy znowu sami, reszta towarzystwa stała opodal.
— Jaka pani wrażliwa — rzekł patrząc na mnie uważnie. — Potęga tego statku maluje się nie tylko w słowach, lecz i w oczach pani. Pani ma wyraz jakby... upojenia. Och no, chyba się nie mylę.
— Upaja mnie ta siła, a głównie hymn.
— Wspaniały! prawda? Nawet nie jest zbyt melodyjny.
— Ale potężny. Niech pan patrzy jak pancernik maleje.
Wskazałam mu statek, bezmiernie zdziwiona. Wielkość jego istotnie zmniejszyła się zdumiewająco. Coraz cichszy odgłos trąb umilkł zupełnie: statek wypływał na pełne morze. Wtem głuchy, ale wstrząsający huk rozdarł powietrze. Krzyknęłam lekko.
— To salwy z dział pancernika.
Nowe strzały zgromadziły całe towarzystwo na brzegu.
— „Wellington” żegna Villefranche po królewsku, — rzekł Chreptowski, gładząc swoje hajdamackie wąsy.
— Patrzmy teraz, — zwróciłam się do Artura.
Statek przestał grzmieć, kurzył tylko czarnemi słupami dymu i sunął naprzód zupełnie przeistoczony. Fizjonomja jego stała się całkiem odmienna; na pełnem morzu zmalał, skurczył się, wysmuklał i jakiś podkasany w sobie, pokorny śmigał po ciemnej fali, bez cienia dumy i poprzedniej pychy. Jakby go przeraziła potęga roztoczy wodnej. Teraz morze miało wygląd dyktatorski, statek zaś jak niewolnik poddawał się jego władzy, zdając swe losy na jego łaskę i niełaskę. Widok był tak plastyczny i pełen wyrazu, że Dovencourt uśmiechnął się.
— Skapitulował. Wygląda już, jak wasal przed suwerenem.
— Odniósł pan to samo wrażenie, co ja, — zawołałam z żywością.
— Czy panią to cieszy? — spytał.
— Bardzo, to dowód, że...
— Niech pani dokończy...
— Że... że pan jest subtelny w obserwacji.
— Och... pani nie to chciała powiedzieć. Per Bacco! zupełnie nie to...
— Więc, niech pan dokończy — palnęłam śmiało.
— Że się rozumiemy... i ten szczegół sprawił pani przyjemność.
— Tak, — odrzekłam z uśmiechem i zwróciłam się odrazu do Chreptowskich.
W drodze powrotnej szliśmy pieszo kawał drogi. Zboczyliśmy w jakąś dolinkę, gdzie mała ferma ugrzęzła w zieleni bluszczów, a mury zatrzęsione były pnącemi różami. Towarzystwo rozdzieliło się. Podeszłam do muru, który płonął w krwistych różyczkach. Nisko na drabince siedziało pięcioletnie „bambino” włoskie, czarne, jak mały negr, kudłate, z oczami wielkiemi i błyszczącemi niby dojrzałe wiśnie.Z trzymanej na kolanach miski wyciągał palcami długi makaron i jadł szybko, wpatrując się we mnie ciekawie. Gdy zbliżyłam się, chłopczyna widocznie przestraszony rzucił miskę i, niby wiewiórka, skoczył na drabinę, prędko, prędko wdrapał się na szczyt muru, usiadł na nim i patrzał na mnie z miną dowcipną, wyraźnie wątpiąc, abym za nim podążyła. Ubawiona, przemawiałam do chłopca, zachęcając go by zeszedł. Po chwili stanął przy mnie Artur i zaczął coś mówić do malca; żartowaliśmy z niego wspólnie. Patrząc w górę, nie zauważyłam jednak, jak Artur dwukrotnie oplótł mnie długą, wiotką pnączą róż, usianą czerwonemi gronami, koniec pnączy zaś zarzucił mi na ramię z bladym uśmiechem na ustach.
Oblałam się krwistym rumieńcem.
— Co pan robi?..
— Niech tak pozostanie. Jest pani uwieńczoną.
Pochylił sit i odciął pnącz od całości krzewów, gdy nadeszli państwo D’Ivonie.
— Cóż to za dekoracja? — spytała ona.
— Bajecznie pani w tych purpurowych gronach wygląda, — dodał on. — Jak to kobieta potrafi się ustroić, kokietka jednak z pani.
Śmiałam się ubawiona, ale Artur pospieszył z wyjaśnieniem:
— Och, wszakże to nie pani, lecz moje dzieło...
— Pana? a to ciekawe! — zawołała „Ivonka“.
Popatrzył na nią trochę ironicznie.
— Dlaczego — ciekawe?
— Bo to do pana nie podobne. Nie myślałam, że pan umie wpaść na taki pomysł.
— Czyli, że bywam niekiedy nieobliczalny.
Był znowu zimny, suchy i sztywny prawdziwie po angielsku. Takim go lubię, taki mnie porywa. Jego chłód jest dla mnie podnietą, bo dystynkcja Artura, i wykwintna rasowość postaci jego wybitniejszą się staje w tym spokoju, w tej zimnej krwi. Wsiadając do samochodu, znowu mi wskazał miejsce przy sobie. Pnącz różany zdjęłam z siebie, trzymając go jak szal na ręku, gdy wsiedliśmy, Artur rzekł z rzadką u niego żywością:
— Pojadę całą siłą motoru.
— Chce pan katastrofy?
— A pani?
— Ja zależę od pańskiego kaprysu, raczej my wszyscy.
— Pragnąłbym, aby pani siebie wyłączyła z tej liczby mnogiej.
Automobil fuknął głośno i popędził szalenie. Zaryzykowałam znowu pytanie:
— I... dokąd bym wtedy zajechała?..
— Tam, skądbym już pani nie puścił, — rzekł głuchym głosem.
Po chwili spytał:
— Nie obawia się pani tak szybkiej jazdy?
— Nie. Ufam panu.
— To dobrze, pani powinna mi ufać.
— A tamci państwo za nami?
— Ach, to pasażerowie przygodni, ja wiozę tylko panią, to mi wystarcza.

Elża Gorska zatrzasnęła książkę i upadła na poduszki. Ręce załamała nad głową.
— Poco ja tu przyjechałam, poco... poco?...
Zamyśliła się tęsknie. Postać Artura stała jej w wyobraźni taka, jak go pożegnała na dworcu w Wiedniu, dokąd ją odprowadzał, on, pamięta tę chwilę aż nazbyt dobrze. Gdy pociąg miał wyruszyć, doznała uczucia, że kończy się w tej minucie jedna epoka jej życia, a rozpoczyna druga — nieznana. Tak ją ta świadomość przejęła, że wrażenie to odbiło się na jej twarzy. Artur spojrzał na nią uważnie i rzekł:
— Pani się czegoś trwoży?..
Milczała, gdyż nie chciała przyznać, że odgadł. A Dovencourt rzekł znowu głosem matowym, stłumionym jak zwykle, gdy był czymś poruszony.
— Nie jadę z panią tylko dlatego, że jestem pewny twego powrotu. Pragnę, by powrót nastąpił jaknajprędzej. Pani zatęskni do słońca, do morza.
Zdawało jej się, że powiedział cicho: „do mnie“... lecz może podszepnęła to jej własna myśl. Pociąg ruszył, skurcz nieokreślonego bólu zdławił jej krtań, krzyknęła z głębi duszy:
— Tam coś mnie czeka!.. Przeczuwam...
— Czy on to słyszał? — Stuk hamulców, świst, wrzawa mogły zgłuszyć jej słowa. Artur szedł przy odchodzących zwolna wagonach i kłaniał się jej kapeluszem tak długo, aż utraciła go z oczu. Nie mogła się uspokoić, żal ją ogarnął i tęsknota nagła, silna. Był moment, że chciała wysiąść na pierwszej stacji i wracać do Wiednia, lecz rozsądek wziął górę, przytem była w owej minucie niemal pewną, że robi dobrze, odjeżdżając stamtąd. Tak być powinno. Trzeba raz wreszcie zdecydować się na poszarpanie tego czaru, który mnie owładnął, wydobyć się z matni jego wpływu, nie wracać więcej. Odległa Warownia wydała jej się ostoją życia, miejscem wypoczynku, gniazdem rodzinnem. Burbowie, których nie znała, ciągnęli ją ku sobie intuicyjnie i silnie, coś ją pchało do nich, w tę pustkę, do lasów, do głuchej wsi. Życie dotychczasowe wydało się jej blade i puste. Teraz nastąpi jakiś nowy akt decydujący. Im bliżej była granicy, tem milej odczuwała ciszę i spokój, płynący ku niej z mrocznych przestrzeni. Riviera, wujostwo Renardowie zacierali się w jej wyobraźni, jedynie postać Artura goniła za nią uparcie, wiążąc się z każdą jej myślą. I teraz oto Artur był przy niej, z nią, w niej.
— Wszak jeśli zechcę, powrócę, — utwierdzała się w świadomości własnej woli.
Uspokojona pozornie, szybko zaczęła się ubierać. Wkrótce weszła do sali stołowej, gdzie zastała wszystkich przy śniadaniu.
Po kawie i ożywionej rozmowie młodzi mężczyźni wyruszyli na objazd wilków, gdyż była w projekcie wielka obława. Pan Cezary zaś Wziął Elżę na indagację. Siedzieli we dwoje przed kominkiem. Młoda kobieta, zanurzona w fotelu, trochę sennie patrzyła w ogień, odpowiadając biernie na zapytania Burby.
— To nie długo chyba żyłaś z mężem, Elżuniu?...
— Cztery lata, dziadziu.
— Nie godzi się tak młodo dawać córki w małżeństwo: dzieckiem prawie będąc wyszłaś za Adama. Dzieci nie mieliście?..
— Nie.
— A czy ty, duszko... szczęśliwą byłaś?..
Elża spojrzała mu szczerze w oczy.
— Czy byłam szczęśliwą?.. Och, dziadziu, gdy owdowiałam, pomimo przerażenia, spowodowanego zetknięciem się tak bliskiem ze śmiercią, miałam uczucie, żem zmartwychwstała, że mi u ramion skrzydła wyrosły.
— Miły Boże!., a toż co?.. Takie było złe wasze pożycie?.. Czy nie kochałaś go?..
— Nie. Och, dziadziu drogi, to straszne wspomnienia, nie lubię do nich powracać, bolą mnie i ranią, to okres mego życia nad wyraz przykry.
— Jaki on był ten... Adam Gorski?
— Szlachetny i prawy, zresztą taki sobie, przeciętny.
— Wykształcony... inteligentny?..
— Średnio, dosyć zarozumiały, powolny, flegmatyczny a gwałtowny w wybuchach, uparty, trochę hipochondryk.
— Otóż to, akurat pasował do twego usposobienia. O ile cię już poznałem, to byliście jak ogień i woda.
— Eh, — odparła Gorska z niechęcią, poczem dodała:
— Bóg sam rozciął ten węzeł, jeszcze pół roku, rok a żądała bym rozwodu.
— Najświętsza Panno, — zawołała wchodząc pani Urszula. Co ty się chciałaś rozwodzić z mężem, Elżusiu?
— Siadaj, serce, proszę i nie dziw się tak, bo niema czemu, — odpowiedział pan Cezary, podsuwając żonie fotel.
— Zaczekajże, Cezary. Czy mi się przesłyszało, gdym wchodziła tu, czy ty Elżusiu mówiłaś istotnie, że miałaś się rozwodzić z Adamem Gorskim?...
— Był już ten zamiar, cioteczko, lecz Adam zmarł.
— Łaska boska, bo gdzież taka niemoralność w porządnej rodzinie.
Górska zapłonęła.
— Nie wiem, co nazywa się niemoralnością, czy życie z mężem niekochanym, czy uwolnienie się uczciwe ze wstrętnych więzów?...
— Co Bóg złączył, moje dziecko, tego człowiek nie rozłączy.
— Bardzo ładna zasada, lecz dla tych, którzy pragną być złączeni bez względu na uczucia.
— Rozwód, to dla kobiety wstyd, to hańba. Cnotliwa niewiasta o tem nie śmie pomyśleć nawet. I nigdy bym nie myślała, że ty... Elżusiu...
— Ja, ciociu, nie mam pretensji do cnoty.
— Elżusiu...
— Tak, ciociu, bo jeśli cnotę mamy w ten sposób rozumieć, że trzeba się oddawać biernie niekochanemu mężczyźnie, dlatego, że nas złączyła stuła, to nie uznaję takiej cnoty.
— Życie kobiety to poświęcenie siebie...
— Ta dajże spokój, Urszuleczko, serce, — zaśmiał się pan Cezary, — nie wszystkie kobiety mają tak dobrych mężów, jak ty, duszko, nie pochlebiając sobie, i nie wszystkie są zdolne do poświęceń.
— Powinny.
— Parafiaństwo, Urszuleczko. A to się jejmości na morały zebrało.
— Jegomość zato skłaniasz się już, widzę, ku nowym prądom. Pochwalaj takie teorje, pochwalaj, i niech Tomek to słyszy, jego przyszła żona podziękuje ci kiedyś.
Elży było przykro, ale zaśmiała się.
— Cioteczko, proszę się nie gniewać, ja nie jestem przedstawicielką żadnych nowych prądów, ani, broń Boże, teorji, ja jestem takie sobie dziwadło. Może inna kobieta byłaby szczęśliwa z Adamem Gorskim, lecz nie ja.
— Bo pewno grymasiłaś, nowoczesnym żonom wszystkiego zamało.
Elża zwiesiła głowę, nuda przesunęła się po jej wyrazistej twarzy.
— Może być, ciociu, — odrzekła biernie.
Burbina zwróciła się do niej zamaszyście.
— Dlaczego ty mnie ciotką nazywasz. Ha?..
— Bo ja wiem, tak jakoś...
— No, wszak jeśli Cezary dziadek, to ja babcia, nie odmładzaj mnie żadną tam ciocią. Mego wieku się nie wstydzę, mogłabym już dawno mieć rodzone wnuki.
— Powiedz, Elżuniu — spytał tajemniczo Burba — czy stara się kto o ciebie? Boć to niemożliwe, żebyś nie miała starających się, — dodał filuternie...
— Owszem miałam ich, ale...
— I nie tęsknisz, nie kochasz się?.. — miękko zapytała pani Urszula.
Elża nagle schyliła się do jej ręki, z rumieńcem na twarzy ucałowała ją.
— Nie, babciu droga, nie tęsknię do małżeństwa, bo miałam go dosyć.
— Wykrętnica jesteś. Patrzaj! — zaśmiał się staruszek. — Urszulka pyta, czy się kochasz, a ta skręca na małżeństwo. Już widzę po twojej minie, że tam w sercu jest jakiś zawadjaka. Co?..
— Dlaczego zawadjaka? Ha! ha, ha!..
— Tak zdaje mi się, że ślamazary tobyś już nie pokochała. Wystarczył Gorski, czy nie prawda?..
— Oj tak, dziadziu, tak.
Przytuliła się do ramienia pana Cezarego z uczuciem; drgnęło coś w jej głosie rzewnego, łzy zaszkliły w źrenicach. Burbowie spojrzeli na nią przychylnie. Stary człowiek gładził dłonią jej włosy.
— Ty jesteś dzielne, ale trochę biedne dziecko, Elżuniu. Coś ci dolega. Prawda?
— Czasem mi tak smutno, tak pusto w życiu. Ale poco ja to mówię? Weźmiecie mnie państwo za jakiegoś mazgaja.
Burba śmiał się.
— Ot, wynalazła podobieństwo, ona i mazgaj. Facecja! toż ty samo życie, Elżuniu. Boję się tylko, że u nas za nudno ci będzie; tobie trzeba słońca, wesela, zabaw, dużo ludzi.
— Nie, dziadziu, tylko słońca i ciepła, trzeba mi dużo, dużo serca.
— No, to ci obiecujemy, bo zjednałaś nas sobie... Ale powinnaś znaleźć jedno serce, które wystarczyłoby ci za wszystkie. I tak myślę, Elżuniu, że amatorów do takiej licytacji nie zabraknie.
— Tylko powinnaś teraz dobrze siebie zbadać i tego, kogo wybierasz, dodała pani Burbina, — żeby drugi raz...
— Nie myśleć o rozwodzie? — zaśmiała się młoda kobieta przekornie.
— A tak, bo Pan Bóg takich żartów z sakramentu nie lubi i nie pochwala.
Pan Cezary rozbawiony uderzył cybuchem w podłogę.
— Bodajże cię, Urszuleczko, toż chyba więcej o serce złamane chodziłoby Bogu, niż o...
— Nie bluźnij jegomość, bo już zgroza słuchać.
— No, dobrze, dobrze, dajmy spokój sakramentom, sercu i wszelkim wzniosłościom. Opowiedz nam, Elżo, o Rivierze, o krajach włoskich. Cuda tam, cuda. Byłem kiedyś za młodu w tamtych stronach, w Rzymie, a Rzym znasz?...
Elża rozweseliła się. Z ust jej popłynęły malownicze opisy natury południa, barwne obrazy, przesiąknięte słońcem, szumem morza, zapachem róż i magnolji. Jakby w panoramie, ujrzeli Burbowie Rivierę z całym jej bogactwem widoków i przepychem roślinności. Charakterystykę ludzi i tłumów, cechy zasadnicze danej miejscowości malowała Gorska z plastyką wybitną. Staruszkowie, siedząc przy kominku w odwiecznym modrzewiowym dworze, przenieśli się całkowicie wyobraźnią na południe do słońca i fal Śródziemnego morza, dokąd na skrzydłach własnej tęsknoty, młoda kobieta unosiła ich i siebie.




V.

Tomasz Burba oprowadzał Elżę po Warowni. Zwiedziła dom pełen odwiecznych zabytków, pamiątek, starych mahoni, bronzów, w którym rzeczywiście, jak słusznie zauważył Uniewicz, czaił się archaizm. Dwór ogromny, poczerniały ze starości, pokryty był dachem podwójnym, przypominającym jakiś kołpak rycerski, ciężki i zwalisty. Z dachu, po bokach, wyrastały wyższe facjatki i pięterka. Niżej zaś od stropu wybiegały ze wszystkich czterech stron małe występy, rodzaj balkonów pod daszkiem, „strzelnicami” zwane. Tomasz tłumaczył, że stąd często strzelają do wilków, gdy zwierzęta podchodzą pod sam dom, rozżarte z głodu podczas wielkich śniegów, zwabione do umyślnie rzuconego w pobliżu barana.
— Chciałabym kiedyś wziąć udział w takim polowaniu! — zawołała Elża, — to musi być ciekawe. Proszę cię, Tomku, nie zapomnij o mnie, gdy się zdarzy okazja.
Burba wesoło błysnął oczami.
— Ach, jeśli zechcesz, możesz tu polować na dziki, na łosie; wszelkiej zwierzyny mamy mnóstwo.
— Czy i Kajtuś rodem z tutejszych borów? — spytała, gładząc kudły niedźwiedzia.
— Z tych samych rejonów, ale mateczniki są w dalszych kniejach. Kajtusia sam złapałem, zabiwszy mu bezczelnie matkę; drugiego malca, jego brata, zagryzły ogary. Było to przed trzema laty. Jak on jednak przywiązał się do ciebie, Elżo...
— O, my jesteśmy w wielkiej przyjaźni z sobą.
— A jednak Kajtuś bywa wybredny, nie wszystkich lubi.
Zaciekawiły Elżę wysokie wały i fosa głęboka, resztki starożytnej warowni, miejscami już przerywane usypaną drogą lub mostem. Drogi pomiędzy wałami biegły jak w niskim, rozwartym tunelu. Na skraju jednej strony obwałowanego placu stał dwór, na drugim zaś brzegu czerniały ruiny zamczyska, nawpół już zmurszałe, rozsypujące się, lecz starannie strzeżone przez Burbów, jako wiekowa pamiątka rodzinna, przytem chluba rodu. Mury, fosa i wały — wszystko zasypane teraz było śniegiem, co bardziej jeszcze nadawało okolicy wyrazu niezwykłej tajemniczości. Wiązy potężne swym ogromem stróżowały starym ruinom i nowszym ścianom dworu, tworząc pomiędzy temi siedliskami niejako żywy i przyjacielski łącznik.
— Przepyszne są te wiązy nasze w lecie, — rzekł Tomek, — pokochasz je, Elżo, tak, jak my je kochamy.
— Hej, gdzie ja będę w lecie!..
— Jakto?.. Chcesz uciekać z Warowni?..
— Zabawnie mówisz to, Tomku. Nie ucieknę, lecz zupełnie naturalnie wyjadę w kwietniu do... Taraszczy.
— Nigdy w świecie na to nie pozwolę! nie pozwolimy! — poprawił się. — Zresztą Warownia najpiękniejsza w lecie, miałoż by wtedy ciebie tu nie być?
Spojrzała na niego zdziwiona, bo w głosie Tomasza zadźwięczała nuta żałosna i szczere zmartwienie odbiło się na jego twarzy.
— Ty nas nie opuścisz, — Elżo.
— Ależ zostanę, dokąd będę mogła, — zaśmiała się.
— Możesz zawsze, bo jesteś swobodna, nic cię nie wiąże, — chyba...
— Chyba co?..
— Może tęsknota za światem, znudzisz się w Warowni. Bo cóż, ja jestem nie zabawny, a Uniewicz...
— Zanadto zabawny, — dokończyła.
Burba roześmiał się.
— No, więc widzisz. Rodzice starzy...
— Mój drogi, twoi rodzice to okrasa Warowni.
— Masz tobie! Komplement. A po rodzicach — Kajtuś zapewne?..
Gorska śmiała się.
— A po Kajtusiu kto? jak sądzisz
— Hm. To już... Uniewicz.
— A właśnie, że ty.
Burba rozbawiony chwycił ją za ręce.
— Muszę wycałować, muszę. Za takie wyróżnienie — zaraz po Kajtusiu, należy się.
— Tomek, warjacie, rękawiczka mi pęka.
Patrzyła mu wesoło w oczy. Podobał się jej ten dzielny, męski typ o ciemno-błękitnych, marzących źrenicach na twarzy zawadjaki, trochę łobuzerski. Wysoka, zgrabna postać Burby W bekieszy, pochylona do rąk Elży, estetyczną była i rasową. Młodzieńcze czoło z pod odchylonej fokowej czapki świeciło pogodą i rzeźką brawurą. Długą chwilę patrzyli na siebie.
— Nie pojedziesz, Elżo, prawda?..
— Owszem, pojadę, ale jeszcze nie prędko, bo za dwa miesiące.
— Nie, nie, bo widzisz, ty tu jesteś jak kwiat w Warowni, a kwiat powinien kwitnąć dla tych, którym upiększa życie, to jego posłannictwo.
Dostrzegł na jej ustach lekki uśmiech.
— Co też ja mówię, wszak ty upiększać możesz życie jeszcze i innym... ludziom.
Elża milczała.
Burba nerwowo zdjął czapkę, wyprostował się, odetchnął szeroko i znowu ją włożył, wcisnął prawie na czoło.
— Pójdziemy do folwarku, nie widziałam go jeszcze, — rzekła młoda kobieta.
— Zabudowania folwarczne i ogrody są za tym laskiem, kilka stajen od dworu, mieszka tam rządca i ekonomowie. Nie wiem, czy interesuje cię gospodarstwo?..
— Co prawda, nie bardzo, ale konie szalenie lubię.
— No, to będziesz z naszych koni zadowolona.
Minęli szeroko most, bramą wjazdową murowaną i poszli ubitą drogą, pomiędzy oszronionemi ścianami sosen niebotycznych, ku czerwieniejącym się zdaleka murom folwarku. Elża opowiadała Tomaszowi swoje wrażenia z podróży, ale nie była ożywiona jak przedtem, milkła często, zapadała w zadumę. Burba ją obserwował, patrząc na nią z ukosa. Jej jasna twarz, wychylona z futrzanego kołnierza i czapeczki, była dla niego zagadką. Na ustach jej drżał uśmiech dziwny, brwi ściągały się często nad zamyślonemi oczyma, czasem przebiegła jasna łuna przez jej twarz, jakby wspomnienie niezwykle radosne, promienne.
— Coś w niej tkwi... — myślał Burba, i dziwił się, że dręczy go szczególny niepokój. Co to być może? Dlaczego taki lęk wpełznął mu do duszy?.. Dlaczego ta kobieta, nieznana mu jeszcze przed kilkoma dniami, interesuje go teraz tak bardzo, niepokoi.
Na pytania te nie umiał sobie odpowiedzieć.
Elża zaś z przyjemnością spostrzegła, że robi na nim wrażenie; pomimo to, ciesząc się z asysty dorodnego młodzieńca, odbiegała daleko stąd, hen, nad morze Śródziemne, ku kwietnym, słonecznym ogrodom, porównywała w myśli Tomasza Burbę z Arturem Dovencourt-Howe.
— Ten, to — wesoły, miły kompan, ale tamten...
Dochodząc do stajni, ujrzeli zdaleka skuloną figurę Uniewicza w obszernej lisiurze. Stał z rękoma schowanemi w rękawach i oglądał pysznego konia złoto-gniadej maści. Uniewicz klął, wymyślał na chłopca i nagle, spostrzegłszy nadchodzących, zwrócił się do nich żywo:
— Patrz, Tomek, co ta kanalja wyprawia, nie potrafi nawet konia na lince popędzać; Mustafa-Bej ciska nim jak własnym ogonem.
Burba bez słowa wziął linkę i bat z rąk stajennego, stanął prosty i sztywny, strzelił z bata raz i drugi, umiejscowił konia natychmiast i wprowadził go w tempo regularnego kłusa dokoła siebie.
— Poczuł rękę! — zawołała Elża zadowolona.
— Ba! — dopełnił zachwytu Uniewicz.
Miarowy tupot kopyt po równym zmarzniętym placu nie przerywał tempa ani na chwilę, koń wygiął szyję i z gracją, lecz posłusznie biegał wielkim kołem, prychając jeno dla dodania sobie fantazji w haniebnem poskromieniu.
Uniewicz wskazał na Tomasza.
— Piękny okaz siły, — prawda?
— Wygląda jak posąg.
— Albo, jak właściciel cyrku, tresujący dryganta.
Elża chciała się zemścić.
— Pan nie próbował tej sztuki?
— Ja, proszę pani, jestem nazbyt eteryczny, mnie taki smok przerzuciłby przez całą Warownię.
Jego szczerość podobała się Gorskiej.
— Pocóż pan wobec tego łajał fornala. Powinien pan własną słabość wybaczyć słabym.
— Tak, ale moją słabość ratuje rasa, którą posiadam, mnie wolno być słabym, jako dziecku starej, ewolucyjnej kultury, to nie jest osobiście moja wada, lecz atawistyczne dziedzictwo po zbytniej tężyźnie przodków moich. Siła fizyczna Tomka to wytwór kultury, której ewolucyjne skarlenie tknąć nie śmiało. Ale dla chama siła muskułów powinna być rzeczą całkiem naturalną. Co mu więcej pozostaje nad siłę i czego więcej od niego wymagamy? Siły i posłuszeństwa.
— Niech pan jeszcze doda: i — głupoty.
— A naturalnie, bo mądry siłacz nie będzie nigdy uległy, a już największą zaletą chłopską jest posłuszeństwo.
— Ej, panie, — narzekał pan na archaizm Warowni, ale i w panu spoczywa tęgi feudalista. Pańskie zasady trącą myszką. Taki teorje, jakie pan głosi, straciły kurs.
— Czy pani mówi tak z przekonania?
— Najzupełniejszego.
— Hm, bo pan traktuje tę sprawę doktrynersko, nie praktycznie. Nigdy się pani z kwestją tą nie spotykała oko w oko i dlatego jeszcze pani idealizuje tę klasę ludzi, wymagając dla niej nowszych ram, tymczasem oni najlepiej się czują w starych, a wyrażając się prościej — pod starym batem.
Elża patrzyła uważnie na mówiącego. Jego cienka postać, zbyt wiotka i wątła; jego welinowe, zapadłe nieco policzki i długi nos suchy; jasne oczy, błyszczące jednak dość żywo, świadczyły, że to atawistyczne dziedzictwo, o jakiem mówił, przejadło go istotnie aż do rdzenia. Mały, anemiczny wąsik i nieco wyłysiała z jasnych włosów czaszka, dopełniała obrazu tego typu młodego degenerata. Blade usta Uniewicza skrzywiły się trochę ironicznie.
— Doskonale rozumiem, co pani myśli, patrząc na mnie.
Gorska zmieszała się.
— Myślała pani, że już ja ze swoją postacią truposza nie powinienem głosić takich zasad o starych batach, nieprawdaż? Pani jest szczerą, niech pani nie ukrywa swoich myśli.
— Zaręczam panu, że nie określiłam go tak, jak pan przypuszcza, — odparła żywo.
— Więc coś w przybliżeniu, ale ja się nie obrażam, proszę pani. Jestem sobie zdechlaczek, co zawdzięczam w dużej mierze memu papie i resztę — sobie. Wiedząc, że niewiele mam z siebie do stracenia, traciłem ile wlazło i oto już jestem izolowany od mnóstwa pokus życiowych, jak wygasły samowar, nie wulkan, proszę pani, — to za nieodpowiednie określenie, — ale taki sobie aluminiowy samowar. Mam jednak zawsze wstręt do „czuhunu”. Pani wie, co to znaczy? Nie, otóż „czuhun” to podły gatunek żelaza, czyli owe chamstwo, o którem mówiliśmy. Pani ma słabostkę do chamów?..
— Nie lubię przedewszystkiem tej nazwy.
— Dla chłopów najwłaściwsza.
— Zbyt urągliwa. Z chłopami miałam niesłychanie mało styczności. W Taraszczy znam ich tylko z malowniczych strojów. W literaturze są sympatyczni i tacy jacyś żywiołowi.
— Proszę pani, w literaturze idealizuje się chłopa, najczęściej mało go znając. Biorą go ze stanowiska dawnego kmiotka, który do dzisiejszego typu chłopa zupełnie podobnym nie jest. Chłopu brak patrjotyzmu w całem tego słowa znaczeniu, miłuje on tylko własny kawał ziemi i to uczuciem pierwotnem, ponieważ jest ona jego żywicielką. Ziemia go karmi, więc ją ceni na swój sposób, ale jeśli dać mu inny dający większe zyski obszar na obczyźnie, pójdzie tam bez oglądania się wstecz.
— Czy pan mówi o tutejszych chłopach?..
— Tak, pani. No, tu istna dzicz, ale znam Królestwo; rzadko w której z tamtejszych okolic znajdzie pani odrębne natury. Gdzie jest większe uświadomienie, gęstsze szkoły, tam ludek bierze się do roboty, lepiej, gdy pracuje pod kierunkiem szlachty, gorzej, gdy słucha zagorzałych ludowców czy socjalistów, — ci chcieliby świat do góry nogami wywrócić i, miast budować, — burzą, dążąc prawie zawsze do własnej karjery.
— Tak, ma pan tutaj słuszność, znam takie wypadki. Widywałam panów ludowców w roli instruktorów kółek rolniczych i wiem, co o nich sądzić.
Uniewicz machnął ręką.
— Ach, pani, nikt ich lepiej nie zna, niż ja; byłem wszak obywatelem na Podlasiu i nawet czynny brałem udział we wszelkich zbiorowych lub indywidualnych pracach nad oświecaniem ludu. Miałem styczność często z takim jednym panem, no, nie daj Boże! Wielki partjota, a jakże! ludowiec i wywrotowiec, głośny jak rozbity dzwon — „kałakoli” wszystkim: zamożnej szlachcie obywatelskiej, bo z niej żyje. Obałamuciwszy naiwniejszych swoją ideą, ciągnie z nich dla siebie korzyści. Ale i chłopom świeci bakę, grając na ich wrażliwych strunach, brata się z nimi, pije, całuje i burzy na obywateli. Blagier przytem i chwalicholewa koncertowy. Ręczę pani za to, że ten obwieś dąży głównie do karjery i gdyby zdobył ją, wnetby zaczął sam grać rolę pana, bo to taki gatunek. Podobne indywidua trują lud, miast go krzepić. Chociaż chłopi w tamtych stronach to mądrale, poznają się często na takich farbowanych lisach.
— Mieszkał pan długo na Podlasiu?
— Większą część życia, pani.
Elża bystro spojrzała na niego. Uniewicz to zauważył.
— Pani się zapewne dziwi, że jestem tu rezydentem, co?..
— Ach, panie, niczemu się wogóle nie dziwię. — Jest pan przyjacielem Tomka, wiem o tem.
— I przyjacielem ich wszystkich, bo zacniejszych ludzi nie znam. To są już w dzisiejszych czasach unikaty. Nie jestem zależny, a gościnę u Burbów przyjąłem tak szczerze, jak mi była ofiarowaną. Dobrze mi tu w ich państwie, miewam czasem złudzenia, że jadę nie na swojej „bidce”, lecz na tęgim rumaku, jakby z warownieckiej stajni, której jestem koniuszym z własnego amatorstwa.
— A czy pracujecie tu państwo społecznie? — zagadnęła Elża.
— Eee, nie, pani, tu, na Wołyniu, lud cerkiewny nie nadaje się do kultury, jest pod wpływami popów, „uriadników” i ćmy „naczalstwa”, złożonego przeważnie z popowiczów. Lud głupi, ciemny, rozpity i leniwy. Na dwór patrzy z podełba, gdy zdaleka, z pokorą kłaniając się w pas, gdy u progu. Bydlęce instynkty i niewolniczość, przytem są chytrzy. Dwór im imponuje, zwłaszcza taka Warownia. Burbowie zresztą ogromnie są dobroczynni, mnóstwo rodzin wspomagają hojnie, obdarowują biednych, robią co mogą. Są szkoły cerkiewne, bo na inne rząd nie pozwala.
Nagle zawołał: — Niech pani patrzy: Mustafa-Bej mocuje się z Tomkiem, wziął na kieł, nie da się przyciągnąć, a Tom ani drgnie.
Burba istotnie zachował żelazną postawę, pomimo gwałtownych manewrów konia. Zmusił wreszcie zwierzę do ulegliwości i przyciągnął do siebie, głośno klepiąc jego wygiętą szyję. Koń zupełnie już poskromiony, chrapał nozdrzami przyjaźnie i muskał głową ramię swego pana.
— Odniosłeś nad nim bardzo ładne zwycięstwo, — rzekła Elża.
— Pogładź go, — zawołał Tomasz wesoło — to mój ulubieniec.
— Niech mu pani da cukru, — dodał Uniewicz, wręczając Elży cukier, wyjęty z kieszeni. — Albowiem konie i kobiety darzy się słodyczami.
— Przeciwnie — rzekł Tomasz — za zwycięstwo nad kobietą, słodyczą darzy... kobieta.
— Czy ty już dużo skosztowałeś takich słodyczy? — spytała Elża Tomka z zabawną miną.
— Nie umiem zwyciężać kobiet.
— Doprawdy?..
— Niech mu pani nie wierzy, wykręca się bestja. On leci na spódniczki, ale i spódniczki na niego...
— Fe! Wyrażenia pańskie zaprzeczają jego kulturze, — skrzywiła się młoda kobieta.
— Ależ, daję pani słowo honoru, że Tom nie może się niewiastom opędzić.
— Elżo, natrzyj uszu Melowi za mnie i nie wierz nic temu, co on papla.
— Więc nie chcesz mieć sławy zjadacza serc?
— Nie chcę, bo nie zasłużyłem na nią.
Uniewicz pochylił się do ucha Gorskiej.
— On jednego serduszka dziewczęcego nie może jakoś przełknąć, choć samo lezie mu w gardło i dlatego tak się broni.
— Zdradza pan przyjaciela, to brzydko, panie.
— Co wy tam szepczecie z sobą, moi państwo? — zawołał Burba.
— Opowiadam pani o twoich konkietach.
— No, no, nie zapędzaj się, chodźmy na obiad, rodzice już czekają.
Elżę zaciekawiła jednak wzmianka Uniewicza o owem sercu dziewczęcem, ale mając coraz więcej sympatycznych uczuć dla Tomka, przypuszczała, że jest to pewnie zwykła miłostka kawalerska, których taki Burba może liczyć na tuziny, a które w jego sferze nie wymagają zbytnich ofiar zadośćuczynienia. Odczuła tylko lekki niesmak i ukośnie, ze źle tajonym wyrzutem spojrzała na Tomka. On to spostrzegł i zmięszał się tak silnie, iż pod jakimś pozorem poszedł do budynków, pozostawiając Elżę z Uniewiczem. Gorska rzekła do towarzysza:
— Zdetonował pan Tomka niepotrzebnie.
— To. nie ja, tylko obecność pani.
— Czyż on ma się czego wstydzić?..
— Ależ bynajmniej. Tomek jest w tym stosunku czysty jak kryształ, powiem nawet za czysty. Obawiam się końca.
— Więc nie będzie zwykły w takich razach, to jest: krowa, prosiak i sto rubli?..
Uniewicz parsknął śmiechem.
— Skąd pani o tem wie?
— Wiem, — krótko odrzekła Elża, cała jednak ponsowa.
— Zabawne. Otóż, widzi pani w tym wypadku koniec taki wykluczony, tembardziej, że niema jeszcze nawet początku i to jest właśnie tragiczne.
— Nie rozumiem pana. Czyli, że to jest rzecz poważniejsza?
— I tak i nie, proszę pani.
— Ach, więc dajmy temu spokój, skoro to jakaś tajemnica. Tomku! — zawołała głośno W stronę stajni, — chodź, czekamy na ciebie!
Wesoło zagadnęła Burbę zbliżającego się i rozchmurzyła go odrazu. Uniewicz patrzył na młodą kobietę i myślał.
— Czy to zwykła próżność kobieca, czy też dotknęło ją to naprawdę?..
Szczera, wesoła twarz Elży była dla niego zagadką.

VI.

W wigilję wielkiej obławy na wilki Elża siedziała w swoim pokoju, zaczytana w pamiętniku z Riviery. Często jednak unosiła głowę z nad zeszytu i myśl jej wracała z dalekich przestrzeni do Warowni. Przymykając oczy, Elża gięła umysł swój gwałtownie, nachylając go ku rodzinie Burbów. Skupiały się wówczas jej brwi pod wpływem nakazu płynącego z duszy pod wpływem okrutnej a stanowczej woli.
— Wyrwać się stamtąd; wyrwać z tego koła czarów myśl, tęsknotę i cud wspomnień. Niech to wszystko spopieleje, niech się zapadnie w- mrok zapomnienia. Lecz czy to możliwe, abym zapomniała?..
Spuściła oczy na otwarty kajet. Zaczęła czytać:

— „Wdziękiem tchniesz cała,
Wdziękiem promieniujesz,
Wdzięk twój płynie z duszy,
Wdziękiem swym czarujesz”.

Czterowiersz ten usłyszałam z ust Artura, gdyśmy płynęli na smukłej „Tosce” po falach Śródziemnego morza. On sam wiosłował. Wyrwaliśmy się z towarzystwa, bo nikt więcej płynąć nie chciał. Dziwna rzecz, — często z wytrawnym wioślarzem bałam się wyruszać na pełne morze, lecz z Arturem czułam się zupełnie spokojną. Jego pewność siebie i zimna krew, przytem śmiałość i siła, z jaką swobodnie rozgarniał wiosłami spiętrzone bałwany, działały na mnie tak, że jechałabym z nim na koniec świata. Ufałam mu. Imponował mi. Jego ciemne, lwie źrenice, badały mnie z pod przymrużonych powiek. Jego usta ironiczne w wyrazie, trochę szatańsko skrzywione i twarz chłodna i sztywna, a taka wybitnie rasowa, o niepospolitym wyrazie, — wszystko to działało na mnie odurzająco. Byłam całkowicie pod jego wpływem. Zdaje mi się, że gdyby mi rozkazał skoczyć w wodę na dno morza, zrobiłabym to bez wahania. Cóż za szczególny objaw we mnie? Ale taki tylko mężczyzna potrafi mną zawładnąć, takiemu jedynie mogę się poddać i do takiego należeć z rozkoszą. Gdy wypowiedział ten czterowiersz, — zdrętwiałam. Artur wytrzymał mnie długo pod mocą swego wzroku, wreszcie rzekł matowym zimnym głosem:
— Ta improwizacja — to hołd dla pani...
— Nie posądzałam pana o liryzm.
— Ja sam się sobie dziwię. Wogóle odnajduję w swej istocie pewne zmiany od czasu poznania pani i zdumiewają mnie one. Per Bacco! — nie groziło mi nigdy nic podobnego. Nadzwyczajne!
— Więc obecnie grozi panu...
— Katastrofa. Hm!
— Nie trzeba, aby się pan przeistaczał.
— Dlaczego? — spytał.
— Bo zmieniłby się wtedy właściwy jego charakter.
Na twarzy Artura drgnęły lekko muskuły.
— Ale może wówczas przestałbym być — lodowcem — jak mnie pani nazywa.
— I zatraciłby pan swój typ, ja tak nie chcę!
Krótki błysk zamigotał z pod zmrużonych rzęs Artura; pochylił głowę z nikłym uśmiechem.
— Dla pani gotów jestem stać się nawet — biegunem północnym.
Zaśmiałam się wesoło.
— Ale już na — równik nie stać pana w żadnym razie?
Uśmiechnął się ubawiony.
— Hm, na równik?.. Och, no, lepiej zaniechajmy denatów nad tak krańcową zmianą atmosfery i nad tem, — kiedy by to nastąpić mogło... u mnie.
— Dlaczego? — brnęłam, — czy to temat... niebezpieczny?
— Trochę. Pani igra ze mną, pani Elżo. Ale tak nie można.
— Dlaczego?.. — powtórzyłam.
— Bo... ja nie pozwalam.
Chwilowy bunt powstał we mnie i zgasł, gdy spojrzał mi w oczy. Po dłuższem milczeniu rzekłam, patrząc mu prosto w źrenice:
— Pan jest pierwszym mężczyzną — który tak do mnie przemawia.
— Bardzo mi to pochlebia.
Zagryzłam wargi. Jego chłód zaczynał mnie nagle drażnić.
— Niech pan zawróci, nie chcę dłużej pływać.
— Jak pani każe.
Skierował łódkę W stronę brzega.
— Cóż znaczy takie nagłe ustępstwo pańskie?...
— Nie chce się pani sprzeciwiać.
— Doprawdy?.. Jakiż pan uprzejmy.
Artur milczał, tylko usta jego zarysowały się linją sarkastyczną.
On mnie lekceważy.
Jak bezpodstawnym jednak był mój wniosek, przekonałam się w kilka minut potem, gdy dobiliśmy do brzega.
Dovencourt wysiadł pierwszy i podał mi rękę. Nie sprowadził, ale prawie porwał mnie z łodzi. Gdy stanęłam na piasku, nagle, nie puszczając mnie, uchylił kapelusza skłonił się nisko i bez powodu, długo całował moją drżącą rękę. Coś gorącego było w jego oczach, zasnutych rzęsami. Mnie zaś oblał war. Żywo pobiegłam naprzód. On szedł za mną wolno, z flegmą zapalając cygaro. Ach, jak mnie ten anglik drażni i jak... porywa. Co się ze mną dzieje, na Boga, na Boga!
Tegoż dnia przedstawił mnie swojej matce, która bawi w Nicei. Wahałam się, ale prosił mnie o to, prawie nakazując. Lęk mnie ogarniał na myśl o spotkaniu tej wielkiej damy, chociaż była polką. Słyszałam od pani D’Ivonie, że bardzo kocha swego jedynaka. Pani Dovencourt-Howe siedziała w swym fotelu, na Promenade des Anglais, za nią stał nieodstępny groom, który ją wozi, gdyż lady Dovencourt cierpi na lekki paraliż nóg. Gdyśmy się zbliżali z Arturem, matka jego czytała dzienniki w cieniu wielkiego parasola. Trapiła mnie myśl, czy się jej podobam. Miałam na sobie skromny, ale elegancki kostjum ciemny i zgrabny Windhorst na głowie. Chciałam wyglądać dobrze. Podeszliśmy. Lady Dovencourt-Howe w swych czarnych etaminach i koronkach, wyglądała bardzo poważnie i surowo. Na siwych pasmach włosów spływała pajęczynowa czarna koronka; twarz blada jak z kości słoniowej i duże siwe oczy, — miały w sobie wdzięk i wybitny typ starej rasy. Gdy mnie Artur przedstawił, utkwiła w mej twarzy badawczy ale miły wzrok, poczem podała mi białą, wązką, wytworną rękę z uśmiechem.
— Przepraszam panią, że ją tak witam, lecz nogi mam słabe — rzekła bardzo uprzejmie. Wskazała mi miejsce przy sobie. Artur stał. Rozmawialiśmy chwilę o jej zdrowiu i klimacie, lecz szybko zmieniła temat, pytając o Polskę, o moje rodzinne strony i najbliższych krewnych. Zauważyłam, że chociaż delikatnie, ale wyraźnie bada mnie oczyma i widzi tylko mnie, osobę, człowieka, twarz, oczy, — nie przesuwa jak inne pospolite kobiety wzroku po szczegółach ubrania. To mnie do niej dobrze uprzedziło. Po pewnym czasie Artur odszedł do Palais de la Jeteé, by kupić bilety na jakiś koncert. Zostałyśmy same. Lady Dovencourt patrzyła na mnie uważnie, ja zaś pod tym przejmującym wzrokiem doznałam lekkiego niepokoju.
— Czego ona tak patrzy?..
Pytając spojrzałam na nią. Pochyliła się ku mnie i, kładąc swoją miękką dłoń na mojej ręce, rzekła z prostotą, cichym, słodkim głosem:
— Sądziłam, że... jesteś piękniejsza.
Uczułam żar na twarzy i jakąś wewnętrzną miłą falę ciepła. Dziwne wrażenie zdumienia z powodu tej szczerości pierwszy raz poznanej kobiety, — zawstydzenia, że zawiodłam jej nadzieje i radości... głębokiej radości, że pomimo, iż nie jestem piękną, jaką powinna być kobieta w mniemaniu tej pani, by zainteresować jej syna, to jednak... to jednak...
Prawie odruchowo, wiedziona szczególnym popędem uczucia i wdzięczności dla jego matki za tę jej szczerość kochaną, która mi tyle, tyle powiedziała, pochyliłam się nagle do jej ręki i ucałowałam ją gorąco. Staruszka drgnęła, poczułam jej serdeczny uścisk i dotyk ust do mojej skroni.
— Przepraszam cię, dziecko, za moją bezceremonjalność, jestem polką jak i ty. Bardzo się cieszę, że pani nie... obraziłam, to miły dowód, że nie jesteś próżną.
W tej chwili podszedł Artur z kimś jeszcze. Podczas ogólnej rozmowy spoglądał na mnie z pod rzęs. Znalazł sposobność, by powiedzieć:
— Ma pani zorzę promienną na twarzy...
— Bardzo mi się podobała pańska matka, — palnęłam najniedorzeczniej.
— Tak... To mię cieszy. Posiada więc moja matka taki wpływ czarujący.
— Tak, to jej wpływ.
— Muszę to zbadać głębiej.
Nie mówiliśmy o tem więcej. Jestem istotnie pod wrażeniem tej dostojnej pani. Ma niezwykle szlachetną postać i coś, co przykuwa do siebie. Jest polką a jednak wyszła za anglika i była bardzo szczęśliwą. Dovencourt mi opowiadał trochę o jej rodzinie, pochodzącej ze starego i zacnego rodu z Wielkopolski. Gdy była mowa o jej rodzinie lady Dovencourt rzekła
— Burba... to stara i dobra szlachta.
Boże... Boże... co mi w głowie.
Artur wywiera na mnie wpływ niebywały, niepokojący. Przed zabawą kwiatową w Monte-Carlo państwo D’Ivonie i jeszcze parę osób zaprosiło mnie do ukwieconego samochodu, który miał otrzymać pierwszą nagrodę. Automobil czarny w kształcie torpedy zatrzęsiony był ponsowemi gwoździkami. Tonął w gwoździkach. Panowie w czerni, panie postanowiły być w sukniach czarnych jedwabnych z pękami gwoździków purpurowych przy gorsach. Miałam szaloną ochotę być w tym samochodzie, tembardziej, że mi mówiono, iż proszonym będzie również Dovencourt. Całe towarzystwo zebrane w hotelu paryskim omawiało szczegóły zabawy. Otoczono mnie kołem, prosząc o decyzję ostateczną. Artur stał nieco dalej, rozmawiając z Verrunim, Włochem. Słysząc, że mnie przynaglają, przerwał nagle rozmowę i utkwił we mnie wzrok badawczy, pytający. Zachwiałam się w swoim postanowieniu. Poprzez głowy otaczających mnie osób, patrzałam w przymrużone oczy Artura z dreszczem niepokoju, czując, że on mi coś nakaże. Artur wolno obcinał cygaro i z twarzą zimną, sztywną jak posąg, z lekko pochyloną głową nie spuszczał ze mnie wzroku, którym mnie wprost zniewalał. Odczułam go i jak zahypnotyzowana po długiej chwili walki z sobą odmówiłam udziału w zabawie kwiatowej, chociaż perspektywa jeżdżenia pięknym, ukwieconym samochodem uśmiechała mi się bardzo. Ale nie! On mi tego zabrania, on tego nie chce, czytałam to w jego oczach. Odmowa moja wywołała zdumienie i oburzenie, widziano bowiem poprzednio mój zapał i szczerą chęć do tej zabawy.
Artur proszony o to samo, odmówił grzecznie lecz stanowczo. Odetchnęłam. Gdyśmy się znaleźli oboje w parku, spytałam go wprost.
— Dlaczego mi pan nie pozwolił na taką dla mnie przyjemność... Tak tego pragnęłam.
Na jego twarzy drgnęły muskuły, oczy spuścił na mnie, objął mnie całą tym aksamitnym wzrokiem i rzekł miękko:
— Jednak pani odmówiła.
— Bo pan mnie do tego... skłonił... Nie byłabym, w stanie w onej minucie przyjąć zaproszenia. Za nic.
Ujął moją rękę i, odwracając ją dłonią do góry, ucałował krótko, chyląc nisko głowę. Oblał mnie żar, szliśmy chwilę milcząc, poczem on rzekł matowym głosem:
— Widok pani w tym samochodzie defilującym w tłumie, w gronie tych osób, w uniformie tych pań byłby dla mnie zbyt przykrym. Jestem egoistą, więc panią izoluję dla siebie tylko. — Unosi mię duma, że mnie pani... zrozumiała.
— Czy tylko to... — spytałam nieśmiało.
A on odrzekł ciszej z naciskiem.
— Może zbyt wiele mógłbym wypowiedzieć, ale niech mnie pani zawsze jednakowo odczuwa, wówczas wątpliwości znikną. Tego pragnę.
Szliśmy długo bez słowa.
Zupełnie, zupełnie jestem przez niego opanowana.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wtem jakiś szczególny odgłos zwrócił uwagę Elży. Podniosła głowę i przez kilka chwil nasłuchiwała pilnie. Z poza okna, zda się z pod ziemi płynęło przeciągłe wycie jakby jęk żałosny.
— Co to jest?... Upiory cmentarne sabat swój odprawiają... Co to się dzieje? — spytała Elża samej siebie z przykrym dreszczem trwogi.
Usłyszała pukanie. Z okrzykiem skoczyła ku drzwiom i gwałtownie szarpnęła je. W progu stał młody Burba.
— To ty, Tomku! co się stało?
Tomek milczał, chłonąc ją wzrokiem. Elża oprzytomniała. Dopiero teraz spostrzegła, że jest w negliżu. Cofnęła się żywo w tył zawstydzona.
— Przepraszam, jestem nieubrana.
Z poza zamkniętych drzwi spytała powtórnie:
— Co się stało, Tomek?..
— Nie trwóż się... Elżo... tylko sądziłem, że jeszcze nie śpisz.
Drżący głos jego, jakiś zupełnie zmieniony, mimo trwogi, rozśmieszył ją.
— No nie śpię, ale o co chodzi?
— Słyszysz, wilki wyją, przyszedłem, aby cię ostrzec, że zaraz będziemy strzelali.
— Teraz, w nocy?...
— Ze strzelnic, więc bałem się, że cię przestraszymy. Zresztą myślałem, że nam zechcesz towarzyszyć. Wilki są pod samym domem, pożerają barana, możesz je z okna zobaczyć.
Gorską ogarnęła gorączka myśliwska.
— Ach, Tomek, zaczekajcie na mnie, zaraz przyjdę. Nie idźcie bezemnie na strzelnicę.
— Poczekam na ciebie tu.
— Dobrze, dobrze.
Zamknęła drzwi i jęła się szybko, jako tako, ubierać. Po kilku minutach zgasiła lampę i wyjrzała przez okno. Gdy oko oswoiło się z mrokiem, dostrzegła w oddali, w zaćmie śnieżnej, kilka ciemnych punktów kręcących się zajadle. Dreszcz nią wstrząsnął.
— Niebywała rzecz!
Wyszła na korytarz.
— Tomek, jesteś?..
Burba podsunął się w milczeniu i wziął ją za rękę.
— Chodźmy tędy prosto na schody; trzymaj się mnie, Elżo.
Oparła się na jego ramieniu, a on ją wiódł przez ciemny korytarz w zupełnej ciszy nocnej. Trzymał ją silnie i miękko. Elża słyszała przyśpieszone bicie jego serca i odczuła, że dzieje się z nim coś niezwykłego.
— Czego tak drżysz, Tomku, czy to tak się objawia żyłka myśliwska?..
Tomasz milczał.
— Okropnie jestem ciekawa tego polowania. Co ci jest, Tomku? nic nie odpowiadasz.
Tomasz nagle przystanął. Podsunął Elżę naprzód, ku schodom, i zawołał zdławionym głosem:
— Idź na górę, te schody cię zawiodą... na strzelnicę, ja... zaraz przyjdę.
Puścił jej rękę i szybko oddalił się.
— Tomek.
Ale Burby już nie było.
— Oszalał, — przemknęło przez myśl Elży. Wzruszyła ramionami i pobiegła na górę. Stopnie schodów, obite grubym wojłokiem, głuszyły jej kroki. Nagle owiał ją chłód i czyjaś ręka ujęła ją za ramię.
— Cicho. Czy to Elża?..
— Ach, to dziadzio?..
— Gdzież Tomek?..
— Po coś tam poszedł jeszcze.
— Marudzi, a już najwyższy czas, wilki tuż. Cicho...
Elża, wciągnięta przez starego, stanęła w rogu strzelnicy pod daszkiem, Obok niej stał Uniewicz i gajowy, Stacho Domalewski, obaj ze strzelbami, gotowemi do strzału. W drugim rogu znalazł miejsce stary Burba i sybirak, pan Krywejko. Uniewicz podał Elży lekką i zgrabną fuzję.
— Proszę, to dla pani przygotował Tomek.
Wzięła broń, radośnie zdziwiona.
— Ach, panie. Czy będę mogła strzelać?...
— O ile pani czuje się na siłach.
— Ale czy trafię do wilka?..
— Ba, to inna rzecz.
— Ciiiicho, — ostrzegał stary Burba niecierpliwie.
Umilkli. Młoda kobieta patrzyła w dal na czarny bór i ciemne żywe plamy wilków na śniegu. Zaczynała się niepokoić coraz więcej, wytężając wzrok przed siebie. Tymczasem wilki zbliżały się do domostwa, a gdy już słychać było ich wark i charkotanie, stary Burba syknął cicho ze złością:
— Tomek, błazen, nie przychodzi.
— Czemu nie strzelacie? — w samo ucho Uniewiczowi szepnęła Elża. Lecz on położył tylko palec na ustach.
Elża stwierdziła niesłychaną czujność wilków. Najbliższe z nich stanęły jak wryte, nastawiły słuchy i kręciły trójkątnemi głowami, węsząc. Oczy ich świeciły w ciemnościach, jak małe płomyki.
W tej chwili cicho wsunął się Tomek. Był bez czapki. Stanął przy Uniewiczu i w milczeniu wziął swoją strzelbę.
— Pal, Tomek, — szepnął ojciec.
— Coś ty kąpiel brał? — spytał jednocześnie Uniewicz.
Huk strzału zatrząsł, zda się, ścianami domu. Wilk najbliższy rozciągnął się na śniegu. W ślad za pierwszym strzałem huknęły trzy inne i znowu Tomek pociągnął za cyngiel. Pomiędzy czarnemi plamami martwych wilków żywe biegały we wściekłych skokach, spłoszone, ogłupiałe z przerażenia. Jeden zapędził się prawie pod sam dom.
— Ten mój! — krzyknęła Elża i wymierzyła.
Jednocześnie z nią strzelił Tomasz Burba tak, że dwa te strzały zlały się w jeden. Nieruchome cielsko na śniegu było jego rezultatem. Gdy Gorska po strzale spojrzała przed siebie, nie było już na pobojowisku ani jednego żywego wilka, — czerniło się tylko kilka trupów. Przerażone stado zwierząt w panicznej ucieczce dosięgało już lasu.
— Brawo, pani Elżo! Pyszny, śmiertelny cios, — wołał Uniewicz.
— Śmiertelny duet, niech pan powie, — sarknęła gniewna.
— Ach, więc pani zauważyła?
— Tomek wyrwał się jak Filip z konopi z tym swoim strzałem. Mógł tego wilka darować mnie.
— Toż zostaw, Elżuniu, wilk poszedłby w bór cały, a teraz, ot leży bestja.
— Mogłam go sama zabić.
— Ach, facecja, na to trzeba wprawy. No, udała się zasadzka. Zejdźno, Stachu, serce, i przelicz, ile ich tam jest, a uwolnij brytany z więzienia. Ja strzelałem tylko raz.
— A mnie strzelba spaliła na panewce, — żalił się Sybirak.
— Ja dwa razy, — rzekł Uniewicz.
— I ja dwa, — dodał Stacho, — ale najwięcej walił panicz.
— Strzelałem cztery razy, — mruknął Burba.
— I pół, — dodała Elża zła, — ja zaś tylko pół, złożona z tego całość zabiła wilka.
— Nie, wilk jest wyłącznie twój, ja spudłowałem.
— Dziękuję ci, Tomku, za twoją uprzejmość, ale trzeba dać świadectwo prawdzie. Trudno!
— A przedewszystkiem nie przyznawaj się nigdy do pudła wobec kobiety, — rzekł Uniewicz tonem mentorskim.
— Otóż właśnie, słuszna uwaga i doświadczona, — zaśmiał się stary Burba. — No, a teraz spać, mili państwo, wilki pozbieramy jutro, jeszcze nad nimi psy odprawią larum.
Zeszli razem ze strzelnicy. Gdy w korytarzu oddawali sobie dobranoc, pan Cezary, całując głowę syna, zawołał zdumiony:
— A toż co, lałeś wodę na głowę, czyś tak spotniał? Patrzajcie, jakby nurka dawał, taka mokra głowa.
Uniewicz zaś dodał:
— Odrazu to spostrzegłem i pytałem, czy brał kąpiel. A on sobie widocznie jak Kmicic wodę na łeb lał. Ale chyba nie z powodu wilków...
Tomasz milczał. Gdy podszedł do Elży, nagle chwycił jej obie ręce i gorąco, namiętnie prawie do ust przycisnął. Nikt tego nie spostrzegł. Tomek podskoczył za ojcem i Uniewiczem, Elża zaś wpadła do swego pokoju z dziwnym jakimś dreszczem. Rozebrała się szybko i położyła, nie zapalając światła. Była pod szczególnym wrażeniem, natłok myśli nie pozwalał jej zasnąć. Wzrok Tomka, gdy mu otworzyła drzwi, i późniejsze jego zachowanie się, było dla niej nazbyt wyraźne, by nie zrozumieć, co się z nim dzieje. Spostrzegła to zresztą już parokrotnie. Odkrycie to bawiło ją i wzruszało, dziś jednakże drgnęło w niej jakieś inne uczucie i zaniepokoiło ją silnie. „Jakże można, czyż to możliwe, wszak tamten jedynie istnieje i panuje”, — robiła sobie wymówki, a sumienie odpowiadało: „wszak odtrąciłaś tamtego i wspomnienie o nim zatracić chcesz, dopełnia się twój wyrok łatwiej niż przypuszczałaś, ucieczka z pod wpływu tamtego odniosła skutek”. „Ja nie chcę, nie chcę, nie chcę!” — wołała strwożona. „Czemu kokietujesz Tomka?” — zapytał inny głos wewnątrz. „Czemu?” — pytała sama siebie w zdumieniu — „nie znam celowej i sztucznej kokieterji, więc jeśli robię to bezwiednie, czyż moja w tem wina?..”
Rozmowa z własnem sumieniem nie uspokoiła Elży. Przeciwnie, obrony nie znajdywała przed sobą, gdyż istotnie Tomasz podobał się jej coraz więcej. Tak różnił się od Artura, ale pomimo to był dziwnie pociągający nieprzemożną siłą kontrastu. Tamten niepokoił, drażnił, — ten oddziaływał raczej kojąco, łagodził nerwy pomimo swej buńczuczności i zawadjactwa. W tamtym przeczuwało się pod grubą powłoką lodową ogień, podsycany zwolna i umiarkowanie, — ten oddziaływał wybuchowo jak płomień, który parzy, ale jest miły i nie wzbudza lęku. Tamten porywał trochę po szatańsku, — ten unosił, jak burza. W tamtym był jakiś urok tajemniczy a potężny, czasem wzbudzający grozę, — w tym bezpośrednio przebijał czar młodej i dzielnej natury męskiej.
„Ten złoty Tomek, jest dla wszystkich zrozumiały, — Artur dla wybranych”, — myślała Elża, pełna wewnętrznej podniety.
Myśli tłoczyły się jedna za drugą, sen odleciał zupełnie. Obrazy Riviery nasuwały się plastyczne, pełne życia i kolorytu. I powoli, powoli — Warownia, Burbowie, strzelanie do wilków, zima, śniegi, bory, wszystko to malało, nikło gdzieś, zapadało, wreszcie rozwiało się zupełnie. Majaczył najdłużej Tomek Burba i jego oczy, te dziwne oczy, gdy spotkały ją w białym negliżu. Widoki jasnego brzegu panoszyły się despotycznie. Nadpływały coraz nowe, zasłaniając sobą wszystko. Tomek Burba jeszcze trwał: jego oczy i głowa, zlana wodą. Istotnie, — archaiczny, kmicicowy sposób, gaszący zapały, widocznie skuteczny, bo jakże on później celnie walił do wilków. Tomek trwa, ale oto nasuwa się wysoka rasowa postać Artura, smukła i taka wykwintnie patrycjuszowska, więc Burba nagle maleje i chwieje się, jego oczy ciemno-błękitne, takie energiczne i pełne iskier, gasną, zacierają się pod mocą magnetyczną przymrużonych źrenic tamtego. Dovencourt wypływa na falach wizji niby potężny pancernik, przed którym szybko, szybko cofa się żaglowiec — Tomek. Wreszcie zatonął zupełnie w spiętrzonych falach morza wspomnień. Wizją, tęsknotą, wyobraźnią stanęła tam wśród słońca, błękitów, kwiatów i słodkiego szumu morza. Widzi się oto na tarasach Monte-Carlo. Jest wieczór, niebo granatowe, a przezrocze, jakby czarny djament, połyskujący mnóstwem brylantowych gwiazd. Taki sam czarny djament, tylko płynny ma pod stopami. Poza nią kasyno jarzące od świateł, niby wielka czarodziejska latarnia zaczarowanej nocy. Dalej błyszczą hotele, pałace; coraz wyżej, wyżej lśnią pojedyńcze światła, ogniki lamp. Przed nią, poza płynną taflą czarnego djamentu majaczy Monaco, łyskające słabem światłem, nikle również zarysowuje się świetlna szarfa bulwaru Condamine na prawym brzegu. Latarnie oddalone gasną wobec magnackiego przepychu rakiet, tryskających z wyniosłego cypla Monaco. Jest jakaś uroczystość i dlatego puszczają cudowne te ognie. Na tarasach tłumy wyległe z sal gry kasyna, zebrane z całego wybrzeża. Stoją Chreptowscy, D’Ivonie z żoną, ale Artur i Elża są nieco odosobnieni od wszystkich, poza tłumem. Przed chwilą ona, zmęczona gwarem sal gry, uciekała na górę gmachu, do bibljoteki. Spotkała Artura już przy schodach w momencie, gdy jakiś przygodny adorator, moskal, czy gruzin o bardzo wyraźnym charakterze swej rasy, prześladujący ją wzrokiem cały dzień, spieszył za nią również do bibljoteki. Dovencourt-Howe zauważył to, a gdy dostrzegł niepokój w jej spłoszonych oczach, stanął przy niej spokojnie, zimny i sztywny jak zwykle, zamykając przejście napastnikowi, i tak wymownie spojrzał mu w oczy, że tamten, jak po policzku, cofnął się wgłąb atrium. To nieme zwycięstwo Artura uradowało ją niezmiernie. W bibljotece podziękowała mu gorąco, a on, uścisnąwszy jej dłoń, rzekł krótko:
— Chcę czuwać nad panią.
Zaraz potem zaczęło się puszczanie rakiet. Oboje wyszli na tarasy, złączywszy się z towarzystwem, lecz wkrótce jakby niechcący znowu się odsunęli. Ona była pod potężnym wrażeniem jego mocy i tajemniczego uroku, jaki posiadał. Stała przy nim blisko, on ją odgradzał od tłumu, opiekował się nią jak dzieckiem, czuła się bezpieczną, wyjątkowo spokojną i upojoną. A przed nimi działy się cuda. Z wzniesionego nad zatoką cokołu skały Monaco wykwitł nagle olbrzymi bukiet krwawo-ponsowych i purpurowych maków, wielkich, z czarnemi trzęsieniami środków. Bukiet wystrzelał pod ciemny, gwiaździsty strop nieba szalonym pędem, rozwiązywał się w powietrzu i, rozsypany, opadał pojedyńczemi kwiatami ku morzu, kapiąc gęsto karminem płatków. Zaledwo stopiły się gorące maki, gdy oto wytryska snop białych, przeczystych lilij. Kolosalne kwiaty, drżące wewnątrz swych kielichów pomarańczowo żółtym piórkiem, zwisają ciężką więzią i pojedyńczo chwieją się w powietrzu coraz niżej, niżej, aż kładą się cicho na fali, toną w jej ciemnej lawie. Za liljami wyfruwa niezliczone stado bajecznie barwnych motyli. Są ogromne o szerokich skrzydłach koloru drogich kamieni, lecą wysoko w górę, zda się szum ich słychać, lecą chmurą, wtem, — oddziela się kilka od masy i oto rozpryskują się na wszystkie strony, całe niebo osnuwają świetlną tęczą swych kolorowych skrzydeł i lot ich opada, obniża się, aż giną w falach. — Nowe więzie kwiecia wyrzuca cokół Monaco; teraz — rozchwiane, gorąco-żółte pióra chryzantemów. Wspaniałe korony kwiatów olśniewają przepychem, zdobią przez kilka sekund ciemne przestwory nocy i, posłuszne przeznaczeniu, płyną w toń morską. Coraz nowe niespodzianki pojawiają się na granatowem niebie; kwiaty, rajskie ptaki, wreszcie deszcz gwiazd złocistych, a wszystko z charakterystycznym pękaniem i trzaskiem suchym. Po rakietach, witanych oklaskami zachwyconych widzów, strzelały hen, w górę, przebijając jakby niebo, gigantyczne świece rzymskie, niesłychanie długo palące się pod obłokami i w gęstych brylantowych łzach z sykiem zanurzające się w wodzie. Elża, pierwszy raz widząc takie cuda techniki sztucznych ogni, była oczarowana. Zionący huraganem płomieni cokół skalny Monaco przerażał złudzeniem żywiołowej katastrofy pożaru, takie łuny szalały nad nim. Cichym głosem Elża wyrażała swe zachwyty Arturowi, z przedziwnie miłem uczuciem, że jest z nim i z nim razem patrzy na te zjawiska. Aż oto, zaniepokojona jego milczeniem, podniosła na niego oczy. Przeniknął ją ostry, jak iglica, bolesny dreszcz. Dovencourt spuszczoną miał lekko głowę i patrzył na nią tak, jak nigdy. Było w tym wzroku wszystko, co może wyrazić mężczyzna wybranej kobiecie; więc była przedewszystkiem — miłość i rzewność jakaś przenikająca do głębi i namiętność tytaniczna, hamowana siłą woli. Nie trzeba słów; takie nieme patrzenie mówi wszystko, co dusza chce wypowiedzieć, nie zatai nic, wyjawi całe credo istoty, zdradzi najtajniejsze uczucie. Zdrętwiała, zamarła prawie pod wrażeniem wymowy jego oczu. Stała przy nim, jak zahypnotyzowana, nie spuszczając powiek, bojąc się drgnąć, by nie uleciał czarowny urok tej chwili. Znikły dla niej łuny świetliste sztucznych ogni, zgasły rzymskie świece i trzask rakiet, sypiących kwiaty i gwiazdy, widziała tylko ciemne oczy Artura. Gdyby ją teraz pociągnął w morze, poszłaby bez wahania; gdyby ją zabijał, nie czułaby bólu i lęku. Zapanował nad nią wszechwładnie jak tyran, jak demon. Wszystko, świat, skały, morze, tarasy, tłumy zawirowały w jej umyśle huraganowym pędem, runęły w bezdeń otchłanną, nad którą stali tylko — ona i... Artur... Rozkosz, zapomnienie i szał, a potem — niech zaniknie dusza i ciało, byle się nie ocknąć, byle w tym uroku zginąć.
Dotknięcie ręki jego sparzyło ją jak rozpalony węgiel. Zadrżała. On pochylił niżej głowę i szepnął ledwie dosłyszalnie:
— Elly... pójdziemy razem... w świat.
— Dobrze, — odrzekły bezpamiętne jej usta.
Lecz w tej chwili ocknęła się. Zerwał; zerwał złotą nić czaru. Poco ją zerwał?..
— Co, co pan powiedział?.. — zapytała roztargniona. Poco ten zgrzyt?
Ścisnął jej dłoń mocno.
— Elly... pani Elżo, proszę się przebudzić. Czy ty wiesz, coś mi odpowiedziała?..
— Wiem, tylko, że coś prysło, co powinno było trwać.
— Chcę właśnie to... utrwalić.
— Nie, nie, nie można, pan wie, że... nie można.
Nowy wybuch ogni na cokole Monaco otrzeźwił ją zupełnie. Zerwała się gorączkowo, jakby do lotu, ale on ją silnie zatrzymał za rękę.
— Dokąd... pani?..
— Chodźmy stąd! — krzyknęła prawie głuchym głosem i zawołała znajomych. Artur puścił jej dłoń i wyprostował się sztywno. Podszedł D’Ivonie. Po kilku słowach o rakietach, wesoły francuz spytał:
— Co robimy z resztą wieczoru?..
— Chodźmy do kasyna, — rzekła jego żona.
— Jedźmy w góry samochodem, — sucho zaproponował Dovencourt.
— Jakto, teraz w nocy?..
— Nic nadzwyczajnego, powiozę sam.
D’Ivonie błysnął niebieskiemi białkami oczu i zrobił zdecydowany ruch ręką, poczem rzekł z naciskiem:
— „Powiozę sam”. To absolut, to już pewnik, niweczący wszelkie obawy, to twierdzenie zasadnicze, gwarantujące bezwzględne bezpieczeństwo. Dobrze mieć taką pewność siebie, opartą na uznaniu opinji.
Niezwykłą przyjemność sprawiły Elży te słowa, spojrzała na Artura; zimna maska jego nie wyrażała żadnego uczucia, był to inny człowiek, niż ten, który przed chwilą patrzył na Elżę i mówił do niej. Wtedy był — dla niej, teraz jest — dla ludzi. Jakże ją upajała ta jego znamienna odrębność.
Projekt Artura przyjęto z zapałem. Elża porozumiała się z wujostwem i w kwadrans potem byli już w samojeździe Artura. Ona siedziała obok niego, za nimi D’Ivonie z żoną, Chreptowska i Verruni, młody Włoch, literat-marzyciel. Ruszyli z pod kasyna i, minąwszy Monaco, pędzili drogą górną, zwaną „route de la vielle corniche”. W dole widniało morze, światła, osady i ludzie. Nad niemi — niebo przesiąkłe granatem nocy, zamieć gwiazd złotych i brylantowe pyły dróg mlecznych, i przestrzeń powietrzna szeroka, świeża, pełna upojnej czystości. Pędzą po skalnych drogach, — nad niemi wiatr jeno po skałach hula i świszczę, rozdrażniony pędem samochodu. Elża nie uczuwa żadnej trwogi; przecie maszynę prowadzi Artur, więc jest taka spokojna, taka szczęśliwa. Coś tam do niej mówi Chreptowska, Verruni prosi ją, by improwizowała opis tej nocy i jazdy podniebnej, bo lubił, gdy słowami malowała naturę. Jej opowiadanie nazywał „epiczno-malowniczą ilustracją”. Ale ona odpowiada im półsłówkami, zbywa ich byle czem — w uszach jej brzmią ustawicznie słowa Artura: „Elly... pójdźmy razem... w świat“ — oczy jej zatopione są ciągle w jego ciemnych, lekko przesłoniętych powiekami, źrenicach, w których wyraża wszystko to, co może wyprowadzić z równowagi umysł kobiety. A przytem siedzi tuż blisko przy nim, widzi go obok siebie, obserwuje jego rękę, opartą na kole steru, rękę, w której trzyma życie jej, własne i tych czworga, za nimi siedzących.. Jadą nad przepaściami, — jedna omyłka, jeden fałszywy kierunek i będą zgubieni. Ale ona mu ufa i nie tylko ona, bo i tamci. Ona jechałaby z nim, pod jego opieką i kierunkiem w świat tak, jak on chce.
Wspomnienie Elży zaczyna przeistaczać się z przeżytej wówczas prawdy w fantazję. Pęd automobilu staje się już nienaturalnie szybkim; to raczej — lot ptaka. Góry wznoszą się niebywale i sięgają nieba; trącane przez nie gwiazdy osypują ich deszczem złota, a oni — pędzą, lecą wzwyż, sami już, we dwoje, zapatrzeni W siebie, gdzieś poza kręgami bytu ludzkiego. Elża słyszy jeszcze szum automobilu i powiew z górskich wichrów, czuje plastycznie obecność Artura przy sobie i łowi nozdrzami woń dymu jego cygara. I słyszy wciąż jego słowa: „Elly... pójdźmy razem... w świat” i swoją odpowiedź: „dobrze”. Ale czy to jej odpowiedź?.. Głos płynie gdzieś z daleka, jakby z za gór, z poza tej granatowo-gwieździstej przestrzeni. I wszystko gdzieś się oddala, głuchnie, maleje...
Elża zasnęła.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Obudził ją dziwaczny jakiś i dość brutalny odgłos. Pokrzepiona snem, oprzytomniała odrazu i usiadła na pościeli..

— Co to jest?... Ach, rogi myśliwskie! Obława.
Zerwała się gwałtownie, zawstydzona, i skoczyła do umywalni. Gdy, ubrana już, wyszła do stołowego pokoju, zastała tam trzech mężczyzn przy śniadaniu i krzątającą się panią Burbinę. Oczy Tomasza błysnęły na jej widok. Pan Cezary zawołał wesoło:
— Ot, zuch — Elżunia! Tomek nie pozwalał dąć w rogi, bo bał się ciebie obudzić, a ona już na nogach.
— Właśnie obudziło mię granie rogów.
— A co, widzi ojciec, — z lekką wymówką rzekł Tomek.
— No, tak i cóż za bieda! Jak obława, to obława. A teraz, moja miła waćpanno, jakże humor służy, bo wczoraj na strzelnicy był wcale kwaśny?.. Tak, czy odrazu wyruszasz z nami w knieje, czy potem z babami i bigosem przyjedziesz?
— Z jakiemi babami znowu?..
— Sąsiadek parę przyjedzie do Urszulki. A koło południa przywieziecie nam bigos i starki.
— Toż chyba Elżunia niech ze mną zostanie, przystojniej, — odezwała się pani Urszula.
Elża złożyła ręce błagalnie i wdzięcznie spojrzała w oczy dziadka.
— Ja tak pragnę zobaczyć obławę. Weźcie mnie z sobą. Babcia się nie zagniewa?.. — spytała Burbinę z przymileniem. — Babciu, proszę o urlop.
Jednocześnie, przebiegając koło Tomka, rzuciła mu w ucho cichutko:
— Zlituj się, ratuj mię od tych bab.
— Masz rację! Proś ojca, — odszepnął.
Ale pan Cezary już wolał:
— No, tak i jedź z nami w bór. Urszulka tu z Jasiową, gospodynią i kuchtą dadzą sobie rady, a my — marsz do kniei.
— „Na łów, na łów, towarzyszu mój” — zaśpiewał basem stary Burba, chwycił Elżę i wycisnął na jej czole głośny pocałunek. Ona objęła go za szyję i wycałowała rzetelnie.
— Ach, ty urwisie. Patrzaj, jak całuje zgrabnie; nawet nie wiedziałem, że tak potrafisz.
— Rozbisurmani się do reszty pod twoją opieką, Cezary, — zrzędziła pani Urszula,, z kolei teraz wycałowana przez Elżę.
— Mantyczysz, serce, a uśmiechasz się i nadstawiasz policzki. Facecja! No, tak teraz, Elżuniu, Tomka pocałuj, a to on prowadzi obławę, gotów cię nie zabrać.
— I mnie się coś należy — dodał Uniewicz skromnie.
Tomek sponsowiał i nagle zbladł. Elża złożyła obu panom głęboki aż do ziemi, dworski dyg, z twarzą pełną uśmiechów.
— Niech wam to wystarczy.
Wybiegła z pokoju.
— Czysta zawierucha, — śmiał się stary Burba, lecz, spojrzawszy na syna, spoważniał.
— No, Tomek, kiń niebieskie migdały, bo wilki na nas czekają.
— Lękam się, że ich dziś niewiele padnie z fuzji Toma przy takich konjunkturach, — zauważył Uniewicz.
— A z pańskiej, panie Melu? Ha?! Ot śmiałbym się, gdyby tu... kocioł garnkowi przyganiał.
— Eee, ja jestem już trudny do osmolenia. No, panowie, jeszcze po kieliszku starki. Tobie, Tomek, radzę nie pić.
Ale młody Burba już wybiegł z pokoju.
Troje sań sunęło cicho po kopnej drodze wśród czarnego boru, bez jańczarów, nawet bez prychania wyuczonych koni. W pierwszych małych saneczkach: Tomek i Uniewicz, w drugich: Cezary Burba z Elżą i na końcu, w dużych, rębnych saniach: stary pan Krywejko i Stacho Domalewski z gajowymi. Elża rozmawiała przyciszonym głosem z dziadkiem, wypytując go o szczegóły polowania i słuchając jego myśliwskich wywodów, z wielką i nową dla siebie przyjemnością. Stary pan rozgadał się, co chwila mówił — „cicho!” — jakby do Elży i do siebie, ale rozmowę dalej prowadził. Opowiadał o polowaniach w Warowni i w odległych kniejach, przypominał różne wypadki niebezpieczeństwa. Gorska słuchała z prawdziwym zajęciem.
— Patrz Elżusiu, — oto nasz „Pyszny Bór”, — rzekł stary Burba.
Niebotyczne sosny i wyniosłe, zwiesiste, sumiaste jodły pokryte były grubą okiścią śniegu i szronu. Nadawało to im wyrazu wiekowej sędziwości. Szczególnie jodły, których zwieszone festony igliwia, oblepione były białemi błamami śniegu, miały wygląd praojców tego boru, ich królów i władców. Przepychem tchnęły gałęzie, imponujące wielkością i majestatem wysokości podchmurnej. Elża spoważniała, zacichła. Z nabożeństwem prawie rozglądała się dokoła, podziwiając kolosalne pnie, zanurzone w topieli śnieżnej. Wszędzie białe połacie śniegu, białe futra. Elża zaczęła mówić prawie szeptem:
— Niech dziadzio patrzy — bór cały w bieli zaklęty, śni biały sen. Jak tu cicho, jaki spokój otchłanny, jaki mistycyzm rozlany W naturze. Świat zatrzymał się na progu tego boru i nie ma odwagi wniknąć do jego głębin, bo tak się zasadniczo z nim różni; świat to zmysły, a w tym borze panuje duch. Tu się może odbywają tajemnicze misterja nieznane ludziom, bo tu tak czysto, a tak szeroko dla myśli. Pierwszy raz w życiu widzę taką puszczę magnacką i zdaje mi się, że ją rozumiem, ale jej jeszcze nie zgłębiam. Zbyt wielka potęga jest w tej pustoszy i boska dwoistość: wielmożność bytowania, materjalnego jakby, oraz idealny spokój niebytu, coś niby nirwana buddystów. Głusz, zamykająca w sobie całą zagadkę życia. Mam wrażenie, że bieg ludzkich myśli i natchnień skupia się w tym borze, że tu ucieka wszystko, co najlepsze w świecie, i poza jego progiem śni swój biały sen. Tu Wszystko śni i marzy. Patrz, dziadziu, na tę jodłę: Czyż można przypuszczać, że ta jodła nie myśli? Te niskie gałęzie mają w sobie godność zamyślonych matek nad losami dzieci, te ciężkie konary, to głowy obciążone zadumą i tęsknotą. Bo wszystko, dziaduniu, co żyje, to i tęskni, więc i w tym borze tęsknota istnieje i w tych konarach również. One tęsknią do szerokich prądów powietrznych, do pełni słońca, do przelotów ptasich, do gwiazd i tarczy księżyca. Ich dzieci, czyli szczyty jodeł, mają to, czego już im brakuje, mają wielki przestwór lazuru nieba i złote oblicze słońca, słyszą chrzęst piór lecących stad, szum swych czubów roznoszą w dal bezkreśną i daleko rzucają swój wzrok. A niskie konary, zakapturzone białemi puchami śniegu, słuchają tylko tego, co im mówią czuby, wchłaniają w siebie ich dreszcze i ich pragnienia i śnią w bezbrzeżnej ciszy i martwocie swój biały sen o minionej przeszłości, kiedy i same były... szczytami. Te jodły mają w sobie tęsknotę wyraźną, ale nie są smutne, są jedynie trochę ociężałe ze zbytniej wagi gałęzi, i to im nadaje taki apatyczny wygląd. Tkwi w nich energja i świadomość własnej siły i pewnik, że się jest szymś potężnem w społeczeństwie boru, że się jest wybitną jednostką. Takie przeświadczenie musi dawać szczęście — prawda dziadziu?..
Stary Burba patrzał na młodą kobietę ciekawie. Widział jej rumieńce, jej płonące podnietą oczy i — zdumiewał się.
— Czemu dziadzio patrzy na mnie tak dziwnie? — spytała niespokojnie.
— Powiedz mi, Elżuniu, czy ty nigdy wrażeń swoich nie zapisujesz?
Krwista łuna przeleciała przez jej twarz. Zanim zdołała odpowiedzieć, stary pan rzekł jeszcze:
— To nie może być, abyś ty nie pisała.
— Dlaczego, dziadziu?...
— Ot, dlaczego?... bo dużo myślisz i odczuwasz, boś wrażliwa jak rzadko kto, bo zresztą zauważyłem już parokrotnie, że umiesz słowami malować i rzeźbić. Ot te jodły bodaj, były dla mnie zwykłemi pniami, które przysypał śnieg, a teraz już mają fizjognomię taką, jaką tyś im nadała. Tak i przyznaj się, pewno mażesz bibułę?....
Elża zaśmiała się, zarzuciła staremu ręce na szyję, gorąco go całując.
— Ot mi odpowiedź? Ach, wykrętnica ty jesteś, Elżuniu. A jakże piszesz, prozą czy wierszami?
— Wierszami, trochę prozą dla siebie.
— Pewno pamiętniki?..
— Tak.
— Ot ciekawy byłbym. A drukowałaś już co?..
— Trochę, bardzo mało. Ale chciałabym dużo, dużo pisać i dobrze, tylko czyż ja potrafię?... Ej, miły Boże.
— Jak masz talent i natchnienie, tak czemuż nie! A zacznij tylko w siebie wątpić zanadto, tak i daleko zajedziesz, — do Berdyczowa, miast na Parnas.
— Wierzyć w siebie, to jeszcze gorzej.
— Trzeba pracować, moje dziecko, to najpewniejsza droga. Znasz francuskie przysłowie: le génie c’est la patience. Ot widzisz.
— Musiał je ułożyć jakiś skromny genjusz, ale genjusz i w tem cały sekret; do wszystkich się to stosować nie może, bo bez talentu i praca nic nie wskóra.
— Ty masz talent.
— Niewiadomo, dziadziu.
— No, no, mówię ci: nie oglądaj się na Berdyczów, jeśli nie chcesz w nim ugrzęznąć. Boję się tylko, że tobie za nudno w Warowni, ty do szerokiego świata stworzona, a tu głusz.
— Jest mi tu jak w raju, dziadziu, tyle nowych wrażeń.
— A ciągle myślą na Rivierze siedzisz. Ha!
Drgnęła i spojrzała na Burbę zdumiona.
— Ja? Skądże znowu?...
— A ot tak, jak o Rivierze mówisz, to się cała zmieniasz, promienie od ciebie idą. Oj ty, bałamutko, pewno tam kogo zwiodłaś i od niego uciekłaś, a teraz za nim tęsknisz.
Elża uśmiechnęła się trochę nienaturalnie, cała w ogniu rumieńca. Poczem nagle twarz jej ściągnęła się smutkiem.
— Nie, dziadziu, nikogo nie zwiodłam, — rzekła cicho.
Stary Burba przysunął wąsy do jej ucha. Szepnął:
— A... Tomka nie bałamucisz?... Hę?...
— Cóż znowu? Skądże takie przypuszczenie?!
— No, patrzajże, bo jego serce to złote, szczere, nie żadna, tam zagraniczna imitacja, to dusza — chłopak. Szczęśliwa, którą on pokocha; można go zabrać, lecz nie wolno złamać, taki już się nie sprostuje. Za wielka byłaby szkoda jego dla igraszki.
Mówił tonem poważnym, trochę surowym. Elża była dotkniętą, zwykła jej porywczość uniosła ją. Przemówiła sucho:
— Jeśli to ostrzeżenie dla mnie, dziadziu, to... zupełnie zbyteczne.
Stary nie obraził się.
— Wiem, bo cóż tam on dla ciebie, nie świetny pod żadnym względem, nie nazbyt wykształcony, jakich ty lubisz, ale i bez tego wszystkiego, to skarb dla kobiety. Ot, że chwalę własnego syna, będziesz się śmiała ze mnie, Elżuniu.
— Ani trochę, sama znam Tomka i wyjątkowo go cenię.
— Bo i ty kochane dziecko, ale z Tomkiem mam kłopot.
— Jaki?...
— At, zakochał się w jakiejś tam dziewczyninie, ona za nim szaleje i podobno, jak Uniewicz dowodzi, chcą go zawieść do ołtarza.
— To niemożliwe! — wyrwało się Gorskiej.
— Otóż to właśnie i bieda! Tomek miękki jak wosk, a ona głupiutkie biedactwo; jak go przyprze do muru, gotów ulec, a to już nie daj Boże. Tomek nie filozof, ale ono gęsiątko też nie dla niego, ani mózgiem, ani rodem, ani stanowiskiem, tylko że na licach gładka jako kwiat wiosenny. Strasznie ja się trwożę o Tomka.
Elża siedziała zamyślona z chmurą na czole i zmierzchem na pobladłej twarzy. Burba jeszcze coś mówił, lecz oto wyjechali na małą polankę, na której stało kilkoro sań i grupa myśliwych z Tomkiem na czele.
— Jesteśmy na punkcie zbornym. Zaraz hajda w las! — rzekł pan Cezary, witając sąsiadów. Poczem wszystkich przedstawił swojej wnuczce.
Obrzuciły Elżę ciekawe spojrzenia.




VII.

Obława była w pełni. Dwadzieścia kilka strzelb, licząc z gajowymi, dokonywało spustoszenia wśród kniei, niszcząc wilki zawzięcie. Zajmowane ostępy leśne huczały grzmotem strzałów; wrzaski licznej naganki, trzask kołatek, trąby leśniczych prowadzących naganiaczy, skowyt i zajadłe szczekanie ogarów, wszystko to zlało się w piekielny harmider, który ożywił bór, do nerwów ludzkich wprowadzając dreszcz namiętny i morderczą pasję. Elża jeździła po kniejach w małych saneczkach Tomka, czasem z nim, częściej z dziadkiem. Z nimi też stawała na stanowisku, niezmiernie zainteresowana polowaniem. Drażnił się z nią Uniewicz, że po wczorajszym dublecie z Tomkiem straciła werwę do mordowania wilków, gdyż nie strzelała ani razu, poprostu nie chcąc się narażać na żarty, a będąc przekonaną, że wilka nie zabije.
Na ostatniem stanowisku przed śniadaniem stała przy Tomaszu Burbie. Wilków nie było, natomiast Elża miała sposobność przyjrzeć się dzikom, których parę stad wypłoszyła naganka. Szły ociężałym galopem, roznosząc po lesie łomot swych kolosalnych cielsk. Racicami miażdżyły gałęzie, świst i rechot wściekły wychodził z ich zajadłych ryjów. Czarne, oblepione żywicą, miały wygląd śpiżowych kul. W pewnej chwili Tomek trącił lekko Elżę i wskazał jej oczyma na prawo. Spojrzała i — cichy okrzyk wypadł z jej piersi. Pełnym cwałem biegło kilka saren. Płowe ich ciała, wyciągnięte w pędzie jak cięciwy, miały w sobie wdzięk i grację, smukłe główki wysuwały naprzód, czarną błyszczącą chrapką wietrząc powietrze, rozedrgane od krzyków.
— Tomek, czy ty strzelasz do sarn?...
— Ojej! okropnie lubię. Ale dziś nie można.
— Wiem, a ja żałowałabym. Zające bym tłukła.
— Nauczę cię strzelać, jeśli chcesz?
— Ależ bardzo chcę. Naganka wraca, niema tu wilków.
Klekotały w gąszczach drewniane kołatki; pohukiwanie, świsty i hałas zbliżającej się zgrai rósł, aż zaczerniał szereg ciemnych postaci, idących ławą, z ogromnemi kijami w rękach.
Myśliwi schodzili ze swych stanowisk.
— No, teraz na śniadanie, panowie, do leśniczówki! Niewiasty nasze już tam pewno czekają.
Tomek szepnął do Elży:
— Jedź ze mną saneczkami.
Oczy jego wyrażały prośbę gorącą i pieściwą. Zgodziła się i poszli naprzód do koni. Usadowił ją, okrył jej nogi wilczurą, sam siadł zamaszyście i wesoło zaciął konie. Pomknęli pierwsi, za nimi inne sanie. Tomek obrzucił Wzrokiem postać Elży. Była w ciemnym sukiennym kostjumie.
— Nie zimno ci w tem?.. twoja dacha została w leśniczówce.
— Jest mi aż za ciepło. Patrz, ktoś jedzie naprzeciw.
— Pewno jakiś spóźniony myśliwy. Sąsiedzi nasi wytrzeszczają na ciebie oczy. Najchciwiej przygląda ci się Olgierd Poberezki, „Dziunio”. On ci się spodoba — zobaczysz! A teraz wpadniesz pod pręgierz krytyki kobiecej.
— Ta najgorsza, — skrzywiła się.
— Bo najzłośliwsza. Nasze panie obejrzą cię od stóp do głów, bo jesteś tu nowa, więc z obowiązku muszą cię otaksować. Ale ciebie to chyba nie przestrasza?...
— Niewiele sobie robię z ludzkiej krytyki, jednak taka obserwacja nie jest miła, zwłaszcza kobieca. Wyznam ci szczerze, że wolę się znaleźć w towarzystwie stu mężczyzn, niż dziesięciu krytycznych niewiast, brrrr! to straszne.
— Ja ci wierzę. Z naszych pań najkrytyczniej będzie na ciebie patrzyła panna Emilja Gozdecka, dziewica zaawansowana w latka, z pretensją do wiosennej naiwności i wielkiej urody.
— Złośliwy jesteś. Patrz! mijamy się z kimś, kto to?...
Tomek spojrzał i uchylił czapki w milczeniu. Elża ujrzała młodziutką śliczną twarz dziewczęcą, wychyloną ciekawie z siwego baranka kołnierza i czapeczki. Ogromne niebieskie oczy, jak chabry, spłoszone i żałosne utkwiły badawczo, z przestrachem w twarzy Elży, Tomasza i znowu Elży. Źrenice błysnęły łzami i znikły w przelocie.
Elża rzuciła wzrokiem na Tomka: był zmieszany i czerwony, jak szkarłat. Odgadłszy natychmiast, kto jechał, nie chciała pytać; jednakże w obawie, by on się nie domyślił, iż ona wie o wszystkiem, spytała obojętnie:
— Czy to z sąsiedztwa?..
— Nie, to... córka leśniczego.
— Śliczna panna.
Tomek milczał.
Elża chciała mówić dużo i nie mogła; zwarzyło ją to spotkanie i to spojrzenie przerażone, prawie płaczące, niebieskich oczu młodziutkiej dziewczyny. Gorska była zgnębiona i nie mogła się przymusić do utraconego humoru. Ale Tomasz szybko odzyskał równowagę i zajrzał jej w oczy.
— Co ci jest, Elżo? Może jesteś zmęczona?...
— Czem?.. Zdaje ci się, nic mi nie jest.
— Bo... tak ucichłaś.
— Padła na nas wspólnie epidemja milczenia, albo ja zaraziłam się od ciebie.
— Niedobra jesteś, zawsze ze mnie kpisz. Oto leśniczówka!
Zdaleka, wśród lasu nieco rzadszego, widać było domek niewielki, na bronzowo umalowany, z niskim gankiem i gołębnikiem na dachu. Opodal ganku stało parę sań i cugowe konie z Warowni. Tomek zaciął batem swego karego Atamana.
— Trzeba zajechać z szykiem. Patrz, na ganku stoją panie i widzą nas.
Elża poprawiła na głowie czarny aksamitny kołpaczek z białem piórkiem i zawołała znowu wesoło:
— Zrób co, żeby je odrazu zgorszyć, mój kochany.
— Ale co?.. Wjadę na ganek, dobrze?
— Dajże pokój, warjacie. Mamę przestraszysz. Co robisz?!....
Burba umiejętnemi poruszeniami lejców podjudził konia tak, że ogier pędził jak smok prawie na tylnych nogach; dostawszy jeszcze kilka ćwiknięć bata, rozhukał się i w szalonych susach rzucił się wprost na ganek. Zanim się kto zorjentował, koń, niby czarna chmura, runął jak burza na schody. Panie z krzykiem rozbiegły się na boki i do sieni, a koń z wściekłym łomotem stanął na płaszczyźnie ganku, umiejscowiony gwałtownie przez Burbę, zziajany, z ogniem w oczach i rozdętemi chrapami. Saneczki zawisły na schodach. Elża rozbawiona, roześmiana, wyskoczyła na stopnie ganku, zniesiona jedną ręką Tomka.
— A słowo stało się ciałem — krzyknęły niewieście głosy.
Burba machnął czapką na powitanie i cofnął ogiera w tył. Załomotały znowu kopyta, lecz koń, trzymany silnie na wodzy, zsunął się gładko ze stopni. Wówczas Tomek zrobił zręczny, elegancki zawrót i oddał go w ręce stangretów. Sam wbiegł na ganek, gdzie Elża witała panie, przedstawiana przez Burbinę.
— Cóżeś ty, szałapucie, zrobił najlepszego?... — napadła na niego matka. — Chyba was koń ponosił i nie utrzymałeś go, czy co?...
— Broń Boże! Nie chciałem tylko, żeby Elża zamoczyła buciki w tym mokrym śniegu i wysadziłem ją na ganku. Jeśli przestraszyłem panie, — przepraszam.
Zaczął wesoło witać kobiety, które patrzyły na niego i Elżę w zdumieniu. Wrażenie całego zajścia spotęgowały jeszcze słowa Tomasza. Elża była przedmiotem powszechnej uwagi. Humor jej i tryskająca z zarumienionej twarzy radość, przytem jej swoboda i łatwość obycia, trochę zdetonowały młodsze panie. Szczególnie panna Emilja Gozdecka była niemile dotknięta i zaskoczona zjawieniem się Elży, w dodatku tak oryginalnem. Wiedziała o jej obecności, ale cały ten wypadek, postać Elży i słowa Burby zmieszały i rozgniewały pannę. Nie potrafiła nawet tego ukryć. Elży podała końce palców z wyraźnym dąsem na twarzy, ułożonej konwencjonalnie. Elża odczuła niechęć jej, lecz niezbyt ją to dotknęło. Nadjechali mężczyźni. Pani Urszula z drugą starszą sąsiadką jęły na wyścigi opowiadać o warjactwie Tomasza.
Pan Cezary zatarł ręce.
— Zuch Tomek! Moja krew! Prawdziwy z niego Burba! No, a to przecie Burbianka, moje panie, nic dziwnego, swój swego znalazł.
Panna Emilja uczuła się zranioną.
— Po tym jednym fakcie poznałbym Toma na końcu świata, — rzekł Uniewicz. Gdyby pani Elża chciała wysiąść na dachu, wjechałby na dach bez gadania.
— Czy to dla Tomka pochlebne, czy nie?.. — spytała Gorska.
— Pochlebstwo to przedewszystkiem dotyczy pani, — odrzekł Uniewicz z ukłonem.
— Charmée.
Panna Emilja była dobitą.
Podczas śniadania Elża pomagała Burbinie w częstowaniu gości, poczem usadowiona pomiędzy Uniewiczem i Tomkiem, obserwowała towarzystwo, bawiąc się wybornie zręcznemi uwagami pana Mela. Było parę pań starszych o czcigodnym i szczerym wyglądzie, wzbudzających odrazu sympatję, ubranych z prostotą i ze smakiem. Paliły papierosy, lecz to nie raziło. Parę młodszych mężatek, z naleciałościami bardziej światowemi, było już w innym typie, ale charakteryzowała je ta sama przewlekłość mowy i szczery nierobiony wdzięk i jakiś ciepły ton całego obejścia, nadawał im charakteru ujmująco-sympatycznego. Elża była mile usposobiona i czuła się wybornie w tem towarzystwie. Tylko panna Gozdecka i druga jakaś mumja podobna do niej drażniły Gorską zbyt obcesowem przyglądaniem się. Panna Emilja uczesana kunsztownie z sztucznym turbanem rudych loków na głowie, z szafirowemi oczyma, które stanowiły jej dumę, wystrojona i wymuszenie wesoła, była pospolitym typem panny na wydaniu, zmęczonej już wszelkiemi manewrami w tym celu odbywanemi, pokaźnym szeregiem karnawałów i wojażów do różnych wód. Grała rolę bardzo dystyngowanej, o ile można arystokratki, z odpowiednio ułożoną figurą, dumnie wzniesioną głową i zastygłym grymasem w kątach ust. Oczy jej promieniały wobec mężczyzn z rozpaczliwym wysiłkiem kokieterji. Uniewicz po śniadaniu upatrzył chwilę i rzekł do Elży:
— Panna Emilja dziobie panią oczyma, nie podobała jej się pani najwyraźniej — Helas! Panna już po trzecim dzwonku, pozostał już tylko — alarmowy...
— Ach, panie Melu!
— Daję pani słowo, że to już bliska klapa.
— No, chyba nie we własnem przekonaniu.
— Tem gorzej. Ostatnie czary skierowane są na Tomka, a tu raptem: pani z nim, on przy pani i... i t. d. Sama widzi, że akcje bajecznie zagrożone.
Spostrzegłszy cień na twarzy Elży, Uniewicz zawrócił na miejscu.
— A ta druga jak się pani podoba?...
— Istna mumja, coś z kwakierki i coś z mentorki, jakaś ślamazara.
— To siostra cioteczna Gozdeckiej, mężatka i obecnie jej opiek...unka... na naszym kresowym gruncie. Cnotliwa wielce niewiasta, do tego stopnia, że jej nawet Bóg oszczędził wszelkich pokus, wiodących do grzechu, i z tego powodu jest niezwykle surowa co do zachowania reguł moralności. Sama, nie doświadczywszy żadnych burz, ani nawet burzek namiętnych, prócz emocji zaręczyn, Veni Creator i jego... lojalnych następstw z bardzo limfatycznym małżonkiem, poprostu piętnuje i plwa na wszystko, co choć na włos wykracza z ramek kodeksu towarzyskiego i surowo moralnych obwarowań. Katon w spódnicy.
— Straszna! — wykrzyknęła Elża. — Wybryk Tomka z tym gankiem pobudzić ją może do rekolekcji. A ja zginęłam w jej oczach.
Podszedł Tomasz. Wtajemniczony w temat rozmowy, szepnął do Elży:
— Ostatnia kampanja Gozdeckiej na nasze kresy zakończy się, jak wszystkie...
— Nosem na kwintę, — rzucił Uniewicz.
— Porażką, — poprawił Tomek.
— Więc te panie nie są tutejsze?
— Pochodzą z Królestwa; do Poberezkich przyjechały tylko na szeroki połów kresowiaka, z dużemi włókami, intratami, pałacami... w marzeniu...
— Bodaj nawet dworem a la Warownia, — wtrącił Mel.
— A tak i Warownia wystarczy, bo już koroniarze jakoś...
— Odstrychnęli, — podchwycił Uniewicz. — Potem, jak stąd wrócą do Królestwa, pod zakład — pana Emilja przerobi się na kresowiankę; to znowu jest ponętną wędką na koroniarzy, bo nasuwa również złote wizje włók, lasów...
— Cicho... Poberezki idzie do nas.
Zbliżył się mężczyzna pięćdziesięciokilkoletni, średniego wzrostu, szczupły, przygarbiony, w okularach na dużych błękitnych oczach. Wąsy, jak dwa rudawo-siwe pukle, grube u osady, cieniutkie na końcach, zwisały ku surdutowi, bez fantazji, niedbale. Głowę mocno łysawą wyciągnął ciekawie naprzód, jak gdyby dochodziły go niepokojące wieści. Przemówił uprzejmie do Elży śpiewnym tonem:
— Nawet i nie słyszałem, że sąsiad Burba ma tak foremną wnuczkę, bo ojca pani, Walerego, znałem jeszcze kawalerem.
— Dawne to już czasy, panie, — uśmiechnęła się Elża.
— Nie tak to i dawne, ale czas ptakiem leci. Któż słyszał, chować się gdzieś po zagranicznych kątach, zamiast siedzieć na swojej ziemicy. Ot i dlatego pani nie znamy. Trochę to i wstyd.
— Przed zamążpójściem i po owdowieniu mieszkałam stale w Taraszczy, dopiero od paru lat spędzałam z wujostwem zimę na Rivierze.
— No to się już pani zaraziła tamtą kulturą, — trząsł rozstawionemi palcami prawej dłoni, lewą ręką gładził wiechy swych wąsów.
— Widzi pan, że nie, skoro przyjechałam w zimie na Wołyń.
— Ach, hołubko, to nęci, już wiem; jeździłem dawniej dużo, Rivierę znam i już mnie zaczynała ciągnąć, byłem troszkę poczuł spęcznienie kieszeni, tak zaraz fałajt... już i mnie tu niema. Morze, góry, rojne miasta, porty, ach, pani. Krutyło, krutyło, taj zakrutyło w hołowie. Alem sobie powiedział: — a ty kudyy? A tobie co do cudzego, jak masz swoje? Wernyś, rybeńko, a to pohybnesz. — Pani rozumie po małorosyjsku? — spytał nagle.
— Ależ wybornie, — zaśmiała się ubawiona mimiką i zapałem Poberezkiego.
— No to i dobrze. Jakem sobie powiedział: „wernyś!“, takem się wziął krótko przy pysku do roboty na swojej ziemi, wpatrzyłem się w swoją magnifikę i dzieci i ani nosa mego nie widziała już Riviera. Czasem się pojedzie do Prus po bydełko, czasem do Krakowa, po babskie sprawuneczki, ale dalej i... ne dumaju. Gazety od tego są, żeby wiedzieć, co się na szerokim świecie dzieje. Syna już także strzegę od tej wabnej zalotnicy, podróży, bo bestja wabna. A mego syna pani poznała?.. — spytał odmiennym tonem.
— Owszem, był mi przedstawiony.
— Olgierdek to dobry sobie chłopak, porządny, dzielny, tylko moje baby lakierują go trochę na modnego franta, nawet go przezwały „Dziuniem“ jakby jeszcze był w pieluszkach! Ale z kobietami to już nie mnie wojować.
Zaczął się rozwodzić szeroko nad swoim domem i rodziną, co Elżę trochę nudziło.
Przed ponownym wyjazdem do kniei, Elża, namawiana przez Tomka by mu towarzyszyć w dalszym ciągu, stoczyła z sobą krótką walkę i oznajmiła bez wahania:
— Nie, teraz pojadę z paniami do Warowni, wierz mi, że tak lepiej.
— Ależ, zanudzisz się do wieczora.
— Ee!... nie, ja się z naszemi paniami nie znudzę, one są bardzo miłe. A pannę Gozdecką... zostawię dla ciebie.
— Dziękuję za zaszczyt.
Rozjechali się; Elża wróciła do Warowni. Zjednała sobie tem uznanie pani Urszuli i była ze wszystkiemi paniami na najlepszej stopie. Wspólna właściwa im szczerość i łatwość bycia doprowadziła do zupełnej między niemi swobody. Tylko z Gozdecką i jej siostrą Elża była sztywna i wobec nich wyraźnie szarżowała, chcąc je coraz więcej gorszyć sobą. Po podwieczorku panie zebrały się w pokoju Elży, oglądając albumy z Riviery i miast, które znała, zaciekawione zarzucały ją pytaniami. Musiała im szczegółowo opisywać zwiedzone miejscowości, przytem rozbawiła się, gdyż wkrótce nastrój zapanował wesoły, niezwykle miły. Sąsiadki Burbów zapraszały Elżę do siebie, wyrażając zadowolenie, że przybyła do ich okolicy. Na kominku trzaskał ogień, wesoły rozgwar cieszył panią Burbinę, którą zachowanie się Elży zjednało do niej ostatecznie. Rozochocona, wyciągała z szaf i apteczek wszystkie słodycze i konserwy; pani Jasiowa Łomska przyniosła miód i wino owocowe do popijania.
— Nie wiedziałam, że z babci taki cukiernik, — śmiała się Elża. — Częstowana przez babcię, myślałam, że to wszystko kupne.
— Ot, powiedziała. Oj, detyno. A cóż to ja, nie gospodyni jestem?.. Fe! wstydź się, Elżuniu — serce. To kiedy tak, muszę ci pokazać swoje śpiżarnie. Nie powstydzę się ich, zobaczysz.
— Ach, to pani jeszcze nie zna śpiżarni Warownieckiej?. Toż to zgroza! — zawołała jedna ze starszych pań. — Pani Urszula mogłaby urządzać wystawę swoich przetworów i arcydzieł.
— Domyślam się już, że to ósmy cud świata ta śpiżarnia i dlatego ją zwiedzę.
— A pani nie jest gospodynią?... Przecie pani była żoną obywatela ziemskiego, — z uśmiechem słodko-kwaśnym przemówiła siostra Gozdeckiej, pani Cielińska, wlepiając w Gorską bezbarwne, cielęce oczy.
Elża zaśmiała się.
— Czy to żona ziemianina musi być koniecznie gospodynią?... Ja nią nie byłam, przyznaję się do tego śmiało, i nigdy gospodynią nie zostanę, bo nie mam do tego zamiłowania.
— A do czego pani ma zamiłowanie?... Co pani robi?...
Elża przytrzymała wzrokiem atakującą cnotę! Uśmiechy zadrgały na jej twarzy.
— Bąki zbijam po świecie.
Wszystkie panie zaśmiały się, nawet pani Urszula, tylko mumja zacięła usta, a Gozdecka ironicznie się skrzywiła.
Nadjechali mężczyźni z polowania, wioząc duże trofea. Wilków padło kilkadziesiąt sztuk. Ułożono je w klamrę przed dworem, a gajowi grali nad niemi larum na trąbach. Obiad i cały wieczór przeszedł niezwykle wesoło; kilku starszych panów i pań grało w karty, reszta bawiła się, jak kto umiał, przy fortepianie, przy warcabach, nawet tańczono trochę.
Tomasz Burba, przetańczywszy raz konwencjonalnie z Gozdecką i z paru paniami, nie odstępował Gorskiej, z nią tańczył, z nią rozmawiał. Walcując w takt staroświeckiego walca pani Burbiny niezwykle harmonijnie i marząco, rzekł do ucha Elży:
— Jak ty lekko tańczysz, chciałbym tak z tobą teraz przemknąć tę ścianę domu i przez śniegi popędzić gdzieś za lasy, daleko, daleko w świat...
— „Elly... pójdźmy razem w świat...” — zatrzepotało wspomnienie jaskółczem skrzydłem.
Elża zadrżała, lecz opamiętała się natychmiast, tembardziej, że poczuła silniejszy uścisk Tomka. Opanowało ją szczególne uczucie porywu do Tomka i gniewu na niego. Drugie zwyciężyło.
— I cóżby było z tej naszej wyprawy... w świat? — spytała sucho.
— Wirowałbym tak z tobą do... — nieskończoności... odrzekł oszołomiony.
— To za długo... ja bym została tam w świecie, gdzie na mnie czekają, a ty byś wrócił do Warowni, bo tu twój byt i czyn i... tu także na ciebie... czekają.
Tomek zatrząsł się. Chmurnie popatrzył na nią i spytał prawie ostro:
— Kto na ciebie tam czeka?., i kto tu... na mnie?..
— Kto na mnie, to... mniejsza, a na ciebie...
Elża zawahała się, jednak coś ją skusiło:
— Oczy błękitne, jak niebo — rzekła.
Burba szarpnął się, niby ugodzony szpadą. Zbladł i, posadziwszy Elżę na krześle, usiadł przy niej.
— Kto ci... to powiedział, że... — zaczął, lecz urwał, gdyż podszedł do niego stary służący, Piotr.
Pochylił mu się do ucha, ale szepnął tak głośno, że Gorska usłyszała:
— Paniczu, posłaniec z Wyrębów czeka z listem; mówi, że bardzo pilny.
Burba poczerwieniał.
— Cóż tam znowu?...
— Podobno bardzo pilny.
Tomek przeprosił Elżę i wyszedł. Nie wracał długo. Zaniepokojona wyszła z salonu i zaraz w korytarzu, wiodącym do kredensu, spotkała Uniewicza. Czytał list mrucząc głośno.
— Panie, co się stało?...
— Hm, co?... Nie wiem, czy mogę mówić?
— Niech pan mówi! — rzekła stanowczo.
— Karolcia Słupska zachorowała.
Elży zrobiło się dziwnie przykro.
— Czy to ta... z niebieskiemi oczyma?
— Tak. Pani ją widziała?
— Spotkaliśmy ją, jadąc z Tomkiem na śniadanie.
Uniewicz strzepnął palcami.
— A, to teraz jestem w domu. Niebożątko dostało pewno spazmów, zwykłe panieńskie fochy.
— Czy Tomasz tam pojechał?
— Wezwali go na gwałt, stary kutwa Stupski prosi, by posłać po doktora. Mądry to jest dziad... O! mądry.
— Panie, czy Tomek pojechał na Wyręby? — pytała Elża powtórnie w nerwowem podnieceniu.
Uniewicz patrzał na nią badawczo.
— Pojechał, — rzekł z naciskiem.
— Dziękuję panu i... proszę... proszę pana... bardzo...
Wahanie jej nie uszło uwagi Uniewicza.
— Czem mogę służyć, proszę mówić śmiało.
— Niech pan nie wspomina Tomkowi o naszej rozmowie. Proszę mi dać słowo.
— Słowo honoru, — rzekł pan Mel z powagą
— Dziękuję.
Podała mu rękę, którą ucałował serdecznie. Elża wróciła do salonu, blada i zmieniona. Nie chcąc więcej tańczyć, wyręczyła babkę przy fortepianie. Z początku grała mazura z taką pasją i werwą, że poruszyła całą salę. Protestowano przeciw jej usunięciu się z koła tańczących, lecz nie ustąpiła. Jej gra rozbrzmiewała hucznie, pełna szału, wrzawy, ale utrzymana w tempie, porywającem do tańca.
Wyrażał się — w tej muzyce cały bunt jej istoty, temperament i walka, jaka w niej wrzała. Oczyma duszy goniła Tomka: przez białą przestrzeń, w zaśnieżonym lesie — pędzącego małemi saneczkami do... tamtej dziewczyny. Czarny Ataman gna jak wichura, a Tomasz ma serce ściśnięte bólem, że... Karolcia chora. Jej oczy błękitne przerażone, za łzawą powieką. „Panieńskie fochy”, — dlaczego to Uniewicz powiedział?... Ach tak, bo Karolcia zmartwiła się, ujrzawszy Tomasza, zajętego rozmową z nią, z Elżą. Zgryzła się i dostała spazmów, ha, ha, ha! Niewiniątko! A Tomek tam do niej pędzi; nie, już pewno tam jest, trzyma w ramionach rozpłakaną Karolcię, swoją umiłowaną, ha, ha! A Słupski „kutwa, mądry dziad”, czuwa i prosi o doktora.
Mazur rozszalał się na dobre, stracił tempo i wkrótce przeszedł w huczne warjacje, fugi, scherza, — aż zaczął szlochać i konać w nokturnie Chopina. Nikt już dawno nie tańczył; wszyscy patrzyli na grającą, z początku w zdumieniu, potem wsłuchani w łkające tony nokturna, który w końcu wpadł nagle w burzliwą uwerturą. Jakby buńczuki zaszumiały na sali. Elża grała dla siebie. Znikł dla niej salon i ludzie. Uniewicz, obserwujący ją z daleka, czytał w jej skupionej twarzy jak w książce; gdy jednak dostrzegł w jej rysach drgania nerwowe, przestraszył się, że wybuchnie płaczem. Podszedł do niej biisko.
— Pani Elżo, — usłyszała cichy głos.
Podniosła na niego oczy już pełne łez. Pytała w milczeniu.
— Gramy z panią mazura na cztery ręce. Niech tańczą!
Nogą przysunął sobie krzesło, usiadł i zaczął w wiolinie grać tego samego mazura, którego przedtem grała sama. Elża zdusiła w sobie łzy i bez słowa zaczęła akompanjować, wdzięczna Uniewiczowi za jego manewr.
— Wszystkie pary! — rzucił na salę Uniewicz.
Tańce zerwały się na nowo, ale w grupach siedzących komentowano różnie zapomnienie się Gorskiej. Jedni chwalili jej muzykę, inni z Gozdecką i Cielińską na czele krytykowali złośliwie ten wyskok nietaktu towarzyskiego. Szczegół, że Tomasz Burba nie pokazywał się w salonie, dawał temat do złośliwych szeptów. Coś z tych uwag dobiegło do uszu pana Cezarego. — Zbadawszy, że Tomka istotnie brak, przywołał do siebie Piotra.
— Gdzie panicz? — spytał groźnie.
Stary sługa zawahał się.
— Mów prawdę, błaźnie!
Piotr niewiele był młodszy od pana Cezarego, ale obyty z tym epitetem.
— Panicz pojechał na Wyręby, wezwany listem leśniczego...
— Co się tam stało?..
— Leśniczanka zachorowała...
— Djabli! — zaklął stary — trzeba było listu nie oddawać.
— Mówili, że bardzo pilny, posłali po doktora.
— Kto posłał?
— Panicz.
— Proś do mnie pana Uniewicza.
— Pan Uniewicz gra z młodszą panią.
— Aaa... prawda. Więc proś panią starszą.
Stary Burba chodził szerokiemi krokami po gabinecie z rękoma założonemi w tył i pykał z cybucha, gdy weszła pani Urszula.
— Co powiesz, Cezary?...
Burba stanął przed żoną z marsem na czole.
— Wiesz jejmość, gdzie Tomek?...
— W imię ojca i syna, a toż co?... Gdzież ma być?...
— Na Wyrębach, u Słupskiej.
— Ta... pleciesz, kochany.
Burba był podrażniony.
— Ten chłopak szaleje. Goście, dom pełen ludzi, noc, a on sobie do tej dziewczyny jedzie, bo chora, słyszałaś, serce, chora! Ot, awantura! Leśniczanka zachorowała, a Burba w dyrdy do niej, rzucając wszystko i w nocy. Sądny dzień! Wzywają sobie jego już jak zięcia. Hę?.. Słyszane rzeczy. Słupski Burbę, listem w nocy, bo córeczka zachorowała. A, błazny! A Burba leci na wezwanie jak smarkacz. Pfuj! błazen jeden!
— Nie gniewaj się Cezary, a może ona i bardzo chora, ta Karolcia?
— Cóż, może mu syna rodzi? Ha! Facecja!
— Fe, Cezary, obraza boska! ta i cóż wygadujesz.
— Dość mam tego wszystkiego. Już ja mu za to natrę uszu.
— Komu?...
— A no gagatkowi jejmości.
Chodził, sapiąc z gniewu, i znowu stanął.
— Trzeba go ożenić. Chłop ma skończonych trzydzieści dwa lata i nie żonaty. Wstyd dla Burby. Dlatego to i humory biją mu do łba. Leśniczanki się zachciało. Wiesz co jejmość, mam dla niego żonę.
— A toż kogo?... Czyżby Emilję Gozdecką?... Cezary...
— Durneńka jesteś, Urszuleczko, ot co! Emilję!.. Zachciała.... Patrzajże! Podstarzała pannica w pretensjach, łowiąca nie męża, lecz fortunę jego. Nie dla Burby taki skwaśniały specjał. Dla niego byłaby w sam raz... Burbianka.
— Elżunia?...
— Przecie odgadłaś. A co myślisz, swoja krew i pokrewieństwo nie krępujące. A zresztą od czego Rzym. Co zaś masz przeciw Elży?...
— Nic przeciw niej nie mam, kochane dziecko, tylko, że... wdowa, o zawsze nie panna. Chciała się z Gorskim rozwodzić.
— Tere fere. słyszałaś przecie, jakie były powody.
— Ale ona Tomka nie zechce.
— A toż dlaczego?... Hę! Aha... co to było dzisiaj z tą j ej muzyką.... grała tak, jak nigdy dotąd, ale tak się zapomniała, ze aż warjowała na fortepjanie. Czy to nie było w związku ze zniknięciem Tomka?.. Bo oni się ku sobie mają, już ja widzę.
— A Karolcia?
Pan Cezary aż parsknął z gniewu.
— Ja mu dam Karolcię! i tak myślę, że Elża, gdyby chciała, toby mu tę Karolcię prędko wybiła z głowy.
Burbowie naradzali się długo i zgodnie nad sposobami ratowania syna od ślicznej leśniczanki.




VIII.

Burza, wisząca nad głową Tomasza, nie wybuchnęła jednak. Pan Cezary pod wpływem żony powstrzymał się od ostrych wymówek i zarzutów względem syna, zgromił go tylko za jakieś chimery i uciekanie od gości, ale bez wytknięcia zasadniczej sprawy. Wzruszyła starego twarz Tomka; był on jak struty, z pod oka z niepokojem spoglądał na Gorską, która się także zmieniła. Rozdrażnienie swoje maskowała nadrabianym humorem, lecz niedość udatnie. Unikała trochę i Burbów i Tomka. Chodziła na samotne przechadzki tylko z Kajtusiem i olbrzymim brytanem, Murmyłą. Lubiła Pyszny Bór, mając już w nim ukochane przez siebie miejsca. Tomek śledził ją wówczas i często Elża dziwiła się, gdy po nocnej śnieżycy znajdowała rano swoje dróżki odkopane ze śniegu i wygodne do przejścia. Czasem towarzyszył jej Uniewicz, wówczas rozmawiali dużo o zagranicy, o sztuce, o literaturze i podróżach. Od pana Mela dowiedziała się Elża, że Karolcia owej pamiętnej nocy dostała spazmów, bo ktoś jej tam coś nagadał, a że i sama zobaczyła ich razem na polowaniu, więc nastąpiły „zwykłe fochy panieńskie”. Że zaś stary Słupski chce kuć żelazo póki gorące, przeto wszelkich starań używa, aby osiągnąć wymarzony cel. Lecz ponieważ nawet potentatom marzenia nie zawsze się spełniają, zatem on, Mel Uniewicz, obawia się, że złote sny pana Słupskiego i panny Słupskiej zostaną w krainie swego poczęcia, bez wymarzonych horyzontów. Więcej w tej sprawie nie mówili. Często Elża jeździła do boru z panem Cezarym na upatrzonego, czasem w sąsiedztwa, lecz te były dość odległe, a śniegi pozawalały drogi, utrudniając przejazdy. Elża towarzyszyła pani Urszuli w odwiedzaniu wsi chłopskich, zasypanych śniegiem, w których Burbina wspomagała biednych, wożąc sute dary, leczyła swoimi sposobami chorych, prowadząc nieraz długie gawędy o ich biedach. Dzieciom rozdawała spencerki i czapki wełniane, robione własną ręką, na drutach. Wyprawy takie nudziły Elżę, gdyż nie czuła do zadymionych chałup i bab cuchnących żadnego upodobania, tylko litość, choć tego uczucia nie znosiła organicznie. Wolała polować z naganką lub psami w towarzystwie miejscowych mężczyzn. Tomasz i pan Mel uczyli Elżę strzelać, chodzili we troje na ślizgawkę na jeziorko wśród lasu. Gorska grywała na fortepianie, często z Uniewiczem na cztery ręce, wieczory zaś spędzali wspólnie w stołowym pokoju w kręgu olbrzymiej lampy wiszącej i przy buzującym się ogniu na potężnym kominku. Elża zwykle czytała, stary Burba pykał z cybucha, słuchając pilnie. Pani Urszula chyliła swoję poważną głowę nad robotą dla biednych. Tomek zasunięty w kąt pochłaniał Elżę wzrokiem, a pan Mel zawzięcie robił papierosy, lub wyręczał Elżę w czytaniu. U nóg Elży mruczał przez sen niedźwiedź, Kajtuś, obok rozciągniętego w cieple ognia brytana, Murmyły, w kudłatym płowym futrze. Czasem pan Cezary z żoną, ze starym rezydentem, sybirakiem, i panią Jasiową grali w marjasza lub preferansa, a młodzi sprowadzali sobie z czeladnej starego leśnika, Stacha Domalewskiego, który, kucnąwszy przed kominkiem, opowiadał im o cudach boru, o obławach dawnych na niedźwiedzie i wilki, wreszcie różne legendy, baśnie fantastyczne, których mnóstwo umiał, lub sam sobie stwarzał; były te opowiadania tak ciekawe niekiedy, że słuchano ich z przyjemnością. Elża lubiła w takich chwilach wytwarzać odpowiedni nastrój, gasiła lampę i wszyscy zbierali się w promieniu ognia, przy kominku, Tomek zaś i pan Mel grzali korzenny krupnik w kociołku. Elża podawała napój gorący obecnym, w małych czarkach. Często Stacho brzdąkał na odwiecznym teorbanie i, udając „dida”, śpiewał przez nos wołyńskie dumki! Z poza okien dolatywał przytłumiony szum boru i bliższy rozgwar wiązów, śnieg sypał w szyby i tłukła w nie wichura. Pan Cezary opowiadał swoje przeprawy z powstania 65 roku, a stary jego kolega, Krywajko, epizody z pobytu na Syberji, podczas zesłania. Burbina i pani Jasiowa wtrącały także jakieś ciekawe szczegóły dawnych wspomnień, częstując wszystkich serkami jabłecznemi i owocami w cukrze. Starzy wprowadzali do tych posiedzeń archaiczny ton i jakiś sentyment, wiejący niby z zapylonych szpargałów a szanowny; młodzi przeplatali go swoim humorem, wesołą beztroską chwili i nadziejami przyszłości. Wieczory takie lubili wszyscy niezwykle. Elża wyobraźnią przenosiła się w jakieś odległe czasy życia własnych prababek. Wzrok Tomka uparty dziwił ją, często wzruszał. Stosunek z nim był niby braterski i wesoły, ale bez dawnej szczerości, nasiąkły niepokojem, drażniącym ich oboje. Czuli, że stanęła między nimi zapora i że już tę zaporę przemóc ciężko. Odczuwali to samo i starzy Burbowie i Uniewicz. Elża częściej podczas dnia przesiadywała w swoim pokoju, gdzie „obłożona bibułą”, jak mówił pan Mel, przenosiła się w inny świat, zapominając o Warowni i Tomku. Na stalugach jej stało zaczęte płótno obrazka, malowanego z natury — widok z jej okna. Pokój swój urządziła po swojemu, biurko zapełniło się gracikami wytwornemi, z których każdy był jakąś pamiątką lub symbolem; kilka obrazków małych własnej roboty i pejzaży z Riviery, a także reprodukcje ulubionych mistrzów zdobiły ściany. Brakło jej kwiatów, tęskniła za niemi tak silnie, że zaczęła malować kwiaty z pamięci i z wzorów. Te, co były w Warowni: sztywne fikusy, dostojne jakieś rozłożyste a niewymowne rośliny — nie zadawalniały jej pragnień. Aż kiedyś spotkała ją niespodzianka: Tomek przywiózł jej z miasta cały stos różnych doniczek kwitnących i zielonych. Wdzięczna mu za to niezmiernie, umaiła gustownie pokój i zaprosiła wszystkich, aby podziwiali. Stary Burba rzekł wówczas:
— Poczekają przyjdzie wiosna, to i tej twojej Riviery nie trzeba, będziesz mogła spać na kwiatach, kiedy je tak lubisz, i to na jakich! Ha! Nie anemonki, co od anemji nawet biorą nazwę, ale kwiaty nasze, waćpanno; to przepych, to rozkosz, ot co! Facecja! A jak ci tu leśnicy naniosą konwalji, że sobie z nich materace możesz porobić.
— Niech dziadzio nie urąga na anemony, bo to bajeczne kwiaty, zwłaszcza różowe.
Tęskna zaduma padła na jej twarz. Artur ofiarowywał jej często różowe anemony.
— At, sztuka wielka! — wołał Burba, — nasze kraśne maki zakasują te twoje anemony. A jest ich tu pełno, czerwone łąki.
Zamyślenie na jej twarzy dostrzegł Tomek. Rzekł z odcieniem żalu:
— Kto tęskni za... wspomnieniem anemonów, tego nie zadowolnią — maki.
Elża poczerwieniała, a pan Cezary spojrzał na nią, na Tomka i wzruszył ramionami.
— At! jeśli o wspomnienie chodzi, to czasem i byle jaka pstrutka, mizerna kwiecina robi wrażenie. Ot ja, gdym się Urszulce oświadczył i został przyjęty, zerwałem jakieś kwitnące niebożątko z pod jej stóp i schowałem na pamiątkę, mam do dzisiejszego dnia zasuszone. Ha! że też to każdy najstateczniejszy człowiek przechodzi takie fiksacje sercowe. A pan ma co zasuszonego?... spytał nagle Uniewicza.
— Pewno cały snop, — śmiała się Elża.
— Nie, pani, mam tylko siebie, to już pamiątka wszystkich moich fiksacji.
— Słuszna i dosadna pamiątka. A ty, Tomek?... — Pan Cezary zwrócił się do syna dla równowagi.
Młody człowiek zapłonął rumieńcem i z niechęcią spojrzał na ojca. Elża nagle uprzedziła jego odpowiedź:
— On sobie zasuszy niezapominajkę z boru.
Zaległa przykra cisza.
Elża zrozumiała, że palnęła głupstwo, i zalała się ponsem. Tomkowi drżały usta, chciał coś odrzec i Wahał się. Ale już ona podała mu żywym ruchem oderwany z wazonu purpurowo-biały kwiat fuksji.
— Masz, Tomek, na początek zasusz sobie to ode mnie, zanim będą... inne od innych.
Wziął radośnie i ucałował jej rękę serdecznie, bez słowa.
— Fuksja? Oj, to kapryśny kwiat, fantastyczny, same załomy i kontrasty, trudny do zasuszenia, straci kształt i barwę, — mówił powoli Uniewicz. — Połamią się te drżące prątki, czy piórka nerwowe, co jest zdaje się cechą główną tego kwiatu.
— Zasusz go w wacie, — śmiał się pan Cezary.
— Wolałbym, żeby kwitł wolny i nie usychał — rzekł młody Burba.
— Patrzaj, jaki przemyślny, — tak niech ci cieszy oczy i kwitnie...
— Aż zniknie, — dodał pan Mel.
— Kruk waćpan jesteś! Moja pstrutka tyle lat nie zniknęła, czemuż fuksja. Ha!
— Ot, na pesymizm mi się zebrało.
— Chyba... że tak!
Tomasz i Uniewicz ciekawi byli wierszy pisanych przez Elżę, ale kryła się z niemi, nie czytając. Natomiast na prośbę dziadka, przeczytała im kilka wspomnień z Riviery, ze swego pamiętnika, takich, w których nie było nic znaczącego o Arturze. Słuchali ciekawie.
— Powinna pani pisać, — zadecydował pan Mel — ma pani zdolności narracyjne i umysł spostrzegawczy. Z tych pamiętników możnaby ułożyć szereg listów z podróży.
— O, nie! — zawołała żywo, — to tylko dla mnie.
— Wierzę, bo odczułem niedopowiedzenia, które nawet nie są dla nas, ale powtarzam, że możnaby ułożyć listy.
— Jak pojadę daleko w podróż, będę pisała listy do druku.
— A wybierasz się? — spytał stary Burba.
— Ach, dziadziu, marzę tylko o tem, śnię na jawie i we śnie.
— No, ot masz... i kiedy te projekty uskutecznisz?... Ha?...
— Na przyszłą zimę, dziadziu.
Tomasz zbladł.
— A jak cię nie puścimy z Warowni, co?... Ot, co będzie wtedy?...
— O, dziadziu, mnie nic i nikt nie zatrzyma, gdy tęsknota gna. Ja muszę być wolnym ptakiem, inaczej nie mogłabym żyć.
— Znajdzie się ktoś, co ci kaptur na głowę założy, łańcuszki na nóżki, bodaj złote, i klatkę swą zaofiaruje.
— Ja klatek nie uznaję.
Była podrażniona.
— Nawet z ukochanym? — spytał Burba także trochę zły.
Elża spuściła głowę nisko i powieki jej zadrgały. Ujrzała w wyobraźni Artura zakładającego na nią złote okowy. Jego „klatka” szeroka, przestrzenna... jak cały świat. Tylko on miałby prawo ją skuć i taka niewola byłaby czarem.
Podniosła dumie głowę.
— Z ukochanym — tak! — rzekła śmiało.
— A widzisz, buntownico jedna, i ręczę, że byłabyś wtedy nawet pokorna.
— Nie, pokorna nigdy! ale cicha, słodka i poddana.
Tomek wstał z krzesła, podszedł do okna i przyłożył płonące czoło do zimnej szyby. Uniewicz rzekł rozwlekłym tonem:
— Silne musiałyby być ręce. które by panią do tego skłoniły, tytanicznie silne, lecz... aksamitne.
— Ach, jak pan to dobrze powiedział...
— I jeszcze dodam, że i dla niego byłaby rozkosz w takim tryumfie. Bo wziąć sobie gęś albo kuropatwę i przyprawić ją w dowolnym sosie, potrafi każdy, ale...
— Takiego czorta, jak ja, — podchwyciła Elża z uśmiechem.
— A tak, takiego czorta rzucić sobie do stóp, poddanego i upojonego, to już zwycięstwo. Na to trzeba mocarza.
— Albo drugiego czorta, — rzekł pan Cezary.
— Brawo, dziadziu!
— A jeśli kto ma większe pragnienia... niż siły? — spytał nagle pan Mel.
Zaległo milczenie. Nikt nie odpowiadał, chociaż Elży cisnęło się kilka odpowiedzi na usta. Więc Uniewicz po chwili rzekł znowu, jakby do siebie:
— Wówczas najczęściej świadomość tej nierównomierności przychodzi... zapóźno.
Nikt mu nie zaprzeczył, wszyscy milczeli.
Gdy Elża otrzymywała listy z Riviery od Artura, wówczas zamknięta w swoim pokoju, długie godziny była niewidzialną, wertując listy po kilka razy. Marzyła, często łzy zaszkliły w jej oczach, lecz siłą woli umiała je ujarzmić. Pisząc do Artura zaledwo parę razy na kartach, przyznała mu się, że pisze coś z myślą drukowania i że ją ta praca pochłania; wreszcie i te zwierzenia, w krótkich listach zawarte, ustały.
„Nie wolno mi, — nie wolno!” — myślała.
A gdy zadała sobie bolesne pytanie: dlaczego nie wolno, wówczas zdawało jej się, że ktoś serce rozdziera na kawały. Bo jednak dlaczego, dlaczego?... Nikt jej tak nigdy nie porwał jak Dovencourt, nikt nigdy nie odpowiadał tak jej wymaganiom estetycznym, jak on. Przystojny, świetny pod każdym względem, wybitny umysłem i wykształceniem, zajmujący wysokie stanowisko dyplomaty i taki jakiś inny niż wszyscy, taki odrębny. Zimny, sztywny anglik, „lodowiec”, — jak go nazywano. On dla niej za wielki pan, otacza go inny świat, inna sfera. Nazywali go nieprzystępnym, niesympatycznym, pesymistą, sarkastą; jej się to właśnie w nim podobało. Zanim go poznała, już ją ta niezachęcająca o nim opinja zaciekawiła. Względem niej stał się bardzo szybko zupełnie innym, niż ogólnie względem kobiet. Spostrzegła to rychło i była dumną, szczęśliwą. Potem przyszły momenty, w których ją upajał, rozmarzał, aż wreszcie wyznał jej swe uczucia. I ona, ona je odrzuciła... choć się w niej wszystko rwało do niego z nieprzepartem... pragnieniem....Ale ona bała się istoty jego uczuć, lękała się, że to chwilowy szał, kaprys, który minie prędko, bo nie mogła uwierzyć w miłość jego dla niej. Nie była piękną, czemże go porwała? czyż to możliwe, by on ją kochał prawdziwie i chciał mieć za żonę, on, Dovencourt-Howe, ją — Elżę Gorską?...
Więc w obawie następstw, rozczarowań przyszłych, zrażona do małżeństwa w pożyciu z Gorskim, postanowiła przerwać to błędne koło czaru i obawy, niebywałego uroku i trwogi zarazem. Odmówiła Arturowi ostatecznie; podziwiając własną siłę, uciekła z Riviery, nie chciała korespondencji, nie wzięła z sobą nawet fotografji. Chciała wszystko zniszczyć, zadławić, pogrzebać. Bała się złudy i zawodu, bała się tego czaru, gdyż był zbyt silny. I teraz pisać więcej nie będzie, on zrozumie, zamilknie, skończy się piękny kilkomiesięczny sen, bo tak być powinno. Pozostanie w kraju i dla kraju, bo tu jest jej obowiązek. Nie Anglja i obcy świat, ale jej własna ojczyzna. Lecz cóż tu będzie robiła? — Praca społeczna?... jaka, na jakim gruncie?... Wszak rodzinny majątek, Taraszcza, nie do niej należy; majątek Gorskiego zabrała jego rodzina, ma tylko posag swój, cóż z nim zrobi?... jakże swe życie spożytkuje dla kraju, w czem stać się może pożyteczną?... Elża łamała ręce nad głową w chwilach takiej rozterki. Ogarniało ją straszne zwątpienie w siebie, a pragnienie jakiegoś czynu dręczyło ją okrutnie.
— Za długo już trwam pod tym znakiem zapytania, trzeba coś postanowić, coś działać! — I oto z głębi duszy, gdzieś z pod serca wydobywała się tęsknota, tragiczna prawie, oczy zachodziły lzami, a z ust gorących wybiegał krzyk:
— Ach pisać!... pisać!... pisać! Czuła, że to pragnienie jest silniejsze ponad wszystkie inne, że ono napełnia ją całą, jak musujące wino puchar, że ono rozsadza jej piersi, że przypina jej skrzydła do ramion, że jest jej żywszem marzeniem, najdroższem dobrem do osiągnięcia.
— Lecz czy zdolna jestem w tej chwili i wogóle do twórczych poczynań?
I pogrążała się w beznadziejnem kole zwątpień. Nasuwały się jej ponure wspomnienia lat małżeńskich z Gorskim, kiedy nie mogła wziąć pióra do ręki bez szyderstw z jego strony.
Ale oto ciężkie lata tej niedoli małżeńskiej z Adamem skończyły się; jest wolna, ma przed sobą otwarte pole do działań, może pisać, kształcić się, pracować.
I oto pragnienia rosną, rosną, budzi się nowe natchnienie.
Elża przypomniała sobie, jak wkrótce po owdowieniu postanowiła dowiedzieć się prawdy o pierwocinach swoich utworów drobnych i trwożnych jeszcze. Wzięła swe zeszyty i udała się do wybitnego autora polskiego, bardzo czcigodnego starca, by zasiągnąć jego rady, usłyszeć uczciwe i bezstronne zdanie i przekonać się: warto, czy nie? Czuła, że od jego miarodajnego zdania zależy wszystko, że jej marzenia mogą runąć odrazu w gruzy lub ożywić się nadzieją. Szła jak na szafot. Miłe przyjęcie, żartobliwy uśmiech z powodu jej tremy i jakiś serdeczny ton obejścia, cechujący zawsze tego wielkiego, a skromnego człowieka, usposobił ją raźniej i pobudził do odwagi. Staruszek wskazał jej krzesło przy swem biurku, a widząc, że cała drży, nalał jej z karafki szklankę wody i położył przed nią karmelki. Sam spacerował po pokoju, pytając ją o postronne rzeczy. A wreszcie, gdy na jego żądanie zostawiła zeszyty i po kilku dniach trwogi i emocji usłyszała w tym samym gabinecie, pamiętne dla niej słowa: „pracuj, dziecko, pracuj bardzo, ale pisz, bo warto”, — rzuciła się do rąk starca, całując je z wybuchem szczęścia i okrzykiem szalonej radości i uczucia.
— Entuzjastka z pani, ale to dobrze, to nie szkodzi — mówił ten drogi starzec, a jej się zdawało, że nowe widnieje przed nią życie, opromienione tęczą nadziei.
Młoda kobieta ze smutkiem potrząsnęła głową.
— Gdybyż mię tak stale ktoś pobudzał, dodawał otuchy, nadzieją krzepił, możebym dopięła swego celu, ale zwątpienie mnie truje, tak mię to zwątpienie zniechęca do dalszej pracy twórczej... Ach, Boże, Boże! Czy szczyt marzeń moich spełni się kiedy? — czy ja, czy ja?... Boże, nie karz mię za zbyt śmiałe myśli...
I znowu Dovencourt wypłynął w marzeniu.
— On by mię nie krępował, on by nie szydził z tego, co mi jest tak drogiem, to człowiek wysokiej kultury, on by mi pomocą był, natchnieniem, twórczą siłą, zachętą, — nakazem do pracy. To nie ciasny umysł Gorskiego, który w kobiecie widział tylko klucznicę, mamkę i oprzątkę domową. Artur nie broniłby mi piastować moich ideałów, on by budził i zapalał, by płonęły coraz szerzej.
— A Tomek?...
Elża zastanowiła się głęboko.
— I Tomek także, on taki uczuciowy i wrażliwy, zapaleniec i entuzjasta, większy może niż Artur... bo Artur lodowiec, zimny, sztywny anglik.
Wstrząsnął nią gorący, przenikliwy dreszcz, bo utkwiły w niej przymrużone, wymowne oczy tego „lodowca“.
— Nie, nie, nie! on nie dla mnie! Ja już tam nie wrócę, ja go już nigdy nie zobaczę.
Zaczęła rozmyślać o Tomku, lecz wspomnienie o Karolci przesuwało się uparcie, jak przykry majak.
— Ostatecznie jestem chyba więcej warta, niż ta gęś, — jątrzyła się Elża. Ładna buzia, nic więcej, czyżby Tomek mógł nawet porównywać? — A jeśli?... Ach, rywalizować z nią nie będę.
Zbudziła się w niej duma, niechęć do Tomka, raczej wmówiona, niż rzeczywista, bo młody Burba coraz silniej działał na wyobraźnię Elży, wbrew jej woli nawet i pomimo pewnego ochłodzenia ich stosunku. Młoda kobieta z energją właściwą jej naturze odsuwała od siebie uparcie wspomnienia z jasnego brzegu, nie otwierała więcej pamiętnika, nie zanurzała się w marzeniach. Listy od Artura przestały nadchodzić. Było jej dziwnie przykro, ale potrafiła wytłumaczyć sobie, że tak — lepiej. Posądzała go o jakąś nową słabostkę i z rozkoszą raniła samą siebie takiemi przypuszczeniami, chcąc w nie uwierzyć.
Tymczasem dni przechodziły w Warowni dość monotonnie. Elża oswoiła się z ciszą leśną, z wyciem wilków, lubiła wieczory przy kominku, swoje spacery i polowania z Tomkiem. Pisała przytem dużo, myślała, czytała; fortepian najczęściej był jej powiernikiem, zwierzała mu swe zapały i tęsknoty serdeczne. Stary Burba, słysząc jej muzykę, zwykł mawiać:
— Oho! Elża już za górami, za lasami, buja po świecie!
— Tak mię, dziadziu, porywa coś — wyraziła się kiedyś — więc muszę się w muzyce wypowiedzieć.
— Elżę „nosi“, — mówiono potem, słysząc jej burzliwe, namiętne warjacje, często szalejące na klawiaturze.
Pod koniec karnawału odbywały się „wieczory tańcujące“ w sąsiedztwach, gdzie były panny; Elża bawiła się tam wybornie, ciągle w asyście młodego Burby i sąsiada Poberezkiego z Chodur. podniecona gniewem panny Gozdeckiej. Śmieszyły ją te panie, łapiące Tomasza na wędkę wcale niedwuznacznie. Elża z przyjemnością obserwowała towarzystwo, zbierając ciekawe wzroki sama lub z Tomkiem i Uniewiczem, który celował dowcipem i złośliwością. Na wieczorze w ostatki w Chodurach, u Poberezkich, Gorska rzekła do Uniewicza:
— Niech pan da spokój, — nie obmawiajmy. Tutaj to razi, nie wszczepiajmy takiej trucizny towarzyskiej. Dzięki Bogu, na tutejszym gruncie niema ona powodzenia i dlatego lżej się oddycha.
— To prawda! — potwierdził Tomek, a wiesz czemu się to dzieje?... Oto u nas ludzie są szczersi, niż naprzykład w niektórych okolicach w Królestwie. Nigdzie tak ludzie na siebie wilkiem nie patrzą, jak tam właśnie.
— Masz słuszność i ogadują się nawzajem bez skrupułów. Sąsiad sąsiada zna głównie z najgorszej strony i nie zaniecha, by wady dostrzeżone opublikować mniej lub więcej głośno. Na to zaś, co dobre u sąsiada, zamyka szczelnie oczy i uszy. Przytem cóż za różniczkowanie towarzystwa. Wystarczy, aby ktoś posiadał kilka włók majątku więcej od drugiego, a już uważa się za wyższego i jak to mówią, zadziera w górę nosa. Och, jakież to niesympatyczne.
— A wie pani, kto zwykle zadziera głowę do góry? — spytał Uniewicz.
— Pyszałek — podchwycił Tomek.
— Ale dlaczego to robi?...
— Ponieważ ją ma pustą — odrzekła Elża — wszystko, co lekkie leci w powietrze, przeto i głowa takiego pana jak balonik wiecznie się unosi w górę, a z nią i nos naturalnie.
— Wybornie pani wyraziła to fizyczne prawo i moją myśl, — śmiał się pan Mel.
— Nigdzie także niema tylu pseudo-arystokratów, co wogóle u nas. Każdemu się zdaje, że jest wyższy urodzeniem od drugiego i gra rolę pana, najczęściej niesłusznie „dmie“, jak określają postronni obserwatorzy. Śmiesznym jest, gdy taki pan, który „dmie“, nie domyśla się nawet, że sąsiedzi wiedzą o nim wszystko. Począwszy od pochodzenia rodziny, skończywszy na jego własnych postępkach, o czem sądzi, że nikt ich nie świadomy i że znaczna ilość włók wystarczy, żeby go wynieść ponad innych. Tymczasem włóki, dając duże przywileje i sposobność do naginania karków małodusznym, nie osłaniają bynajmniej nikczemności w oczach tych, którym imponują.
— Tak! — zauważył Uniewicz, — prawda wówczas bywa za plecami, z boku, tylko nigdy en face.
— To właśnie dowód braku szczerości. W oczy pochlebstwo, uśmiechy, zachwyty, słodkie słówka, a za oczami — hulaj dusza! en face język trzymany na smyczy, z boku zaczyna wywijać się z oków życiowej dyplomacji, lub prostego fałszu, a za plecami już siecze bez miłosierdzia.
— Słusznie zauważyłaś, Elżuś, że u nas inaczej. Cieszę się, że to widzisz — rzekł Tomasz.
— To też dlatego powstrzymałam pana Mela i siebie od czynienia złośliwych uwag o tutejszym zebraniu. Tam mogłam krytykować, będąc krytykowaną, odpłacałam z naddatkiem, bo mię to bawiło.
— I tu może pani stosować to samo względem poszczególnych osobistości. Nie pozostaną pani dłużni napewno — uśmiechnął się Uniewicz.
— Wiem o tem i stosuję swoją wstrzemięźliwość w wyjątkowych wypadkach.
— Widzisz, ciebie tu mamy trochę za swoją, pochodzisz z Taraszczy i jesteś Burbianka, to powód, że raziły ciebie inne stosunki. Ty nasza jesteś, Elżuś, — mówił Tomek z błyskiem zapału w oczach.
Widziała w jego wzroku płomień uczucia i porywał ją tem ku sobie. Patrzyła mu jasno w oczy i może wypowiedzieliby sobie w owej minucie dużo wyznań serdecznych, gdyby nie Uniewicz, który zmącił pogodę.
— Tomek nazywa panią naszą, lecz ja się na to nie zgadzam, chociaż sam nazywałem panią z początku — taraszczańską. Nie, pani nie — nasza, pani jest bardziej egzotyczna, pani to... wyrażając się geograficznie — zachód, południe, ale nigdy... Warownia powiedzmy: nie tutejsze kresy. Pani pochodzi od nas, lecz jej siła ciężkości, to zagranica, Riviera... Anglja... Tam panią ciągnie.
Elża zadrżała i spłonęła krwawym rumieńcem. Burba patrzył na nią badawczo. Zaległo wymowne milczenie. Uniewicz spojrzał na Gorską, na Tomka i odczuł, że jest tu na trzeciego zbyteczny. Usunął się w głąb salonu, myśląc:
— Tomek zaczyna nierówną walkę, ja zaś niechcący podałem mu kopję.
Po odejściu pana Mela, Burba spytał Elżę:
— Nie przyciągnie ciebie... zagranica?... powiedz, Elżuś.
Gorska położyła mu rękę na ramieniu z uśmiechem trochę nienaturalnym.
— Grają walca, tańczmy Tomku.
Otoczył ją wpół mocno i z brawurą powiódł w tańcu na salę. Pochylił się do jej ucha:
— Dlaczego nie odpowiedziałaś mi?...
— Bo nic... nie wiem.
— Elże! — wybuchnął odsuwając się od niej.
— Tom, nie warjuj, patrzą na nas.
— Szczególnie Dziunio Poberezki... co?... pożera cię oczami jak smok.
— A, dajże mi z nim spokój!
— On cię odciągnie od... Anglji.
— Nie odciągnie nawet od... Warowni, — bądź pewien.
Tomasz drgnął, jakby iskrą elektryczną tknięty. Walc jego wpadł w tempo nierówne, zbyt szybkie. Gdy mijali orkiestrę, Burba krzyknął na całą salę.
— Mazura!
I sam ruszył z Elżą w pierwszą parę, hucznie, szumnie z niebywałą fantazją i zawadjacką jakąś werwą. Twarz mu promieniała, z oczu tryskały iskry. Przeistoczenie jego było tak nagłe i wyraźne, że spostrzegli to wszyscy. Stary Burba szepnął — do żony:
— Patrzaj, serce, na Tomka; czy on kiedy tak tańczył?.. Szaleje chłopak. Coś musiało między nimi zajść, bo i Elżunia jakaś dziwna.
— Ot imaginujesz, Cezary. Roztańczyli się i kwita, a ty zaraz Bóg wie co upatrujesz.
— A taki, daj Boże, żebym się nie mylił...
Uniewicz, patrząc na pierwszą parę, myślał:
— Czyżby już turniej skończony i pierścień zdobyty?... On zwycięski, ale ona... niewyraźna. Nie tak wygląda kobieta zdobyta i uszczęśliwiona własną kapitulacją.
Przyjrzał się wyraźniej zasnutej lekką chmurą twarzy Elży i stwierdził ostatecznie:
— Nie, to nie jest porozumienie, to jakaś omyłka.
W tej chwili podszedł do niego młody Poberezki, piękny i pewny siebie salonowy bywalec, zwany Dziuniem. Siadł wykwintnie na krześle, podciągając dwoma palcami ubranie na kolanach, poprawił wytworne szklą na nosie i, pochylony zgrabnie, rzekł do pana Mela półszeptem:
— Panie, co ja mam sądzić o tym mazurze pani Gorskiej?...
Uniewicz skierował na niego swe blade, ironiczne oczy.
— Jakto, co?... to chyba tylko, że pani Gorska tańczy go z Burbą i ładnie tańczy.
— Ależ ja ją prosiłem do pierwszego mazura.
— A no, to Burba pana uprzedził, nic więcej.
— Ależ to dla mnie afront.
— Nie przeczę. To nawet zmowa, spisek na pana, bo ten mazur powstał impetycznie, urodził się z walca jak piorun i widzi pan jak grzmi.
— Ale cóż ja mam teraz robić?
— Pogodzić się z losem.
— Pan sobie żartuje, a ja w tym mazurze z panią Elżą chciałem się upewnić w swoich zamiarach.
— W jakich mianowicie?
Poberezki podniósł dumnie głowę i spojrzał tryumfalnie na Uniewicza.
— Chcę się starać o rękę pani Gorskiej.
Śmiech drgnął na twarzy pana Mela, lecz z całą powagą odrzekł:
— Bardzo ryzykowne zamiary.
— Jakto, nie rozumiem.
— Wszelkie zamiary matrymonjalne są, panie, ryzykowne.
— Ależ, pani Elża bardzo mi się podoba. Nie znam tylko cyfry jej posagu. Panna Gozdecka mówiła mi, że biedna, stąd wnoszę, iż jest bogata; znam kobiety, zwłaszcza panny na wydaniu.
Uniewicz zaśmiał się, szczerze ubawiony. Dziunio, zadowolony ze swego dowcipu, dodał jeszcze:
— Utwierdza mię w przekonaniu, że pani Gorska bogata, fakt, że Burba kręci się koło niej wyraźnie.
Teraz Uniewicz się obraził.
— O panie, Tomek nie leci na posag, to nie leży w jego naturze.
— Nie leci, ale każdy na to pójdzie jak jest, w dodatku; pani Gorska mniej tego potrzebuje, panna Gozdecka dużo więcej, ale każdej się to przyda i ujmy nie przyniesie.
— Ogromnie pan praktyczny.
Poberezki nic nie odrzekł. Uniewicz zauważył, że pochłania wzrokiem Tomka i Elżę.
— Ładna para, — co?...
— Burba mię niepokoi. On wygląda, jakby już miał nadzieję — rzekł tragicznie.
— Hm! to możliwe!
— Ale czyżby pani Górska?... a zresztą przecie... Chodury... nie gorsze od Warowni, — szeptał Poberezki, w ten sposób wyrażając swe myśli i obawy.
Uniewicz śmiał się.
Elża, tańcząc, nie miała ani zapału Tomka, ani jego promienności w duszy. Przeciwnie, nurtował ją niepokój, gniew na siebie za niebaczne słowo, które tak podnieciło Tomka, i gniew na niego, że tak łatwo wziął je do siebie. Przez resztę wieczoru była nie w humorze, pomimo, że Tomek jej nie odstępował, rywalizując dzielnie z Poberezkim. Jednakże, gdy się już rozjeżdżano, Dziunio, czatując wytrwale, pochwycił chwilę i spytał Elżę bez przygotowania:
— Czy pani pozwoli mi bywać w Warowni? Zależy mi tylko na pani pozwoleniu.
Elża była zdenerwowana i usposobiona ironicznie.
— A nie boi się pan wilków?
Poberezki wyprostował się, obrażony i zły.
— Nie, pani, może mi grozić tylko jedno niebezpieczeństwo, ale to chcę zwalczyć.
— A, to pan odważny.
— Nie odpowiada mi pani na pytanie. Czy mogę bywać?
— Ależ owszem, panie, dopóki nie wyjadę do... Anglji.
Powiedziała to celowo, gdyż zbliżał się Burba. Ostatnie słowa Elży oniemiły Tomka.
Poberezki zdumiał także.
— Pani wyjeżdża?... tak daleko?... Nic o tem nie wiedziałem. To mię jednak nie zraża i będę w Warowni jaknajprędzej.
Skłonił się głęboko i cofnął, gdyż kilka osób otoczyło Elżę. Mijając Burbę, Poberezki wyzywająco trochę spojrzał na niego, lecz Tomek nie zauważył tego, pochłonięty tem, co słyszał.
Siadano do sań. Tomek zwrócił się do Elży, proponując wspólną podróż odkrytemi saniami, lecz ona zaprotestowała stanowczo:
— Pojadę z dziadkami, jestem zmęczona i mogłabym się przeziębić.
Lecz z pomocą Tomkowi przybył stary Burba.
— Tedy jedźcie we troje w karecie, a ja pojadę z panem Melem.
Tomek, siedząc na przednim siedzeniu, otulił nogi Elży i milczał zamyślony. Młoda kobieta, udając, że drzemie, obserwowała go z pod rzęs. Widząc smutek i ból na jego twarzy, żałowała, że go dręczy, ale szczególna jakaś zawziętość rozpanoszyła się w niej władczo, tłumiąc wszystkie lepsze odczucia dla Tomka. Jego męski, ładny profil pociągał ją, oczy wpatrzone w las, migający poza szybą okna, miały w sobie dużo głębi i zamyślenia niezwykłego. Elża nie mogła oderwać wzroku od tej twarzy, ogarniała ją rzewność i słodycz jakaś dziwna. Cichy skrzyp sań po śniegu, głuchy szum boru, nastrajały Elżę osobliwie. Raziło ją przykre chrapanie siedzącej obok niej pani Urszuli. Były momenty, że uczuwała pragnienie przygarnąć się do piersi Tomka i tak trwać cicho, spokojnie i tak jechać w tym szumie boru, w tym ośnieżonym zimowym świecie. Widok Tomka koił ją, nasuwając łagodne dobre marzenia.
Wtem zadrżała. On raptownie spojrzał na nią, złowił jej wzrok i utonął w jej źrenicach. Z zapartym oddechem patrzyła w niego przerażona, żeon to widzi. Długi czas oboje nie mogli słowa przemówić. Wreszcie Burba zerknął na śpiącą matkę i, utkwiwszy w Elży sporzenie prawie surowe, — spytał bezbarwnym głosem:
— Kto to jest... Artur?..
Elża doznała wrażenia, że ściany karety stłoczyły się na jej głowę. Imię tamtego padło między nich, jak nóż gilotyny, zabijając momentalnie urok chwili poprzedniej. Artur Dovencourt-Howe? z całą potęgą swej siły, z całą plastyką stanął w oczach Elży i zapanował nad nią jak tytan. Szatańskie, drwiące jego oczy zaćmiły jej świat, pod ich władzą powieki Elży opadły niby liście trącone wichurą. Na policzki wolno, wolno wypływał gorący rumieniec.
A Burba powtórzył pytanie.
— Kto to jest... Artur, Elżo?...
Młoda kobieta ocknęła się — z wrażenia. Zapanowała nad sobą.
— To mój znajomy z Nicei.
— Anglik?...
— Tak.
— Czemu nie patrzysz na mnie, Elżo?...
Podniosła teraz na niego oczy, pełne dumy.
— O co ci chodzi?...
— Ach, nic tylko wspomniałaś to imię, gdyśmy jechali pierwszy raz do Warowni, wówczas kiedy nas opadały wilki, rzekłaś — „strzelasz jak Artur”. — Przypominam to sobie; potem w pamiętniku, z Riviery nam czytałaś, imię to parę razy było powtórzone jakby niechcący, snać uważałaś czytając, by go unikać. Dziś znowu ta Anglja dwukrotnie.
— Badasz mię jak detektyw.
— Czy nie mam do tego prawa?
— Niezupełnie.
Tomek zbladł.
— I chcesz dlatego uciekać do Anglji
— Co znaczy: „dlatego“? Mówiłam to zresztą nie do ciebie, lecz do Poberezkiego.
— Przed wszystkimi zasłaniasz się tą Anglją. Widocznie Uniewicz miał słuszność.
Elża milczała.
— Ja zaś — źle zrozumiałem twoje słowa w walcu i... byłem szalony.
— Cóż chcesz, czarowałeś cały salon mazurem.
Burba poczerwieniał jak ogień. Gwałtownie otworzył okno.
— Co wyrabiasz, babcia się przeziębi.
Tomasz wychylił głowę i krzyknął na stangreta.
— Stój!
— Warjat jesteś, Tomek.
— Nie, ale przyślę ci tu Uniewicza, jemu możesz urągać Potrafi się odciąć.
Kareta stanęła i jednocześnie zrównały się z nią sanie.
Burba otworzył drzwiczki, wysiadł, wślad za nim wyskoczyła Elża na śnieg.
— Co się stało? — pytał pan Cezary.
— Nic, dziadziu, tylko ja wolę jechać saniami, duszno mi w karecie — zawołała Elża.
Stary Burba patrzał na nią uważnie.
— Przedtem nie, a teraz tak; tak z kimże pojedziesz?...
— To mi obojętne.
— Ot, kiedy komplement dla nas wszystkich. No, to siadajcie w trójkę na sanie, a ja idę Urszulkę kołysać, bo widzę, że śpi niebożątko i zdrowo chrapie. Pewno ciebie tem i wystraszyła. Siadajcie, bo zimno.
— Tomek niech idzie do karety, — rzekła Elża rozbawiona — bo on chce spać, a ja będę dużo mówiła z panem Melem. Dobrze, panie?...
— Jestem na rozkazy.
— No, Tomek, gdzie siadasz?... — wołał pan Cezary.
Ale Burba wskoczył już na sanie. Usiadł przy stangrecie i odebrał od niego lejce. Strzelił z bata, czwórka ruszyła tęgiego kłusa, wymijając karetę.
— Widzę z tego wszystkiego, że pani zatęskniła za moim towarzystwem, a Tomkowi chciało się powozić, — rzekł protekcjonalnie pan Mel.
— Zgadł pan w zupełności z małym dodatkiem co do Tomka, który nagle uczuł pragnienie okładania kogoś batem. Najfatalniej wyszły na tem szpaki.
— I ja, bo siedzę za Tomem, mogę dostać batem — rzekł Uniewicz. — Zaczynam się namyślać, czyby nie przesiąść do karety.
— Idź, jeśli chcesz, Elża mi wystarczy.
— Pomimo twej uprzejmości zostanę właśnie z wami dla dwu powodów; po pierwsze, że... ty mi nie wystarczasz i chcę towarzyszyć pani, a po drugie, że pani Elży groziłoby niebezpieczeństwo.
— O, panie, ja się obronić potrafię sama, jestem odważna.
— O tak! Elżę trudno poskromić, — rzekł Tomek — i nikt jej nie utemperuje.
— Owszem, jest ktoś.
— Kto by cię ujarzmił? Nie wierzę — zaśmiał się Burba nerwowo.
— Ciekawym kto?... — rozwlekle spytał Uniewicz.
— Ktoś, kto jest stąd... bardzo daleko.
Głos jej miał głęboki ton. Zaległa cisza, tylko trzaskał bat i raźno prychały pędzące cwałem konie, dzwoniąc uprzężą. Uniewicz wiedział już wszystko.




IX.

Olbrzymie wiązy warownieckie trysnęły zielenią. Zmalały, jakby skupiły się w sobie, garnąc swe konary ciężkie i smukłe gałązki pod zielone puchy młodego listowia. Najpierw seledynowo-złota mgła omotała potężne korony wygrzewających się w słońcu drzew, lecz z każdym dniem mgła stawała się wyrazistszą, była już gazą przezroczą, prześwitującą siecią czarnych splotów gałęzi, była krepą gęsto namotanych woalów, aż wybuchnęła przepychem zieleni. Na ogromne szkielety drzew rzuciła się z szaloną namiętnością wiosennych pragnień i zgubiła je w sobie, pochłonęła, że szerokorzutne rusztowania wiązów zatraciły się pod żywiołowym, bujnym nalotem liści i kwiatów, zatonęły w ich niepowstrzymanej fali. Na mocarnych pniach piętrzyły się kopuły zielone, rozchwiane, wonne i szumiące. Wielmożność wiązów prastarych królowała teraz w Warowni, głusząc sobą dwór modrzewiowy i wiekowe ruiny. Wobec potęgi tych drzew malał, zda się, bór, okalający siedzibę Burbów, a przynajmniej schodził na plan dalszy; wiązy panowały tu wszechwładnie. Nikt ich nie podziwiał, prócz Elży.
Był wielki tydzień. Święta przypadały późno w kwietniu i cała natura nurzała się już w majowej krasie, ubarwiona zamiecią pierwszych kwiatów.
— Kobiety potraciły głowy, — żalił się stary Burba, — jedna nad ciastami, druga nad kwiatami, żadnej ani złapać.
Istotnie, we dworze panował ruch znamienny, zapowiadający gastronomiczne uciechy. Pani Urszula, niby wódz i dyktator, kierowała armią dziewek, kucharzem, gospodynią, popędzając wszystkich od świtu do nocy. Pani Jasiowa miała także swój dział. Stuk moździerzy, siekanie rozlegało się z kuchennych izb bezustannie, coraz to jakaś hoża Paraska lub Hawrośka w krasnym podkasanym samodziale wypadała z piekarni, bijąc pianę w donicy i świecąc czerwienią łydek; ta dźwigała pełne wiadra wody na „koromyśle”, tamta niosła opasłego indyka pod topór kucharza. Głos Burbiny huczał po całem domostwie, pobudzając do gorączkowej pracy, jakby Warownia spodziewała się oblężenia. Pani Urszula nie mogła zapędzić tylko Elży do roboty. Młoda kobieta zasadzona do obierania migdałów a zajęta swemi myślami, nie potrafiła zadowolić babkę.
— Taż patrzaj, serce, migdały pryskają na wszystkie strony, miast w miskę. Ta dajże spokój, kochanie, z taką robotą.
I Elża uszczęśliwiona biegła z książką pod wiązy albo w las na kwiaty.
Aż nastąpiła chwila głuchej ciszy w Warowni, wszystko jakby zamarło, umilkły głosy, nikt drzwiami nie skrzypnął. „Baby“ siedziały w piecu. Sławne ze smaku i wielkości baby pani Urszuli, więc cały dwór musiał się z tem liczyć. Pan Cezary, obyty już z taką sytuacją, ulokował się na werendzie w fotelu, w potokach słońca, okryty pledem czytał gazety, pykając z cybucha. U nóg jego, zwinięty w brunatny kłąb, spał Kajtuś niespokojnie jakoś. Wiosenne ciepło i pierwsze miodowe zapachy, płynące z boru, nasuwały mu widać czarowne marzenia swobody, bo mruczał, kręcił się i węszył głośno aromat powietrzny. W przeciwieństwie do milczenia dworu bór huczał rozgwarem ptasich głosów. Zawzięcie kukała kukułka, nic sobie nie robiąc z przestrogi pana Cezarego.
— Cicho, przekupko! czy to nie wiesz, że baby Urszulki w piecu?... skaranie boskie z tem ptaszyskiem.
Pan Mel z Sybirakiem wywędrowali do stajen, Elża zaś z kudłatym psem Murmyłą do Pysznego Boru. Szła ulubionemi przesmykami, zasłuchana w huk sosen i w potężny hejnał pełen melodji własnej duszy. Unosił ją prąd pragnień wiosennych, kipiących bujnie dokoła, czuła się zjednoczona z naturą, budzącą się do nowego życia, miała w sobie jej żywiołowe porywy, tęsknotę ukrytą poza wielką radością istnienia i nieprzepartych pragnień gorące źródło. Unosiły ją skrzydła fantazji. Grała w jej piersi muzyka natchnień nieodczuwanych nigdy; uczucia przeistaczały się w hymny pragnień, łaknące serce wołało: „przyjdź i kochaj, bo kocham, kocham!” W oczach jej płonął ogień zapału, usta krwawym żarem paliły, do nasuniętej wyobraźnią wizji wyciągnęła ramiona i z piersi jej stłumiony namiętnością krzyk wypadł:
— Tomek!
Widzi go przed sobą, on ramiona jej otworzył, oczy mu się iskrzą, usta pragną jej ust, zbliża się ku niej zaborczo, zaraz, zaraz ją porwie, uniesie.
Chwila... i wizja prysła. Dokoła pełno słońca, świeża jasna zieleń, stoją sosny proste, jodły obwisłe, bór usiany gwiazdami i pasmami światła. Drze się kukułka, zanoszą się śpiewem słowiki, życie tu wre i wszystko woła: „żyć!”
Elżę ogarnia nagle ogromna tęsknota. Podchodzi do smukłej sosny, obejmuje ją i tuli głowę rozpaloną do złoto-miedzianej kory. Łzy rzęsiste ma pod powiekami, szloch zrywa się w jej piersi, ale jednocześnie pali ją wstyd jakiś, więc, przygarnięta do sosny, zwierza jej swe marzenia i tłumaczy swój wybuch serdeczny. Tęskni za Tomkiem. Wyjechał w połowie postu daleko, na toki głuszców, na słonki, zaproszony przez krewnych, i nie wracał dotąd, choć już te polowania dawno skończyły się. Dopiero dziś przyjeżdża Tomek ukochany, ten złoty chłopak, bez którego tak pusto w Warowni. Elża skarży się sośnie, że męką były dla niej te trzy tygodnie bez Tomka. Żyła prawie samotnie, unikając Burbów, bo mówili wciąż o Tomku, raniąc jej serce; jedynie czasem lubiła towarzystwo pana Mela, który czytywał jej głośno, a ona wówczas malowała. Nieskończone spacery z Murmyłą były jej pociechą jedyną. Pisać nie mogła, mając chaos w głowie, zamęt zupełny w duszy. Przez te trzy tygodnie przeżyła jakby ciężki rok, nie wyjeżdżając z Warowni nawet w sąsiedztwo. Odmówiła ostatecznie Poberezkiemu, o czem dowiedziawszy się pan Cezary, pocałował ją w milczeniu w czoło bardzo gorąco. Tomek pisał tylko do Uniewicza, ale ten nie zdradzał przyjaciela i Elża wiedziała o Tomku tyle, że poluje w Mińszczyźnie i dobrze się bawi. W duszy jej nurtował żal do niego i do siebie, gorycz przykra zalewała jej serce, że oto Tomek nie dba o nią, a wszak wie, że miała w kwietniu wracać do Taraszczy. Wzywają ją tam wujostwo, ale tu Burbowie nie chcą słuchać o jej wyjeździe. A Warownia taka cudna w tej szacie wiosennej i zresztą... Tomek na święta powraca. Dziś go zobaczy. Jaki on jest, czy zmieniony dla niej czy ten sam — serdeczny Tomek z zimowych czasów, kiedy taki ogień miał w oczach, patrząc na nią, a tak szczerze okazywał jej swe uczucia. Wyjechał chmurny, rozżalony od czasu wieczoru w Chodurach i nie napisał do niej ani słowa.
— Tomku, Tomku, bądź dobry — błaga Elża, czując, że łzy z jej rzęs spadają gęsto i nikną w miedzianej korze sosny.
— Będę dla ciebie dobra, cicha, tylko już wracaj, bo żyć bez ciebie trudno.
Elża odczuwa w duszy jakiś zgrzyt przykry, trwa to mgnienie oka i znowu słodycz nadziei rozlewa się w jej całej istocie i znowu pragnie, tęskni za... Tomkiem. Oderwała głowę od pnia sosny, rozplotła ramiona, idzie przed siebie krokiem pewnym i rzeźkim, bo to wszakże droga, którą przyjedzie Tomek. Odruchowo poszła w tę stronę i już nie cofnęła się. Powita go pierwsza. Jakie będzie ich powitanie?... Serce Elży biło mocno, krew huczała w jej żyłach. Już, już powinien być. Słońce skłonione ku zachodowi nabierało złota i krwi w swój szczodry krąg i siało purpurowe pyły poprzez gęsty przetak igieł i liści. Elża spojrzała na zegarek.
— Powinien już być.
Wtem Murmyła stanął, zjeżył szerść i zawarczał groźnie, poczem z głośnem szczekaniem skoczył w krze i gąszcz młodej sośniny. Jakiś szelest, trzask i okrzyk pełen przestrachu. Murmyła ujadał zajadle. Elża poskoczyła żywo zaciekawiona. Wśród sosenek i brzózek stała młoda dziewczyna w szarym wełnianym żakiecie, w białym szaliku na jasnych włosach, cała ponsowa od rumieńca, z przerażeniem w błękitnych źrenicach, z drżącemi ustami. W ręku trzymała pęk żółtych kaczeńców. Karolcia Słupska! Elża poznała ją natychmiast. Długą chwilę stały naprzeciw siebie bez słowa, mierząc się wzrokiem. Twarz Elży ponsowiała, Karolci bladła. Murmyła naszczekiwał niepewnie.
Karolcia niezwykle zmieszana, bąknęła pierwsza:
— Przyszłam tu po... kaczeńce.
Elża uśmiechnęła się pobłażliwie.
— I po nic więcej? — spytała.
— Przyszłam także po... swarzybabę i barwinek do święconego.
— Idź, idź sobie po swój barwinek dokąd chcesz, byle jaknajdalej stąd, — błąkały się słowa pełne gniewu w ustach Elży.
Już chciała przeczekać, aż Karolcia odejdzie, lecz zbudziła się W niej duma. Ona będzie rywalizowała z tą dziewczyną?... Nie, nie, za nic. Krew jej uderzyła silną falą do głowy, Ogarnął ją strach, że Tomek może nadjechać i zastać je tu obie... Zgrzyt odczuty poprzednio powtórzył się i zatargał jej nerwami. Jakiś śmiech ironiczny, jakiś chichot piekielny usłyszała w sobie. Zawrzało w niej wszystko, odepchnęło od tego miejsca. Skinęła głową lekko, rzekła suchym głosem:
— Życzę pani pomyślności w zbieraniu... barwinku.
Zawołała na Murmyłę i odeszła szybko. Wzburzona, drżąca z gniewu i niewytłumaczonego uczucia żalu, bolesnej przykrości i wstydu, skierowała się w głąb boru, opuszczając leśną dróżkę. Prawie biegła, potykając się o korzenie; kłuły ją igły sosen, zapadała w mokradła, ale szła wytrwale, byle prędzej do domu, byle Tomek nie wiedział, że chciała go powitać. A wszakże Karolcia mu powie, że ona była w lesie. Może on pisał do tej dziewczyny, może to spotkanie umówione?...
Coraz silniejszy nękał ją ból na tę myśl, niechęć do Karolci rosła w nienawiść i budziła się niechęć do Tomka. On wszystkiemu winien, gdyby chciał, mógłby taką Karolcię odsunąć od siebie odrazu, widocznie upoważnia ją do tego, że ona wychodzi na spotkanie, że wie, kiedy on przyjeżdża. Taka gęś, głupia, głupia gęś! — jątrzyła się Elża. Więc on pisuje do tamtej, on jej wyznacza spotkania. Ach, Tomku! I ja... ja szłam jej śladem?...
O, wstyd, wstyd!
W miarą zbliżania się do Warowni pasja Elży coraz okrutniejszą była, ale zaczynał przemawiać rozsądek w obronie Karolci. Cóż ona winna, że go kocha, że biegnie na jego spotkanie gnana uczuciem, czy miłość ma granice i czy potrafi pęta na się zarzucić? A czy ona sama, Elża, nie biegła na drogę, którą Tomek będzie przejeżdżał. Za cóż potępiać tę śliczną dziewczynę, że kocha Tomka, złotego Tomka; taka sobie prosta leśniczanka mogła zakochać się wszakże w młodym pięknym Burbie.
Oto w tej chwili zachód słońca. Już się pewno spotkali, sielanka w lesie, stangret wolno jedzie naprzód, a oni...
Elża ujrzała Karolcię w ramionach Tomka, spłakaną ze szczęścia, z uśmiechem rzewnym w oczach jak chabry, z karminem ust wilgotnych, które podaje ukochanemu, a on je całuje, całuje.
Ta Karolcia taka śliczna, młodziutka, a ona... Elża... wdowa... rzekroczyla już trzydziestkę. Dreszcz zatrząsł ciałem młodej kobiety, ostra igła bólu przeniknęła ją nawskroś, purpurę wysyłając na policzki; myśl uparta, pełna trwogi i żalu, doprowadziła ją do szaleństwa. Zaczęła biec pędem, skacząc po kępach na mokrym gruncie, bo woda chlupała jej pod stopami. Żółciły się tu gęsto kaczeńce ogromne, jak spadłe gwiazdy i błyszczały w czerwieni zachodu złotem płatków.
— Tu przyjdź, dziewczyno, po kwiaty dla najdroższego, zamiast po barwinek, szydziła Elża ze łzami w oczach.
Zmrok zapadał, rozsnuły się lekkie mgły oparów i zarechotały żaby w bagienkach. Cisza i słodycz była w powietrzu, klekotał bocian w oddali, trylowały słowiki. Elża wybiegła na suchy grunt polany warownieckiej. Dwór stał przed nią jak na dłoni, ciemny, ogromny, z błyszczącego światłem okna płynęła cicha muzyka.
Gorska zatrzymała, się, słuchając.
Umewicz gra.
Ścisnęło się jej serce żalem jakimś, tęsknota owładnęła nią na nowo. Dom pusty, głuchy, ciemny bo Tomka niema, bo on tam z Karolcią.
— Co ja pocznę w tym pustym dworze? A może nie przyjechał wcale, może u krewnych zostanie na święta? Przyspieszyła kroku, wpadła na most nad fosą, w kołowrót i zachodziła z boku domostwa, dążąc do ganku. Za oknem łkały tony nokturnu Chopina, jakby akompanjament do gorących pocałunków i wylewały się przez półotwarte okno ciche, słodkie w ten wieczór wiosenny, upoisty, budzący miłość i szepty rozkoszne. Elża słuchała długą chwilę, poczem wspięła się na podmurówce i zajrzała w okno. Pan Mel grał zamyślony, a w fotelu ukryty prawie, siedział stary Burba, z rękoma splecionemi na piersiach, uczy wlepione miał w suficie, na twarzy głęboką zadumę. Nagle odezwał się niespokojnie:
— Pst! Czy aby Urszulka nie jedzie, dałaby panu za muzykę, a mnie za słuchanie. Wielki Piątek przecie, nie godzi się grać, ale stary ze mnie romantyk, słuchałbym tak całą noc.
Mel nie przerwał nokturnu. Elża zsunęła się z podmurówki i ze zwieszoną głową szła do ganku. Zaledwo wstąpiła na pierwszy stopień, ujrzała jakiś błysk czerwony, jakby iskrę spadłą z ganku na trawę, poczuła zapach dymu z papierosa i oto nagle stanęła przed nią wysoka postać męska.
— Tomek!!...
— To ja... Elżuś, — usłyszała miękki szept jego.
Chwycił jej ręce i zaczął okrywać pocałunkami. Parzyły ją gorące jego usta.
— Przyjechałeś?... kiedy?...
— Przed zachodem słońca.
Elża nie zorjentowała się.
— Więc... więc... byłeś tam... rwałeś barwinek?
— Barwinek?...
— Barwinek i... swarzybabę.
— Swarz babę?... Elżuś... co to znaczy?...
— Którędy przyjechałeś?... mów!
— Wilczym traktem, prosto z kolei.
— Więc nie na Pyszny Bór?...
— Nie, skądże?... Co ci jest?...
— Zwykle jeździsz przez Pyszny Bór.
— Ale nie w roztopy, tam za mokro.
— Za to... kaczeńce jakie...
Nie dodała jednak „czekały na ciebie“, — gdyż taka potężna fala szczęścia zalała jej serce, taki szalony poryw radości uniósł ją, że chciała zarzucić ramiona na szyję Tomka i przygarnąć się do jego piersi. On to odczuł, przyciągał ją do siebie, oboje pragnęli uścisku, kłonili się ku sobie, jak dwie gałęzie jednego drzewa, gorącym pchane wichrem, osypane kwieciem pożądań. On wyszeptał cicho:
— Kaczeńce?... byłaś tam... na Bysznym Borze?...
— Byłam.
— Czekałaś na mnie?...
— Tak, chciałam... ale...
— Elżo...
W tem zaturkotało w kołowrocie, jednocześnie w drzwiach stanął pan Cezary i Uniewicz z lampą. Zgrzytnęły nerwy Tomka. Elża oprzytomniała. Odsunęli się od siebie. Stary Burba zawołał:
— A co, nie mówiłem, że Elżunia już pewno jest i z Tomkiem gawędzi. Ale waćpanna źle robi, tak do późna włócząc się po boru, febra czeka na ofiarę, a potem trzęsu, trzęsu i liczko zblednie. Ot i Urszulka, nie mówcie nic, że graliśmy, a to z Wielkiego Piątku zrobiłby się sądny dzień.
Ogromny „szaraban” zajechał przed ganek z hałasem i klekotem.
— To nie babcia! — zawołała Elża, wpatrując się w ekwipaż.
— A któż inny, ha! — odezwał się tubalny głos pani Urszuli.
— A babcia dokąd jeździła takim cudakiem?...
Burbina, wysadzona przez Tomka, gramoliła się z bryki, a za nią pani Jasiowa.
— Dokąd?... Aj, Elżuniu, i wstyd, że pytasz. Toż do kościoła na Pasję, na grób Chrystusa Pana. Wielki Piątek, zapomniałaś?... Chciałam ciebie zabrać, ale szukaj wiatru w polu, a kilka sąsiadek było, pytały o ciebie. U Poberezkiej wszystkie baby petynetowe klapły, jutro piecze drugie, a moje jak piramidy.
— Ot mi dziwowisko! Facecja! Proboszcz nasłuchał się waszych pobożnych zwierzeń i twoich przechwałek, tak tu zwiezie na święcone wszystkich proboszczów i wikarych, poradzi on twoim piramidom, nie bój się.
— To i dobrze, niech smakują; a że już moim babom nie dorównają żadne na świecie, to pewno.
— Mniejsza o baby, ale nie mogę zrozumieć, czemu babcia tym gruchotem jechała?
Burbina już weszła do domu, nie słysząc. Pan Cezary szepnął dyskretnie:
— Cicho, Elżuniu, a toż dla pokory. Urszulka prędzej by piechotą poszła na wielkotygodniowe nabożeństwo, niż pojechała powozem. No, ale chodźcie do domu. Zimno, wiosna.
Elża wpadła w niezwykły humor, rozpromieniona zarzucała Tomka pytaniami, chłonęła jego opowiadania o polowaniach, wesoło potakując głową. Usta jej się śmiały, oczy tryskały iskrami. Zarumieniona, była uosobieniem życia i szczęścia. Tomek plątał się w odpowiedziach, bo przepalał ją gorejącym wzrokiem. Oni głównie z sobą rozmawiali, sobą tylko byli zajęci. Pan Mel, jedząc śledzia, mruczał coś pod nosem, ale gdy podano rybę, zerknął na Tomka z uśmiechem i rzekł:
— Nie radzę jeść, bo się udławisz.
— Ha, ha, ha! — zaśmiała się Elża. — Czy to i dla mnie przestroga?...
— Hm... może być.
A pani Urszula, która po całodziennym suszeniu, jadła tylko postny żur z razowym chlebem, odezwała się nagle:
— Słuszna to przestroga, bo dziś nie wolno się tak śmiać. Pan Bóg może skarać.
— Ależ, babciu, stęskniłam się za Tomkiem, więc mi jest wesoło, że go widzę, czy to grzech?...
Ułagodzona Burbina pogroziła jej palcem. Tomek nabrał w piersi duży chaust powietrza, jakby mu tchu zabrakło.
— Tęskniłaś za mną, ale uciekłaś w las na mój przyjazd.
Oczy błysnęły mu figlarnie.
— A łotrze!... — szepnęła Elża.
— Mogłeś mnie szukać, — dodała z kokieterją.
— To moja wina, — podchwycił Uniewicz, — Tomek już wędrował, ale mu wyperswadowałem, że mamy bór na cztery strony, więc łatwo się zminąć i bezpieczniej czekać na ganku.
— A widzisz, — zagadnął Tomek, — ty zaś posądzałaś mię, że rwałem jakiś barwinek, swarzybabę, Bóg wie co.
Elża parsknęła śmiechem.
— Ach, jakie to szczęście, żeś tego nie rwał. Tomek, jakie to szczęście.
— Ale co to znaczy?... Nie rozumiem.
— Trwaj w nieświadomości.
Młoda kobieta wyciągnęła ramiona patetycznym ruchem.
— I abyś się o tem nigdy nie dowiedział.
— Sama mi to powiesz, Elżuś.
— Za nic!
— Nie wytrzyma pani, ręczę. Za szczera pani na to.
— Ej, panie Melu. Nie zawsze opinja pańska o mnie odpowiada rzeczywistości.
— Jaka to opinja? — spytał Tom.
— „Język mój — wróg mój“, czy to pani Elża nie powinna wyryć sobie na breloku?...
— Słusznie, — rzekł pan Cezary. — To wyborne ostrzeżenie przed zbytnią szczerością wobec ludzi.
— Tak, względem ogółu, ale chyba nie wobec mnie?...
Tomek powiedział to głosem matowym, niskim, z taką intonacją, że Elża drgnęła i pobladła nagle. W oczach jej mignęły ciemne, zmrużone szparki lwich źrenic, w uszach zaszumiały fale błękitne morza Śródziemnego, nozdrza złowiły zda się woń cygara i benzynowego dymu samochodu. Owiało ją na moment tchnienie innego świata, jakaś mgiełka nadleciała z przeszłości i zmąciła jej umysł.
Wstano od stołu.
Tomek nie otrzymał odpowiedzi.
Gdy noc zapadła, młody Burba chodził pomiędzy wiązami, paląc papierosa za papierosem. Myśli plątały mu się w mózgu, czuł ich natłok. Marzenia unosiły go, ale zatrzymał je siłą woli, hamował wrzenie krwi gorącej. Patrzył z daleka w świecące jeszcze okna Elży i zadawał sobie pytania:
— Co ona robi?... co myśli?... co czuje?...
Szarpnął go niepokój, kołysała nadzieja cicha, słodycz poiła serce, a chwilami bunt się w nim zrywał i szalony lęk, zabobonna trwoga.
— Co ona... ona... dla mnie?...
Nie wiedział, nie przeczuł, że Elża w ciemnym pokoju obok swojego, siedząc w oknie, poza firanką, nie odrywała wzroku od jego postaci, starając się odgadnąć jego myśli, przeczuwając niepokój i śląc do niego swoją tęsknotę, swe wyznania.
A ukryte w koronach wiązów, psotne chochliki śmiały się z ludzkich przeznaczeń.
Było już bardzo późno, gdy światło zgasło w oknach Elży i papieros znikł pod wiązami.
Ranek wielkosobotni w Warowni uroczyście jakoś błysnął roziskrzonem słońcem, zaśpiewał orkiestrą ptasią. Elża przebudzona rzęsistem zalewiskiem ciepłych promieni otworzyła okno i zdumiała. Cały dziedziniec dworski od fosy i wału do ganku usiany był pstrokacizną chust, świtek i kraśnych spódnic wiejskich kobiet. Wśród głów owiniętych w białe „namitki“ widać było i męskie głowy w rogatych czapkach z chwastami na każdym rogu, ale przeważnie bez czapek, świecące tylko płową lub siwą czupryną, spadającą aż na szyję. Ogorzałe, ciemne twarze złociły się w słońcu bladą miedzią, gęsto przetykały je białe brody i żółte twarze starców bliżej ganku słychać było głosy przewlekłe biadające i żalące się, pokorne, niewolnicze.
Wtem zastukano do drzwi.
— Elżusiu, wstawaj, serce — wołała pani Burbina — będziemy rozdawały świąteczne chleby biednym. Ot, kiedy jarmark widzisz!
Elża otworzyła pokój, lecz pani Urszula, odchodząc, wołała jeszcze:
— Przychodź na ganek, bo sama z Jasiową i szafarką nie poradzimy.
Z ochoczą jakąś radością i weselem ubierała się Elża, obserwując chłopów za oknem. Przy bramie stało nawet parę wózków zaprzężonych w mechate koniki w parcianych lejcach. Kilka godzin zeszło na dorocznem rozdawnictwie świątecznych darów dworskich bezrolnym i zawodowym dziadom. Pani Urszula z Elżą, gospodynią i dziewkami kładła w nastawione fartuchy i kobiałki wielkie glony placków z rodzynkami, pierogi z mięsem, po kawale wieprzowiny i po parę jajek kraszonych jaskrawo. Często dla dziecka o wytrzeszczonych oczkach, z palcem w buzi i głową oblepioną czerwonym wełniakiem, spadło z rąk Burbiny parę jabłek lub garść cukru. Stary Burba zaś, siedząc z boku ganku w fotelu, żartował z bab, rozmawiał z dziadami i biedniejszym wtykał w garść srebrnego rubla, czasem więcej.
— Pomahaj wam Boh, wełmożnyje pany! — wołały pokorne, uniżone głosy dziękczynnie.
— Szczob wam, wełmożne pany, ditki zdrowo rosły, da wnukiw doczekały sia — piskliwie zawodziły baby.
— Gdzież Tomek?... — spytała Elża dziadka.
— W magazynie z Uniewiczem. Wydają mąkę, kaszę, kartofle.
Wtem Burba zawołał wesoło, czyniąc ręką ruch zapraszający:
— Ej, Likiera, a potańcuj no troszkę dla ochoty.
— Likiera, Likiera, idy do pana, pan wełmożnyj tebe klicze — posypały się głosy — i wypchnięto na ganek babę starą już z twarzą pomarszczoną, twardą i różowo-żółtą, jak zeschła pomarańcz, w której świeciło dwoje oczu czarnych jak śrut i śmiesznie wesołych. Głowę baba miała omotaną w białą namitkę z końcami, jak ręczniki opadającemi po bokach twarzy i na plecy, a na końcach tkanemi w czerwony brzeżek. Na chudem ciele siwą, starą świtkę, przepasaną krasną krajką, raczej jej strzępami, na stopach postoły z łyka i łykiem oplecione nogi wysoko na płóciennych onuczkach. Ramiona miała skulone, ręce w rękawach, zatulające jakby suchą pierś.
Wyskoczyła z tłumu i, śmiejąc się oczami, jęła podrygiwać na miejscu.
— No Likiera potańcuj.
— A czaroczka bude?... — pisnęła.
— Ałe, baczysz jeju! — zawołali bliżej stojący z tłumu — w wełykuju subotu czaroczki hocze.
— A wżesz, jaka chytra! — wołali chłopi, oglądając się sami za możliwością wódki.
Baba podrapała się po namitce i pisnęła znowu:
— Aj, aj, taż ja zabyła...
— No, tańcuj, zawtra, w prazdnik tebe pany dadut czarki.
Likiera wzięła się nagle pod boki, pochyliła głowę, wykrzywiła twarz do śmiechu i zaczęła kręcić się w kółko, skakać, przytupywać, podrygiwać, hukając przytem piskliwym dyszkantem:
— U ha! U ja, ja, ja! U ja, ja! Hop!... U ja, ja!...
Wtem zatrzymała się w miejscu, głowę podniosła w górę i wrzasnęła krzykliwą przyśpiewką:

„Na ułycy skrypka hraje,
Mene maty ne puskaje;
Pusty maty pohulaty,
Ja ne zabawlusia
Tylki chłopców potumaniu,
Taj nazad wernusia! U ha!”

Znowu zaklapały w tańcu postoły i „u ja, ja!“ roztańczonej baby.
Na to właśnie powróciła pani Urszula, która przed chwilą wyszła do śpiżarni. Groźnie zmarszczyła brwi i krzyknęła:
— Likiera szczo ce! ww elykuju subotu tańcujesz?... Zduriła!
Baba złapała się za głowę i znikła w tłumie.
— Cezary! — zgromiła Burbina męża z oburzeniem.
— Ta wielkie rzeczy, Urszuleczko serce, toż już święto. Likiera, chody tutki, dam rubla.
Tłum spoglądał niepewnie na pana i panią, nie wiedząc, komu pochlebić, śmiać się, czy milczeć. Przywołana Likiera za rubla, podjęła oboje Burbów pod kolana, bijąc pokłon aż do ziemi, pochyliła się i przed Gorską, poczem zrobiła ruch ręką, jakby chcąc ją pogładzić po twarzy i zawołała, cmokając z lubością:
— Ot, harnuju newistku wełmożny pan najszoł dla swojeho synka. Na wesilu potańciuju. U ja... ja!
— Idy... idy, — popchnął ją lekko pan Cezary, bokiem patrząc na zaczerwienioną Elżę.
Młoda kobieta przyglądała się całej scenie ze zdziwieniem, które się zamieniło w lekki niesmak. W Taraszczy, gdzie lud był hardy i dumniejszy, pokozacki, nie widywała takich scen. Niewolniczość i głupota tej staruszki wydała się jej tak upokorzającą, że sama się za tę babę wstydziła, jak kobieta za upodlenie kobiety. Tu jednakże była to rzecz zwykła widocznie i znana — tłum się śmiał, Likiera, ukryta w nim, jeszcze podrygiwała i piszczała z ochoty, pan Cezary zaś, posiadający dużo kultury etycznej i estetycznej, rozweselony był i żartobliwie przemawiał do tłumu. Tu więc to nikogo nie razi? bo i Burbina zgromiła babę tylko z powodu niewłaściwego dnia, lecz nie zasadniczo za błazeństwo starej kobiety.
Przemknęła myśl nagła, jakie wrażenie scena ta zrobiłaby na kimś... stamtąd z Zachodu, z centrum najwyższej kultury, cywilizacji i... gdyby tak tu teraz zjawił się... co by powiedział?...
Burba, dostrzegłszy w twarzy Elży coś innego, niż nastrój ogólny, a czując się nieco winnym, wskazał jej tłum oczami, figlarnie: uśmiechniętemi:
— Zabawne, co?... i barwne?...
— I dzikie i... strasznie biedne, — dodała Elża.
— No, no... nie tak bardzo. Każdy zresztą ma swego bzika, a Likiera taniec.
Po skończonym poczęstunku i rozejściu się tłumu Elża, Tomek i nawet pan Mel pomagali pani Urszuli w ubieraniu stołu tradycyjnego z święconem. Elża lukrowała ciasta, strojąc je w konfitury i różne frykasy, Tomek podziwiał, Uniewicz żartował, a pan Cezary delektował się widokiem mięsiw, dokuczając żonie, że za mało wszystkiego i że trzeba legary pod stół podkładać, bo od tych skromnych darów Bożych gotów się załamać. Sfukany przez żonę, stanął przed baterją butelek i jął szeregować trunki. W południe przyjechał proboszcz święcić ciasta dworskie, a wielka sień zapełniła się miskami służby folwarcznej, która tu znosiła swoje chleby do święcenia. Małorusini nieśli swoje miseczki do odległej cerkwi.
Przy kawie z wybornemi babami proboszcz zwrócił się do młodego Burby:
— Jakże tam, kasztelanicu, prędko zaśpiewamy Veni Creator?...
— Komu mianowicie? — sucho spytał Tomek.
— A no wam, panie Tomaszu, i tej pięknej białorusince, którą podobno ułowiliście w Mińszczyźnie na polowaniu.
Tomek przeszył księdza ostrym wzrokiem.
— W Mińszczyźnie strzelałem słonki i głuszcze, lecz nikogo nie łowiłem.
— A mnie mówiono w Chodurach... że...
Stary Burba machnął ręką.
— Ach, w Chodurach, tam mogli dużo mówić.
— Owszem, bo mówili również, że pani Gorska zaręczona z jakimś anglikiem, czy szkotem, który jest... jest...
— Pewno komiwojażerem, śmiało proboszczu, — nerwowo zawołała Elża.
— Coś tak... tak... i mówili, że w maju ślub.
— Doprawdy?... I gdzież to, na księżycu czy na Marsie?...
Proboszcz spojrzał po wszystkich i zmieszał się. Elża była czerwona i wzburzona, Tomek blady, Uniewicz z niesłychaną pilnością krajał babę i oglądał ją pod światło, starzy Burbowie mieli miny zagadkowe.
— A hm, hm... tego to już nie wiem... Ale ot, cudna pogoda, panie... tego.
— Ładna wiosna, — rzekł pan Cezary.
— Jakże szanowny sąsiad z gospodarstwem stoi? Warownia jak zawsze, pewno najpierw obsiana...
Elża po chwili wstała i wyszła z pokoju, wkrótce za nią wysunął się młody Burba.
— Ot panie tego, zdaje mi się, żem trochę wlazł niepotrzebnie — rzekł strapiony proboszcz.
Uniewicz uśmiechnął się.
— Jak palec między drzwi.
— Otóż właśnie.
— A czy Poberezcy nie mówili proboszczowi o powodzeniach Dziunia? — spytał pan Cezary.
— Nic nie słyszałem.
— Dostał kosza od Elżuni.
— Taaak?... a to tedy już jestem w domu, zwykłe ludzkie złośliwości, bo czego tam nie gadali...
— Chybaż nie stary Poberezio, to zacna dusza, poczciwości i... on jeden nie oczarowany Olgierdem.
— Stary nic nie mówił, kiwał tylko głową na wszystkie wiadomości kobiece i po swojemu gadał dużo o polityce. Wiecznie w gazetach siedzi.
Po odjeździe proboszcza, Elża, zamknęła się w swoim pokoju, lecz było jej duszno i ciasno, potrzebowała ruchu, powietrza. Postanowiła przejechać się konno. Zeszedłszy jednak do stajen, zmieniła projekt, ujrzała bowiem z daleka Tomka, który dosiadał swego wierzchowca. Atamana.
— Nie chcę go widzieć za nic, za nic!
Gorska skręciła momentalnie w ogród owocowy i zniknęła wśród szeregów świeżo pobielonych pni. Korony drzew, osnute były zieloną mgłą, czereśnie jak dziewczęta do komunji świeciły już wiosenną szatą swej niepokalanej bieli. Zapach bił od nich świeży, wabiący roje pszczół na wiotkie ukwiecone gałęzie. Ale zapach płynął i z dołu, delikatny jakiś, a silny, choć wytworny. Elża spojrzała na ziemię i wydała głośny, radosny okrzyk:
— Fjołki!
Przysiadła, rwąc zachłannie fjoletowe kwiatki, gęsto rozsypane wśród młodziutkiej trawy, nawet w kępach suchej darniny tryskały do słońca bogate ich trzęsienia. Rozpostarły swe fjolety po całej darninie, napastowane również przez ćmy pszczół, łakomych pierwszej słodyczy. Elża cieszyła się niemi jak dziecko, na kolanach sunęła po murawie, czyniąc zniszczenie wśród kwiecić. Dużo jej przypomniały te fjołki miłych i przykrych momentów z życia. Dzieciństwo W Taraszczy, gdzie od lekcji wyrywała się do ogrodu na zbiór fjołków; przynosiła nauczycielce całe ich pęki. Jakie to były miłe, jasne, beztroskie i dobre lata. Prawie bezpośrednio potem Elża, narzeczona Adama Gorskiego, rwała z nim również fjołki, broniąc się od napastniczej ręki jego, szukającej zaborczo jej kibici, spuszczając oczy z dreszczem wstydu przed jego zmysłowem drżeniem ust i pod palącym żądzą wzrokiem lubieżnym.
Nie rozumiała wówczas tych objawów, bała się ich jednak instynktownie. Młoda kobieta uczuła przykry dreszcz i chłód jakiś, przejmujący do szpiku.
— Ach, jaknajdalej od tych wspomnień.
Powstała gwałtownie z trawy, rozejrzała się i uśmiech zajaśniał na zbladłych ustach, w piersi zagrał hejnał radosny.
— To po za mną, po za mną już! to straszna przeszłość... Nie powracać do niej nigdy! Tu... Warownia... inne życie. Swoboda! Boże, jakiś Ty dobry, że dajesz niekiedy zapomnienie. Wykreśl z mej pamięci te lata raz na zawsze, pozwól żyć szczęściem obecnej chwili...
Poprzez szalony radością krzyk duszy Elży śmignęła ostra iskra pytania:
— Czy to już ziszczone marzenie?
Drgnęła. Jakieś odległe echo przeniknęło myśl, niby lśnienie błyskawicy, jakaś tęsknota przewiała w sercu... ale słońce grzało silnie, złote kaskady promieni sypiąc na ziemię, na Elżę; brzęczały pszczoły i tak słodko pachniały fjołki.
— Jak dobrze żyć! A te wiadomości proboszcza o Tomku i białorusince?
Elża posmutniała.
— Ach, głupstwo, taka sama prawda, jak i moje zaręczyny.
Z ogromnym pękiem wonnych kwiatów Elża poskoczyła żywo, wyzbyta wszelkiego niepokoju. Pędem przebiegła sad i utonęła w gąszczu leśnym, w jego złoto-zielonych welonach, gazach, pyłach. Nowa radość, nowy okrzyk. Bór uścielony był bielą zawilców, błękitem przylaszczek. Gwiazdy ich migotały we mchu, istna zamieć kwiecia bieliła się i błękitniała w wilgotnej trawie. Elża chciwie garściami rwała wonne zioła, śpiewając z przepełnionych piersi czarem i bujnością życia i pragnieniami jego i nadzieją wszechmocną, to życie obiecującą. Coś się zazłociło w jej oczach. Dwa pierwsze motyle, żółte „cytrynki”, goniły za sobą; były jak rzucone w powietrze płatki kwiecia.
— Ach, wy! — jesteście już, — i Elża, niby dawna Elżunia w krótkiej do kolan sukience, popędziła za motylami. Uciekały przed nią płoche, wzbijając się w górę i opadając na kwietne dywany. Aż, usiadłszy razem na gwiazdce przylaszczki, zostały nakryte chusteczką Elży. Zdyszana, zaczęła się śmiać ze swej igraszki. Ujęła oba motyle za skrzydełka, czując ich upudrowany atłas pod palcami i uważnie śledziła miotanie się nóżek złotych owadów. I nagle pomyślała:
— Jeśli razem polecą... to... to...
Z uśmiechem roztuliła palce. Motyle frunęły, pozostawiając igiełkę subtelnego pyłu.
— Razem, razem... Co to?...
Elża zdumiała się, spojrzawszy w gąszcz. Nadbiegał ku niej w lekkich skokach czarny Ataman i cicho rżał konchami nozdrzów.
— Tomek! — krzyknęła przerażona.
Odpowiedziało jej tylko echo leśne i ponowne rżenie Atamana. Koń stanął przy niej, wyciągnął chrapy, wietrzył głośno i rozsuwał wargi, szukając cukru. Elża obejrzała go dokoła uważnie. Był suchy, spokojny, tylko miał zerwaną trenzelkę, a przy wędzidle kępkę trawy. Koń, widocznie uczepiony, zerwał się i szedł wolno przez las, skubiąc świeżą darninę. Poskoczył dopiero, ujrzawszy Elżę, i zarżał do zwykłej porcji cukru. Ale gdzie był Tomek, że nie spostrzegł zerwania się wierzchowca?
Niepokój targnął młodą kobietą, wywołując nagłe postanowienie:
— Pojadę go szukać!
Przerzuciła strzemię na lewą stronę, skróciła, i, podprowadziwszy Atamana do pnia, wskoczyła na siodło. Koń boczył się trochę, nie ujeżdżony pod amazonką, lecz Elża pieszczotami utemperowała go wkrótce i podniecona gorączkowo jechała stępa, trzymając się poprzednich śladów Atamana, rysujących się czarnemi plamami wgłębień wśród trawy i kwiecia. Zresztą koń, jakby cel jej odgadując, szedł własnym śladem, nie zbaczając, i wpadł w lekkiego kłusa. Jechali tak dość długo. Elża nie mogła się zorjentować, gdzie są. Parę razy koń zapadał głębiej w mokradła, wyrywając kopyta z czarnej, lepkiej mazi błota i brudząc niem śnieżną biel zawilców. Stanąwszy na wyniosłej polance wśród młodych brzóz w zielonych tiulach, zaczęła się rozglądać.
— Gdzie ja jestem?...
Ślady kopyt na gruncie twardym zatracały się zupełnie, można było dojrzeć pogniecione zioła, lecz trawa rosła tu niższa i sucha, zeszłoroczna, usiana kępami tylko, nie zaś kobiercem kwiatów. Ślad ginął. Gorska zakłopotała się. Postanowiła hukać na Tomka, lecz zwrócił jej uwagę szum jakiś zbiorowy a rozgłośny, choć głuchy jeszcze, snać odległy, niby szum morza lub ogromnego boru. Nasłuchiwała. Na twarz jej gorejącą wystąpiły nowe plamy krwi, serce na moment bić przestało.
— Mój Boże, tak szumią morskie fale z oddali.
Zasłuchała się trochę, lecz ocknięta natychmiast skupiła myśl już tylko na tym szumie zagadkowym.
— Co to może być?...
W miarę słuchania odczuła wyraźnie, że szum ten nasuwa jej bliższe i nowsze wrażenie, niż bełkot fal morskich, uderzył ją jakiś ton znajomy, tutejszy... Aż nagle drguęła.
— To Pyszny Bór huczy.
Szarpnięty Ataman dał szczupaka i pocwałował w stronę, skąd przybył, gdyż Elża umyślnie nie nadawała mu kierunku, licząc na instynkt konia. Jakoż w kilka minut, wybrnąwszy z gąszczy wilgotnych, wierzchowiec z amazonką wjechał w ciemny labirynt niebotycznych sosen masztowych i sędziwych jodeł, zwieszonych ciężkiemi baldachimami czarnych gałęzi aż do ziemi. Potężny huk szczytów napełniał przemożnym szumem cały las. Pogwary głośne prowadziły dostojne sosny, chyląc korony ku sobie, pełne majestatu i wiosennego wesela. Powaga była w melodji ich szumu, jakiś rycerski chrzęst trjumfu i rzeźkiej pogody. Jednakże ponad te zwycięskie tony, przebijała się tęsknota głęboka, jak dno oceanu, głucha, niby dalekie echo walących gromów. Coś było w pieśni boru, co przejmowało nerwy dreszczem niepokojącym. Szum budził, porywał, ale i odurzał i wlewał się do duszy wielką symfonją niepojętej tęsknicy. Smutek żałobny zbratał się tu z weselem i uderzał, jak hymn ku Bogu.
Elża jechała wolno i cicho. Tak ją zawsze ten bór nastrajał na uroczystą swoją nutę, że i teraz ogłuszona, jakby z modlitwą w ściśniętem sercu, skupiona w sobie, zbliżyła się do sosen-tytanów, muskana łagodnie przez zwisające sztandary jodeł. Ataman szedł miękko po mchu, zatapiając w nim z lubością sprężyste, jelenie nogi. Z daleka błyszczała wśród zarośli i mchów czarna mokra wstążka drogi leśnej. Elża wpatrzyła się w nią bystro, gdyż zamajaczyło jej coś w oczach, jakby ludzka postać. Posunęła naprzód koniem i zatrzymała się nagle pod wielką spadzistą jodłą, umiejscowiona niespodziewanym widokiem. Na jakieś pięćdziesiąt kroków przed nią, także pod jodłą, stał mężczyzna, obrócony plecami, na którego ramionach zwisały splecione ręce kobiety w znanym białym szaliku na głowie.
Elża bez tchu zastygła, skamieniała na swem miejscu. Odruchowo bezwładną prawie rękę podniosła do oczu, przetarła je, myśląc, że śni, że to wizja straszna, stworzona przez układ gałęzi i blasków. Lecz grupa nie znikła. Żółte sztylpy i sportowy strój mężczyzny był jej nazbyt znajomy, by się łudzić. A wtem usłyszała szmer słów i głośny szloch kobiecy.
Tego było jej nadto. Skręciła koniem raptownie wstecz i... pognała na przełaj przez bór.
— To oni... oni...
Ćwiczyła Atamana trenzelką, biła go piętami z boku i pędziła, jak zerwana przez huragan gałąź jodły. Głowę położyła na grzywie końskiej, smagana przez pręty i igły drzew, nie widziała przeszkód przed sobą, nie czuła nic, prócz silnego bólu w piersiach i straszliwej żądzy ucieczki. Ataman galopował wściekle, niby czarny rozszalały centaur, ale był czujny na drogę, omijał pnie, przesadzał zawały, jeno z gałęzi nic sobie nie robił rozszalały, ciskając w las, głośny łomot i tętent. Pozostawił za sobą pułki sosen i jodeł, wpadł w brzeźniak na polanie, tratował białe dywany kwiatów, wspiął się nad rowem pełnym wody, aż Elża zachwiała się na siodle i gorączkowo objęła ramieniem szyję konia. Jeszcze kilka minut cwału i wpadli między zagaje dworskich sadów. Na widok Warowni Elża oprzytomniała i jęła hamować konia. Wtem jak z pod ziemi wyrósł przed nią Uniewicz.
— Co się stało?! — krzyknął, blednąc.
— Co?! Nic!
Uniewicz chwycił konia za uzdę i zatrzymał.
— Pani ma włosy rozwite, pełne igieł, szyszek. Ponosił panią?...
— Nie!
— Nie wierzą! Koń zgrzany, pani wygląda... okropnie.
— No więc... dobrze.
Zaczęła skręcać włosy na głowie, ale ręce jej drżały, trzęsły się usta, lekko dzwoniły zęby. Uniewicz patrzał na nią z przerażeniem, bez pytania zsadził ją z siodła, postawił chwiejącą się.
— Spadła pani z konia?...
— Ani mi się śniło.
— Gdzież Tomek?...
Łuna krwi zalała bladą twarz Elży.
— Nie... nie wiem, — jęknęła.
— To nieprawda, pani wie!
Duma strzeliła z jej oczów, nerwowo zatoczyła ręką wielkie kolisko, wskazując bór.
— Niech go pan szuka. Ataman doprowadzi.
Odeszła szybko drżąca, bliska płaczu, pozostawiając Uniewicza w zdumieniu.
Szła, nie widząc prawie drogi przed sobą. Uczuła niebywałe zmęczenie fizyczne i jakiś ciężar na głowie, który odbierał jej przytomność. Idzie, ale dokąd i gdzie? aha, do domu. przecie to Warownia. Gdzie ja byłam?... myśli Elża. Plącze się wszystko; huk sosen, kwiaty, tętent i bieg szalony Atamana, Uniewicz, ach ten Uniewicz zabawny, o Tomka pyta... Tomek! Aha, tak, więc to prawda, Tomek tam... z nią... w borze.
I znowu mgła nasuwa się i mąci pamięć.
Elża zatopiona była w dziwnej półprzytomności: ni jawa ni sen, jakby pół mózgu myślało, a pół spało. Szczególny stan półświadomości. To sprawił ten udar w głowę, który tak cięży; myśli znowu Elża, nie wiedząc, że wstępuje na ganek.
Wtem głos zdumiony:
— Elżuniu! Czyj to głos?... — szuka wzrokiem.
— Elżuniu, co tobie?... — woła pan Cezary, opuszczając gazetę na kolana. — Elżuniu, nie widzisz nas?... — pyta znowu ktoś inny — cóż ty, olsnęłaś od wiosennego słońca, czy co?... Czego masz takie roztrzepane włosy, Elżuniu?...
— Ach, to dziadzio... i... babcia.
Uśmiechnęła się do nich bezmyślnie trochę i mijała ich, idąc do drzwi.
— Co ci to dziecko, głowa cię boli?...
— Tak, tak...
— Pewno febra? A mówiłem.
Lekka świadomość nasunęła myśl, że będą ją leczyć.
— Nie, nie, zdrowa jestem... tylko... zmęczona.
— Połóż się, dziecino.
— Tak, tak.
Nareszcie w swoim pokoju.
Gdzie jestem?...
Rozejrzała się. Poznała. Upadła na łóżko, głowę zatopiła w poduszki i tak bez ruchu przeleżała kwadrans. Powstawszy bardzo blada, oczy miała podkreślone sino i dziwny płomień w źrenicach. Podeszła do umywalni.
— Ja się nie rozpłaczę, nie, nie, ja się nie rozpłaczę!
Mokry ręcznik wtuliła w palące oczy, gniotąc je coraz zawzięciej, silniej, lecz dygot ust zwiększał się, muskuły twarzy drgały boleśnie, i oto okropnym bólem zapiekłe powieki trysnęły żarem łez. Zwinęła się, upadła na taboret i z czołem, opartem o zimny marmur umywalni, załkała z głębi wzburzonej piersi.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pod wieczór Uniewicz spotkał Tomka na dziedzińcu folwarcznym, przy stajniach:
— Coś ty taki... inny?...
— Ja?... zdaje ci się. Zresztą... Ach, to potem. Czy Ataman jest?...
— Przyjechała na nim pani Elża.
— Wściekłeś się, czy co?...
— Mój drogi, jestem wszakże zdrów na umyśle. Sam zsadzałem ją z siodła.
— Z Atamana?...
— Z Atamana.
— Słuchaj, Mel!... ty... ty nie żartuj ze mnie.
— Ani trochę. Spotkałem Gorską, wracającą z lasu galopem; wstrzymała konia, właśnie twego Atamana, tam na skraju sadu. Włosy miała rozplecione, no i... była... bardzo dziwna, bardzo.
— O mnie... nie pytała?...
— Ja spytałem, — odrzekła, że... Ataman mię do ciebie doprowadzi.
Burba zatrząsł się, chwycił Uniewicza za ramiona, zdusił je żelaznym skurczem i rzucił pytanie w samą twarz, z jakimś głuchym rykiem:
— Nie łżesz?... Co?...
— Zwarjowałeś! Tom! Bądź przynajmniej dobrze wychowany w swojej furji. Puść! moje ramię, to nie laska, kości zaś mam za słabe na twoje uściski.
Burba cofnął się, straszliwie blady; oczy mu zaszły mgłą. Zwiniętą pięść przycisnął do czoła, na którym wystąpiły sznury żył.
— Więc ten galop... gwałtowny... ten tętent... to była... ona?... Boże!
Zakręcił się jakoś i dodał krótko:
— Wszystko przepadło!
Poszedł w stronę domu. Pan Mel podążył za nim, zgnębiony.




X.

Po gwałtownym ataku płaczu Elża uspokoiła się, ucichła. Wtulona w kąt kanapki rozmyślała długo i poważnie. Rzecz cała po rozwadze wydała się jej mniej tragiczną, mnóstwo występowało szczegółów W obronie Tomka; Elża chwytała je skwapliwie, byle go oczyścić. Pomimo ciężkich przeżyć w swem krótkiem małżeństwie z Gorskim, młoda kobieta miała duszę nie zepsutą, ufną i bardzo łatwą do przebaczenia uraz, szczególnie ludziom kochanym. Nie chciała wierzyć w wyrafinowane kłamstwo u Tomka, jakkolwiek nie była tak naiwną, by ogólnie nie widzieć tej wady, szeroko wśród ludzi rozpowszechnionej. Tomek nie kłamie, tylko go coś poniosło — tłumaczyła sobie tolerancyjnie i całe zajście przypisała swemu fatum, które znowu się zbudziło i pokazuje pazury. Wierzyła święcie w istnienie tej tajemniczej a złej siły prześladującej ją od kolebki. W zeszytach swych i rękopisach pod tytułem: „Fatum,“ przygotowanych do druku, miała różne wiersze i odezwy do swego przeznaczenia; w jednych urągała z jego mocy, w innych błagała, by przestało nad nią czuwać. Gdy była szczęśliwą, zwykła mawiać: „fatum śpi — nie trzeba go budzić.“ Prowadziła na ten temat długie dysputy z Arturem Dovencourt-Houwe, który zasadniczo potępiał jej wiarę we własny fatalizm; gorszyła tem panią Urszulę, z jednym Tomkiem zgadzała się pod tym względem, gdyż i on wierzył w przeznaczenie i w zły los, prześladujący człowieka często niewinnego. Oto Fatum zemściło się i na nim. Elża broniła Tomka, a oskarżała Karolcię, będąc pewną, że scena w lesie — to wybieg tej dziewczyny w celu usidłania Tomka i zdobycia go dla siebie. Co on jej mówił, nie słyszała, płącz zaś panny Słupskiej mógł być rezultatem jego słów stanowczych a przeciwnych jej zamiarom. Elża zastanowiła się. Dlaczegożby Tomek miał odsuwać Karolcię? może on ją kocha, może on do niej pisywał z Mińszczyzny, może to było ostateczne porozumienie i dziewczyna płakała ze szczęścia na piersiach narzeczonego? Instynktownie Elża usuwała takie przypuszczenia, chociaż nie miała również pewności co do uczuć Tomka, bo ich nigdy nie wyznał, odgadywała je raczej intuicyjnie. Ale intuicja nie zawiodła jej nigdy, czyżby teraz?... Zresztą zachowanie się Toma względem niej, tak podczas zimy, jak nawet i od dnia wczorajszego dowodziło jasno, że jest nią zajęty, że ona jest mu bliska. Czyż byłby tak zmiennym? Wzmianka proboszcza o owej domniemanej białorusince zirytowała Elżę na krótko, wytłumaczyła to sobie złośliwością Poberezkich, mszczących się za Dziunia. Wiedzieli wszakże, kim Tomek jest zajęty; podwójną intrygą chcieli te zabiegi zmącić, bo i te jej zaręczyny...
Elża drgnęła, jakby nagle otworzyło się przed nią okno z przeszłości tak niedawnej, a mglistej, przez które spłynął blask jakiś uroczy i upojne wionęło ciepło. Mgnienie oka i znowu: Tomek.... las... Karolcia...
— Sama go o to spytam, — przemknęła myśl zbawcza.
Ale wnet zastanowienie przyszło zimne, obmierzłe.
— Ach ta wieczna bierność oczekiwania, będąca rolą kobiety.
Zerwał się w niej bunt. Przecie na tyle jest świadoma uczuć Tomka, by bronić swych praw, a przynajmniej zbadać, czy je ma istotnie. Więc ona będzie milczeć dzięki jakimś wstecznym skrupułom, a Tomek tymczasem będzie się spotykał w lesie z tamtą dziewczyną, która nie lęka się wszelkich wykroczeń poza ramy etyki niewieściej. Zresztą, czyż jest to wykroczeniem: okazywać ukochanemu, że się go kocha, być szczerą kobietą, nie zaś bierną niewolnicą, oczekującą laski pańskiej.
— Spytam go sama.
Z tem postanowieniem poszła na kolację. Lecz na widok Tomka cala jej odwaga prysła.
— Nie, za nic tego nie potrafię.
Tomek był chmurny i szorstki. Spoglądał na Elżę z wyrzutem, rzadko zresztą. To ją najpierw wzruszyło, potem oburzyło, wreszcie rozbawiło. Zaczęła wesoło rozmawiać z Uniewiczem, w głosie jej drgały jednakże nienaturalne tony, oczy podkrążone sino i obrzękłe trochę powieki świadczyły wymownie, że humor to raczej kapryśny, niż rzeczywisty. Gdy młody Burba dostrzegł te znamiona niechybnych łez, stracił całą władzę nad sobą. Gryzł usta, mienił się na twarzy. Łaszącego się Kajtusia tak silnie i z pasją odepchnął od siebie, że niedźwiedź zatoczył się, siadł na tylnych nogach i, mrucząc złowrogo, patrzał małemi ślepkami w oczy pana, jakby pobłażliwie pytając: „cóż to znowu za poufałość grubjańska.“ Pan Cezary zerknął na syna, zdziwiony jego zachowaniem się, lecz, rzuciwszy dyskretne spojrzenie na Elżę, domyślił się jakiś kwasów pomiędzy młodymi, przypomniał sobie szczególną minę i dziwny wygląd Elży, gdy wchodziła na ganek z udanym bólem głowy, zniknięcie Tomka od południa i wreszcie ploteczki proboszcza.
— Czyżby to?...
Przyjrzał się jeszcze Uniewiczowi. Pan Mel miał wyraz zagadkowy, ale jakby uświadomiony.
Burba, zaczął z tego frontu.
— Jakże tam, panie Melu, kapucynek w budce przy Łuci, czy nie?
Uniewicz błysnął z pod rzęs na starego. Porozumieli się.
— Na dworze, — odrzekł smętnie, — ale w zawieszeniu „ni tudy, ni siudy“ ani pod krzyż, ani do budki. Pogoda niepewna.
— Hm! szkoda, że niepewna; jutro Zmartwychwstanie, powinno być i pogodnie i... ciepło.
— Tak może wypchnąć tego kapucynka z budki, kiedy tam zanadto lezie, — rzekła Burbina wesoło i naiwnie.
— At... nie znasz się Urszuleczko na barometrze, już my z panem Melem wiemy najlepiej.
Kąciki ust Elży zadrgały leciuchno. Tomek był jak chmura.

Zaledwie świt zaczął przesiąkać mętną, posrebrzoną mgłą przez szyby okien, gdy Burbina zbudziła Elżę.
— Chciałaś jechać na rezurekcję, serce, czas.
Stara kobieta, pochylona nisko nad śpiącą, gładziła ręką ciemne jej włosy. Głosem miękkim, pieszczotliwym powtórzyła:
— Wstawaj, detynko, z łózia. Alleluja trza zaśpiewać. Mężczyźni czekają na ciebie z polewką, już gotowi, bo to szmat drogi do kościoła.
Elża usiadła na pościeli, przecierając oczy.
— Tak rano, babciuniu?...
— Ach, ty śpiochu kochany. Cóż, kiedy trzeba i wstyd byłby, jakbyś nie pojechała.
Serdecznie pocałowała ją w czoło. Młoda kobieta, ujęta pieszczotą babki, zarzuciła jej ręce na szyję, tuląc się do niej gorąco.
— Miła ty jesteś, Elżusiu, aż pachnie od ciebie świeżością i zawsze strojna; aj, ty kokietko, czy estetko, nawet śpiąc, o tem nie zapominasz.
Pochyliła się jej do ucha i szepnęła:
— A nie bądź, detyno, serce, zbyt surowa dla naszego Tomka, to złoty chłopak, nie gniewaj się na niego.
Elża odczuła, że babka już „coś Wie.“
— Ja się nie gniewam, babciu; cóż on winien że go... kochają.
— Kochaj ty jego, detynko, tak mu to wystarczy.
Uścisnęła czule Elżę i prędko wyszła z jakimś łzawym lśnieniem w oczach.
Po gorącej polewce winnej, suto zaprawnej jajami i goździkami, wyjechano do odległego o kilkanaście wiorst kościoła. W ogromnym powozie odkrytym, czterokonnym siedziały panie i pan Cezary na przedniem siedzeniu, pomimo certowania się Elży, która chciała zająć ławeczkę, ustępując dziadkowi miejsca przy babce. Lecz stary Burba ofuknął ją.
— Moja waćpanno, kobietą jesteś, a ja nie paralityk, rycerskość dla niewiast to dodatek herbowy Burbów. Siadaj przy Urszulce, nie dziwacz się. Ot mi facecja! Córka czy wnuczka, przedewszystkiem kobieta.
Nie było rady na upór rycerski pana Cezarego. Tomasz z Uniewiczem pojechali lekkim amerykanem.
Słońce wyjrzało zza boru wielką tarczą ognisto-purpurową, gdy procesja wytoczyła swe ruchome dzwona z szeroko rozwartych drzwi kościelnych. Odwieczna pieśń Zmartwychwstania rozbrzmiała donośnie po wiosennych niwach, lała się potokiem szczerej modlitwy, z rozgrzanych serc płynącej. Zwycięski łopot chorągwi głuszyły rozkolebane dzwony. Potężny był ich śpiżowy hymn, podnosił dusze uroczyście nastrojone ku wyżynom, gdzie boski unosi się duch i w pięknie swem panuje. Ci, których wiara była zasadą i źródłem życia, czuli jakby rozwite skrzydła u ramion, szumiące dostojnie na chwałę Zbawiciela; czuli się niesieni ku Niemu i wraz z pokorą i uwielbieniem słali pod święte stopy buchający z serc żar radości. Obojętniejszych przenikał jednak dreszcz szczególny, jaki nawiedza ludzi wobec niepojętej lecz wszechogromnej potęgi. Ogarnąć i przeniknąć ją trudno, ale tajemnica niepokoi, gdy się widzi zapał i natchnienie tych, dla których jest ona prawdą. Tradycyjna wielkanocna pieśń, Alleluja, niezmiennie powtarzana przez pokolenia, budziła w najobojętniejszych nerw gorętszy i poszanowanie dla swej wiekowej tradycji. Ci, co chcieli ją analizować i istotę jej panowania odgadywać, w jej treści i melodji odczuwali przedewszystkiem majestat imponujący. I to jest właśnie jej siłą, jej wsadzą wszechmocną. Przetrwa nowe pokolenia, w nowe pójdzie stulecia zawsze niezgłębiona, zawsze niedościgła i nigdy nie dająca się zniweczyć, gdyż wiecznie mocarna, wiekuistą swoją trwałością.
Rozmyślając tak, szła Elża Gorska z boku procesji, wchłaniała w siebie przepyszny zespół podniosłego śpiewu z organem dzwonów, rozkołysanych zda się na kraj cały w królewskim wschodzie słońca.
Kaskady światła, jak niezmierne złote zalewisko, spadały na odkryte głowy, kąpiąc je w blaskach. Słońce ucałowało monstrancję, monarszą purpurę sypiąc na jej złoto, krzesząc iskry ogniste na ostrych iglicach jej gwiazdy. Zagrały barwami chorągwie i wstęgi, rozjaśniły się porannym rumieńcem białe mury świątyni. Cały przestwór powietrzny rosisty i chłodny krasił i ogrzewał — bóg natury, słońce, i spływał deszczem promieni pod stopy — Boga świata. Dwie, niezmożone w swej władzy, potęgi panowały tu wszechmocnie.
— Przetrwają wszystkich i tych, którzy wierzą, i tych, co nie wierzą, — wszystkie filozofje, analizy, debaty. Nie ostoi się nic przed ich koniecznością niezbędną, by istniał świat.
Elża nie spuściła głowy z pokorą, patrzało śmiało na ten tryumf nowego poranku, uwieńczonego przepychem wzniosłej modlitwy. W źrenicach młodej kobiety krystalizowały się wrażenia i skupiały uczucia w świetlane płomyki zapału. Unosił ją prąd wartki nie samej wiary, jako takiej, lecz raczej ekstazy, uroku tej chwili. Kochała siłę i piękno, tu jedno i drugie odbywało swój pochód koronny, bo było koroną istnienia.
Zorzę zachwytu w oczach Elży dostrzegł Tomasz Burba i... nie umiał jej sobie wytłumaczyć; natomiast Uniewicz badał ukradkiem, ale pilnie wymowę źrenic i twarzy Gorskiej, śledził fale myśli, przepływające przez jej rysy, i doszedł do niezbitej, jak mu się zdawało, definicji:
— Ona nie idzie utartym szlakiem nakazanej religji, ona stwarza sobie własną wiarę i swoje umiłowane dogmaty; najpierw siła, potem piękno, nakoniec dobro. Za siłą i pięknem pójdzie zawsze i wszędzie, za samem dobrem nigdy. I, o ile te pierwsze idee zdolna jest wyobraźnią przewyższyć i upiększyć, o tyle ostatniej nie potrafi może docenić. To trochę poganka.
Elza odczuła badawczy wzrok na sobie. Jakby pod dotknięciem igły magnetycznej, zbudziła się z zadumy i bystro spojrzała na Tomka. Patrzył na nią po swojemu... ale... to nie stąd atak. Rzuciła głową w drugą stronę do Uniewicza...
— Aa... ten patrzy.
Nie spuściła oczu pytających i zainterpelowała go zdziwionym szeptem:
— Cóż to, rogi ogniste mam na głowie, jak Mojżesz?...
— A jeśli tak, to jakie są pani przykazania?... — obosiecznie spytał pan Mel.
Przytrzymała go teraz uważnym wzrokiem.
— Nie jesteśmy chyba na górze Synai?... i... moje przykazania nie pochodzą od Jehowy.
— Wiem... Chciałbym je właśnie poznać.
— Nie zbuduje się pan niemi.
— Jestem już tak — rozbudowany, że nic mi nie grozi nadto. Przykazania zaś pani nie są maczane w mdlącym ulepie cnoty, ale są prawdopodobnie — estetyczne. To nie buduje, lecz... ozdabia.
— Czy nie przypuszcza pan, że są zarazem pesymistyczne? To zaś łamie...
— Może, ale jedynie w zastosowaniu do wszelkich poziomów, choćby najczcigodniejszych. Sumarycznie biorąc tę kwestję, podciąga pani zapewne pod strychulec poziomu wiele rzeczy ważnych, nawet wyższych, lecz bez aureoli pięknej fantazji. Najgłębszą i zacną, ale realną prawdę zmieni pani zawsze na wizjonerską utopję, byle posiadała szerokie, silne skrzydła.
— Czy pan wizjonerstwu zaprzecza stanowczo możność realizowania obrazów... niekiedy?
— Zrealizowana wizja straciłaby może swój czar i całe piękno. Z chwilą zniknięcia utopji...
— Nastąpiłoby szczęście z powodu zatrzymania dla siebie niedościgłej idei — podchwyciła prędko Elża.
— Albo vice versa, groziłoby... rozczarowanie.
— Nigdy! Osiągnięta utopja pozostanie zawsze doskonałą prawdą. To nie poziomy!
— Wszystko jedno, ale już proza.
— O, panie, i proza bywa piękną, gdy jest chrzestną córką fantazji. „Tylko z zamków na lodzie powstają na ziemi pałace” powiedział Mulford, — ja zaś dodam: i takie są najtrwalsze, najcudniejsze. Z tem chcę pozostać... chociaż...
Zapał jej zgasł nagle, cień zaćmił roziskrzone oczy.
— Już zwątpienie? — spytał pan Mel.
— Nie zasadniczo, ale względem siebie, — odrzekła nerwowo.
— Moje pałace pozostaną zawsze na lodzie.
— Manja fatalistyczna. Mulford nie pozwala wątpić.
— Może już dosyć tej dyskusji, ludzie się oglądają i dziwią — szorstko szepnął Tomasz Burba.
— Prawda, że to rezurekcja, — zauważył pan Mel.
— Musisz to sobie aż przypominać?...
— Cóż tobie znowu? moralisto? — zaszydził Uniewicz.
— Tomek ma rację, byliśmy nieuważni — ujęła się Elża.
Podeszła bliżej do czoła procesji, gdzie wolno sunął baldachim. Księdza, niosącego monstrancję, podtrzymywał Cezary Burba i Poberezki z Chodur. Teraz dopiero Elża spostrzegła całe towarzystwo szlachecko-ziemiańskie, skupione w pobliżu celebrantów. Zamieniła z niektórymi ukłony. Szła i panna Gozdecka sztywna, modnie wystrojona, dystyngowanym półuśmieszkiem godząca w kostjum wiosenny Elży. Na Tomasza i Uniewicza zerkała pogardliwie, jednak przysuwała się bliżej, celując w stronę Tomka, ale on skłaniał się ku Gorskiej.
Elża była głęboko zamyślona; rozmowa z Uniewiczem podrażniła ją, nasuwając dużo zagadek, refleksji bliższych i dalszych, tych zaś nie chciała poruszać z przyczyn, które również taiła przed sobą skrupulatnie. Zbudzoną przez pana Mela wyobraźnię skierowała na Tomka, czuła go bardziej przy sobie, niż szedł w istocie. Prąd jakiś gorący przebiegał między nim i nią, spójnia ta abstrakcyjna, a wartka, jak górski potok, zbliżając ich do siebie, złączyła w kościelnej nawie, gdzie usiedli przy sobie w ławce, nie widząc nikogo dookoła. Na nich jednak patrzyli niemal wszyscy, jakby ich otaczała wyłączna orbita, dla nich niewidzialna, dla innych wyraźna.
Oni tylko słyszeli łomot własnych serc.
Po nabożeństwie zebrało się całe towarzystwo na plebanji. Gościnność proboszcza zaznaczona bogato zastawionym stołem podnieciła humory mężczyzn i pań smakoszek. Wojskowo uszeregowane stały butelki, nęcąc bursztynami płynów; puszyły się dostatnie, złotawe baby, w białych czepcach lukru, z cukrowym kwiatkiem na czubach, rozwalały się krągłe jak rzeszota torty, po środku zaś królował potężny „baumkuch“, srogo sękaty, dźwigający na szczycie swej piramidy baranka z masła. Wielkie placki, polotne mazurki otaczały kruchym wieńcem solidniejszy punkt stołu — mięsiwa. Tu drwił sobie z ciast zgryźliwym ryjem miedziany prosiak, a wielka głowizna, paradująca w całości, ironicznie krzywiła się na obżarstwo ludzkie.
Kobiety poczęły podziwiać poczesne święcone, mężczyźni dobierali się do tłustych półmisków, krążyły kielichy. Proboszcz dzielił się z sąsiadami wielkanocnem jajeczkiem, dowcipkując przy życzeniach. Podszedł do Gorskiej.
— Jakże tam moja pszeniczka zaplonuje mi w tym roku?...
— Ależ ja nie jestem parafjalną pszenicą proboszcza, — śmiała się Elża.
— Ot tobie masz! Jakże?...
— Ja jestem taraszczańska.
— Ooo... wa! Prawda! A szkoda.
— Na nic zakusy, — buchnął śmiechem jowialnym wąsal Poberezki.
— Brakuje pszenicy proboszczowi, a święcone niczem Radziwiłła „panie kochanku“, gdzież proporcja, dobrodzieju?... — wołał Cezary Burba.
— Ale żeby ów Radziwiłł do Warowni przyjechał, takby się i swego stołu zawstydził, że taki skromny — odpalił proboszcz i w lansadach podszedł z talerzykiem do panny Gozdeckiej.
— A ot, kiedy znalazłem pszeniczkę?...
Uśmiechnęła się rozkosznie, mrużąc oczy.
— I także omyłka, księże proboszczu.
— Pszenica to nie miejscowa, a importowana — zachichotał Poberezki.
— Ach, wuju, jakiż styl — oburzyła się rozgniewana panna.
Pan Mel szepnął do Tomka:
— Import nie na wiele się przydał.
Ale Tomek nie słyszał.
Panie Poberezkie niechętnie patrzyły na Gorską, szczególnie starsza jego siostra oglądała ją krytycznie, nie spuszczając z niej wzroku. Elżę to drażniło; cicho spytała Tomka:
— Czego ona odemnie chce?
— Podziwia pogromczynię Dziunia.
— Ach tak. Chce widocznie zapamiętać, jak wygląda taka idjotka.
— Może lepiej: — tyranka, — odrzekł Tomek trochę smutno.
Popatrzała mu w oczy; w źrenicach obojga zapaliły się iskry.
— Elżuś... jedź ze mną amerykanem — szepnął żarem ust.
— Dobrze!
Odeszła od niego, lecz czuła, że i w niej i w nim iskry, poczęte w oczach, rozniecają pożar we krwi, targają nerwy. Ujęła się silnie w karby konwenansu, by stłumić ten płomień przed ludźmi, uciszyć zbyt głośne tętna. Ale nie umiała grać, a scena była pełna ciekawych widzów. Uratowało ją wspomnienie wczorajszego lasu; zimny strumień chłodnego zastanowienia zalał brutalnie jej wewnętrzny war. Zasępiła się, zmartwiała i już szczerze zmieniona przysiadła obok pani Urszuli.
Na stole mięsiwa były już mocno szarpnięte, na wety częstowano się ciastami i polityką, ale butelki szczękały bez przerwy. Mówiono o jakichś głuchych wieściach, zapowiadających wojnę. Poberezki, wytrawny badacz dyplomacji, dowodził najgłośniej:
— A ja wam mówię, kochani, że Mars już porządkuje swoje cekhauzy, ale nie głupi wysyłać jawnych laufrów. Coś się już węszy, węszy, druk gazety pachnie wojną więcej niż tuszem, i tak myślę, że już rychło dźwiękną tu austrjackie kopyta.
— Ejże, słyszymy o tem od ćwierć wieku, albo i więcej — wątpił proboszcz. — Tymczasem była turecka, japońska, bałkańska, ale europejska?... za ciężka jejmość, żeby iść na bagnety. Śpi sobie babcia.
— Na pruskie armaty, księżuniu — wołał Poberezki. — Co tam bagnety — przegryzka. Niechno gruchadełka Kruppa zagrzechoczą, to się wtedy przekonamy, czy owa jejmość śpi.
— To niby Prusom przepowiada pan inaugurację? — spytał Burba.
— Kto tam zacznie to zacznie, ale będzie miał ciężką łapę, a pukadełka esseńskie hukną sobie od morza do morza.
— Taż pozwól im, sąsiedzie serce, przeskoczyć i za morze, cóż tak skąpisz im kontynentu, kochany. Kiedy już hulaj dusza, tak od Ameryki do Australji bodaj.
— Ot, że Burba to i optymista, nie wierzy w wojnę — trząsł głową Poberezki. — A wam się zdaje, że wielka armja niemiecka, to tylko dla dekoracji Hohenzollernów stworzona? a ich hymn „Deutschland ueber alles” to tak sobie na wiatr ułożony?
— No, sztuka wielka, że oni go sami sobie ułożyli.
— Z wojny to nie kpijcie, panowie, bo, jak mówi Chmielnicki w „Ogniem i mieczem” — „dzień sądu idzie już przez Dzikie Pola, a gdy nadejdzie, — zadywytsia wsij świt bożyj”.
Wszyscy się trochę zamyślili, Poberezki z palcem podniesionym w górę, błyskający błękitem zapatrzonych oczu pod szybką szkieł, wyglądał jak prorok i powtórzył ciszej, zawodząco:
— Oj, zadywytsia, zadywytsia...
— Kraczesz, kochany — ocknął się Burba — sąd... to by tak... ale nie łatwo on przejdzie przez obecne obwarowania.
Obywatel aż skoczył z zawziętości.
— A Mugden, a Cuszyma?...
— Pięknie, ale to jeszcze nie sąd.
— Bodajże was, toć to draśnięcie w nos paznokciem, przed kułakiem w mordę, pierwszy pryszcz ropny toczącego „wilka“. Ale zagłada idzie... idzie, a już ten kułak kiedy wytnie szczutka, tak i wszystkie zęby wylecą. No, a co wtedy?..
Odezwał się Uniewicz:
— Mnie uderza tylko jeden, nie wybitny szczegół, ale może znaczący więcej, niżby się zdawało. Oto pojawienie się w tych czasach różnych dziadów „wołokitów”, niewidywanych tu przedtem, a natomiast zupełne zniknięcie węgrów z towarami. Dawniej i w Królestwie i na Wołyniu mnóstwo chodziło tych łubkowych pudeł, pieszych handlarzy, to byli szpiedzy.
— Więc tembardziej teraz powinniby się włóczyć w myśl przepowiedni pana Poberezkiego — zauważyła Elża.
— Przeciwnie, pani, zrobili już, co do nich należało, misja spełniona.
— Niechże Bóg broni od wojny — szepnęły kobiety.
— Ha, ale tylko przez wielkie trzęsienie ziemi mogą runąć nasze kazamaty — zatargał dłonią Poberezki.
— A, ba! — mruknął uparty Burba. — Byle nie zatoczyć się ze Szluesselburga do Szpandawy, z pod papachy pod pikelhaubę; zamiana ryzykowna.
— Wstydź się, kochany sąsiedzie, tak wątpić w siły własne.
— Jaż nie wątpię, jeno dużo już widziałem i na skórze własnej noszę ślady swej młodzieńczej wiary.
— He! co nasza zawierucha 65-go, to nie huragan wszechświatowy, a ten prędzej czy później... nadciągnie.
— A komety, — wtrącił proboszcz — to także insygnia wojny; było ich kilka w ostatnich czasach; kometa Halley’a...
— Tak i cóż? — drwił Burba — mieliśmy się znaleźć w sferze jej ogona i... jakoś ta miła ewentualność nie spotkała nas.
— Ale kometa była.
— Co tam komety, przeczytajcie panowie Blocha, przeczytajcie Blocha, — mówił Poberezki, przejęty swojemi wróżbami, niby spirytysta objawieniem.
Rozpolitykowanych mężczyzn panie z trudem nakłoniły do wyjazdu. Pani Urszula zapraszała całe sąsiedztwo do Warowni na tradycyjny zjazd drugiego dnia świąt.
— Tam dokończymy, kochani, wojny i porozdajemy zwycięstwa — serdecznie pomagał żonie stary Burba.
Zrobił się mały tłok przy ganku plębanji, wołano na powozy, konie rżały ku sobie pożegnalnie. Zgrabny amerykan Tomka i śliczna para aksamitnych karoszów w żółtych szorach, zwycięsko jakoś wyminęła wszystkich, podjeżdżając. Tomasz stanowczo ale dziwnie miękko podał rękę Elży... i trochę się na nią zapatrzył.
— Jedziemy!
Zdecydowanie rzuciła naprzód figurą, opiętą w ciemne sukno, i, uniesiona prawie silną ręką Tomka, po niklowej sprężynie lekko wskoczyła na siedzenie. Burba, ujmując lejce z rąk stajennego, który siedział na tylnym koziołku, rzekł krótko:
— Na kozioł w powozie!
Uniewicz machnął wesoło kapeluszem.
— Przyjemnej podróży.
Karosze zerwały się do lotu, — pomknęli.
Złe błyski migotały w oczach panny Emilji Gozdeckiej, tembardziej, że Poberezki rzekł dość głośno do proboszcza:
— Szykuj, księżuniu, dobry kobierczyk pod amboną, bo rychło dwie ważne persony z niej spadną. Wprawdzie nie pszeniczka, ale żyto ci się ściele, dobrodzieju!
Na „amerykanie“ długi czas trwała cisza, tylko stukały kopyta rączych kłusaków po ubitej drodze małej osady żydowskiej. Skręcili wkrótce na trakt szeroki, obsadzony po obu stronach zagajnikami młodych sosen. Zapach żywiczny, wiosenny wionął z tych roztoczy, pobudzając krew i nerwy do życia, do kochania. Elża spojrzała śmiało na swego towarzysza. Był poważny, wzruszony ale i podniecony, nozdrza falowały mu szybkim tempem. Odwrócił głowę, spotkali się wzrokiem.
— Ach ty... łotrze! — wyrwało się Elży szeptem pośrednim między niegroźną wymówką a serdecznem uczuciem.
Tomek zadrżał i zrobił taki ruch, jakby ją chciał porwać w ramiona, ale się powstrzymał, ujął jej rękę i, patrząc w tęskne oczy kobiety, spytał głucho, a rzewnie:
— Czy bardzo źle myślisz o mnie, Elżo?...
Potrząsnęła głową przecząco.
Tomek wyprostował się energicznie.
— Tak, ja ci winienem wyjaśnienie, ty nic nie wiesz, więc nic cię pytać nie mam prawa. Ale słuchaj mię, Elżo.
Dłonią przykrył jej rękę, leżącą na kolanach. Pochylony patrzał na nią głęboko.
— Słuchaj, jedyna, mówię jak na spowiedzi. Od czasu poznania ciebie ty już panujesz w mojej duszy i serce tobie oddałem. Poprzednie uczucie dla Słupskiej znikło bezpowrotnie, to była tylko zresztą zmysłowa podnieta, szał zmysłów zaostrzony jej miłością, ta dziewczyna jest mi oddana, lecz jej nie skrzywdziłem, bo uczciwa. Teraz... ona gotowa na wszystko, ale ja kocham ciebie, Elżo... Uczucie moje i... męskie pragnienia zawarłem tylko w tobie. Miłuję cię bardzo gorąco.
Zaległa krótka, głucha chwila. Tomek zgniótł nerwowo drżącą rękę kobiety i zaczął mówić ciszej:
— Byłaś wczoraj w Pysznym Borze, na Atamanie; nie wiem jak to się stało, ale to byłaś ty, ten gwałtowny tętent to była ucieczka przed... ujrzaną sceną. Więc daję ci słowo honoru, że nie umawiałem się z tą dziewczyną, spotkanie zupełnie przypadkowe...
— Ona na ciebie ciągle czyha, — wybuchnęła Elża — i ja ją spotkałam prawie w tem samem miejscu w dniu twego przyjazdu, właśnie ona przyszła niby po... barwinek.
Burba uważnie patrzał na wzburzoną Elżę.
— I ty tam... byłaś z nią?
Śmiało podniosła na niego oczy.
— Tak, i także dla ciebie — Rywalki, zaśmiała się gorzko. — Ale ja się usunęłam natychmiast. Ona nic ci nie mówiła o tem?
— Nie. powiedziałem jej, że między nami już... wszystko skończone.
— Płakała, słyszałam.
— Tak.
Elża nie odrywała oczu od płonących źrenic Tomka.
— Czy wszystko, czy jesteś pewien, że wszystko... skończone?...
— Nie ufasz mi?
Ból był w jego glosie.
— Ufam ci, ale... nie umiem rywalizować.
Zadygotał cały.
— Ty z Karolcią? Nigdy! i... dałem ci słowo.
Przymknął oczy, rzucił ostro:
— A ja... czy nie rywalizuję?
— Z kim? — spytała odruchowo, z oburzeniem, lecz w tej samej chwili jaskrawa luna spadła na jej twarz. Uczuła jakby uderzenie miota w skroń. Dziwny, przykry wstrząs niby nagłe potknięcie się o próg, przy wejściu do przybytku szczęścia.
Burba przenikał ją oczami, zda się, na wskroś i powtórzył strasznym szeptem:
— Czy ja nie rywalizuję — z Arturem?...
Oczy Tomasza, ich moc zatrzymały ją; nie cofnęła się i nie upadła. Żywym ruchem podała mu rękę.
— Nie, — rzekła odważnie, — ja się nie waham, gdy idę na dobre, czy na złe idę, albo uciekam. Stamtąd... uciekłam — szepnęła cicho, schylając głowę.
— Wolałbym, abyś... była odeszła — rzekł poważnie.
— Nie analizuj, Tomku, nie analizuj.
— Nie chcę być dla ciebie ucieczką, pragnę być... celem.
Szarpnął lejcami tak silnie, że konie wbiły kopyta w ziemię. Amerykan stanął. Burba chwycił obie ręce Elży, twarz jego była w ogniu, pełna męki, szaleńcza prawie. Wybuchnął:
— Nie męcz mię, na Boga, mów, kochasz mnie, chcesz być moją?... chcesz dać mi szczęście, na życie całe?... mów!
— Tomku, uspokój się...
— Mów, ta niepewność mnie zabija. Chcę widzieć wyrok swój. Kochasz mnie?...
Szał jego zaraził ją, unosił.
— Kocham, tak ale...
Rzucił się ku — niej i znowu zatrzymał. Zmarszczył brwi.
— Ale... co?...
— Czy ja ci mogę dać szczęście, czy ja odpowiem twoim wymaganiom, bo ja, widzisz, mam swoje fantazje, ideały, nawet kaprysy, ja jestem fantastka, warjatka. Nie gnieć mi tak ręki, Tomku. Co tak na mnie ostro patrzysz?...
— Nic, nic, więc jakąż to jeszcze jesteś, czy masz być dla mnie?...
— Właśnie taką, jak mówię. Czy ja wogóle potrafię być dobrą żoną ze swojemi marzeniami, chimerami, utopjami.
— A jeśli ja właśnie wszystko to w tobie kocham i nie chcę, abyś się zmieniała w niczem, chcę cię taką, jaką jesteś.
— A moja literatura? Tomku? może być sobie głupia czy mądra, to już moja idea, czy moja idée-fixe, jak chcesz nazwij, ale stała się już moją drugą naturą, jej się nie pozbędę, dla ciebie.
— Więc o co ci chodzi, na Boga, czy ja mam ci zabronić pisać? Elżuś, za kogo ty mię masz? Ja cię nie będę odwodził od twoich ideałów, ani mrzonek. Jak nawet możesz tak mówić?...
— Ej, Tomku, ty nie wiesz, ale ja przy biurku wśród książek, szpargałów, w swoich zeszytach potrafię zapomnieć o obiedzie... o... wszystkiem, jak mię co poniesie, to już...
— A ja znowu nie chcę cię za gospodynię, tylko za żonę, słyszysz? Wystarcza mi, że mię kochasz. Czy kochasz mię, powtórz!
— Boję się, czy tak jak... ty byś chciał, jak... jesteś wart... jak się kochać... powinno.
— Chcę abyś mi była żoną, bo dla mnie z tobą już tylko mój los, mój byt.
Nie zrozumiał jej, odczuła to, a on całował teraz jej ręce gwałtownie, namiętnie, z ust jego wybiegały słowa pieszczotliwe, pełne uczucia, wrzące, jak jego krew rozogniona.
— Moja... moja, moja! — szeptał, obejmując ją i łowiąc jej usta.
Chociasz podniecona, usunęła się instynktownie.
— Tomek... zaczekaj... warjacie!
— Nie broń mi tego szczęścia, Elżuś, przecie to nasz cudny dzień, narzeczoną moją jesteś.
— Jeszcze nie, a Karolcia?...
— Nie wierzysz mi? — krzyknął głucho — przecież ci mówiłem!
— Całowałeś ją, szalałeś, ja nie całowałam dotąd nikogo własnem pragnieniem, nawet męża.
— Ależ ja jestem mężczyzną, Elżo, czyż ty tego nie rozumiesz?
— Tak... ja wiem, lecz...
Nie umiała sformułować czegoś, co ją dręczyło, nie mogła zerwać stanowczo, bo nie zdołała uchwycić tej siatki, osnuwającej urok obecnej chwili. Tomek zdarł ją bez wahania. Otoczył Elżę ramionami, przycisnął mocno do piersi i wołał gorączkowo:
— Ty, tylko ty dla mnie; tamto... był drobiazg... tylko zmysły, tamto nie istnieje.
... Ty wszystko... ty!... ty!...
Porwał jej usta przemocą, zdusił palącym węglem swoich, całował je, wpijał się z dziką zachłannością. Świat wirem zakręcił mu się w mózgu.
— Puść... Tom!... ty!... — jęknęła Elża.
Nie słyszał, nie chciał słyszeć.
Sama oderwała się od niego.
— Duszę się... dość!... Ach, Tomek!... jakiś ty... patrz, co się ze mną stało, jestem jak wiatrak.
— Co... kapelusz spadł?... no nic... jedyną moja najmilsza...
Wyciągnął ramiona. Ponownie chciała się bronić, gdy wtem konie zarżały i ruszyły naprzód.
— Bój się Boga, powóz nadjeżdża... Tomek!... kapelusz mój, patrz na trawie — wołała Elża, trzepiąc rękami z komicznym przestrachem — podnieś prędzej, furmani zobaczą, prędzej Tomek!...
Zeskoczył na ziemię, ujął szybko kapelusz i zastanowił się, otrzeźwiony.
— A myśmy gdzie zajechali?...
— A no, w zagajnik, konie same podeszły, myśmy nic nie słyszeli nawet — dokończyła z zawstydzeniem.
Wskoczył na siedzenie.
— Elzuchna ty moja, widzisz, straciliśmy pamięć i przytomność, ja właściwie, czy i ty... co...
— Są dowody przecie, ej, fe! to wstyd tak się ogłuszyć, jak my.
— Jaki tam wstyd, rozum tracę dla ciebie...
— Patrz, patrz, nadjeżdżają już nas widzą.
Tomasz skręcił konie na miejscu i skierował je na drogą. Ale powóz zrównał się z niemi. Pan Cezary wychylony głęboko, wołał tubalnie:
— Cóż to wypadek mieliście?... Hę!...
Oboje starzy i Uniewicz, nawet stangreci patrzyli uważnie na młodą parę. Tomasz zrozumiał, że trzeba sprawą jakoś wyświetlić.
— Konie nam się spłoszyły.
— A... czego?... pewnie powoziła Elżunia.
— O, dziadziu, ja umiem jeździć — zawołała, wpychając rozluźnione włosy pod kapelusz. Na ustach jej paliła się świeża krew i uśmiech igrał figlarnie zagadkowy.
— Poprostu rozbiegały się karosze — informował Tomek decydująco, — lecz miał przytem zbyt promienną minę.
A stangreci wątpili, sądząc po spokojnym wyglądzie koni.
— Musi lejc się przełożył, daj dlatego poszły w bok.
— Dobrze, że kranc zwrotny, a to by się hamerykan przewalił, — rzekł drugi.
Stary Burba wedle własnej obserwacji uznał kwestję za wyczerpaną.
— No, to jazda! Wracajcie nam prędko.
Powóz ruszył pierwszy, wyprzedzając amerykan.
— Je suppose, qu’ils sont déjà au bord, — rzekł pan Cezary domyślnie.
— Justement, ou bien en plaine mer, — potwierdził Uniewicz.
— Pani Urszula zaakcentowała swoje przeczucia krótkim „uhm“... i zaczęło się cichutko modlić.
W Warowni, w wielkiej sieni, odbywało się właśnie dzielenie święconem jajkiem z całą służbą dworską i folwarczną, gdy zatętniało, zaszumiało i rozpędzone karosze, okapując białą pianą, skry sypiąc z oczów, stanęły przed gankiem.
Uniewicz na schodach wzniósł ręce do góry.
— Hooo... laaa! Ależ, po kawalersku!
Cezary Burba ujrzał przez okno syna, który na rękach wynosił z amerykana ukochaną. Wygląd jego wystarczał mu, — rzekł śpiesznie do służby:
— No, idźcie, kochani, do czeladnej, stoły tam na was z poczęstunkiem czekają, bo ot... przyjechali młodzi państwo.
Wyszedł na ganek uroczyście, nastrojony poważnie, a tryskający niecierpliwą radością.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Dzień świąteczny świecił w Warowni rzęsistą pozłotą wiosennego słońca, ogólną pogodą i szczęściem mieszkańców starego dworu. „Wesoły nam dziś dzień nastał“ — wołał często pan Cezary, ściskając syna i przyszłą synową.




XI.

Maj. Cudowny, prawdziwie wołyński maj rozgościł się w Warowni, w borach, na rozległych łąkach — stepach. Przed dworem bielały rzeki narcyzów, mieniły się tęcze tulipanów i hjacyntów, szpalery bzów, jaśminów, drzewa różowych krategusów, przypominających migdały w kwieciu.
Dom pełen był majstrów, tapicerów, malarzy; urządzono apartament dla młodych państwa pod kierunkiem Tomka i Uniewicza. Elża nie wtrącała się do tego wcale, zato jak pszczoła dopadała kwiatów, nurzając się pośród tych cudów, stroiła w nie siebie i cały dom. Maj ją oczarował. Jej jasną batystową suknię widać było wszędzie, w ogrodzie kwiatowym, gdzie sadziła róże z ogrodnikiem, w warzywnym i owocowym, gdzie przyglądała się robotom wiosennym, zrywając naręcze białych gałęzi wisien i różowo-cielistych jabłoni; w inspektach chrupała rzodkiewkę, na łąkach tarzała się w puszystej trawie, w polu bawiły ją barwne taśmy pochylonych wieśniaczek, pielących buraki, w borze z narzeczonym rwała garściami konwalje, ciskając snopy wonnych pereł na rozkochanego Tomka. Jeździła z nim konno, pływała łódką po jeziorku, śpiewała, poetyzowała. Wszędzie jej było pełno, rozszalała się jak sama przyroda i równie była promienną. Porywała oczy Tomka, który warjował za nią. Pan Cezary z żoną kochali ją, jak córkę, ciesząc się szczęściem syna. Pan Mel uśmiechał się do niej, mówiąc, że oto wprowadziła do archaicznej Warowni nowy blask szczęścia i że to go tak nastraja, że nawet dla niego jest niebezpieczne.
— Zarażę się od was i zachce mi się kochać — mówił.
— No, dalej! Niech pan sobie pozwoli, — wołała Elża.
— Kiedy nie chce mi się szukać partnerki, gotówem zakochać się w pani.
— Posiekam na kawałki! — odgrażał się Tomek.
Wieczorami gajowi na rozkaz Tomka przynosili całe kosze konwalji, rano zaś pani Jasiowa chodziła z obwiązaną głową, bolącą od „zaduchu” kwiatów, a Elża ją troskliwie leczyła.
Z Tomkiem, Uniewiczem, sybirakiem i Stachem gajowym chodziła o świcie obserwować żerujące zwierzęta; tropili z jamnikami młode lisy, podpatrywali w głuchych uroczyskach stada łosi i sarn. Pan Krywejko wabił w lesie jarząbki, na bagnach strzelał piękne okazy ptaków brodzących i wypychał je potem artystycznie dla Elży.
Stacho wyplatał dla niej misterne koszyki z łoziny, strojne w szyszki i żołędzie. Miłość Tomka zaczarowała jakby wszystkich, ubiegano się, by jej dogadzać. To też dnie płynęły młodej kobiecie szerokim korytem wesela i radosnej swobody. W temże czasie Elża drukowała swoją książkę, przysyłano jej ze stolicy korektę, korespondowała z wydawcą, żyła nadzieją przyszłych utworów, snuła tematy, modliła się gorąco o talent twórczy, natchnień miała pełne piersi. Czuła, że rosną jej skrzydła u ramion, że ją unosi jakaś moc przedziwna i że ona jednak czegoś dosięgnie, coś uchwyci, porwie dla siebie ze swych marzeń i tęsknot bujnych, że ziszczą się jej ideały i pragnienia najśmielsze. W takich momentach pisała swe myśli wierszem lub prozą, układała sama pieśni, dorabiając do nich muzykę. Widząc ją taką pełną zapału i ognia wewnętrznego, Tomek promieniał, ubóstwiał ją i otaczał wszystkiem, na co mógł się zdobyć. Uprzedzał jej życzenia, poprostu, różami słał przed nią drogę. Wszystkie fantazje i kaprysy Elży uwzględnić byłby gotów. Czekał z utęsknieniem ślubu, by tę ukochaną kobietę mieć nareszcie dla siebie wyłącznie. Drżał z rozkoszy na myśl, że to już tak blisko, gdyż ślub naznaczono na czerwiec. Tymczasem Elża dowiedziała się od pani Jasiowej Łomskiej, że Karolcia Słupska wyjechała do Kijowa, do ciotki, która jest krawcową, bo ojciec chce ją wydać za mąż za bogatego dzierżawcę, ale dziewczyna rozpacza strasznie i już się chciała nawet topić z desperacji. Elża współczuła jej serdecznie, żal jej było biednej Karolci, przejęła się bardzo tą wieścią. Ale stary „sybirak”, słysząc opowiadanie pani Jasiowej, zatarł ręce i rzekł z tajemniczą miną jak zawsze, gdy coś wyławiał z pamięci:
— Takie topienie się panieńskie, to nie bardzo niebezpieczne, czasem lepiej nie ratować, niż ratować.
— Ot, kiedy prawy chrześcijanin z pana, — zaśpiewała Jasiowa — obraza boska tak mówić.
— A toż posłuchaj pani, a potem strofuj. Ja znałem niedawno temu, jedną pannę, co też z miłości miała się topić, ale jak biegła do sadzawki, to się tylko nieznacznie oglądała, czy kto ją widzi, żeby niby był do ratowania, i wtedy panna buch! do wody, a tu za nią chlup! i wyciągną. Ale jak nie widziała nikogo pod ręką, to... rwała sobie kwiatki, bo pocóż się darmo moczyć, a może jeszcze i przeziębić.
— No, ale nie zawsze tak bywa, nie zawsze — pokiwał smętnie głową.
— Otóż to, że nie zawsze, — podchwyciła pani Jasiowa, wzdychając.
— A już napewno na podobną hipokryzję nie pozwoliłaby sobie szczera i prosta Karolcia, — myślała Gorska ze smutną zadumą.
Sercem jej targał niepokój, czy nie złamała duszy tej młodziutkiej dziewczyny swojem zjawieniem się przy Tomku. Elża po chwilowej nienawiści do Karolci z powodu spotkania się z nią w „Pysznym Borze” przed powrotem Tomka, żywiła później dla leśniczanki dużo sympatji i litości. Od czasu zaręczyn z Tomkiem sympatja ta wzrosła, czuła się przytem jakby winną wobec tamtej dziewczyny. Z uczuć tych zwierzyła się raz panu Cezaremu. Tyle było w niej szczerego żalu, że stary uważnie patrzył na nią, zdumienie było w jego siwych oczach i jakby wyrzut.
— A powiedz mi, Elżuniu, serce, czy ty kochasz Tomka? — spytał, badając wyraz jej wymownej twarzy.
— Kocham.
— No, to wobec tego zrozumialszą nawet byłaby nienawiść twoja dla Słupskiej, niźli owe skrupuły. Wierz mi, dziecko.
Starzec zamyślił się poważnie i trochę smutno. Częściej teraz i krytyczniej badał stosunek wzajemny narzeczonych. Pani Urszula ze swej strony chciała Elżę nauczyć gospodarstwa.
— Będziesz, detynko, panią w Warowni, trzeba się znać na wszystkiem, bo jak potem mnie i Jasiowej nie stanie, tak i cóż będzie?... Ha! A mnie już nie długo, przed daleką podróżą chcę sobie odpocząć parę latek, napatrzyć się na wasze szczęście, dziateczki wam podhodować, a gospodarstwo, rząd domem — tak już ty, Elżuniu, obejmiesz. Nie myśl, że to łatwo. Dom utrzymać, służbę w ładzie, męża zadowolić, dzieci mu porządnie wychować, to także sztuka nielada. Nie tylko w książkach siedzi nauka i mądrość, bo w życiu ona jest prawdziwsza i twardsza.
Takie przemowy matki drażniły Tomka, na czoło Elży rzucały cień zadumy i lekkiej melancholji. Słuchała słów babki z uznaniem lecz z trwogą i przyszłość, malowana radośnie przez Burbinę, zaciemniała się w jej wyobraźni, jakby na te przyszłe wizje zarzucał kto gęstą zasłonę. A pani Urszula lubiła takie „kazania” wedle określenia pana Cezarego. Rzekła raz do Elży, widząc jej lekkie zniecierpliwienie zbyt długą przemową:
— Pamiętaj, Elżuniu, że żadna Burbina nie była złą żoną, ani złą matką, ani kiepską gospodynią. Wejdziesz ty w te progi jako żona Tomka, tak już i jarzmo na szyję; jarzmo obowiązku najcięższe jest, ale nie dla kobiety, która kocha, bo wtedy to nie ciężar, a szczęście i chluba, że ukochany w jarzmo to wplótł i z sobą dźwigać każe. Rozumiesz ty to, Elżuniu?...
— Jeszcze nie, babciu, bom dotąd, dzięki Bogu, nie wprzągnięta — palnęła Elża.
Burbina załamała ręce i zrobiła się wielka „awantura”. Pani Urszula płakała, Elża płakała, Tomek, widząc jej łzy, wydzierał sobie włosy z głowy, tylko pan Cezary śmiał się do rozpuku. Tulił głowę Elży do piersi i uspakajał żonę.
— Ta dajże spokój, Urszuleczko serce. Mówisz jej tak o Burbach i naszych tradycjach, jakby ona nie z naszego gniazda wychodziła. A toż Burbianka przecie i szlachcianka i Polka przedewszystkiem i kobieta z sercem. Ta czegóż ty chcesz, kochana? Niktże i ciebie tem jarzmem małżeńskiem nie zarznął i nikt jej nie zarznie, a tembardziej Tomek. Kochają się, to i już sprawa skończona, morały nie potrzebne. No, ucałujcie się, moje cnotliwe Burbiny. Nie zakłócajmy szczęścia młodym, Urszuleczko.
Zapanowała znowu pogoda, zmącona wkrótce przykrą przygodą.
Narzeczeni w towarzystwie Uniewicza pojechali pewnego dnia konno do lasu. Zapuścili się daleko, gdyż bielejące przed nimi morze konwalji czarowało i wciągało Elżę w głąb lasu. Tomasz prowadził konie, ona zaś rwała kwiaty, nurzając się w ich powodzi, i białe, wonne pęki składała w ramiona pana Mela. Obarczony kwieciem narzekał, ale szedł za nią wytrwale. Tomek, który rozkiełznał pasące się konie, pozostał w tyle za niemi. Elża śpiewała głośno wołyńskie dumki, pływała w topieli białych kwiatów, prześwitujących w zachodzie słońca subtelnym różem, jak urjańskie perły. Parę razy zdawało jej się, że jakaś postać mignęła wśród gąszczu podszytego boru, pomyślała, że to jakiś chłop zbierający chróst, lub gajowy. Wreszcie nadmiar konwalji wysypał się z rąk Uniewicza. Pozostał, by je pozbierać, wołał na Gorską, ale ona poszła dalej. Nagle na wąskiej dróżce leśnej zatrzymała się zdumiona. Przed nią stał wysoki, barczysty mężczyzna, z rudemi wąsami, które jak ogony wiewiórki chwiały mu się pod mięsistym wielkim nosem. Usta rozsunięte do ohydnego śmiechu, ukazywały spróchniałe końskie zęby. Oczy małe, ale jak u żaby wysadzone, pod rudemi kłakami brwi, były potworne w wyrazie, złe, wściekłe, bezwstydne i szydercze. Oczy te, jak dwie żmije, wpiły się w twarz Elży, która czuła kłucie ich żądła. Nieznajomy ubrany był w siwą kurtę myśliwską z zielonemi wyłogami. Przez plecy przewieszoną miał strzelbę, torbę z sarniej skóry i trąbę krzywą, rogową. Ręce trzymał w kieszeniach łosiowych spodni i, przechylając się całą figurą arogancko z boku na bok, zwalistą swoją postacią zagradzał drogę młodej kobiecie.
Elża po pierwszem zdumieniu uważnie zmierzyła wzrokiem natręta, odgadła w nim kogoś ze służby leśnej, ogarnął ją gniew. Zsunęła brwi i rzekła ostro:
— Proszę mi pozwolić przejść!
Brutal nie ustąpił, zarechotał śmiechem kraczącym szyderczo i kiwał się w dalszym ciągu na boki. Gorska pomyślała, że ma do czynienia z warjatem, lecz nagle jakiś rys w twarzy napastnika przypomniał jej młodą śliczną twarz znajomej dziewczyny. Drgnęła, uświadamiając sobie odrazu sytuację.
— To Słupski.
Postąpiła w bok parę kroków, chcąc go minąć, ale szyderczy natrąt zastąpił jej drogę powtórnie i zaśmiał się znowu złym, bulgoczącym w gardle głosem.
— Proszę z drogi! — zawołała Gorska już wzburzona.
Przeszył ją okrutnemi gadzinami wypukłych źrenic, nacierając na nią blisko, wyszczekiwał słowa z pasją, z zawziętością:
— Niechno się pani tak nie rozbija... Ot.. tobie — dziedziczka. Patrzajcie! Widzicie ludzie, jaka to harda! Bidnej porządnej dziewczynie zabrała narzeczonego, a teraz sama z innym kawalerem romansuje i po boru wieczorkiem się włóczy, ot jaka harda hrabi...
Nie skończył, zatoczył się w tył, słowa zastygły mu na ustach oślinionych plugawym śmiechem. Chrypiący i zająkliwy z wściekłości głos brutala umilkł nagle, w bezwstydnych oczach odmalowało się przerażenie. Pomimo zgrozy i gniewu Elża obejrzała się. Za nią stał Uniewicz, blady, siny, zmieniony, straszny. Twarz miał skurczoną, oczy lśniły złowrogo jak dwa noże, w ręku gniótł szpicrutę i pochylony naprzód, zdawało się, że skoczy na leśniczego; tamten odsuwał się przezornie w tył, ogłupiały ze strachu.
— Jak śmiesz!.. — syczał Uniewicz, miażdżąc swoją szpicrutę w kawałki w podniesionej ręce.
Elża chwyciła go za ramię. W gąszczu zatętniły kopyta koni.
— Precz!.. precz!.. — warknął Uniewicz do Słupskiego — tam... pan Burba.
Ostatnie słowa i tętent w lesie jak piorunem raziły brutala. Skulił się, zmalał, dał nurka w bór i przepadł, jak widmo. Wsiąknął w gąszcze. Zaledwie znikł, gdy wynurzył się z poza drzew Tomasz konno, prowadząc dwa luzaki. Elża prędko szepnęła do Mela:
— O tem ani słowa, proszę.
— Rozumie się, teraz nic, ale potem...
— Nigdy! proszę.
— Co się tu stało? — spytał Burba, podjechawszy blisko.
— Upadlam na korzeniach i potłukłam się — rzekła Gorska.
— Co, naprawdę?... Elżuś! A cóż ty, Melu, taki dziwny?...
Popatrzał na nich uważnie.
— Ej, wy coś ukrywacie, bo i Elża jakaś zmieszana.
Uniewicz zły mruczał gniewnie i zaczął odczepiać konie. Elża zagadywała Tomka, śmiała się, skarżyła na nogę, niby stłuczoną, ale Tomek czuł, że jest coś innego. Jechali przez bór pojedyńczo, pierwszy Uniewicz, za nim Elża, na końcu Burba. Prześlizgiwali się wąską dróżką pod zwałami zroszonych gałęzi, milcząc.
Młoda kobieta z trudnością hamowała rozdrażnienie, zmagając w sobie gniew i obrazę, jakiś przykry smak czuła w ustach, jakby napiła się brudu. Przepływały chwile złe, mściwe; chciała natychmiast opowiedzieć Tomkowi całą scenę i zażądać odprawienia Słupskiego. Uczyniłby to i sam napewno. Byłaby to straszna krzywda dla leśniczego i ten wzgląd powstrzymywał Elżę. Ale rozwaga mówiła jej, że jeśli Słupski zostanie, ona może być narażoną na częste nieprzyjemności, mając takiego wręga na służbie.
Walczyła z sobą, lecz się przemogła. Po powrocie do Warowni badana przez Tomka nie powiedziała nic o Słupskim i powstrzymała Uniewicza. Pomimo, że się gniewał i odgrażał, usłuchał jednak jej rozkazu.
Minęło kilka dni. Pewnego Wieczoru późno już do pokoju Elży ktoś cicho zastukał. Otworzyła, myśląc, że służąca. Była to istotnie pokojówka, lecz poza nią stała jeszcze jakaś postać kobieca.
— Leśniczowa z Wyręb chce się widzieć z panią — szepnęła dziewczyna i puściła przed siebie szczupłą mizerną kobietę. Zamknęła drzwi.
Elża, zaskoczona tą nieprzewidzianą wizytą, milczała, patrząc ze zdziwieniem na przybyłą. Chuda i sucha, ale jeszcze młoda kobieta w szarym palcie i jedwabnym czarnym szalu na głowie przyglądała się Gorskiej również badawczo.
Oczy jej ogromne błyszczały fosforycznie, przesuwając się po postaci Elży ciekawie, niemal chciwie. Twarz blada i mizerna miała rysy rzeźbione i dziwną jeszcze świeżość wyrazu. Na różowych ustach błąkał się zakłopotany uśmiech niepewności, jakiś lęk i nadewszystko ciekawość była w całej postaci i w wyrazie błękitnych oczu. Elżę usposobiła do siebie sympatycznie samym wyglądem.
— Czego pani sobie życzy? — spytała grzecznie.
Kobieta pochyliła się, chcąc Elżę pocałować w rękę, lecz Gorska uścisnęła jej dłoń krótko i szybko wymknęła palce, kłoniąc się ku niej uprzejmie.
— Proszę, niech pani spocznie chwilę.
Ale kobieta stała pokornie i zaczęła mówić prędko, półszeptem.
— Ja jestem Słupska, proszę pani, żona leśniczego z Wyrębów i... matka Karolki. Ja przyszłam do pani dziedziczki...
— Proszę mnie tak nie tytułować, nie jestem tu jeszcze dziedziczką, — trochę nerwowo przerwała Gorska.
— A jakże, pani wychodzi za młodego pana Burbę, a onże już główny dziedzic Warownieckiego klucza. No, to i dziedziczka. Ja przyszłam za męża mego, któren jest gbur i widać do reszty mu się mózgi pomieszały, kiedy śmiał wielmożną panią napaść w lesie i ubliżać. Oj, żeby nie pan Uniewicz, dostałoby się staremu od dziedzica. Oj, żeby naprzód nie pan Uniewicz, a potem nie wielka łaskawość wielmożnej pani, toby my już na Wyrębach nie byli. Bo, ot jak przyleciał z lasu, to za czuprynę się targał i prawi — „już po nas żono i swędu tu po nas nie zostanie”. — A jak ja bardzo przestraszyła się i zaczęła pytać, co takiego, toż opowiedział mnie, on nieszczęsny, co się w boru przydarzyło: „Żeby — prawi — nie pan Uniewicz, któren mnie złajał, a tak, wyglądał, że ja i w życiu takiej złości u niego nie widział, żeby nie ono ostrzeżenie, że pan dziedzic jest tuż, to możeby ze mnie garść duchu zostało”.
— Pan Burba nie zabija i nie bije ludzi, co też pani mówi? — oburzyła się Elża, dotknięta nieprzyjemnie.
— Bić bez zdania racji nie bije, bo jest dobry a łaskawy pan, ale za taką ubligę pewno by i skopał, bo prędki jest, niech Pan Bóg broni. Tak tedy mąż powiedział mi wszystko, w zgryzocie swojej i rzeczy chciał pakować, „bo — prawi — wyrzucą, na bruk, a gdzie teraz iść, co nowego szukać kiedy tu służba najlepsza i dawno, dawno już my tu stróżujem i warowniecki chleb jemy i dobry, dostatni”.
Elża z niecierpliwością chciała jej przerwać, lecz leśniczowa cichym szeptem trzepała bez przerwy, jakby kto groch w sicie przesypywał.
— A tu ja na swoje nieszczęście dopowiedziałam jemu, że zamiast na dziedzicowego teścia, to dosłużył się na bruk. Skoczył stary jak wilk do mnie, zamierzył się na mnie nawet, ale nie uderzył, bo jakoś mię szanuje, tylko rozpieklił się i rozżalił strasznie na mnie, że to ja puszczyk niby, bo ja im zawsze to państwo z głowy wybić chciała i staremu i Karolci, bo nie sztuka na królewicza oczy podnieść, ale o panowaniu myśleć, to już w głowie kiepsko. Ale cóż, wielmożna pani, dziedzic piękny jak król, to i dziewczyna zakochała się na umór. Patrzyła w pana jak w tęczę, a że i dziewczyna, niby nasza Karolka, urodna sobie panna, to i dziedzicowi wpadła w oko, zwyczajnie jak się to zdarza, ale żeby co z tego miało być, tego ja nigdy nie pomyślała, strzegła tylko córki od nieszczęścia, ale i dziedzic, niech mu Bóg nagrodzi, żadnej krzywdy Karolci nie wyrządził, tyle, że rozdurzył dziewczynę, a jak jemu inna gwiazda zaświeciła, do niego pasująca, to i tam poszedł, bo i tak trzeba, bo i tak jest sprawiedliwie.
Elża znowu chciała przerwać potok słów leśniczowej; zmęczona już była i rozdrażniona jej wywodem, ale Słupska trzepała dalej:
— Ja dziedzicowi dziękuję za jego łaskę, że nie skrzywdził dziewczyny, bo któżby mu zabronił, jakby chciał.
— Uczciwość, czy pani nie wierzy w uczciwych ludzi? — wybuchnęła Elża.
— Oj, oj, złocista pani, toż i moja Karolka uczciwa, a niechby tylko dziedzic palcem kiwnął na jej zgubę, toby i była jego; gdzie jest paniusiu wielkie lubienie, tam i uczciwość zatyka uszy, a zamyka oczy, głuchnie, ślepnie, tylko to lubienie słyszy w sobie i ono pcha, gdzie ono chce. Tak już jest.
Elżę uderzyły te słowa, zamyśliła się trochę, a Słupska szeptała dalej:
— U państwa to może jest inaczej, pewnie inaczej, ale u nas to tak. Panicz, niby nasz dziedzic, po pańsku z Karolcią postępował, nie jak pan z chudopacholską dziewczyną, ale jak pan z panią i za to niech mu Bóg najwyższy szczęścia przysporzy, ale tem do reszty rozbałamucił mego męża i dziewczynę. Ożeni się daj, ożeni się, a ot tobie i ożenił się.
— Poco właściwie pani do mnie przyszła? — spytała Elża niechętnie z wyraźną irytacją.
Słupska załamała ręce.
— A toż przeprosić przyszłam za męża mojego i podziękować wielmożnej pani za jej łaskę, bo jak przeszło dwa dni a z Warowni posłańca nie było, tak i domyślali się my, że jakaś łaska nad nami. Aż tu wczoraj pan Uniewicz spotkał męża i dawaj jemu mówić, kto to nas ocalił. Ot my i za to wdzięczne, ot my i za to dziękujem. Mąż sam przyjść nie śmie, bo czuje, że zawinił, a i hardy jest w sobie, i pan Uniewicz jego zwymyślał wczoraj, a zresztą to i dziedzica spotkać mąż boi się. To już ja przyszłam za niego i proszę, niechaj już wielmożna pani obrazy za tę ubligę do niego nie chowa, niech jemu durnemu daruje winę, bo i głupi był i pijany ze złości, że się nie stało tak jak chciał dla córki, wiadomo ojciec to i z nadmiernej ambicji czasem rozum straci.
Z trudem udało się Elży nareszcie dojść do słowa i upewnić Słupską, że mogą być bezpieczni w Wyrębach, bo postępek leśniczego uważa za wyskok nieprzytomnego człowieka i gbura, że przeto szkodzić mu nie chce, ale ostrzega, by się to więcej nie powtórzyło. Słupska chciała jej upaść do nóg, lecz Elża miała już dosyć tej sceny. Rzekła sucho:
— Dziękujcie raczej panu Uniewiczowi, nie mnie, bo gdyby w lesie nie ostrzegł w porę pani męża, wówczas i jabym wam nic nie pomogła.
Po odejściu Słupskiej Elża długo, długo nie mogła zasnąć, myślami swemi oplotła Tomka, Karolcię i ich niewinną idyllę, pomimo zapałów krwi. A wszakże Tomek przyznawał się do zmysłowych pragnień względem tej dziewczyny i o niej mówił, że już gotowa na wszystko, teraz to samo potwierdziła jej matka. Więc ocaliła ją uczciwość Tomka; czy tak ją kochał głęboko, że nie chciał jej zbrudzić i istotnie myślał o małżeństwie, czy też pożądał jej tylko i uczciwość zwalczyła w nim zmysły?... Słupska mówi, że, gdzie jest wielka miłość, tam i uczciwość, zatem moralność głuchnie i ślepnie. Wygodna teorja i bardzo pierwotna, ale czy prawdziwa w zastosowaniu do miłości jako takiej, nie do szału, lecz do miłości, do umiłowania bezgranicznego na życie całe. „Wielkie lubienie” wedle wyrażenia Słupskiej, to jeszcze nie miłość, owo ich lubienie może być właśnie tylko pożądaniem, które u natur ekspansywnych zdolne wykluczać wszelkie inne uczucia i prawa. Tomek jest porywczy, a jednak coś go powstrzymało. Ale co?... czy miłowanie i złączony z niem szacunek dla kochanej istoty, czy też etyka, przezwyciężająca w nim nawet żądzę?... ja byłam piorunem, zabijającym ich idyllę — myślała Elża, a wobec tego Tomek nie kochał Karolci, bo pożądanie można zabić pożądaniem silniejszem, wrażenie większem wrażeniem, ale nigdy miłość miłością. Miłość w całej swej potędze, zachowuje imperatorską wyłączność niezłomną i wielką.
Pionowa fałdka stanęła pomiędzy brwiami Elży. Myślą zagłębiała się w istotę miłości. Czy zawsze można tu odróżnić falsyfikat od oryginału? Czy ktoś, kogo to zagadnienie bezpośrednio dotyczy, może sam nad sobą przeprowadzić tak ścisłą psychologiczną analizę, by postawić niezbity wniosek: miłość prawdziwa, oryginalna, twórcza, czy łudząco doskonały pozór miłości? Wszystko jedno, czy głównym podłożem jest strona duchowa, czy zmysły, może się na tej glebie zrodzić i cenny djament prawdy i olśniewająca imitacja tejże. To labirynt, w którym można zbłądzić zawsze, szukając tej prawdy, szczególnie, gdy przewodnikiem jest bujna wyobraźnia i zapał, nadmierna wrażliwość i tęsknota miłosna. To są moje wady — sądziła Elża samą siebie. Ja zawsze wyobraźnią wybiegam dużo naprzód, płonę pragnieniem uczuć i każdy ich objaw przejaskrawiam, upiększam do maximum i upajam się tym blaskiem, dopóki słońce zapału świeci jasno, czyli do ocknięcia się świadomości, własnego „ja”, bo wówczas następuje zmierzch. A zatem surogat od prawdy odróżnić jest mi trudniej, niż komuś, kto patrzy trzeźwiej i nie umie stwarzać sobie słońc urojonych, lecz podlega tylko wpływom — rzeczywistego.
Ale gdy zapłonie słońce rzeczywiste, sztuczne chyba zgaśnie przy niem?... Oto znowu problemat. Możnaby przypuszczać, że ja dla Tomka jestem słońcem rzeczywistem, Karolcia była sztucznem, więc zgasła, że miłość Toma dla mnie to oryginał twórczy jego ducha, dla Karolci zaś był falsyfikatem i dlatego zbladł, stracił wartość.
A Tomek dla mnie?...
Pytanie to powstało nagle w mózgu Elży i wstrząsnęło nią. Myśli jej pędziły z szybkością lotu jaskółek, jak ptaki rozpierzchały się, kołując bezładnie, a namiętnie i uporczywie. Z zawrotnego śmigania ich lotek rozwinęło się nowe pytanie:
Czy możliwem jest i w jakich okolicznościach subjektywne odróżnienie pozornej miłości od istotnej.
Młoda kobieta ścisnęła skronie dłońmi, jąk obręczą, bo zdawało jej się, że nawał pytań, powstałych po pierwszem, rozsadzi jej głowę.
Więc gdzie prawda, gdzie rzeczywiste jej słońce?... gdzie twórcza siła uczucia, a gdzie... wyobraźnia?... Czy w gorącym blasku istotnego słońca powstałoby takie pytanie?... Czy oryginał pozostał tam, czy jest tu?...
— Nie myśleć... nie myśleć! — wołało protestem w duszy Elży i protest ten walczył z uporem jakiejś silnej fali nie nowej, znanej już, i właśnie dlatego strasznej. Nie dopuścić do jej udaru, za nic nie pozwolić, by rozlała się szeroko. Niebezpieczeństwo tego zalewu szło ku Elży, lecz odpychała je z mocą prawie rozpaczną. Ratować się, ratować, zagłuszyć w sobie szum tej fali, uciec przed nią! Zabić ją, zabić!
Młoda kobieta, pędzona przerażeniem, bez namysłu zarzuciła na siebie płaszcz i wybiegła z pokoju. Noc już była późna, dwór spał. W głuchej ciszy przesunęła się przez werandę, oświetloną księżycem, zbiegła ze schodów i dążyła ku fosie i wałom ogrodzenia. Po chwili znikła, aż wypłynęła znowu na rozległej polanie, zatopionej w srebrnej mgle księżyca i rosy. Biegła w stronę boru, który kładł ciężkie aksamity cieniów na migotliwej lamie łąki, skrzącej się jakby djamentowym pyłem. Bór cały śpiewał, grał trelami słowików, drżały dziewiczym dreszczem płaczące, słodkie, brzozy, do melodji ogólnej sypiąc rzęsisty chrzęst swych bujnych włosów, perłami rosy usianych. Spokój był w naturze, bo wszystko słuchało, co szemrze bór, zapatrzony w płynący sierp na niebie, co wyśpiewują słowiki, wieszczowie leśni.
Słuchała i Elża, lecz nie zagłuszyło to w niej szumu złowrogiej fali, przeciwnie — szum ten zdawał się wzmagać, rósł, a w niej powstawał lęk już paniczny. Przywoływała Tomka całą siłą woli, jakby na ratunek. Szaleństwo ogarnęło Elżę. Głowa jej płonęła, czuła w sobie war krwi, ogrom pragnień i konieczność ucieczki przed naporeni... tamtej fali. Zrzuciła jedwabny płaszcz i w białym szlafroczku upadła w mokrą trawę. Schowała się w niej cała. Na jej twarz rozpaloną spadł kroplisty deszcz, rozwiła włosy i nagarniała na głowę bujne kiście zroszone i piła chłodną wodę z ziół i rzucała ramiona w zimny, sypki potok traw. Wrzało w niej, czuła to i chciała szaleć, ogłuchnąć i oślepnąć. Nagle zerwała się prawie mokra, pobiegła jak strzała drugą stroną łąki do domu, wśliznęła się pod mały balkon i w cieniu przytulona do ściany stała chwilę zadyszana, onieśmielona. Z daleka, z folwarku dolatywało gwizdanie stróża, szczekały gdzieś brytany; tu była cisza, przerywana jeno głosami słowików i wołaniem derkacza.
Elża nie namyślała się dłużej.
— Musi być ze mną!
Wystąpiła na światło i, chwyciwszy garść żwiru, cisnęła go z rozmachem w otwarte okno nad balkonem i jak ścigana puściła się z powrotem na łąkę, szepcząc głośno:
— Pień by się obudził nawet...
Nie odwróciła głowy, dopadła do poprzedniego miejsca i osunęła się w trawę. Serce jej biło ze zmęczenia i niepokoju, słuch łowił szmery. Cisza, tylko dyr... dyr... z oddali i cmokanie rozkochanych ptaszków. W Elży każdy nerw dygotał osobno. Ogień miała w sobie.
— Czyż możliwe aby spał, byłby już...
Wtem usłyszała szelest traw tak blisko, że przyczaiła oddech. Sekunda i z tłumionym okrzykiem Tomek upadł przed nią na kolana, porywając ją w ramiona.
— Ty moja! Ty... ty... ty!...
Pod gradem jego pocałunków słabła, tchu jej brakło, usta jej gniotły zachłannie usta mężczyzny. Paliły jej szyję, kark i ramiona. Palce jego błądziły w jej rozplecionych włosach, bezładny szept pieściwych słów wyrzucała jego pierś wzburzona do dna. Spadł na nią, jakby wodospad, gorący wicher pocałunków, targał nią zaborczo, z pasją żywiołową. Gięła się w jego ramionach, unoszona tą samą wichurą bezdennej podniety, zatracona w tumanie bezpamiętnym, głucha na wszystko, co nie było tętentem krwi i burzą nerwów.
W pewnej chwili zaszemrały urywane słowa:
— Widziałeś mnie?...
— Tak, przebiegałaś fosę, jak srebrne zjawisko, jak błędny ognik płynęłaś przez łąkę.
— Błędny?...
— Wabiący, mój ognik.
— Może i... i błędny...
— Co rzuciłaś w okno?...
— Żwir.
— Sypnęło coś z szelestem na podłogę, ocknąłem się i prosto do okna; taka byłaś cudna w tej jaśni błękitnej, ubierając się, patrzyłem za tobą, by cię nie stracić z oczu.
— Mel śpi?...
— Śpi. Powiedz czy pragnęłaś mnie?... czy nie mogłaś spać, czy śniłaś o mnie?...
Milczała.
— Powiedz, najsłodsza, co cię ku mnie uniosło?... tęskniłaś... pragnęłaś moich pieszczot... mnie?.., Elżuś!...
Kobieta uczuła, że jej coś dławi gardło, szybko zarzuciła mu ręce na szyję i wyprężona w tył jęknęła.
— Nie pytaj! Nie pytaj!...
On całował, szalał.
Świat kręcił się wirem w głowie Tomasza, chłodne perły rosy rozpalały się od jego żaru. Elża była bezwładna, odurzona. Usta jego z jej szyi opadły niżej i piekły, piekły ogniem. Milczała jak w osłupieniu. Tomasz trzymał ją prawie omdlałą, odchyloną w tył, włosy jej zanurzyły się w trawie, oczy przymknięte, usta rozchylone; była bierna, cicha. Rzuciła go ku niej nieprzeparta moc. Zdusił ją w szaleńczym uścisku, uczuła, że on zsuwa niżej koronkę negliżu z jej piersi. Krzyknęła głośno, skoczyła na nogi, skrzyżowanemi ramionami zatuliła się szczelnie; stanęła przed nim dysząca, przerażona, groźna.
— Nie, nie, nie!... — łkało na jej drżących ustach.
— Elżuś!.. Elżuchna!.. — mamrotał pochylony do jej stóp, obejmując jej kolana.
— Elżuchna, przecie ja nic więcej... a tyś już moja, moja na wieki... ja... szaleję... szalejemy oboje... więc czemu... czemu wzbraniasz? Taka niewinna pieszczota...
Podniósł się i ogarnął ją całą w objęciu.
— Czego tak drżysz, jedyna, ja wiem — drżysz, bo... pragniesz...
Ona milczała wzburzona.
— Czy boisz się mnie... dziecko?... Co ci jest, co ci się stało tak nagle?...
— To... straszne — szepnęła lekkim szmerem ust.
Odsunął ją od siebie i popatrzał zdziwiony na jej białą twarz.
— Wyglądasz jak zagasła... czy zlękłaś się mnie?...
— To... straszne, — powtórzyła.
Wstrząsnął nią silnie, jej wyglądem i słowami doprowadzony do wściekłości.
— Co, co, co — straszne?... Wytłumacz się, co dla ciebie straszne?...
— Namiętność... szaleństwo...
— Ha, to piękne jest, ale nie straszne, to piękne i potężne, to kwiat życia.
Ona czuła, że to „piękne i potężne i że to kwiat życia“, ale czuła zarazem, że brak jest tej mocy, by kwiat się w pełni rozwinął. A przytem czuła, że nie ogłuchła i nie oślepła. To ją otrzeźwiło zupełnie. Była dumną z siebie, tylko coś jej mąciło spokój, i znów rosło pytanie: kiedy się głuchnie i ślepnie?... miłość istotna, czy?...
Zatulając się w płaszcz, mówiła smętnie, wyraźnie zawstydzona:
— Upiliśmy się księżycem, Tomku. Księżyc, rosa, wonna łąka, słowiki... Byliśmy pijani...
— Ja tak, ale nie ty, — odrzekł szorstko.
— Ktoś z nas musiał mieć rozum.
— To była moja rola, — nie twoja.
Elża wiedziała, że tak jest, jak on mówi; wiedziała więcej, — że, gdyby kwiat rozwinął się w pełnię swej krasy, wówczas...
Ale nie mówiła już nic. Szła obok Tomka ze spuszczoną głową, odpędzając natrętne pytania, dławiąc w sobie palący ją wstyd.
— Kiedy się głuchnie i ślepnie?...
— Miłość istotna, czy?...
W borze zanosiły się śpiewem słowiki, cichym chrzęstem szeleściały włosy brzóz, osypane djamentami łez, zdaleka monotonnie wołały derkacze.
Księżyc siał i siał srebro.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pani Burbina widząc, że Elża o wyprawie nie myśli, podniosła tę kwestję, ofiarując się pomagać Elży i jechać z nią do Warszawy. Chmura padła na twarz młodej kobiety. Rzeczywistość stanęła blisko i spłoszyła sielankę. Pierwszy raz od zaręczyn owiał Elżę chłód, który ją samą przeraził. Ale zapanowała nad sobą. Łagodnie odrzekła babce, że odkłada ślub do jesieni, gdyż wyprawą jej chce się zająć wujenka Renardowa, wyjeżdżająca na lato do Ostendy. Ślub odbędzie się w końcu września lub w październiku, bo wujostwo muszą być na nim obecni, jako jej dotychczasowi opiekunowie. Pani Urszula czuła się urażoną, nie przekonały jej argumenty Elży, a stanowczość rozgniewała.
Tomek wysłuchał osobno wyroku narzeczonej ze zdumieniem, smutek i niepokój ścisnął mu serce.
— Dlaczego to robisz, Elżuś, dlaczego, przecie ty wiesz, jak za tobą szaleję. Czemu odkładasz szczęście?...
— Ależ całe życie przed nami, cóż znaczy wobec tego kilka miesięcy?
— Dla mnie każdy dzień — to stracona perła, dziecino.
— Ach, perła; życie nie z pereł niestety się składa. Zresztą nie można inaczej.
— Że się dwojga niedołęgom zachciało Ostendy, to my mamy na tem cierpieć? — wybuchnął.
— Dajże pokój, czy nam źle?...
Podała mu ręce z pieszczotą. Żal go jej było serdecznie, ale silniejszy był lęk, ponad wszystko silniejszy.
— Czy nam źle, Tomku?... — powtórzyła, szukając ukojenia przed tym lękiem szczególnym na jego kochającej piersi.
— Dobrze nam, Elżuś, oj dobrze, ale będzie lepiej, a miało być już wkrótce.
Uległość Tomka oburzyła panią Urszulę. Pan Cezary wysłuchał nowiny, spokojnie silniej tylko zapykał z cybucha, poczem rzekł:
— Wyprawa furda... nie o to chodzi, ale skoro Elża odkłada... Tomek zgodzić się musi. Nie barbarus przecie. A... że chłopak zmarkotniał?... Facecja, dziwiłbym się, gdyby było inaczej.
— A Elżuni się nie dziwisz, Cezary?
Burba długą chwilę milczał.
— Elżunia?... Elżunia to trochę sfinks. Nie zdziwiłbym się, gdyby ślub odłożyła na rok i... nie byłbym zdumiony, gdyby czerwcowy termin — skróciła.
— A, to ładna pociecha dla nas i dla Tomka.
— Tomek ją zna i kocha taką, jaką jest. A zresztą, kto tam zbada kobietę. Kobieta, serce, taka jak Elża, nerwowa, bujna, — pełna fantazji, to tak, jak górska rzeka, wartka, żeby najsolidniejszym korytem płynęła — zwiewne ma fale; podziała na nią i słońce i chmury... ale nic nie ujarzmi; a gdy ją zatrzymasz siłą, złamie tamę. To żywioł i kaprys...
Pan Mel, dowiedziawszy się o odroczeniu ślubu, mruknął do siebie, wysoko podnosząc brwi:
— Tylko do września?... to łaskawie.




XII.

Obszerny, jasny gabinet męski osnuwały sino-błękitne smugi dymu z cygara, włóczyły się sennie od ciemnych ścian, zdobnych w mahoniowe boazerje, do ciężkich adamaszkowych kotar u drzwi i okien, płynęły wysoko aż pod kasetony sufitu. Duże wygodne biuro obciążone papierami, księgami, foljałem listów i depesz nie posiadało żadnych zbytecznych przedmiotów, cacek biurkowych, prócz pięknego przyboru do pisania z malachitu z bronzami i kryształu. Z boku z prawej strony stała niezwykle wytworną i cenna ramka, dużego formatu, zamykająca w sobie podobiznę kobiecą. W stosunku do artyzmu ramy, blada odbitka obrazka nikła prawie, nie była to fotografja artystyczna, lecz powiększenie jakby z amatorskiego zdjęcia. Przy biurze oparty na nim jedną ręką, obok odsuniętego fotela, stał wysoki trzydziestokilkoletni mężczyzna, przystojny i bardzo rasowy, bez zarostu, dość smukły ale mężny, lekko pochylony, czytał depeszę, podaną mu przez sekretarza.
— Och, nic nadzwyczajnego, z Liverpoolu, znam tę sprawę, jest już u ministra, załatwione. Co dalej?...
Pytał niskim, matowym głosem, po angielsku.
Sekretarz, stojąc z boku biurka, wskazał paczkę depesz.
— Parę iskrowych, kilka zwykłych, kable z Ameryki i Indji, nadesłane przed chwilą i w nocy, — rzekł z uszanowaniem.
Dyplomata siadł przy biurku, odłożył cygaro.
— Proszę.
Brał depesze i czytał po kolei, dyktując na każdą z nich odpowiedź.
— Z Wiednia... do mojej teki. Muszę w tej kwestji porozumieć się z naszym ambasadorem... Berlin... iskrowa... wizyta Tirpitza u cesarza. Hm... per Bacco! Dalej...
Sekretarz podał telegram.
— New-York... Och, no, to wiem, proszę pisać.
— Dalej... Pekin... Tokio... ambasady rzecz opracują. Odpisane?...
— Tak. Oto list prywatny ministra z Londynu.
— Odłożyć. Depesze pierwsze.
— Kable z Aleksandrji i z Indji.
— Proszę, to ważne.
Zagłębił się w czytaniu, odpisywał sam i dyktował. Dwaj mężczyźni pogrążyli się w pracy, przerywanej kilkoma słowami zwięzłych pytań i odpowiedzi. Parę razy zadzwonił telefon, ustawiony na biurku, z ulicy dochodziły głośne ryki samochodów i turkot licznych pojazdów na cichym bruku. Za oknami gabinetu Paryż wrzał życiem w złotych potokach czerwcowego poranka.
Stukanie do drzwi. Wbiegł żywo służący w liberji.
— Depesza z Wiednia i poczta.
Sekretarz odebrał mu z ręki papiery. Artur Dovencourt-Howe sięgnął po telegram, rozerwał.
— Nic nadzwyczajnego. Hm... następca tronu, Ferdynand D’Este, z małżonką z manewrów górskich w Bośni wyruszył do Sarajewa. Zwykłe zawiadomienie ambasady.
Zatrzymał wzrok na tekście depeszy, pokręcił głową i odłożył ją na bok.
— Co więcej?...
— List z marką Southamptonu.
— Od matki, proszę na bok.
— List i mała paczka z Warszawy.
Dyplomata podniósł głowę.
— Z Warszawy?...
Błysk ciekawości zamigotał mu w ciemno-szarych, pysznie oprawionych oczach. Lecz w jednej chwili ściągnął ostre, energiczne pręgi brwi.
— Proszę na bok, to prywatne.
— List z Rzymu, z angielskiej ambasady.
Dovencourt zaczął czytać i znowu zajął się pracą. Jednakże w sekundowych przerwach rzucał wzrokiem na paczkę i list z Warszawy trochę niecierpliwie. Po paru godzinach powstali obaj od biurka.
— Skończone. Proszę pana powysyłać odpowiedzi, gdyby coś nagłego — telefonować do ambasady austrjackiej. Tam będę.
Sekretarz wyszedł, obładowany zwojami tek.
Dovencourt wolno zapalił cygaro, wyciągnął rękę po list i paczką, dłoń zadrżała mu nerwowo. Sprawdził adresy.
— Nie od niej! Więc....
Wąskie usta zarysowały się w linję sarkastyczną, jakby sam z siebie kpił. Spokojnie, z zimną krwią rozwiązał paczkę. Wypadła nieduża książka, dość ozdobna.
„Fatum” — Elża Burbianka.
Przez smagłą bladawą twarz mężczyzny przemknął cień, jakby lekkiej łuny i radości.
Gorączkowo już odrzucił okładkę, szukając dedykacji. Nie było ani słowa. Zsunął brwi, aż do ich osady, że tworzyły jednolitą mocno załamaną linję nad chmurą oczu. Teraz usiadł spokojniej, puścił duży kłąb dymu, jeszcze raz obejrzał całą książkę i z flegmą zaczął rozcinać nożykiem list od znajomego z Warszawy.
»Zastosowując się do danych mi poleceń Pańskich, wysyłam nową książkę wskazanej autorki. Przed kilku dniami zaledwo tomik ten wyszedł z pod prasy. Autorka bawi stale na Wołyniu u kuzynów swoich, Burbów, w Warowni. Od wiosny jest zaręczona z panem Tomaszem Burbą«.
Dovencourt-Howe powstał gwałtownie, szary na twarzy.
— Doskonale! tego tylko brakowało.
Zgniótł cygaro i odrzucił, dłonią silnie przetarł czoło.
— Tak, to niezwykła wiadomość.
Fałdy pionowe po bokach sarkastycznych ust pogłębiły się, na „Wargach osiadł wyraz przedewszystkiem bólu, który zwolna przechodził w zaciętość; oczy, zasnute powiekami, zamigotały siną falą gniewu. Upadł na fotel, cofnął się głęboko i ponownie odczytał list. Twarz miał mroczną, grozę — w skupieniu wysokiego czoła. Wąskie, długie, wytworne palce bladych rąk, świecące ciemnym sygnetem, targały trzymany arkusz, lecz się opanował, list złożył i wsunął do kieszeni.
— Tak... to... ciekawe. Co?...
Ujął książkę i znowu ją badał.
— „Fatum” wieczna manja fatalizmu, ale... dlaczego ten tytuł „Fatum“?...
Wzrok jego pobiegł w kierunku fotografji na biurku. Żywo po nią sięgnął, oparty ramieniem na poręczy fotelu, zatonął oczyma w bladej odbitce. Elża Gorska stała na niej w ciemnym kostjumie, na tle ruin jakiejś bramy starożytnej, snać nie pozowała, zdjęta była niespodzianie, migawką. Z ręki jej zwisał kapelusz, pochylenie postaci i głowy pozwalało się domyślać, że kogoś słucha, lub do kogoś mówi, uśmiechnięta wdzięcznie, ale zupełnie swobodnie. Zdjęcie dużo powiększone, chociaż słabe w retuszu, zachowało całą charakterystykę postaci i wyraz twarzy. Dovencourt patrzył długo, lekkie mgnienia błyskawic przelatywały teraz przez jego rysy, jakby dymem owiane. Wydłużyły się nieco brwi, sprostowały usta, rasowy mocny profil nabrał jeszcze więcej siły; energja i niezłomna wola tkwiły w pionowej bruździe, przerzynającej czoło. Cicha, jakby nieśmiała rzewność musnęła zacięte wargi.
— Elly... uroku mój — wybiegł szept.
Moment i — znowu szary zimny obłok przesłonił wszystko. Przysunął fotografję bliżej, popatrzał i, dotknąwszy dwoma palcami głowy Elży, wyrzekł twardo, z mocą:
— To się nie stanie.
Odstawił ramę.
— Dlaczego „Fatum“?... dlaczego właśnie ten tytuł?...
Otworzył książkę, przerzucał kartki zamyślony, jakby czegoś szukając wśród nich. Niecierpliwie chwycił nóż do rozcinania. Nagle zatrzymał się i spojrzał na zegarek. Nacisnął guzik dzwonka na biurku.
— Automobil! — zawołał krótko do służącego z lekkim półobrotem głowy i nagłem podniesieniem w górę jednej brwi, nieco feodalnie.
Poczem wstał schował książkę do szuflady, do portfelu włożył parę depesz, listów i wyszedł z gabinetu.
— Ambasada austrjacka! — rzucił szoferowi.
Samochód potoczył się wartko, ciągnąc smugę dymu, niekiedy rycząc przeraźliwie. Dovencourt-Howe jechał zamyślony, osnuwszy się sinawą zaćmą cygara. Wyobraźnia i myśl jego daleką była od strojnych ulic Paryża, duchem przenikał przestrzeń i szukał celu wytycznej, wskaźnika swego życia. Bunt miał w piersi po otrzymanej wiadomości. Głęboko sięgające pytanie zasadnicze wwiercało mu się w mózg brutalnie.
— Co ją do tego skłoniło?... miłość... kaprys... zmysły... czy rozwaga?... Jakaś zagadka psychologiczna.
— Rozwaga?... to nie ona... zresztą jakiż jej cel?... o ile by szła tylko za głosem rozsądku to... wszakże rozsądek jest poplecznikiem materjalizmu. Och, no, to nie Elly, nie jej styl... Więc patrjotyzm? zawsze to stawiała jako tamę, względy religijne?... Hm... patrjotyzm może, lecz miłość nie uznaje patrjotyzmu, to uczucie kosmopolityczne. Czyżby Elly zawahała się porzucić ojczyznę dla obcego, gdyby kochała? Zatem... co silniejsze w niej?...
Uczuł ostry sztylet zawodu.
— Zatem co... co?... — starał się o zimną analizę. — Uniosły ją nerwy, fantazja.... a!.. per Bacco! wszakże mówiła mi kiedyś — „pan jest szczytem mojej fantazji — koroną utopji“. Fantazja, utopja, zatem... marzenie. Czyż marzenie nie jest refleksem miłości?...
Cieplejszy strumień krwi ożywił jego chłodną flegmę. Wystąpiły zarzuty, skierowane przeciwko samemu sobie.
— Dlaczego czekałem jej powrotu, zamiast po nią jechać?... Moje listy?... nie odpowiada na nie. Skąd taka ufność w kobietę, że wróci? Cóż mię trzymało?... Stanowisko... ważne sprawy?... Och, no, mogłem sobie pozwolić na załatwienie najpierwszej. Zdobywam, co chcę osiągnąć, czyż nie zdobędę tego, co mi... najdroższe?... Umiem łamać przeszkody, czy tu ja będę złamany?...
Automobil stanął.
Dyplomata zamknął księgę swych rozmyślań o sprawach osobistych; trzeźwy, sztywny, przygotowany do spraw publicznych, wszedł do gmachu poselstwa.
Gdy w parę godzin potem powrócił do swego gabinetu, zastał sekretarza przy telefonie.
— Co tam?... kto?!
— Kapitan pancernika „Wielka Brytanja“ zawiadamia, że będzie tu za chwilę z kilkoma oficerami marynarki angielskiej.
— Dobrze, było co więcej?...
— Wieczorem konferencja dyplomatyczna, poufna u ambasadora angielskiego.
— Wiem, będę.
Sekretarz zawahał się.
— Cóż jeszcze, mów pan?
— Był telefon od pani markizy de Legue. Zaproszenie na obiad... i na operę.
— Och no, cóż pan odpowiedział?...
— Że pan jest nieobecny.
— Bardzo dobrze.
— Telefon ma być powtórzony.
— Odpowiedź ta sama.
Po wyjściu marynarzy dyplomata zamyślił się głęboko, rozważał coś, kombinował. Jego zimna twarz odbijała wewnętrzną moc ducha, niezłomną wolę człowieka o żelaznej energji i charakterze. Rysy miał wyraziste, wydatne, czoło skupiało w sobie wybitną inteligencję. Na zwartych, nieco zmysłowych, ustach osiadł ironiczny wyraz, będący już ich cechą znamienną. Fizjonomja ta zastanawiała wytworną rasą w połączeniu z jakąś energją lwią; twarz myśliciela i wodza. Nie był przejrzysty, był przedewszystkiem chłodny, zastygły w sobie. Przeczuwało się w nim naturę wybuchową, namiętną, ale ujętą w tak potężne okowy woli, że jej rozkaz samowładczy ujarzmiał wszelki bunt wewnętrzny, wszelki płomień. W przymrużonych lekko oczach czaił się szyderczy demon bezwzględny, okrutny nawet, zawsze myślący, ustępując miejsca czasem łagodnej tęsknocie, lub też iskrom pożądania, krótkim, jak piorun, a równie palącym. Teraz pod zsuniętemi powiekami mężczyzny dominowała poważna refleksja; po długiej rozwadze wyprostował się w fotelu ruchem zdecydowanym.
— W razie katastrofy wstępuję! Trzeba, — zresztą chcę!
Zakołysał mu się w wyobraźni przestwór morza, ujrzał płynące korowody żelaznych potworów, gigantyczne warkocze czarnych dymów z olbrzymich machin, usłyszał ryk tuby, gwizdawki, huk dział. Wielki pochód floty bojowej. On sam na mostku kapitańskim kieruje, prowadzi jednego tytana, okutego w pancerz. Uczuł dreszcz zapału. Kochał morze i marynarkę, jako dwie siły zbratane z sobą; wspomnienie lat, spędzonych pośród tych żywiołów, z którymi nie tracił kontaktu, lubił niezmiernie. Porywała go władza i czynny udział w tym imponującym mechanizmie ludzkiej twórczości.
Wezwał znowu sekretarza, wydał mu polecenie.
— Proszę zawiadomić mój yacht, aby 28 czyli jutro był od rana pod parą, muszę wpaść do Liverpoolu. Przyjadę do przystani autem, o której, to zależy. Sytuacja naprężona, niepewna.
— Dobrze. Są tu jeszcze listy prywatne.
— Wiem, załatwię je teraz.
Przemocą oderwał się od własnych myśli, zajęty znowu inną pracą.
Późno w nocy po posiedzeniu w ambasadzie Dovencourt-Howe wyraźnie podniecony, przechadzał się po gabinecie. Wypalił stos cygar, łamał się w sobie, szarpał. Człowiek ten, zimny pozornie, jak granit, kipiał wewnętrznie buntem i męką.
— Niepodobieństwo, niepodobieństwo... nie wolno mi teraz... Trzeba było wcześniej, na wiosnę. Nie ufać, nie dopuścić...
Przykre uczucie niesmaku zgnębiło go... „Trzeba było wcześniej”, jakież to nie moje! Jest przysłowie polskie „żal po niewczasie“. Kto to mówił?... Chreptowski w Nicei. Tak, żal po niewczasie u mnie. I to ja dochodzę do takiej likwidacji tej... mojej sprawy?... pozwoliłem się zaskoczyć, raczej prześcignął mnie — czas. Pozostał — żal. Co to za objaw mego niedołęstwa, czy zbytniej wiary w kobietę?... w tę jedną kobietę. Więc i ona nie występuje z szeregu?... Sądziłem inaczej. Teraz jechać nie mogę. A, nie! Dziwne brutalne połączenie mego zwykłego pewnika — mogę! — z obcym przybyszem — nie! Ja — „nie mogę“. Hm!
Uderzyła go analogiczna myśl.
— „Mogę“ — to ja, „nie” — to ów Burba, który mnie zaszachował. Przegradza mnie od niej. Nie... tylko przestrzeń jest między nami. Czas?... — zrobił ręką ruch przekreślający — nie zaważy tu, czas, to rozkołysana fala, oddala się i wraca; czas mi ją powróci. Burba... to przelot, rafa, latarnia morska, wysepka; — kontynent... to ja...
Rozdrażniony chodził po pokoju, otworzył szeroko okno.
Paryż spał, mrugając opalami klejnotów nocnych latarni. Błysnęła w oddali stalowa sztaba Sekwany, nitowana guzami świateł. Szum głuchy, nocny, płynął razem z mgłą łuny pod strop granitowego nieba. Rzeźwy podmuch, zabłąkany w labirynt gmachów i wierzyc, wpadł do okna i chłodził czoło Artura, rozpalone wewnętrzną gorączką, zmęczone myślą. Nasunął się zwarty łańcuch wspomnień zimowych z Riviery. Ostatnie trzy miesiące z nią, tylko trzy miesiące ją znał, po jej wyjeździe na Jasny Brzeg. Już nie wrócił i oto pięć miesięcy minęło od jej ucieczki. Pożegnanie na dworcu w Wiedniu ostatecznie go o tem przekonało. Był pewny, że powróci wkrótce. Słowa jej, które słyszał „mam przeczucie, że coś mię tam czeka, że to przełom”, policzył na karb jej egzaltacji i bujnej wyobraźni oraz skłonności do przesądów.
— O właśnie! — irytował się, — niezbita wiara w swoje fatum; pod tym kątem patrzy na wiele rzeczy... fałszywie, źle je nawet rozumie. Wiara zbyt wielka w przeznaczenie, w zabobony, natomiast za mała w siebie samą, skandalicznie za mała. Płomień temperamentu, zapału, w kleszczach bezprzykładnej niewiary w siebie. Ona nawet wątpi w tych, co ją kochają; dziwi się, że można ją kochać, że się podoba, ale o tem wie, ma swoją wrodzoną kokieterję, lecz się boi, by ją o zalotność nie posądzono. Agresywności nie posiada ani krzty nawet wobec tych, którzy są jej oddani. Per Bacco!... któż jest ów Burba... że ją zdobył? Och no, zyskał chwilowo... Kuzyn, obywatel. Czy ona sądzi, że tam jej fatalizm nie dosięgnie?... Czy ona idzie, czy pędzi na ślepo? Można to odczuć W jej utworach. Prawdą jest jej książka!
Podszedł szybko do biurka, wydobył tomik, przejrzał.
Wiersze, nowele, wrażenia.
Jął czytać. Zagłębiony w fotelu, podparłszy głowę zgniecioną kurczowo dłonią, wertował tekst uważnie, coraz ciekawiej, namiętniej. Do jednych i tych samych stronic powracał kilkakrotnie, odczytywał czasem głośno poszczególne zdania i okresy, zakreślał je ołówkiem. Książka go pochłonęła. Gabinet nasiąkał ołowianą omastą świtu, elektryczne rozety lamp żółkły, skupiały się w sobie, zbierając światło skrzętnie do swych stosów, jak rtęć, gdy rozprysłe perełki skupia w jedną całość. Srebrny poranek nasiąkły rumieńcem zorzy, położył się wreszcie despotycznie na biurku, brutalnie spędzając siarczano-rudą ćmę elektryczności. Paryż już huczał, dźwięczał pobudką nowego dnia. Dovencourt-Howe ocknięty podniósł oczy od książki, oparł na niej wytworną rękę ruchem stanowczym, jakby bezapelacyjnym. Ruch ten mówił wyraźnie: — „Zbadane“! — Wyraz twarzy, ściągnięcie czoła, brwi, układ ust, wszystko ilustrowało myśl zasadniczą, a zwycięską; — Jestem i trwam!
Z oczu trysnął ogień, usta błysnęły uśmiechem nagłym, krótkim, odrębnym — u niego, odsłaniającym białe zęby drapieżnie, trochę dziko. Wolno, z pewną pieszczotą ujął ramkę, położył na książce. Patrzył.
— Szukasz, błądzisz, walczysz, sama na sobie się mścisz..., naginasz się, łamiesz... daremnie. Moja fala wróci i odda cię mnie. To mój nakaz... to... konieczność nasza.
Postać kobieca na fotografji zdawała się ożywiać pod magnetyczną siłą jego woli, jego nakazu, jego szeptu. Był to teraz zupełnie inny człowiek, trzymając jakby w ramionach upragnioną kobietę, zatracił swój kamienny pozór. Oblane różową krasą wschodu rysy Elży zadrgały życiem, uśmiechem. Mówiły obiecywały.
Mężczyzna nisko pochylił swą twarz nad tą wizją jasną, fałdy surowe koło ust złagodniały pod tchnieniem uczucia. Otoczył fotografję splecionemi dłońmi, oparł na nich czoło i szepnął w głąb do uśmiechniętej kobiety:
— Trwaj... czekaj... Ty moja!
Długa chwila kontemplacji... może zaklęć...
Szmer u drzwi, wszedł służący; na widok czuwającego pana cofał się, zdumiony.
Mężczyzna drgnął, podniósł głowę.
— A... Baptiste... Już dzień? Przygotuj kąpiel! Czas do pracy.
Postawił ramę i rzekł już innym suchym, zimnym głosem:
— Dostarczyć nocne depesze!




XIII.

Na rozległej polanie, otoczonej brzozami, skąd siedzibę Warowni widać było wyraźnie odciętą na tle czarnego boru, na wielkim głazie pod kępą brzóz siedziała Elża Gorska ze swoją książką w ręku. Zmęczyła się czytaniem. Wszystko było dla niej teraz nędzne, jałowe, beztreściwe. Im się więcej wczytywała, tem silniejszy trapił ją niepokój, gniew na siebie wzrastał. Kiwała głową z politowaniem.
— Tę książkę powinni poprostu wygwizdać. Wygwizdają i bez mojej zachęty, mogę być o to spokojna. Krytyka mnie wyćwiczy porządnemi batami, będzie bal, — rozmyślała gorzko. — Bo właściwie czego ja tu chcę? Jestem, jak wielkie wahadło, to w jedną! to w drugą stronę uderzam! Niby zasadniczo chcę się trzymać ideału Orlewicza, smaruję bez litości Warskiego, a w gruncie rzeczy to jest przecie mój typ. Podniecam się sztucznie Orlewiczem, mszczę się niewiadomo za co na Warskim, ale całą siłą ducha tkwię przy tym ostatnim. Więc cóż to za psychologja, gdzie prawda! Warjatka jestem, warjatka, w dodatku zła... och jakaż zła, żebyż tak... Artura sprofanować, — za co?...
Rzuciła książkę na trawę i ukryła twarz w dłoniach.
— Boże, Boże, co się ze mną, we mnie dzieje?! i... jak ja śmiałam tę książkę puścić w świat. Jemu nie poślę za nic, zresztą... ja już nie mogę, nie mam prawa utrzymywać żadnego kontaktu z nim...
Szarpnęło się w niej wszystko wobec tej konsekwencji, z głębi duszy podnosił się bunt — wyrastał, olbrzymiał. Uzbrajała się w cały swój zasób etyki i prawości, sumienie wzywając na pomoc; podejmowała walkę z potworami, które się w niej budziły. Dopomagał jej w tem zapał niezagasły; mniej wybuchowy niż na wiosnę, ale żywy, nawet gorący.
— Kocham Tomka! Tomek to mój cel!
— Ku, ku, ku, ku, ku, ku! — zaniosła się śmiechem kukułka na pobliskiej sośnie.
Elża zadrżała, przestraszył ją krzyk ptaka, intonacja jego głosu rozdrażniła ją.
— Ach, głupstwo, wieczne zabobony! Koniec czerwca, więc kukułki się śmieją. Straszne są te moje nerwy.
Jednakże, pomimo rozwagi, wrzask kukułki denerwował Elżę niebywale. Zaczęła się przechadzać, czytając ustępy z „Fatum“. Zatrzymała się na wrażeniach z „Jasnego brzegu”, czytała je namiętnie, rozważając styl i treść. Oburzała się na siebie, gdy spostrzegła, że dane wrażenie lub odczucie nie było wyczerpane, że za mało podkreślony ten lub ów moment.
— Partaczka jestem! No, otrzymam ja zimny prysznic krytyki. Ta mi da łupnia!
Gorączkowo szukała stronic, gdzie były opisy Wołynia, lasy, polowania... kwiaty... gdzie bohaterem jest zapalny Orlewicz, typ wyśniony, wymarzony...
Jakiś zgrzyt w duszy, coś fałszywie dźwięknęło... Coś naigrawało się: — „Wymarzony??... Wyśniony??...“
— Ku, ku, ku, ku, ku, ku! — zaśmiewała się kukułka.
— Milcz ty! Okrutna! — krzyknęła Elża gniewnie, grożąc pięścią w stronę ptaka.
Załopotało w gałęziach wysoko, szary kłąb przefrunął dalej. Gorska parsknęła śmiechem.
— Ach, jakaż jestem głupia!...
Niechętnie przeglądała książkę, nudziły ją sielanki wołyńskie. Zajrzała do drugiej części dłuższej noweli tytułowej: „Fatum“.
— Oo!... w tem jest coś, co mnie fascynuje. Ach, ten Warski... Czemuż nie jestem Krystyną, czemu?...
Przerzucała nerwowo kartki, wpadło jej w oczy kilka zdań. „Czuję, że to moja konieczność, jest w nim jakaś siła, zniewalająca mnie. To mi imponuje, to mię bierze, to rzuca mię w jego ramiona“.
— Ha!... ha, to Warski tak działa na Krynię. Ale ona go nie kocha. Gdzież tam, Krynia kocha Orlewicza. Ha... ha! o Warskim zupełnie zapomniała.
— A na końcu?... O właśnie, tu Krynia mówi o Warskim jako już o swoim tyranie.
„A jednak kiedyś?... ile siły, mocy, prawie hypnotycznej, ile uroku wywierał“.
— Czy takie westchnienie może wydobyć się z piersi kobiety krańcowo nienawidzącej, która bezwzględnie o tyranie swym zapomniała?... Ach, Krysto, w piętkę gonisz. Nie, to ty Burbianko w piętkę gonisz, to twój utwór. Chyba chciałaś dociągać Warskiego do konsekwencji tytułu: „Fatum”?... po co, po co ja się mszczę i na kim? na Arturze?... za co?...
Elża zamyśliła się smutno. Przypomniała sobie, że gdy Uniewicz czytał głośno „Fatum“, Tomek promieniał. Wszyscy odgadli łatwo w nim Orlewicza. Ale pan Mel po skończeniu miał nieco dziwną minę. Spytany przez Elżę o krytykę książki, odrzekł tajemniczo:
— Czasem — dobrze być tyranem.
Nikt go wówczas nie zrozumiał, tylko jej krew napłynęła do głowy.
— Czy źle powiedział?... Och, niechby był nawet... tyranem... Jezu! co się ze mną dzieje?
Zlękła się. Wtem ujrzała ciemny punkt, sunący żywo ku niej od bramy Warowni.
— Tomek jedzie.
Wesoło, ochoczo szarżował młody Burba w stroną narzeczonej na swym karoszu. Wychylony ponad głowę wierzchowca, powiewał ku niej czapką z rozradowaniem widocznem. Ataman niósł go tęgim kłusem przez skoszoną już murawę, jakby po zielonych aksamitach. Tomek dopadł blisko, zeskoczył i porwał ręce kobiety.
— Cóż moja pani tak się chowa?... Masz tobie!... książka. Zaczynam być o nią zazdrosny.
— Dlaczego?...
— Ciągle z nią się kryjesz, a ja...
— Ach... dlatego tylko?...
Cień zawodu był w jej głosie.
— No... tylko, bo powinienem ci nogi całować za... Orlewicza. Przecie to ja... Elżuś ty moja najdroższa... słodka.
— O jej, jakiś ty dumny, przeidealizowałam cię, aż zanadto.
— To dowód miłości.
— Albo tylko... egzaltacji?
— Egzaltacja?... także miłość.
Zajrzał jej w oczy z figlarną przekorą.
— Analiza, mój drogi, posiada dwa końce, jeden koniec tępy, drugi ostrzejszy, siła ciężkości analizującego pociąga go zawsze tam, gdzie mu narazie wygodniej, gdzie go pcha... pragnienie... uczucie.
— Moje wszystkie uczucia i pragnienia są w tobie i chcę przywiązać ciebie, przykuć tam, bym ja i moje życie w Warowni stało się twoim upragnieniem, twoim jedynym najdroższym celem.
Długo chodzili po lesie, Tomasz marzył, snuł rozległe projekty na przyszłość, okraszone ich wspólną wielką miłością. Zapalał się, unosił. Elża milczała. Im większą miłość czuła w słowach Tomka, tem silniejszy zrywał się w niej niepokój. Zwalczała go w sobie przemocą, tłumacząc ten objaw trwogą przed małżeństwem, po smutnem doświadczeniu w pożyciu z Gorskim. Bała się tych uświęconych więzów, które w najpiękniejszem oświetleniu pozostają zawsze więzami. Coś było przytem w wizjach ich wspólnej przyszłości, stwarzanych przez Tomka, co dziwnie zacieśniało horyzonty jej marzeń, tak jakby ktoś rozciągał przed nią zwartą sieć drutów, jakby mur jakiś ciemny zamykał się dokoła; mur okrąży ją ciaśniej, wyżej i zmieni się w grób. Przebudzić się w grobie, to przecież szczyt tragizmu.
Dreszcz ją przeniknął. Wszakże kocha Tomka, zna jego charakter, naturę, wie, czego się po nim spodziewać, zna jego życie i nawet życie to polubiła, znajduje w nim pewien urok, czy jednak na całe życie on wystarczy? Elża nie chciała dopuścić, by myśl nurtująca uparcie w mózgu, zabijała żywsze uczucia i zaciemniała pogodę chwili. Myśl, że zakres ich życia w Warowni odbiega niesłychanie daleko od poziomu jej marzeń, ambicji, tęsknoty budziła w niej popłoch. Więc tuliła swe ramię do ramienia Tomka, w nim szukając ratunku przed samą sobą. Upajała się jego miłością, a on to rozumiał inaczej. Ale tego dnia niepokój jej był wyjątkowy. Męczył ją dziś gwar i wesołe zabawy wakacyjnych gości, którzy od kilku dni przepełniali stary dwór w Warowni. Kuzyni i kuzynki, siostrzeńcy i siostrzenice pana Cezarego i pani Urszuli, każdorocznie odwiedzający Warownię z mamami, ciotkami, a często z kolegami lub koleżankami, tworzyli barwne towarzystwo, rozbawione od rana do nocy. Były i młode małżeństwa z dziećmi i archaiczne szanowne pary, stawiające sobie nawzajem pasjanse. Dwór modrzewiowy, obszerny, jak arka, wszystkich pomieścił. — Otchłanne śpiżarnie pani Burbiny, w których, jak pan Mel się wyrażał „stoją barykady fasek różnych kształtów i objętości, połcie słoniny zastępują podwójne ściany, wędliny doszczętnie zasłaniają chmurą pułapy, a konfitury leją się oceanem“ — miały się z pyszna. Ponad to wzamian za hojne przysmaki, panie dobrowolnie drążyły całe kosze jagód, młodzież zaś znosiła chrust pod stare wiązy, gdzie na trójnogach smażono gremjalnie konfitury wśród wesołej zabawy, flirtu i raczenia się gotowym przetworem.
Codzień urządzano jakieś wycieczki, polowania na ptaki, gry i konne spacery. Wieczorem odbywały się często tańce, albo wirujące stoliki, lub marzenia przy księżycu. Elża, zwykle pierwsza inicjatorka, pełna życia i pomysłów, dziś zacichła w sobie i nie chciała do niczego należeć. Nie umiano jej rozruszać. O zachodzie słońca wszyscy jacyś pokwaszeni siedzieli na ganku na schodach, zajadając leśne czereśnie z olbrzymich koszów, przyniesionych świeżo przez gajowych. Czereśnie były czarne i białe, Wielkie, pełne słodkiego soku, jakie tylko w borach wołyńskich rosną dziko.
— Zaczarowane tu u Was królestwo, — mówił młody student z Krakowa, Zdzisław Burba, wesoły, pewny siebie „galileusz“, do starego leśnika, Stacha, który oparty na kiju, patrzył z uśmiechem na młodzież, czyniącą spustoszenie w koszach.
— Oj, zaczarowane, paniczu, zaczarowane, — potakiwał Stacho.
Zdziś Burba z Bohunowską czarną czupryną nad oczami szeroko rozłożył ramiona. Wołał z zachwytem:
— Wszystko tu jest: bory, łąki, jezioro, a jak się uprzesz to i step i górki; ryby, grzyby, orzechy, jagody, jakich nikt nie widział, a kwiaty, ósmy cud świata. Jak żyję nie widziałem takiej flory. Żeby to u nas, w Galicji, Warownię jużby cały świat znał — byłyby uzdrowiska. A wy tu siedzicie w kącie, zamknięci, chowając takie skarby.
— Toż to i nasza chwała, panoczku! — rzekł Stacho. Panicz nie zna, musi być, gadki o Wołyniu?
— Odpowiedzcie Stachu, odpowiedzcie! — rozległy się głosy.
Elża zamyślona podniosła głowę dość ciekawie. Lubiła jego legendy. Stacho zażył tabaki, kichnął i po chwili, oparty na kiju, jął mówić powolnym głosem:
— Było tak: Jak Pan Bóg wypędził pierwszych rodziców z raju, bo źle sobie postąpili, tak chciał i raj zniszczyć, żeby już śladu z miejsca grzechu ludzkiego nie było. Toż wziął Pan Bóg cały raj w święte ręce, jakby worek złota, położył go na złocistej gwieździe, której kazał płynąć nad ziemią wolno, jak obłok, a Pan Bóg miał z tego raju czerpać skarby różne i sypać na ziemię, niby to ziarno, aby wzbogacać, żyźnić i stroić świat. Aż tu gwiazda złocista jak zobaczyła Wołyń, tak zdumiała się wielce. Widzi kraj rozkwitły, cudny, że aż gra kolorami jak tęcza i pachnie jak myrra, a rzeki w nim srebrne, a łąki złotolite, a bory przepastne. Ognie trysnęły z gwiazdy z tego zachwytu, zatrzęsła się od rozkoszy widoku: daj buch! raj stoczył się z niej na naszą ziemię, skarby i wszelakie dobro i piękno rozsypało się po niej, a gwiazda z wielkiego strachu przed Bogiem, że to zagapiła się na Wołyń, zamiast służyć stwórcy, tak pęc! rozprysła się na drobny mak i zasypała nasz kraj złocistą ulewą pyłów i gwiazdek, pan Bóg patrzył na to, co się stało, patrzył i wreszcie machnął świętą ręką. Niechaj już raj tu zostanie, a jak ludziom na świecie będzie zaskąpo i zaciasno, to tu przyjdą napatrzyć się i nasycić skarbami. Ot, jakim to sposobem u nas najpiękniej na ziemi. Taki to zaczarowany kraj — Wołyń.
Zdzisław Burba wyjął notatnik z kieszeni i jął sobie zapisywać legendę. Uniewicz zaś, siedząc obok Elży, pochylił się ku niej figlarnie i szepnął:
— A nowoprzybyła księżniczka tych skarbów czemu taka smutna?
Elża popatrzyła mu w oczy. Po chwili odrzekła również cicho:
— Dorzucam do skarbów Wołynia swój wdowi grosz, jakiego może jeszcze nie posiadał.
— Smutek?... — spytał.
— Tęsknotę.
— Ta jest wszędzie, pani. Może nawet piękno bez tęsknoty nie byłoby istotnem i pełnem. Czy mogę dodać swój wniosek?...
— Proszę.
— Może nie jest pani tą gwiazdą, którą Wołyń zdołał tak oczarować...
— Że straciła świadomość z zachwytu i... rozkoszy? Ma pan rację, nie jestem tą gwiazdą, — zaśmiała się krótko, nerwowo.
— A jednak przyszła pani tu... wedle wyroku Boga... ze świata... by sycić duszę.
Gorska powstała gwałtownie.
— Nie można, panie Melu, zanadto wnikać w wyroki Boże i... pan jest zbyt... ciekawy.
— Czy drasnąłem panią?...
— Ach nie. Posiada pan tylko za silne szkła na oczach. To wszystko.
Schylił przed nią nisko głowę, gdy mu podała rękę na dobranoc.
— Przepraszam, — szepnął.
— Nie mnie... — Tomka.
Uniewicz wyprostował się, szkarłatny na twarzy. Gdy odeszła, patrzył za nią długo i myślał:
— Nie rozumiesz sama siebie, ale ja cię rozumiem, bronisz jego, a sama go krzywdzisz... bezwiednie.
Pokiwał głową ze smutną rezygnacją.
— Dalibóg, ona gotowa wmówić to w siebie.
Podszedł do niego Zdzisław Burba z ciekawym uśmiechem na ustach, błyskając figlarnie czarnemi oczami.
— Panie, podoba się panu ta para narzeczonych? — spytał obcesowo.
— No... cóż, niczego sobie.
— A mnie... nie. Pojedynczo oboje... palce lizać, ale razem... całuję rączki! Coś w nich jest... co... „nie pry-czom“. ooo! znalazłem wyborne określenie, choć moskiewskie, ale ja je znam. My tam z rusinami także o miedzę. Macamy się niekiedy po żebrach. „Nie pryczom!” doskonale! Moja miła kuzynka wdówka jeśli ma dobry nos, powinna to przewąchać, że jej z tym narzeczonym jakoś... nie do twarzy, a kuzynek Tomek już widać coś węszy, bo był dawniej wesoły gość, a teraz... zblakował. No, dobranoc, panie! Niech każdy sam sobie radzi, jak umie.
Obrócił się na pięcie i odszedł.
Elża tego wieczora długo grała na fortepjanie, unosząc się, potem, zamknięta w swoim pokoju, rozstrojona doszczętnie, nie rozumiała, co jej jest. Pisać nie mogła, zaczęła czytać, wszystko ją nudziło. Zrozumiała wkrótce, czego chce. Sięgnęła po pamiętnik z Riviery.
— Nie wolno mi, nie wolno!
Ileż razy postanowiła go spalić, raz już nawet trzymała zeszyt nad ogniem i... nie mogła rzucić. Jakaś siła przemożna odtrącała jej rękę od zniszczenia tej pamiątki. Lecz od dłuższego już czasu książki tej nie czytała, od czasu narzeczeństwa nie otwierając jej nawet. Dziś coś ją niosło do tamtych wspomnień, nie potrafiła się przemóc. Po długim wahaniu, prawie w męce, wydobyła z ukrycia gruby kajet w krokodylej skórze, siadła przy biureczku i... z chciwością, zamknąwszy oczy jak przed wróżbą, otworzyła na chybił-trafił.
Okrzyk wypadł z jej piersi. Jego pismo w jej pamiętniku, wklejone kartki, które on napisał i przysłał jej w przededniu wyjazdu, prosząc o nadanie tytułu tej, jak się wyraził, pół-jawie, półwizji. Zrobiło to na niej wówczas szalone wrażenie, tembardziej, że część pierwsza utworu była opisem ich przeżyć. Gdy jednakże pytał ją w drodze do Wiednia, jaki wybrała tytuł — odrzekła, iż rzecz jest na razie — bez tytułu. A teraz?... ach — czytać, czytać!...
Długo i uważnie badała niezbyt czytelne, choć zdecydowane, śmiałe pismo Artura, jakby witając się z nim, po ciężkiej tęsknej rozłące.
Zaczęła:

„Siedzieliśmy na ławce, w sali odczytów, w gmachu muzeum oceano-znawczego, w Monaco. Wicher dął i uderzał w ściany z zajadłością, huczało złe dzisiaj morze. Budynek muzeum trząsł się w posadach. W sali był chłód i półmrok, wywoływało to w nas obojgu nastrój drażniący. Ona była niezwykle podniecona, rumieńce gorące wykwitły na jej twarzy jasnej. Siedziałem z lewej strony, odgradzając ją od środka sali. Oparty łokciem na pulpicie ławki, położyłem głowę na dłoni i wpatrywałem się w moją towarzyszkę z jednakowem zawsze pragnieniem. Ile ta kobieta ma dla mnie wdzięku, który wypływa z jej natury, lecz nie dla każdego jej wdzięk, i to właśnie cenne, to jej siła. Ja go poznałem w całej pełni. Nie, per Bacco! nie! Właśnie, że go w całej pełni nie znam, to jest moja krzywda życiowa, to mnie dławi, to mi życie psuje. Patrzyłem na nią uporczywie: spojrzała na mnie, zauważyła moją pozę, uśmiech błysnął na jej ustach.

— Odgradza mię pan od świata?...
— Pragnąłbym.
— Czego?...
— Odgrodzić panią od wszystkich, zamknąć w swoim kręgu.
Powstała, widocznie zmieszana. Podniosłem się również.
— Chodźmy już, — szepnęła.
Dokąd?... burza, deszcz, wichura.
— Tu obok, na placu, stoją czasem fiakry lub samochody, pojadę do siebie.
— Na kilkogodzinne nudy? Wszyscy czekają na panią w kasynie dopiero o ósmej. Mam inną myśl genjalną.
— Wyobrażam sobie, — uśmiechnęła się... Pewno coś niesłychanego.
— Abyśmy pojechali do mojej willi.
Błyszczące oczy, rozszerzone zdziwieniem, utkwiła we mnie. W miarę patrzenia źrenice jej chłodły, twarz sztywniała, głos drżał, gdy rzekła:
— Nie sądziłam, aby pan mnie taką propozycję...
Wziąłem jej ręce, ucałowałem, chyląc głowę nisko.
— Czczę panią, szanuję wyjątkowo, chyba mi pani wierzy?... Moja gorąca prośba niech pani nie obraża, najszlachetniejsze mam intencje, daję na to męskie słowo honoru. Przeczekamy burzę w moim domu, zjemy tam podwieczorek. Marzę o tej chwili, w której będzie pani ze mną i tylko dla mnie. Och, no, ja i — marzę, to już nadzwyczajne.
— Możemy wszakże schronić się przed burzą w moim pensjonacie, w salonie, — rzekła.
— Tam trudniej, wobec argusowych spojrzeń patronów tej willi. Wywołałoby to niepotrzebne komentarze. U mnie nikt pani nie zna.
— Tem gorzej.
— Tem lepiej, będzie pani swobodniejsza, mój takt postawi panią w jaknajlepszem świetle. Więc?...
Trzymałem jej dłonie przy ustach, patrząc w oczy wzrokiem przyćmionym. Wzrokowi memu nie opierały się dotąd kobiety. Ta jedna. Ogarniał mnie płomień.
— Muszę ją dziś mieć u siebie. Wejdzie i wyjdzie z mego domu, jak biały kwiat. Przysięgałem sobie w duszy, że będę gentlemanem, ale wejść musi.
Wahała się, widziałem jej mękę, walkę osobistych pragnień z hordą barbarzyńskich zabytków, patrjarchalnego wychowania. Trzymały ją tradycyjne więzy, różne babeczno-matczyno-dewocyjne doktryny, wzbraniające jej tego kroku. Miałem wrażenie, że porusza się dokoła niej przecząco mnóstwo zgrzybiałych palców po zgrzybiałych nosach, a jakiś patrjarchalny Mojżesz prapradziadek, wskazuje jej z groźną miną na tablicę przykazań kobiecych, pewno więcej niż dziesięć liczących.
— Och no, zabraniaj jej, aeropagu archaiczny, buntuj ją, jednak ja zwyciężę.
Byłem tego pewny, nie egzaltowałem się w błaganiach, jak młodzik, czekałem, aż się sama zwalczy. Trzymając ją pod swoim wzrokiem, mówiłem głosem stłumionym nieco przez wrzącą we mnie namiętność.
— Proszę panią o to bardzo i... pani mi tego nie odmówi, to będzie dowodem zaufania pani dla mnie, chyba na to zasłużyłem?
Pospolitej kobietce o kurzym móżdżku, lub gąsce salonowej, żądnej przygód, powiedziałbym dużo o jej wyższości nad takie przesądy, o tem, że szablonem jest ulegać im, że ona jest wszakże kobietą nową, „nagą“, mówiąc bardziej po literacku i tak dalej w tym stylu. Jej tego mówić nie mogłem, nazbyt ją ceniłem i jej nie przekonałoby to. Upór jej słabł, nalegałem stanowczo. Nie lekceważyłem sprawy, lecz oświetlałem ją naturalnie i zwyciężyłem.
Podniosła na mnie oczy, trochę spłoszone, rzekła jednak odważnie:
— Ufam panu bezgranicznie, więc dobrze, — pojedziemy.
Ręka jej drgnęła przy moich ustach.
— Biedactwo. Uszanuję cię, bo czczę, bom to sobie przysiągł, ale wolałbym oszaleć.
Pożądałem jej najwyższą mocą pożądań męskich.
Wyszliśmy z muzeum.
Burza ryczała na morzu, wicher szarpał drzewami i huk potężny trwał, jakby się waliły skały. Znaleźliśmy na szczęście zakryty automobil. Uniósł nas szybkim pędem. Milczenie trwało. Paląc cygaro, przez błękitny dymek obserwowałem jej twarz pobladłą i oczy pałające podnietą, skierowane na morze.
— Czemu ty nie jesteś taką, jakich spotykałem mnóstwo na swej drodze, czemu trzymasz mnie, jak lwa na uwięzi. I ja, ja nie mogę zerwać tych pęt.
Samochód stanął przed żelazną bramką, wiodącą do ogródka willi. Celowo nie kazałem podjeżdżać od ulicy. Wysiedliśmy. Szła przedemną prędko, nerwowo, Wbiegła na pustą werandę. Zjawił się lokaj, otworzył drzwi od korytarza. Weszła śmiało, jak zawsze, eleganckim, swobodnym krokiem, szeleszcząc dyskretnie suknią. A ja cynik, ja życiowy pesymista, złośliwy krytyk kobiet, sarkasta, idąc za nią, czułem... że mi serce bije. Per Bacco, to nadzwyczajne! Pozostało kilka kroków do drzwi mego pokoju, wyprzedziłem ją, by je przed nią otworzyć, Nagle...
Zwróciła na miejscu i bardzo blada, lecz pozornie spokojna przemówiła lekko stremowanym głosem, nie patrząc na mnie.
— Zjemy podwieczorek na werandzie. — Proszę tam podać czekoladę — dodała — wprost do lokaja.
Zdumiony, zły, wściekły, ale z udaną obojętnością, powtórzyłem jej polecenie służącemu i podążyłem za nią. Siedziała przy stoliku w zaciszu, wśród ukwieconych pomarańczowych drzew, ściągała nerwowo rękawiczki, nienaturalnie wesoła. Usiadłem naprzeciw. Rozszarpałbym ją za ten okropny zawód, za to, że... znowu mi się oparła.
— Dlaczego to pani zrobiła? — syknąłem.
— Tak chciałam.
— Czy pani już jechała z takiem postanowieniem, był ten zamiar?...
— Nie.
— Zatem?...
— Zdecydowałam inaczej w ostatniej chwili.
— Więc mi pani nie ufa?
Długa chwila milczenia. Wzrok miała spuszczony na rękawiczki, usta jej drżały.
— Ani panu, ani... sobie.
Rozbroiła mię odrazu i zaimponowała mi. — Długo trzymałem jej dłonie przy swych wzburzonych ustach, z rozkoszną podnietą patrząc na jej krwisty rumieniec; gorące wargi jej płonęły, a jam jej dotknąć nie śmiał. Nie tylko jej słowa, usta jej mówiły, że pragnie... i... walczy.
Była dla mnie w tej chwili siłaczką.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Elża Gorska oderwała oczy od rękopisu, ścisnąwszy skronie rękami zapatrzyła się w odległą wizję przeżytej chwili. Tęskna zaduma cieniowała jej oczy. Kołatał w mózgu podzwon głuchy żalu i wspomnień.

— Było, przeszło, minęło, nie wróci.
Wstrząsnęła się.
— Tak być musi, ale — śnić wolno zawsze.
Zaczęła czytać dalszy ciąg.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Weszła do mego pokoju z lekką tremą, którą spostrzegłem, pomimo, że maskowała ją pozorną odwagą. Zbliżyła się do otwartego okna i stanęła, patrząc na morze. Zrozumiałem ją, pozwoliłem jej się uspokoić. Dysponowałem lokajowi, jaki ma przynieść podwieczorek, zamówiłem przez niego kwiaty w kwiaciarni. Po odejściu sługi zbliżyłem się do niej, proponując zdjęcie okrycia i kapelusza. Pomagałem jej w tem z największem uszanowaniem. Uśmiechnęła się do mnie trochę figlarnie i spytała, podając obie ręce.
— Czy pan zadowolony?...
— Ja szaleję...
— To mniej bezpieczne. Niech mi pan tak nie ściska rąk, to boli. Więc pan umie szaleć?... Nigdy bym nie sądziła.
— Uważa mnie pani za rybę?...
— Nie, ale za bardzo zrównoważonego człowieka.
— Samej sobie powiedziała pani komplement, bo urok pani potrafił wyprowadzić mię z równowagi.
Popatrzyliśmy sobie długo w oczy i ona spuściła rzęsy, znowu zmieszana, zalękniona. Ale ja, ja przysiągłem sobie. Stłumiłem swój poryw wewnętrzny całą siłą woli. Zacząłem poważną rozmowę, nie dokończoną jeszcze w muzeum, a stosującą się do naszej sytuacji. Musiałem skupić wszystkie władze duchowe, etyczne, by zapanować nad zmysłami, rozdrażnionemi niebywale jej obecnością u mnie. Nie tylko zmysły trzymać na wodzy, trzeba było twarz maskować, by nie wyrażała nic z moich uczuć. Bo oto tę swoją upragnioną kobietę miałem u siebie, oddaną na moją łaskę, ufną, chociaż zawsze jakby spłoszoną, co jej tylko dodawało uroku. Walczyłem, jak tytan, by nie porwać jej w ramiona i nie zgasić pożaru swych warg łaknących jej ust ponsowych jak świeża krew, i również drżących pożądaniem. I ona pragnie, może sama tego nie rozumie; czuję swój fluid oddziaływania na nią.
Podczas naszej rozmowy podano czekoladę i owoce. Służący usługiwał z wyłączną pieczołowitością, robiło to wrażenie, że chce wszystko tak przygotować, aby nie narzucać się nam zbyt częstym krzątaniem się. Twarz typowego sługusa zdradzała, że jest dobrze poinformowany. Chciałem poinformować go właściwiej.
Poleciłem mu przynieść z księgarni pewne francuskie wydawnictwo, nawiasem mówiąc, zupełnie zbyteczne, i doręczyć nam paczkę z firmy kwiatowej.
— Na którą godzinę? — spytał lokaj bezczelnie.
— Och, o którejkolwiek, gdy oba obstalunki będą gotowe. O jedno tylko proszę cię, nie trudź nas stukaniem do drzwi, nie lubię tego odgłosu.
Lokaj skłonił się bardzo nisko i wyszedł skonfudowany.
Po krótkiej ciszy między nami ona podała mi nagle obie ręce, niezwykle serdecznie, blask jasny był w jej oczach.
— Dziękuję, z całej duszy dziękuję — rzekła cicho Wzruszona, spojrzała przytem tak, że zrozumieć nie mogę, jakim cudem nie zgniotłem jej w uścisku.
W tej kobiecie siedzi szatan... i... ona siłaczka, ale ja jestem tytanem. Męczymy się oboje. Rozmawialiśmy w dalszym ciągu, zwracałem się stale do jednego tematu, filozofując, stawiając wnioski wręcz przeciwne jej zapatrywaniom. Z przerażeniem wewnętrznem czułem, że nie zwalczę tej kobiety, a także, że runie moja teorja o kobietach wogóle, oparta na osobistej praktyce. Więc jednakże nie wszystkie można wziąć, choć się najsilniej pragnie?... Na moje filozofje i debaty w celu przekonania jej odpowiadała stale: — nie!
Żoną moją nie zostanie, gdyż jestem Anglikiem, a ona Polką, nie zamieszka ze mną w Anglji, gdyż jej obowiązek — żyć i pracować na ziemi polskiej. Nie zerwie tych patrjotycznych praw, jakkolwiek rozumie, że są to przestarzałe pęta i że jej w nich ciasno. Dalej, ja jestem dla niej „za wysoką partją“, ona zaś ceni swoje szlachectwo, ale nie przywiązuje do tego zbyt wielkiej wagi, potrafiłaby zawsze zejść niżej w hierarchji społecznej, byle umysłem się nie różnić, ale „sięgnąć wyżej” przeszkadza jej duma. Ja mam to nieszczęście, że ona mnie uważa, w swem przekonaniu, za osobnika z „wyższej sfery”. I ta zapora jest nie do przebycia. Dalej — kochanką moją nie zostanie, to już sprawa bez komentarzy, zresztą o to jej nie atakuję nigdy. Bo przedewszystkiem za dobrze znam kobiety, by wiedzieć, czego się po której można spodziewać, ją zaś nazbyt kocham i czczę.
Wszystkie jej psychologje, etyki, analizy szczerzą do mnie zęby, naigrawają się z daremnych wysiłków pokonania tych potworów. Zaczynam również ironizować, ale z tego, czego od niej nie żądam. Kieruje mną gniew.
— To nie etyka panią broni, lecz atawistyczny zabobon tradycji, nie moralna cnota, lecz brak zupełny zmysłowości w pani krwi. Nie rozumiem, jak może obejść się bez niej taki temperament. Bo ja różniczkuję te dwa pojęcia: zmysły i temperament, pierwszego w pani brak absolutnie, drugim — wre pani cała.
— Skąd pan wie? — spytała.
— Znam się na tem i obserwuję panią badawczo. Och no, pani ma płonący mózg, zapalną głowę, w pani kipi, burzy się, w pani krwi są skarby nieocenione, tylko do tego sezamu brak impulsu zmysłów, które by go otworzyły.
— Och, jak pan się myli, — rzekła smutno. — Mówi pan tak, ponieważ nie wierzy w etykę kobiet naprawdę uczciwych, a także w obowiązek. Dla pana to martwe słowo, dla mnie bardzo ważne.
— Pomimo tych wszystkich cerberów, strzegących panią, jesteś z sobą w rozterce, tęsknisz za tem, co sama od siebie odsuwasz.
Nie zaprzeczyła. Ponsowa krasa rozlała się po jej twarzy. Ja przeczułem w myśli samemu sobie.
— To nie brak zmysłów, bo i one są, to rzeczywiście barbarzyńska etyka. Bądź mi taką, pozostań taką dla mnie.
Na stole obok stało już od kilku minut duże zamknięte pudełko. Podszedłem z niem do jej krzesła, otworzyłem i, zaczerpnąwszy pełną garść białych tuberoz i krwistych, drobnych różyczek, jąłem sypać na nią kaskadę kwiecia. Wstrząsnęła się, podniosła na mnie oczy. Łzawo lśniły jej zielono-złotawe źrenice, wargi łaknęły, twarz mieniła się kolorem tych róż i tuberoz. Stałem poza jej krzesłem, nieco z boku, obsypując ją wonnym aksamitnym gradem, pochylałem się ku niej coraz niżej. Ramiona moje ogarniały ją prawie bezwiednie, zaciskane ogromem pragnienia. Jej głowa półodchylona i twarz wzniesiona ku mnie pałały ogniem; czułem jej żar, — burzył we mnie wszystkie władze. Przymknięte powieki jej drżały ciemną rzęsą, wachlowały nozdrza. Usta roztuliły się i wołały moich ust. Była moją i dla mnie. Jeszcze moment, jeszcze sekunda... Elly...
Szarpnęło mną, pochyliłem się gwałtownie, już miałem ją zamknąć obręczą swych ramion, gdy zerwała się nagle, wymknęła. Stojąc zadyszana podnietą, ale już władająca sobą, dumna, wyprostowana, — wskazała mi moje krzesło ruchem stanowczym, pełnym wymowy, rozkazując i przepraszając zarazem oczami.
Patrzyłem na nią przez chwilę z pod zsuniętych brwi. Co było w mej twarzy, nie wiem, ona zatrzepotała powiekami, spuściła oczy, wionął jej szept.
— Demon!...
Patrząc tak na nią, zaczynałem bać się samego siebie, wolno odszedłem do okna, dla uspokojenia burzy wewnętrznej zapaliłem cygaro. Długi czas trwała cisza. Stawała się zbyt ciężką. Wtem zaszemrał jej szept.
Wołała mnie.
— Służę pani.
Sam się zdziwiłem, taki był suchy ton mego głosu. Sztywnym krokiem zbliżyłem się i znowu byłem przy niej. Układała kwiaty w pudełku; pozbierała je widać z dywanu podczas naszego milczenia. Wydało mi się, że układa je machinalnie. Patrzyłem na nią. Mocno różowa, zakłopotana z oczami uparcie utkwionemi w kwiatach rzekła miękko:
— Odprowadzi mię pan do kasyna. Prawda?
— Dopiero szósta, do ósmej dwie godziny.
— To nic, już pójdziemy.
— Dlaczego pani ucieka?... taka jedyna chwila, jak dzisiejsza, może nie prędko powrócić.
Mówiłem szczerze, zgnębiony myślą, że ona odejdzie. Wyczuła to zapewne w moim głosie już nie suchym, lecz niemal pieszczotliwym.
Zawahała się i rzekła, nie patrząc na mnie:
— Trzeba się o to starać.
— O co?...
— By takie chwile nie wracały.
— A jednak... czy pani im nic nie przyznaje?
— Owszem, — siłę, która osłabia. Czuję, że słabnę i dlatego się boję.
Widząc, że posunąłem się ku niej upojony narkotykiem jej słów, — rzekła śpiesznie z niepokojem:
— Proszę mi podać żakiet.
Spełniłem jej rozkaz. Wkładając na nią okrycie, stałem z boku, bardzo blisko, otoczyłem ją kręgiem ramion Więcej niż było potrzeba. Walczyłem resztkami sił. Ona to odczuła, spojrzała na mnie i nagle zbladła. Zacisnąłem ramię dokoła jej drogiej postaci. Nie panowałem nad sobą. Drżała, jak puch biały na wietrze, i, sama zapewno nie wiedząc o tem, kłoniła się ku mnie rozkosznie. Mój wzrok już hypnotyzował ją, stała się bierną, nie, — była pragnącą a jam ją zniewalał...
Krótka sekunda strasznego przeczucia rozkoszy; głowa jej na mojem ramieniu, rzęsy opadły, usta rozchylone łakną, czekają, moich ust. Jeszcze... chwila okrutna, bolesna w oczekiwaniu... Już... czuję ciepło jej ustek.
Dosięgnąłem je i posiadłem. Cud się spełnił. Wybuchnął w nas szał i opętał świadomość. Bezpamiętnie spijałem krew wrzącą z jej ust rozpłomienionych, cisnąłem je władczo, z żarłoczną żądzą i głodem, z uczuciem bezbrzeżnie upoistem w rozkoszy. Ona moją, nareszcie moją. Szał wzrastał do takiej popotęgi, że stawał się obłędem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ocknąłem się... Co to?... Jestem u siebie? Ciemno... Nie, jasno, ale noc. Jestem sam. Wszystko znikło, ona i mój szał. Przedemną na dywanie pasma księżycowe migocą.
Co to jest?...
Ach, siedzę w głębokim fotelu oparty na dłoni. Więc marzyłem tak plastycznie?...
Tak. Z muzeum przyjechaliśmy tu autem. Nie chciała wejść do mego pokoju, cofnęła się w ostatniej chwili. Podwieczorek na werandzie i nasza rozmowa, autentycznie powtórzona w halucynacji, potem pojechaliśmy do kasyna. Nic więcej.
Więc teraz... marzyłem? Ja marzyłem?... Och no, to coś nadzwyczajnego. Bo to było marzenie, to nie sen. Nie spałem napewno.
— Więc ona mię do tego doprowadza?...
— Jakiż tego koniec?... Co się ze mną dzieje? Czy tak osłabłem duchowo?... Nie! Przenigdy!
Stałem długo w otwartem oknie. Morze bełkotało cicho pod siatką księżycowych lśnień. Świat spał.
— Nie, przenigdy! — powtórzyłem. Byłem i jestem silny. Zwyciężę... Ona będzie moją.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Elża Górska oparła czoło na zeszycie, ręce splotła na głowie i zapadła w stan hypnotyczny; oderwała się od wszystkiego, co ją otaczało. Duchem przeżywała i pierwszą część opisu — istotną wówczas i drugą — wizyjną. Połączywszy wyobraźnię swoją z marzeniem Artura, uplastyczniła sobie tę scenę tak żywo, iż niemal doznała halucynacji, że scena trwa, że ona jest z nim tam nad morzem, w jego domu, że czuje go przy sobie, usta ją piekły od pocałunków, które były jakby jawą, dającą najwyższą rozkosz. Znikła Warownia, zaprzepaścił się Tomek, duchowa władza Artura trzymała Elżę pod swoim wpływem. Moc jego była nad nią. Pomału obraz jął się zacierać, a majaczył inny. Wizja. Elża Widzi Artura, siedzi przy biurku zarzucony papierami, czyta czy pisze, ona widzi wyraźnie jego profil, osnuty mgłą sinego dymu. Zapatrzyła się w tę nową zjawę z oczarowaniem, ekstatycznie. I stał się między niemi ów kontakt ścisły duchowy, a tak rzadki pomiędzy ludźmi, kiedy dwie oddalone istoty łączą się z sobą siłą wyższą, niepojętą, oddzielającą duszę od ciała, nie przez zwykły proces śmierci, ale może przepięknej idei tejże. Ciała nie zamierają, jeno mdleją pod siłą ducha, który je opuszcza, dążąc w przestrzeń na spotkanie drugiej indywidualności duchowej.
Młoda kobieta uniosła się tam, gdzie ją przywoływał on, a ten nakaz jego czuła bardzo wyraźnie, do tego stopnia, że była z nim, że w jego istocie trwała, jakby w eterze ponadziemskim zatopiona. Gdy wreszcie obudził ją zewnętrzny realny odgłos dzwonka folwarcznego w Warowni, który głosił powstanie poranku, Elża ocknięta na chwilę, rozbierała się do łóżka, jakby w śnie somnambulicznym trwając stale tam, przy nim, przy drugiej połowie swej istoty duchowej. Zasnęła z wizją jego, Artura, pod powiekami.
I... była znowu z nim, przy nim. Otaczały ich jakieś odmęty, wznoszące się i opadające, niby fale morskie podczas burzy, niby chmury, zwalone na ziemię. Straszne te runa, siwo-mgliste wtłaczały się pomiędzy nich obojga, siłą rzeczy przedzielając ich sobą. Ona rwała się ku niemu z przerażeniem, widząc, że coraz gęstszy mur tych bałwanów potwornych dzieli go od niej. Chmurne kłęby parły ją w tył przemocą, dławiły, że chciała krzyczeć ratunku. Postać Artura malała, nikła, aż w tym okropnym potopie zginęła zupełnie. Wówczas ona ujrzała, iż ten odmęt silny stał się olbrzymią zastygłą kulą i że za tą kulą jakby całego globu jest on, Artur. Więc rozpaczliwie jęła tę kulę obejmować ramionami, pragnąć usilnie objąć ją całą, by zeszły się z sobą jej ręce, po drugiej stronie kolosalnej kuli, by dosiągnęły jego. Była pewną, iż gdy dopnie celu i kulę w całości ogarnie, wtedy odrzuci jak zwykłą piłkę ten glob przeokropny i znowu stanie przy Arturze. Wytężała wszystkie siły, cały zasób swej energji, całą wolą, prężyła ramiona, by je rozciągnąć do gigantycznej długości, zabierała śliską kulę coraz dalej, dalej w swe objęcia, przywarła piersiami ku niej, chcąc ramiona ze stawów powyrywać, byle zdołały otoczyć ją dokoła. Wszystko na nic, czuła z zimnem śmiertelnego lęku w mózgu, że kuli tej nie zmoże, że to daremny trud, walka beznadziejna. Tragizm tego przeświadczenia mroził ją lodem, miała wrażenie człowieka zamurowanego żywcem, tam świat, a ona tu już skazana bez możliwości wyzwolenia. Uczuciu tej grozy nic sprostać nie mogło. Elża, jak męczennica dantejskiego piekła, walczyła i zamierała, nie umierając. Borykała się z szatańską zaporą zawzięcie, wściekle i... zdawało się jej ciągle, że jest ćmą na wielkim kloszu. Odczuwała tę upokarzającą sytuacją z niesłychaną plastyką. Wtem zaczęła odgadywać, że i on po tamtej stronie walczy i nie widząc, wiedziała napewno, że on tę dzielącą ich przestrzeń, globu, tę masę nie objętą kuli, odłupuje po kawale i odrzuca precz, ogromne łomy odrywa, wali, szarpie i dąży ku niej. Aż oto ona palcami odczuwa już nie twardość granitową, lecz pustkę przestrzenną i że ona sama, jej osoba powiększa się, że ta ćma jej postaci staje się motylem, ptakiem, kula zaś będąca w jej ramionach maleje, drobnieje... Oczekiwanie pełne trwożnego niepokoju, czy to owa bryła z jej ramion się wymyka, czy też on ją zwalcza i dosięga celu, ujmuje całą. Nagle wstrząs, jakby runął świat, ostatni odłam zapory wypadł z jej ramion. Przed nią stał Artur.
Elża obudziła się, oblana zimnym potem, osłabiona jakby po morderczym wysiłku. Otworzyła oczy. Opuszczona przez nią dawno świadomość powracała mętnie. Lecz żywotna energja kobiety skupiła ją prędko w sobie.
Rozejrzała się.
Słońce zalewało cały pokój, za oknem krzyczały wilgi, gruchały turkawki.
Warownia.
— Więc śniłam?... od kiedy?... tak — długo... całą noc?...
Spojrzała mimowoli na wiszący kalendarz.
— Dziś jest? — zdarła kartkę, — niedziela 28. czerwca.




XIV.

Wrażenie snu i poprzednich zjawisk trwało długo. Elża nie mogła otrząsnąć się z niepokoju, który owładnął nią i dręczył przemożnie. Siłą woli chciała złamać w sobie myśl o Arturze, jak złą marą odpędzała od siebie jawiącą się uporczywie jego postać. Ale on wciąż trwał, niepokoił, porywał. Pamiętnik swój zapieczętowała lakiem i włożyła na dno kufra z mocnem postanowieniem niezaglądania więcej do niego. Znowu chciała ten zeszyt spalić i nigdy nie miała sił.
— Zniszczę go w wilję ślubu.
Jej stan męki duchowej nie uszedł uwagi całego towarzystwa. Komentowano sobie różnie jej zamyślenie i wyraźny niepokój, cechujący jej zachowanie się. Uniewicz już od pewnego czasu śledził ją uważnie i notował swe spostrzeżenia. Po nocy sennych marzeń, wizji i hypnotycznej tęsknoty usposobienie Elży uderzyło wszystkich. Była jak złamana, jak po chorobie, unikała ludzi przez cały dzień. Jej bladość, szczególny ogień w oczach, spieczone usta, podniecone ruchy, nawet głos silniej altowy, zmienił ją i zdradzał wrzącą w niej burzą. Tomek starał się ją wybadać, lecz zrozumiał rychło, że tego nie dokona. Dzień przeszedł na wzajemnej męce. W poniedziałek po obiedzie całe grono gości warownieckich oraz domownicy siedzieli na werandzie, spożywając deser: ogromne truskawki i leśne poziomki. Wielkie półmiski świeżo zebranych w borze jagód nęciły wonią i kolorową glazurą. Z kryształowych dzbanów lała się kremowa śmietanka, dzwoniły o kryształ łyżeczki, głosy zebranych tryskały humorem, tworzyły się projekty nowych zabaw, spacerów, majówek. Kilka osób głosowało za krokietem, inni chcieli grać w tenisa, panny projektowały łowienie ryb w jeziorku.
Elża, bojąc się tego wszystkiego, rzuciła myśl:
— Jedźmy konno do lasu.
Powstały protesty.
— Dziś za gorąco.
— Lepiej pod wieczór.
— Narzeczeni niech jadą we... dwoje, — zaproponował Zdziś Burba.
— Nie chcecie z nami, mniejsza o was. Tomek, panie Melu! jedźmy we troje.
— ... Ja jestem dziś... nie dysponowany.
— Ech, znamy się na tem, nic panu nie jest, tylko woli pan poobiednią drzemkę. Bądźmy szczerzy.
— Nie, pani, ja tylko nie chcę wam przeszkadzać.
— Och, trop de zèle, panie Melu. Może pan asystować naszemu „sam na sam”, pozwalamy.
— Ta samowola narzeczonej powinna być ukarana — zawołał Zdziś Burba.
Tomasz spochmurniał, a pan Cezary rzekł przeciągle:
— Wobec takiej decyzji narzeczonej, trudna rola narzeczonego.
Zaturkotało, zadudniło ostro na moście nad fosą.
— Ktoś jedzie. To z Chodur.
Zbliżała się szybko tęga para siwych koni, ciągnąca wysoki szaraban. Zanim konie stanęły, wyskoczył na ganek stary Poberezki, czerwony, spocony, wymachując trzymaną gazetą. Wołał tajemniczo:
— Stoimy na progu, stoimy na progu! Już się pokazała niteczka z kłębka, wnet się rozmota, pozorek jest, tego tylko brakowało.
— Co pan mówi? nic nie rozumiemy, — wołano, witając hałaśliwie ogólnie lubianego krzykacza.
— Co?... trzepnął dłonią w gazetę — a ot co! Następca tronu austrjackiego Ferdynand d’Este, z małżonką, księżną Hohenberg — zamordowani w Sarajewie.
Pan Cezary chwycił gazetą, czytał pierwsze depesze z Sarajewa, donoszące o morderstwie arcyksiążącej pary przez Principa. Wszyscy byli pod dziwnie przykrem wrażeniem.
— Widziałam ich oboje w Wiedniu na Grabenie, — rzekła Elża. Interesowała mię ta para. Szczególny los, złączyło ich niezwykłe na tronie zwycięstwo miłości i połączył ich znowu tragizm wspólnej śmierci.
— To straszne, istotnie potworny zamach. Ale dlaczego morderstwo to nazwałeś sąsiedzie progiem, kłąbkiem i czemś tam jeszcze? — nie rozumiem, — mówił Burba.
Poberezki zaperzył się.
— Bo to próg, bo to wysupłana nitka kłębka, bo to pozór, panie mój! Czyż wy tego nie rozumiecie? pozór do... wojny! Na jej progu stoimy.
— Te, te, te, te, te! — machnął ręką Burba.
— No, dalibóg, jeśli morderstwo w Sarajewie nie jest koniem trojańskim w murach Europy, z którego brzucha wygląda chytry łeb Wilhelma, to, to ja jestem małpą i możecie mnie wypchać — wrzeszczał szlachcic, waląc się pięścią w piersi.
— Dlaczego znowu Wilhelma?... wszak zamach spełnił Serb, nie zaś Niemiec.
— A sąsiad chciałby, żeby co najmniej adjutant przyboczny kajzera. O, święta niewinności. Że intryga Hohenzollernów w tej sprawie tkwi, to pewne. Arcyksiążę d’Este był niewygodny Wilusiowi. Więc fiut! nach Walhalla. Wizyta Wilhelma u Ferdynanda w zamku Konopiszt, to był pocałunek Judasza, zamanifestowanie przyjaźni zewnętrznej, z zamachem w torbie. Czy nie mówiłem państwu, że to wizyta podejrzana? Stary Poberezio ma łeb na karku.
Zapewnienia jego zastanowiły jednakże wszystkich, zaczęła się dyskusja i wertowanie gazety, czego już Elża nie słuchała. Wymknęła się cicho do lasu cała pod wrażeniem sarajewskiej katastrofy, nie ze względu na polityczne zawikłania, lecz ideowe z powodu tragedji, łączącej na wieki romantyczną, a zwycięską parę Habsburgów. I niewiadomo skąd nadpłynęła myśl, że oni jednak zwalczyli wszelkie przeszkody wzbraniające im połączenie się, że miłość silna zmogła dzielącą ich zaporę, że nie bacząc na nic, dążyli ku sobie uparcie i zdobyli szczęście.
Przed oczyma Elży stanęła sylwetka Artura...
— A ja i... on... a ja i on?... — tłukła się myśl, wywołując analogję.
— Ja w stosunku do Artura to może — tamta w stosunku do Ferdynanda. Ach nie, tam ona nie uciekała, a on walczył. Tu ja uciekłam i idę w inne ramiona, a on bierny. Niema porównania. Zresztą nasze szczeble sferowe nie są zasadniczo różne, sama je wytwarzam. Ale dlaczego zawsze, zawsze myślą zabiegam do tamtego? Urok rzucił na mnie, czar nieodparty? Czy on o mnie myśli?... czy to wpływ jego hypnotycznej siły?...
Krzyknęła głucho, gdy z poza drzew ujrzała Tomka.
— Zaczynasz się mnie obawiać, Elżuś, — szepnął z wymówką. — O czem tak dumasz? O czem ty tak ciągle rozmyślasz, dziecino?
Objął ją w pół i przytulił do siebie.
— Ciebie coś trapi, jedyna, powiedz, może ja coś na to poradzę. Pragnąłbym ci nieba przychylić, ale jestem bezsilny wobec twego milczenia.
Gorycz dusiła Elżę, bolała ją jego nieświadomość i to, co w niej żyło, o czem on nie wiedział. Jakkolwiek zaraz po zaręczynach wyznała mu wszystko o Arturze, jednakże pamiętnika jej nie czytał. Była przed Tomem szczerą wówczas, ale to, co wtedy w niej spało, teraz zaczynało się budzić, co wówczas uważała za wygasłe, teraz poczuła, że w niej żyje.
Ale jakże zranić tego złotego Tomka, szczęście jego złamać, może dla mrzonki? Bo to budzenie się w niej, to może tylko wyobraźnia, to nerwy, to egzaltacja? Wmawiała sobie, że daje się powodować fantazji, że trapi Tomka i siebie, ale pomimo to gorycz jej rosła. Pieszczoty narzeczonego rozdrażniły ją ostatecznie, nie pomogła walka z samym sobą, zerwał się w niej płacz i wybuchnął gwałtownym szlochem. Tomek przerażony posadził ją na pniu, ukląkł obok, objął jej kolana i uspokajał najczulszemi słowami, całował ręce, stopy zanurzone w mchu, — zaklinał, pytał, co jej jest? Nie odpowiadała, tylko płacz nią szarpał coraz boleśniejszy. Elżę drażniło, że Tomasz nie odgaduje istotnej przyczyny jej wybuchu, a jednocześnie bała się, by nie odgadł. Tomek tracił głowę, widząc, że niczem jej nie utuli, powstał i zgnębiony, przetarł dłonią mokre czoło.
— Boże mój, jakiż ja słaby, nie wiem, czem cię uspokoić, bo nic nie wiem.
Żałosna skarga ta, wyrwana z silnej męskiej piersi, poruszyła serce Elży, drgnęły w niej wszystkie najszlachetniejsze uczucia, zalana łzami, wzięła ręce Toma z szeptem bezradnym.
— Wybacz mi, wybacz...
— Może ja cię drażnię sobą, dziecko, mów; łażę za tobą jak pies, może ci tem dokuczam?... Ale ja ciebie tak bezmiernie kocham, że staję się egoistą i o sobie tylko myślę.
Przyciągnęła go, że ukląkł znowu przy niej, tuliła się do niego jak dziecko skarcone, szukające opieki, uczucia. Nie wyznała mu nic, on o nic nie pytał, przygarniał ją z rozkoszą, szczęśliwy, że pozwala na to, że się uspokaja. Nie przeczuwał, ile się złożyło na ten jej wybuch i nie potrafił tego odczuć subtelnie. Bo oto nagle, wiedziony szczerością, silnym prądem uczucia pchany, przycisnął jej głowę do piersi i gorącem ust szeptał jej tajemniczo:
— Może ja się domyślam, Elżuchna, dlaczego tak się rozdrażniasz, co cię męczy?...
Elża zatrzymała oddech pod wrażeniem tych słów, czekała jego domysłów, jak wyroku. A Tomasz szeptał coraz płomienniej:
— Może to samo jest i moją męką, to samo i mnie do szaleństwa doprowadza?...
Elża drętwiała w sobie.
— Najmilsza, bo przecież... ty wiesz,.. jesteśmy narzeczonemi zgórą dwa miesiące ciągle z sobą... razem,... ty, kochanie, ślub odkładasz... a... wszakże... krew mamy nie wodę... krew naszą stepową... gorącą... pragniemy się... ciągle... razem... ty rozumiesz... męczymy się oboje...
Elży się zdawało, że zimny spadł na nią grad. Poczuła chłód, jakby huragan nią szarpnął, zerwała się w niej burza gniewu. Doznała szczególnie przykrego uczucia przynależności do kogoś, kto się o swe prawa dopomina. Nieodczuwany od czasu pożycia z Gorskim dreszcz wstrętu, porwał ją z miejsca i wydarł z ramion Tomka. Zawołała wzburzona:
— Wyjadę do Taraszczy, nie będziesz się męczył, powinnam to była dawno uczynić.
Z płomieniem na twarzy, oburzona, zaczęła uciekać od niego szybkim krokiem. Stał chwilę osłupiały, blady z przerażenia i pobiegł za nią. Chwycił jej rękę, patrzył na jej zsunięte groźnie brwi.
— Elżo... obraziłem ciebie?... Nie jesteś dziewczynką niedorosłą... Mogę mówić otwarcie, wszak masz zostać moją żoną. Czy przez jakąś fałszywą skromność mamy taić przed sobą istotę rzeczy?...
— Nie, poglądy moje na tę kwestję znasz. Ale to, co widocznie dla ciebie jest istotną przyczyną twojej męki, dla mnie nią nie jest i... w tem się różnimy.
Tomasz mienił się na twarzy.
— Czyli, że moje pożądanie ciebie, nie znajduje oddźwięku — rzekł ciszej, — nie kochasz mnie.
— Jeśli pojęcie miłości budujesz tylko na zmysłach, tedy dojść możesz do... bardzo smutnych doświadczeń. Przykładem... Karolcia.
Burba wzburzył się.
— Elżo! — do takich porównań nie masz prawa. Moja miłość dla ciebie za wielka, za święta, by ją lekceważyć. Nie powinnaś nawet wspominać tamtej. A ty analogujesz, Elżo?... ty... moja świętość...
Usta mu drżały, straszny ból osiadł na twarzy. Serce młodej kobiety drgnęło żalem. Ze skruchą szczerą podała mu ręce.
— No, już dobrze... uspokój się Tomku, wybacz mi, ale już nigdy, nigdy, nie czyń podobnych przypuszczeń... w liczbie mnogiej. Mój. drogi. Chyba znasz mnie na tyle, by wiedzieć, że gdybym odczuwała to... co ty, nie potrafiłabym się ukrywać przed tobą.
— Może ci na to twoja etyka czy estetyka nie pozwala?
— Ach nie, cóż znowu. Szczere pożądanie zmysłowe nie sprzeciwia się etyce, byle było piękne, — to żywioł, siła. Staje się ono dopiero wtedy nieestetycznym i nieetycznym, gdy jest hipokryzją. Ale... nie można go narzucać, bo wówczas szpetnieje.
Tomasz zrozumiał i łuna wstydu zalała mu twarz. Gniew migotał w jego źrenicach, słowa złe, przykre cisnęły mu się na usta, nie zdołał ich zupełnie zdusić w sobie.
— Jednakże na wiosnę, gdym powrócił z Mińszczyzny... gdyśmy się zaręczali... inną byłaś, Elżo... płonęłaś i ty...
Głos jego trochę syczał.
Teraz ona stanęła w szkarłacie. Podniosła śmiało oczy, patrząc wprost na niego.
— Tak, nie przeczę i wyrażam zawsze tylko to... co czuję.
— Wtedy byłaś kobietą... dziś jesteś filozofką. Ach, jak ja nie lubię twojej skłonności do analizowania zjawisk zimnemi władzami umysłu.
— Ostrzegałam cię, że jestem fantastką. No, wiesz co, Tomek, naprawdę, już dosyć wymówek. Przeproś mię teraz ładnie.
— Jakto, ja mam przepraszać?...
— A któż?... przecie chyba nie ja?... co?...
Śmiała się, patrząc w oczy Tomka. Chmurny był, lecz jej wzrok rozpraszał te mroki gwałtownie. Nagle błysnęły ognie z jego źrenic, porwał ją w ramiona i w szalonym uścisku uniósł z ziemi.
— Ty moje, moje, moje szczęście jedyne, Elżuchna!
— Szalejesz, Tom, jesteś jak smok! Puść mnie, bo mię zgruchoczesz! — wołała nerwowym spazmem.
— Ee, co tam teraz, potem, kiedy będziesz zupełnie moją. Hej! ratujcie mię wszyscy święci!
Rozweselony, postawił Elżę na ziemi i, biorąc jej rękę pod ramię, spytał pochylony ku niej:
— Powiedz mi teraz, kociaku, co cię tak rozdrażniło, czego płakałaś?... znowu posępniejesz, cóż ci jest, na Boga?!
— Rozdrażniły mię... wieści Poberezkiego, — rzekła szczerze.
— Jakto, za arcyksiążęcą parą płaczesz?... No, wiesz...
— Daj spokój, Tomku, nie mówmy o tem. Czasem coś takiego nadleci ze świata, co mąci pogodę... samym przewiewem.
— Ale żeby się znowu przejmować, że jakiś tam d’Este zginął, to już nadwrażliwość zbyteczna.
— Czasem lepsza nadwrażliwość, niż jej brak... zupełny.
— Czy to do mnie adresowane?...
— Trochę. Co zaś do owego morderstwa, to przecie fakt niezwykły.
— Jednej koronowanej pałki i darmozjada mniej! Oo... wwa!
— Ach, Tomku, nie bądź zanadto socjalistą. Sam masz pańskie nawyki, tu wśród chłopstwa okolicznego jesteś conajmniej arcyksięciem w stosunku do używania życia i jego przywilejów.
— Ale jestem pracownikiem, nie próżniakiem.
— Jaka tam twoja praca!
— Wyrażasz się, Elżuś, sama jak socjalistka.
— Mylisz się, lubię dostatek, wykwint nawet... lubię żyć... szeroko. Ale chciałabym żeby wszyscy, wszystkie warstwy społeczne żyły tak samo, choć to pewno utopja, — żeby nie było warstw i sfer. Krew u wszystkich ludzi jednakowa i tęsknoty też same, tylko warunki je rozwijają lub zabijają. Widzisz przeto, że nie jestem wywrotowa, prędzej pojednawcza.
— A żałujesz koronowanych głów, które są... idjotycznym zabytkiem feudalizmu w dzisiejszym postępie... i prawem kaduka uznają się za warstwę najwyższą.
— Nie przestając być ludźmi, jak sądzisz??... Otóż ta zamordowana para: księżna daleka była od korony, przedewszystkiem miała serce; kochała się, założyła szczęśliwą rodziną, miała dzieci, więc dlatego, że on Habsburg, a ona tylko Chotkówna, można ich zabić bezkarnie i trzeba się z tego cieszyć?...
— No, kociak mój zaczyna swoje debaty. Principa powieszą, ale ja znowu nie mam powodu płakać. Mniejsza o nich. Zarzucałaś mi przed chwilą brak wrażliwości, otóż poprawiłem się i wiesz, co odczuwam?...
— Ciekawam.
— Oto bywają takie momenty, że człowiek rozwodzi się nad jakimś tematem ogólnym szeroko, z zapałem, nawet z dobrą wiarą, tylko dlatego, by stłumić w sobie jakiś własny temat, nurtujący wewnętrznie. Taką chwilę przeczuwam obecnie w tobie, Elżuś.
Spojrzała na niego z nieukrywanym zdumieniem.
— A co, nauka nie poszła w las?... — zapytał.
— Jesteś genjalny, — wyraźny żart i lekkie drżenie było w jej głosie.
— No, przysięgnę, żem odgadł trafnie. Ten Ferdynand to mała przyczyna, to, jak sama mówiłaś, tylko przewiew, który nasunął... jakąś chmurę. Ale mówi się szeroko... o przyczynie.
Elża zmieszana spuściła oczy i głowę.
— Czyż nie tak?... — nalegał.
— Jesteś genjalny, — powtórzyła tym razem bezbarwnie.
A on rzekł, patrząc na nią uważnie:
— Cieszę się z tego, że nie umiesz kłamać, nawet ton głosu, nawet gra fizjonomji, wszystko to cię zdradza. Nie trzeba słów.
— Masz rację, to jest moje fatum, — szepnęła.
Szli długo w milczeniu, potem on rzekł znowu:
— Fatum. Moja... ty słodka Krysto, wszak jam Orlewicz, twój Orlewicz, tu, w naszych borach, na naszych łąkach, wśród naszych kwiatów, naszą miłość opisałaś. Hej, Kryniu czarnobrewa moja!
— Nie jestem czarnobrewą i nie jestem Krynią, gdzie mi tam do niej, co ci się znowu śni?
— Jakto? Ach, że Krynia — cudna dziewczyna, no a ty — mój cud kobieta. Orlewicz także bardzo piękny, a jednak nie mówię, — gdzie mi tam do niego, bo on to ja. Oj, Elżuchna!
Znowu zapalał się, unosił. Elża nie broniła narzeczonemu marzyć, sama jednak posępniała.
Tak było zawsze, ile razy mówiono o przyszłości.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tymczasem umysły wszystkich zajęte były wypadkami politycznemi, które następowały po sobie z niesłychaną szybkością. Młody Burba z Krakowa, wezwany w pierwszych dniach lipca jakimś tajemniczym listem, zawołał z ogniem: „Ha, burza idzie!” i tego samego dnia wyjechał z Warowni.
— Przyjadę do was, ale już w licznej kompanji i... w trjumfie. Przywieziemy wam to, co było sto pięćdziesiąt lat w letargu, a co teraz ożyje.
— Fiksat! — rzekł pan Cesary, patrząc za odjeżdżającym Zdzisiem.
Młodzież myślała inaczej.
Każdy dzień przynosił nowe, niepokojące wieści. Zrywanie stosunków dyplomatycznych między państwami i pierwsze wojny wstrząsały złem przeczuciem.
Pan Cezary zdumiewał się i wierzył już we wszelkie przepowiednie Poberezkiego, ten zaś po całych dniach jeździł od sąsiada do sąsiada, widywano go w mieście powiatowem, w wagonie, na bliższych stacjach rozgadanego, dowodzącego z zapałem o bieżących wypadkach. Przepowiadał zdarzenia nowe i zawsze trafnie, jego horoskopy przyszłości tchnęły przerażeniem. Nazywany przedtem sejmikowiczem, teraz został wróżbitą i żył w ciągłem podnieceniu, jak w gorączce,.
W Warowni bywał najczęściej, dysputując szeroko z zebraną młodzieżą, z Uniewiczem i Elżą, bo w nich Poberezki odnalazł najzapaleńszych partnerów do swych politycznych kombinacji. Gorska żyła samemi nerwami, nie umiała sobie nawet wytłumaczyć, co ją tak unosi, rwała się, chcąc wyjeżdżać do Taraszczy, to znowu do Ostendy, gdzie przebywali Renardowie; coś ją niosło w świat, coś jej nakazywało jechać stąd, niepokój szarpał nią coraz natarczywiej. W snach i majakach widywała Artura przy jego biurku dyplomaty, zajętego pracą, dalekiego od niej. Wydawał jej się wtedy obcym, zimnym, i doznawała nieprzepartego żalu, że skończone wszystko, że ona już dla niego nie istnieje. Aż nadszedł ranek sierpniowy. Po ciężkiej niespanej nocy, pełnej przykrych majaczeń, w których Artur powtarzał się stale, Elża zmęczona zasnęła twardo już o świcie. 153 Ujrzała znowu Artura. Stał na wzburzonej wodzie, rozlanej szeroko, nie tonął, lecz stał na posadzce, z surowym wyrazem twarzy, zimny i patrzał na nią z pod zmrużonych powiek przejmującym silnym wzrokiem. Gdy chciała się do niego zbliżyć, czarna fala piętrzyła się, zagradzając jej drogę; gdy wstąpiła w nią, czuła przez sen, że tonie. Wreszcie on przez fale wyciągnął do niej rękę, chciała mu podać swoją, lecz czarny nurt zalał jej oczy i znowu oddalił od niego. Wtedy Devencourt podniósł dłoń w górę. jakby nakazując jej posłuch i zawołał głośno:
— Czytałem „Fatum”. Czekaj Warskiego.
Słowa te zbudziły Elżę; tak były wyraźne, że zdawało się jej, jakby tuż przy niej wypowiedziane. Młoda kobieta przerażona wyskoczyła z łóżka, oblana potem. Ten głos jego, słyszany jak na jawie, i krótki sen zmęczyły ją więcej, niż całonocne wizje pół-snu.
Otworzyła okno szeroko, wdychając pełną piersią pachnące żywicą powietrze. Zastanowił ją niezwykły o tej godzinie ruch we dworze. Słychać było głośno wołania, przyspieszone kroki. W bramie Elża ujrzała „starszynę“ z urzędową blachą na świtce, rozmawiającego z zarządcą. Dziwny niepokój nadpłynął ku niej gwałtownie. Drzwi zatrzęsły się od mocnego szarpnięcia. Elża otworzyła je szybko. Do pokoju wbiegła pani Urszula blada, ze łzami w oczach, nie rzekła ani słowa, tylko usta jej drżały; załamała ręce z rozpaczą i z płaczem osunęła się na krzesło. Elżę pchnął w piersi jakiś brutalny obuch zgrozy. Słowa pytania zamarły jej na ustach.
— Tomka mi gotowi zabrać, Tomka! Boże mój! — jęknęła Burbina.
Wszedł pan Cezary. Uspokajał żonę, sam nieco spłoszony zaniepokojony.
— Tomka nie wezmą. Taż cicho, nie bucz! Urszuleczko serce. Tomek jedynak i dawno od wojskowości uwolniony, a to nieszczęście jak wybuchło nagle, tak i zgaśnie prędko.
Elża zrozumiała.
Zebrali się wszyscy w jadalni. Panny popłakiwały, młodzieńcy wybierali się w podróż do Warszawy po wieści. Radzono, zastanawiano się w popłochu i zgnębieniu. Elża była cicha, tylko taka, jakby jej kto mózg i świadomość ścisnął w klamrach. Czuła, że zaczyna się dziać coś strasznego ogólnie i że przed nią otwiera się jakaś przepaść bez dna, że runie w nią, bo to już konieczne, ale nie mogła zrozumieć dlaczego właśnie doznaje tego wrażenia. Siłą woli zwalczała swój szczególny stan psychiczny, zwykła żywość jej natury poniosła ją do ruchu, czynu. Cały dwór był jak podminowany. Służba folwarczna i dworska, kilku nadbiegłych gajowych, otoczyło ganek; Tomek czytał im odezwę wojenną. Rozległy się płacze kobiet, pisk dziewcząt, bo dużo chłopców szło w tym roku, a wielu było chłopów przeznaczonych do rezerwy, zmuszonych wyruszyć na wezwanie. Nad wszystkimi huczał dzwon wołający na trwogę.
Wojna! Wojna!!
Pani Urszula, klęcząc przed obrazem Bogarodzicy, modliła się żarliwie, spłakana, zbolała; Elża nie mogła jej uspokoić; pobiegła przeto do stajen, gdzie mężczyźni zajęci byli szeregowaniem koni na mobilizację. Pan Cezary chodził po stajniach, jak struty, mrucząc pacierze, przerywane zapewnieniami, że to krótka awantura i wnet się uspokoi. Tomek i Uniewicz, przejęci bardzo, szykowali konie, z któremi sami mieli jechać. Uniewicz klął bez przerwy i wciąż powtarzał:
— Jeżeli choć parę koni oddamy moskalom, tedy jesteśmy Fryce. Psiakrew! ogona jednego nie damy kacapom!
— At, pleciesz kochany! — rzekł Burba, ojciec, ta i cóż zrobim wobec przemocy.
— Znajdą się tam tacy, co nastawią kieszenie, sypnijcie dobrze złotem, a ci miarodajni eksperci puszczą konie bez krzywdy.
— Tam będzie władza miejscowa i oficerowie nie tylko tutejsi specjaliści.
— Już oni się pogodzą, niech was o to głowa nie boli. Oficerowie. Fiu! wielkie rzeczy. Znamy się na władzach i na oficerach kacapskich. Radzę dobrze. Łapówa w tym wypadku to dla nas dobrodziejstwo; tamci napchają kieszenie, a my ocalimy konie. Bo oddawać je „błagonadiożno“ chyba niema celu? może się zdarzyć cel dla nas... świętszy.
Elża potakiwała gorąco, odgadując myśl Uniewicza.
— Schowałbym przed moskalami wszystkie konie pod ziemię dla takiego celu. Ale czy się uda, — wątpił Tomasz.
Wyprowadzane ze stajni piękne cuganty, kłusaki, wierzchowce rżały nerwowo, czując niezwykłą wyprawę. Ataman, chrapał ostro, dygocąc konchami nozdrzy. Z oczu sypał skry, osnuty siecią żyłek, śniący, niby hebanowy atłas, tańczył w lansadach przed Elżą i wysuwał małą główkę na smukłej szyi, przymilnie rozsuwając wargi.
Elża rozrzewniła się.
— Śliczny kośka nasz. Tomku, nie bierz go, zostaw! zabiorą go nam napewno, wszak ma bilet.
— Zostawię go za to jedno słowo twoje „nasz”, — zdecydował Burba bez wahania...
Elża uradowana odprowadziła konia do stajni.
Wrzawa, rżenie, kwik koński, rwetes przedwyjezdny, wszystko Pogrążone było jakby w tumanie gęstym, który omotał i zgubił w sobie umysły ludzkie. Widmo wojny, ta mara straszliwa, jak nieubłagana konieczność grozę niosąca, zawisła nad ludźmi. Spadła niespodzianie i odrazu przejęła niebywałą trwogą. Jak wysuwająca się z za boru siwa chmurka, poza którą przeczuwa się sino-czarną płachtę idącej nawałnicy, tak i tu — ludzie czuli, że coś nadciąga potwornego, że trzeba nasłuchiwać gromów, że idzie moc i przewrót, że zbliża się kat, brodzący stopami we krwi, że... dźwiękną topory tytanów i opłyną posoką. Ludzie się pocieszali, że wichura wojny, jak majowa burza, przeleci i ucichnie, ale wmawiając to sobie wzajemnie, wszyscy odczuwali w atmosferze ciężar gniotący piersi, jakby na świat i ludzi spadł potężny cień wielkich skrzydeł nieszczęścia.
Elża i większość towarzystwa odprowadzała Tomka i Uniewicza aż poza pierwszy las na wilczym trakcie. Wszyscy szli obok wierzchowców, na końcu pędzonego tabunu koni. Gdy się wreszcie pożegnali, Gorska nie poszła do boru na jagody, jak wszyscy, usiadła przy trakcie, pod osłoną ciemnego wału jodeł i dopiero teraz jęła skupiać swe wrażenia, rozważać je trzeźwo. Przedewszystkiem, czując nieustanny ból w duszy, jakby klocie ostrą igłą, chciała zbadać istotną przyczynę tego. Wojna, no tak, to źródło zasadnicze i straszne, ale ogólne, jej zaś ból to raczej odczucie własne, więc z czego płynące?... Męczyła się, nie mogąc wybrnąć z chaosu myśli, by znaleść właściwy punkt.
Traktem przelewały się niezliczone tłumy koni i ludzi, dążących do miasta.
Kłęby kurzu gęstą mgłą omotały drogę, zasnuły przeciwległy bór, otulając banderje kłusujące chłopów na koniach i wozach. Rozgwar prawie wesoły podnieconych głosów, przejmował zgrozą duszę młodej kobiety.
— Oni jadą, jak na jarmark, bawi ich nowość, czyż oni co rozumieją.... Idą jak na hulankę ci... skazańcy, bo wszakże iluż z nich nie wróci, ile kości z tych koni będzie bielało na połach, jakie pobojowiska splami ich krew, czyż oni tego nie przeczuwają?... czy są tak waleczni, czy tacy głupi?
Mijał ją znajomy chłop, tak zwany „bohatyr”[1], z okolicznej wsi.
— Pomahaj Boh! — welmożnaja pannuniu! — zawołał, spostrzegłszy Gorską, i kłaniał się nisko.
— Dobre zdorowie! Ładne ma Ułas konie, aż tyle prowadzicie?
— A szczoż, koły batiuszka car prykazał, to i treba. Kruty ne werty! I synków dwuch woźmut na wojnu! Mobiliziacja, taj hodi!
Błysnął wesoło zębami, czapkę zniżył aż do butów w pokłonie i pocwałował dalej.
— Dziki niewolniczy lud, bez duszy, bez myśli, — litowała się Elża.
Szeregi koni i ludzi sunęły, sunęły bez przerwy. Było coś żałobnego w tym pochodzie „wiernopoddańczych* tłumów, jakiś smutek wiał nad nimi, jakby mglisty zarys kościotrupa, z kosą, w stęchłej płachcie. Zwiewna mara płynie nad tą rzeką koni i ludzi, czarne oczodoły czaszki, jama z wyszczerzonemi zębami śmieje się tyrańsko, suchy piszczel z kosą wskazuje cel tej wędrówki.
— Krwawe pole walki. Poprzez wesoły gwar głosów ludzkich słychać zda się rechot puszczyków.
Korowód śmierci, jej widmo im hetmani, na zatratę wiedzie.
Elża zapadła w głęboką zadumę. Postać jej pod gałęziami jodeł nikła prawie, kurz okrył ją lotnym tumanem, siedziała wśród paproci z głową pochyloną, ciężką od przepływów myśli, od ich natłoku. A gromady koni i ludzi toczyły się traktem.
Elżę ocucił głośniejszy tupot kopyt i głuchy szum wolantu. Mijał ją Poberezki. Zerwała cię i krzyknęła. Spostrzegł ją, zatrzymał stangreta, zeskoczył, witał ją wesoło.
— A co, Burbineczko! Czy Poberezki ma nos, czy go niema?...
— Oj ma, niestety. Widzi pan ten pochód?... walą i walą.
— To i cóż, oni niech walą, to ich psie prawo. Z nimi czy bez nich moskala djabli wezmą. Ale dwory, my polacy, nie powinniśmy dawać ani ludzi, ani koni. My, to rezerwa dla naszych, ale nie dla wrogów. A Tomek pojechał z końmi?
— Pojechali z Uniewiczem, z koni, mających bilety, został tylko Ataman.
Poberezki załamał ręce.
— Pocóż było prowadzić tyle koni?
— No, więc jakże?
— Ależ my nie powinniśmy tego robić, nikt, nikt, żaden polak, żaden dwór. Nasza tu inna rola, całkiem inna.
— Jaka?...
— Psuć, nie pomagać; skonsolidować się wspólnie, niszczyć, mosty, koleje, trakty, ani jednego człowieka, ani jednego konia.
— Więc pan nie posiał koni ze swojej stajni?...
— Ja?... posłałem. Oczywiście!
Elża zaśmiała się.
— Ale nie wszystkie, co są zapisane, hołubko! najlepsze schowałem. Niedoczekanie! Nie dla kacapów moje konie. Cóż miałem nie wysłać ani jednego? Sam, jak palec, wyrwać się z opozycją, bez poparcia sąsiadów?... Zaaresztowaliby mnie i wszystko wzięli. Takie rzeczy trzeba robić wspólnie. Kwestja organizacji. Trzeba sprawę rozumieć, aby ku niej dążyć. Ale czy mnie kto słuchał?... Dziwakiem, puszczykiem mnie nazywano. Ot i puszcz wyprorokował. Trzeba było stanąć kupą i nie dać nic, ani łba! Czekać... naszego hasła.
— A nie byłoby represji, kar?
— Nie mieliby na to czasu. Wszczynać wojnę domową, kiedy Pikelhauba na karku? To nie Japończyk za Uralem, to już tu, na grzbiecie siedzi. Zobaczycie, jak ich zmiotą, a wtedy czyje konie, jak nie nasze? jacy chłopcy na nich poszarżują, jeśli nie nasi?
— Czy pan Olgierd wolny od wojskowości?...
— Ale gdzież tam, ma wszakże brata. Wykupiłem go swego czasu, lecz mogliby go capnąć, tylko... nie dam.
— Jakim sposobem?.
— On już... w Galicji od miesiąca. Tam wstąpi...
— A... rozumiem...
— Widzisz, hołubko, tak się robi po polsku! Wróci tu Olgierdek, ale w szeregach naszych strzelców. Gorsza bieda z kobietami. Zachciało się morskich kąpieli, a teraz niewiadomo, jak z Sopot się wydostać. Wszystko to przez Emilkę Gozdecką. Pisałem, nalegałem, by wracały. Gdzie tam. Panna szuka na gwałt kawalera i moje baby trzymała do kompanji. Teraz są w pułapce.
— Czemuż nie wracają?
— Bo granica zamknięta.
— Już? — krzyknęła Elża z przerażeniem.
— No, tak, wujostwo pani, Renardowie, w Ostendzie też w pułapce. Pozostaje im wszystkim droga okólna morzem na Sztokholm lub Archangielsk.
— Granica zamknięta, — powtórzyła Elża dziwnym tonem.
Poberezki uważnie na nią popatrzył.
— Wszystkie granice zamknięte, otwarta tylko droga do Rosji. Ale tam moskali przepędzimy na złamany łeb.
— Granice zamknięte... — szeptała Elża zbielałemi ustami, przytem miała taki wyraz twarzy, jak skazaniec, stojący nad przepaścią.
I w onej minucie zrozumiała wyraźnie, co było źródłem osobistego bólu jej duszy. Ból, przygłuszony w chaosie wrażeń ogólnych, rozrastał się teraz, raniąc jej serce okrutnym ostrzem.
— Granice zamknięte, bezwzględna, brutalna zapora.




XV.

Dnie szły brzemienne w wypadki. Echo ich, dolatujące do Warowni, odsuwało na bok wszelkie prywatne sprawy, potęgą zdarzeń głuszyło osobiste uczucia.
Głuchy huk odległych armat Elża usłyszała pierwsza. Złowrogi zew, jakby z pod ziemi idący, przemówił grobową nutą, dobitniej niż wieści z gazet. Słuchali wszyscy tego głosu śmierci z dreszczem trwogi, z bladością na twarzy. Tam, w tych grzmotach brat idzie na brata, swój strzela do swego, polska ziemia zlewa się polską krwią. Grzmoty nie ustawały, jęk ziemi słabł lub się wzmacniał. Sina chmura nadciągnęła w całej swej grozie i zapowiadała bezlitosną, długą nawałnicę.
— Wandale, juchy! — wołał oburzony Poberezki — nic jedni drugim nie ustępują w okrucieństwie.
— Ciężka jest łapa moskala, ale jak germańska spadnie... mruczał z goryczą pan Cezary.
— To ją utniemy! — zaperzył się Poberezki. Gryzie się wściekły pies z żarłocznym wilkiem, ale biada nam, jeśli pozostaniemy bierną owcą, bo ktoś z nas wtedy skorzysta, a tymczasem z tych zapasów skorzystać powinniśmy my, tylko my! My, to stado sokołów, które wydziobie ślepia bestjom walczącym i krew z nich puści, jeno trza dzioby ostrzyć, skrzydła szykować, szpony potężne roztwierać i czujny mieć słuch na hasło.
— To hasło słyszy każdy dobry polak, — rzekł Tomek Burba.
Wyrywał się on do legjonów całą naturą swoją, marzył o wstąpieniu do brygady strzeleckiej, ale trzymała go Elża. Górska nie broniła mu tego kroku, przeciwnie, odczuwał, że w niej nie miałby oporu i to go właśnie trzymało. Błagania rodziców były mu drogie, lecz uczucie dla Elży jeszcze droższe, a potworny lęk, by jej nie utracić — śmiertelny. Ślub został znowu odłożony przez Gorską bez terminu, raczej z — bardzo mglistym.
— Gdy się wyjaśni na świecie.
Młoda kobieta wysłuchała cierpliwie gorzkich wymówek starych Burbów i narzeczonego, męczyły ją ubolewania i ostre wyrzuty pani Urszuli, smutek Tomka bolał ją, lecz wszystko przetrwała. O ślubie nie było mowy. Po świętach Bożego Narodzenia Elża z Tomkiem pojechała do Warszawy, gdzie miała spotkać wracających okólną drogą wujostwa Renardów. Pani Renardowa, osoba niezwykle żywa, naopowiadawszy Elży mnóstwo szczegółów z podróży kilkomiesięcznej po północnych morzach, została sanitarjuszką dobrowolnie. Z kilku paniami chodziła codzień do szpitala dozorować rannych, miewała nocne dyżury, była przy umierających. Paląc papierosy, opowiadała Elży swoje wrażenia. Gorska przejęta niedolą rannych, postanowiła jej pomagać. Nie wpłynęły na nic prośby Tomka. Elża uparła się, chciała być czynną, użyteczną. Po pierwszej bytności w szpitalu czuła się zupełnie rozbitą; widok krwi, jęki rannych, rzężenie konających, atmosfera, pełna jodoformu, męki straszliwej, łez i bólu, w której na każdym kroku czaiła się śmierć, a groza ponura przeistoczona w cichą melancholję pływała po salach, była wszędzie, w białych fartuchach chirurgów i pielęgniarek, tak samo, jak w szeregach równo stojących, wąskich łóżek. Wszystko to działało na Elżę zabijająco, omdlewała, jedynie siłą woli panując nad sobą. Była parę razy i na nocnym dyżurze, ale gdy konał przy niej młody żołnierz, chłop z przeraźliwie wysadzonemi oczami i bełkoczącym, opuchłym językiem mełł ostatnie słowa: „matulu, matulu”, a pani Renardowa z zimną krwią odmawiała nad nim modlitwy, Elża nie potrafiła zwalczyć się, ten widok i ten rzężący głuchy, potworny ryk krtani chłopaka, którego śmierć trzymała już w swych szponach, a który wydzierał się jeszcze do życia całą przytomnością, może osiągniętą w ostatniej chwili — do ostateczności doprowadził Elżę. Wybiegła na korytarz i już bezwolna, sama pół-przytomna zaniosła się okropnym płaczem. Oparta czołem o białą ścianę, dygotała wstrząsem szlochu, wyrwanego z pod serca. Zastał ją tak przechodzący lekarz i, przestraszony jej płaczem i wyglądem, cucił ją, uspokajał łagodnie, gderał... i odprowadził do dyżurki.
— To nie są sceny dla pani, to nie na jej nerwy, tu trzeba nerwy mieć żelazne.
Elża z trudem zahamowała swój wybuch, ale trzęsła się w niej każda żyłka. Za chwilę weszła pani Renardowa, spokojna, prawie uśmiechnięta i, zapalając papierosa, rzekła obojętnie:
— Umarł. Agonja była straszna, dobrze, żeś wyszła, — oczu nie można zamknąć, tak są wysadzone, wygląda przerażająco; już go wynieśli.
Elża patrzyła na nią z lękiem.
— Jak ciocia może mówić to z takim chłodem?
— A cóż, moja droga, kwestja natury, — żebyśmy wszystkie były takie przenerwowane, jak ty, to nie my w szpitalu, ale szpital dla nas — potrzebny.
Elża, zawstydzona swoją słabością, nie ustąpiła mimo perswazji doktora. W sekrecie zażywała różne środki na nerwy, chcąc się zmusić do tego, na co się wszystko w niej wzdrygało. Pewnego dnia była na dworcu kolejowym z sanitarjuszami, zabierając rannych z wagonów. Pot zlewał jej czoło, zacinała zęby na widok straszliwych ran, słuchając jęków, krzyków potępieńczych i wymyślań. Pół żywa, pomagała nieść sanitarjuszom ciężko rannego, poprzez bandaże broczącego krwią żołnierza. Podtrzymywała głowę nieszczęśliwego i pochylona, idąc ciężko przez wagon, potknęła się nagle, czując, że stąpiła na jakiś przedmiot. Z instynktownym wstrętem podniosła stopę w górę, oparłszy się na korku bucika. Pod nogą jej leżał opuchły, siniejący palec ludzkiej ręki. Krzyknęła słabo i cofnęła się wstecz, a jeden z sanitarjuszów rzekł ze śmiechem:
— A, bo pan doktór obciął przed chwilą kilka palców, wiszących tylko na skórze, nożyczkami. Co... pani?...
Elża blada, jak kreda, zachwiała się i runęła na podłogę wagonu, uderzając silnie głową o ławkę.
Zemdlała.
Zupełną świadomość odzyskała dopiero w mieszkaniu wujostwa, dokąd odwiózł ją lekarz i oddał w opiekę przerażonemu Tomkowi, z nakazem niedopuszczania jej do takich zajęć. Elża wpadła w stan zupełnego osłabienia. Niedospane noce, głodzenie się z powodu wstrętu do potraw po widokach ran, wyczerpanie fizyczne i duchowe podkopały jej organizm. Nerwy podtrzymywane sztucznie różnemi środkami i podnietą stargały się zastraszająco. Tomek warjował z rozpaczy. Troskliwa opieka jego, wujenki i lekarza wywołała wkrótce reakcją. Silny organizm Elży zwyciężał osłabienie nerwów, lecz o szpitalu nie myślała więcej, bojąc się nawet opowiadań pani Renardowej. Tomek próbował ją zabrać do Warowni, oparła się temu i zaczęła pracować w innym zakresie, Chodziła na zbiorowe szycie bielizny dla rannych, robiła bandaże, darła szarpie, ale natura jej upominała się gwałtem o coś wyłącznie dla siebie. Elża, przechodząc raz koło Filharmonji, ujrzała na afiszu ogłoszenie o koncercie. Festival! Zainteresowała się. W programie były sztuki, których słuchała z Arturem na koncertach w Nicei i Monte. Krew gorącym strumieniem uderzyła jej do serca.
— Koncert to wszakże nie bal. Pójdą!
Ubrała się w czarną, jedwabną, miękką suknię, z dużym kołnierzem z brukselskiej koronki. W tym stroju lubił ją Artur najwięcej i nazywał — „Lady Elisabetha” — dodając w myśli, co wyczuwało się łatwo — „Dovencourt Howe“.
Młoda kobieta śniła na jawie czar chwil przeżytych. Nie mówiąc nic Tomkowi, ani ciotce, poszła sama na koncert. Chciała się upoić muzyką, zatracić zmęczony umysł w ekstazie wspomnień uroczych. Rzęsiste światła sali, wytworne wnętrze pełne szmeru, rozmów, piękne toalety pań, woń perfum, strojenie ciche instrumentów, wszystko to, za czem się stęskniła, czego nie widziała przeszło od roku, bo od wyjazdu z Monte do Warowni, — podnieciło Elżę wyjątkowo. Jakby zakwitła w sobie, szerokim prądem popłynęła jej wyobraźnia, w oczach pojawił się dziwny blask, policzki pokrył żywy rumieniec wartkiej krwi. Słuchała muzyki grzmiącej, klasycznej z ogniem w piersi. Przymknęła oczy, wtuliła usta płonące w biały puch lisa i trwała tak w zasłuchaniu, uniesiona w inne światy czarów, snów, baśni, przepięknych fantazji. Czasem podnosiła ciężkie powieki i otwierała szeroko oczy, jakby z trwogą, by się nie przebudzić z tej ułudy cudnej, którą snuła w mózgu. Pragnęła w tej muzyce i marzeniach z niej poczętych śnić bez końca, zatracić poczucie rzeczywistości na zawsze. Podczas antraktu siedziała cicho, przyczajona, zatopiona w sobie w echu, jakie w niej grało, wpatrzona w wizję duszy stęsknionej. Miała wygląd osoby, pogrążonej w stanie galwanicznym, obcej na wszystko, co się dokoła niej dzieje, czułej tylko na tony muzyki, bo, gdy znowu rozbrzmiewały akordy symfonji, Elża poszła całą istotą tęczowym śladem boskiej melodji.
W drugiej przerwie zbudziło ją z zadumy dotknięcie czyjejś ręki. Gwałtowna myśl: „już mię ktoś poznał“ przeszła mózg, jak sygnał do ucieczki.
— Pani Elżo, czy pani słabo, czy pani mię nie poznaje?... padło pytanie.
Podniosła oczy. Stała przed nią znajoma z Monte, jakaś stara znajomość matki Artura.
Elża zadrżała. Powstała szybko.
— Panna Izabella. Skąd pani tu w Warszawie?...
Uścisnęły sobie ręce.
— Mieszkam tu stale. Jestem niezmiernie rada, że panią spotykam, chciałam już pisać do pani na Wołyń. Dowiadywałam się w hotelu, w którym pani staje, lecz tam jej nie znalazłam.
— Mieszkam u wujostwa — rzekła Elża z gorączkowym niepokojem.
— Mam do pani list.
— Do mnie?...
Usta panny Izabelli zadrgały lekkim półuśmiechem.
— Tak, z Paryża.
— Z... Pa...ryża?...
— Od sir Artura Dovencourt-Howe.
Elża zbladła, jakby biały woal rzucił jej kto na twarz. Panna Izabella usiadła na pustym krześle obok i Gorską pociągnęła na jej miejsce. Udając, że nie widzi wrażenia Elży, rzekła swobodnie:
— Powtarzam, że bardzo się cieszę z naszego spotkania, co prawda czasy zmieniły się, są straszne, a będą zapewne jeszcze okropniejsze. Przed rokiem na Rivierze było jasno, miło, spokojnie.
Elża milczała. W uszach jej szumiało, biły jakieś dzwony wciąż jedną melodją słów:
— List od Artura, list Artura.
Otrząsnąwszy się z pierwszego tumanu wewnętrznej burzy, zapanowała nad sobą i spytała uprzejmie:
— Czy dawno otrzymała pani ten list do mnie?...
— Przed paru tygodniami, ale list szedł około czterech miesięcy, bo wszakże nie pocztą, tylko przez okazję, że zaś jest zastrzeżenie, by oddać go w ręce pani, bałam się przeto wysyłać go na Wołyń w dzisiejszem zamieszaniu. Mógł łatwo zginąć.. Przyślę go pani dziś jeszcze. Odpowiedź proszę oddać na moje ręce.
Po krótkiej rozmowie o czasach obecnych, panna Izabella rzuciła pytanie:
— Czy pani cały ubiegły rok spędziła na Wołyniu?...
— Tak, u moich stryjecznych dziadków, Burbów.
— Niesłychanie żałowaliśmy, że pani tak prędko opuściła Rivierę. Nasza paczka była rozbita.
— Wszakże tylko ja ubyłam.
— No, nie, bo i sir Dovencourt już nie wrócił; odprowadziwszy panią do Wiednia, pojechał prosto na Tryjest, a stamtąd yachtem swoim do Afryki na polowania. Wiem, że zabił wtedy parę tygrysów i olbrzymiego lwa. Z wnętrza czarnego lądu zawrócił do Anglji.
— Do Anglji? — spytała Elża zamyślona.
— Czy pani o tem nie wiedziała?
— Nie.
— Nie pisał stamtąd do pani?...
Elża zrozumiała, że jest badaną. Odrzekła sucho, by ukryć wielką przykrość.
— Nie, pani, korespondencja moja z sir Dovencourt-Howe trwała bardzo krótko.
— Ach tak.
Panna Izabella zamilkła, tylko w jej oczach łyskały jaskrawe płomyki ciekawości. Jeszcze chwila rozmowy. Przed nowym programem Elża podała jej swój adres. Panna Izabella rzekła do niej z uśmiechem:
— Gdyby pani miała kiedy dobrą chwilę, by ją ofiarować mnie, kompance lepszych czasów, bardzo byłabym rada i szczęśliwa.
Wymieniła ulicę i numer.
Elża serdecznie uścisnęła jej rękę, rozbrojona.
— Dziękuję! — odrzekła szczerze.
Rozstały się.
Górska ostatnich sztuk już nie słyszała, wszystkie jej władze umysłowe mąciło pytanie: „co pisze Artur, co zawiera jego list?”.
Wyszła z Filharmonji zgorączkowana.
W Alejach Jerozolimskich zatrzymała się przed swoją bramą i patrzyła ciekawie na maszerujące ulicą tłumy żołnierzy. Jedne oddziały prowadziły jeńców, obszarpanych, bardziej podobnych do widm, niż do ludzi, drugie wiozły ambulanse z rannymi. Miarowy stukot butów miał w sobie szczególną rytmikę pochodu śmierci. Ponuro dzwoniły o bruk hacele podków końskich, jakby się wlókł łańcuch niewoli. Szum, dochodzący z tego potoku ludzi i wozów, to szum płynącej krwi, szeroko rozwity sztandar wojny, krwawy, okrutny. Wlecze oto swoje ofiary, skazane na powolne zamieranie w mękach bólu i niedoli. Obrazy, pełne potwornych scen szpitalnych, stanęły w oczach Elży. Zdławił ją nagły wstyd, że w tym odmęcie nędzy ludzkiej, w tej wichurze szalejącej i niszczącej, ona znajduje takie chwile zapomnienia i upojeń, jak dzisiejszy wieczór muzyki, że zamiast być tam na posterunku, by koić, leczyć i pocieszać, ona błądzi myślami w złotych snach i atmosferze światła, barw, woni i pieśni, oddala się od krwawych mar, wyciągających ręce po ratunek i opiekę. Zabolał ją własny egoizm, pragnienie piękna dla siebie, w tem zalewisku wrażych zmagań się, było dla niej w tej chwili zgrzytem, tak potwornym, że uczuła wzgardę dla samej siebie. Rzuciła się do bramy, by już nie patrzeć na tę ruchomą, nędzną, brudną, krwawą, skazańczą rzekę ulicy, wyłączny wytwór wojny.
Przy windzie dopędził ją Tomek.
— Elżuś, dlaczego tak uciekasz, gdzie ty byłaś?... szukam cię wszędzie.
Wskazała głową w stronę ulicy.
— Nie mogę na to obojętnie patrzeć. Jestem sybarytką, nędzną próżniaczką, tchórzem!
— Nie rozumiem. Czy masz iść w ich szeregi?...
— Ach, daj spokój! — Była bliska płaczu.
— Jesteś mizerna, blada, cała drżysz, ty mi się tu na dobre rozchorujesz, najlepiej, Elżuchna, pojedziemy do Warowni.
Winda stanęła.
Wychodząc z niej, spotkali się z panią Renardową. Ubrana w jakąś starą burkę i ochlapły kapelusz, trzymała w ręku wielką wypchaną torbę. Obok Renardowej stała młoda przystojna panna.
— Dokąd panie idą?...
— A do szpitala, — odrzekła Renardowa. — Mam dziś dyżur nocny, duży transport świeżych rannych i kilku umierających na sali. Niosę bieliznę, bandaże, różne tam rzeczy, spieszę i, Adzia idzie mi pomagać. Nie byłam w szpitalu cały dzień bo wizytował go wielki książę, więc nie chciałam być w szeregu pań, które ubiegają się o honor rozmawiania z księciem a potem się szczycą, że im podał rękę. Teraz już po „wysoczajszej“ wizycie.
Panna obrzuciła krytycznym wzrokiem strojną postać Elży.
— Wracasz z teatru, z balu, żeś taka elegancka? — spytała ciekawie.
Pani Renardowa przerwała jej wywiad.
— Był list, Elżuniu, od pani Burbiny z dopiskiem Cezarego. Wzywają tam was na gwałt. Złajali mnie, że ciebie ciągałam po szpitalach, martwią się o twoje zdrowie.
— Trzeba im napisać, że już wydobrzałaś, — uśmiechnęła: się panna.
Rumieniec oblał twarz Gorskiej.
— I, że już chodzę na bale, — odrzekła sucho.
— A cóżby to szkodziło? Człowiek powinien to robić, do czego ma powołanie, — zauważyła Renardowa.
— Ty, Elżo, jesteś przecież dzieckiem szczęścia — wtrąciła znowu panna Ada, a pani Renardowa rzekła śpiewnie:
— No, więc lubi atmosferę, odpowiednią do swego przeznaczenia. Bywajcie zdrowi, czas na mnie. Każcie sobie dać herbaty. Mego męża naturalnie niema, siedzi gdzieś, jak zwykle przy kartach, albo w cukierni, na niego nie czekajcie z herbatą.
Weszły obie do windy.
— „Dziecko szczęścia“ — wszyscy w rodzinie tak mnie nazywają. To ciekawe, — śmiała się, gdy Tomasz zdejmował z niej futro.
— Czy nie przyznajesz sobie tego?...
Smutek drgnął w jego głosie.
— Mój drogi, nikt mię nie zna z tych, co mnie taką nazwą chrzczą. Któż z nich zna moją duszę?... Sądzą mnie powierzchownie. Niech im to idzie na zdrowie! Opinja ich o mnie jest mi doskonale obojętną. Nie staram się im nigdy przypodobać i to ich razi.
— Ciotka Renardowa bardzo cię kocha.
— Ona tak, ale słyszałeś Adę?...
— Ada pierwsza poszłaby na bal, tylko w sekrecie, a ty nie byłaś, ale mówisz, żeś była. Gdzie jednakże siedziałaś cały wieczór, Elżuchna.
— W Filharmonji, na koncercie.
Zdziwił się i poczerwieniał... Przykrość odmalowała się na jego twarzy, żal drgnął na ustach.
— Nic mi o tem nie mówiłaś.
— Chciałam sama posłuchać muzyki, w skupieniu... pomarzyć. Ty mnie znasz, Tom.
— Ja bym ci widocznie przeszkadzał. Czy tak?...
Elża ze drżeniem oczekiwała listu, bała się więc rozmowy z narzeczonym, nie podchwyciła jego słów, lecz pod pozorem bólu głowy poszła do siebie. Niepokój ją męczył, że dziś listu nie będzie, że jest już późno, a panna Izabella przyśle list jutro. Ale jakże spędzić noc w tak okropnem napięciu oczekiwania jutra?... Elża rozbierała się wolno, gdy weszła służąca.
— List do pani, przyniósł jakiś chłopak, prosi o pokwitowanie.
Gorską trzęsącą się ręką wzięła grubą, dużą kopertę. Pismo Artura. Płomienie uderzyły na nią. Pospiesznie pokwitowała z odbioru, dusząc w gardle jakiś szalony krzyk.
— List Artura!
Czytała adres.
„Pour remettre par bonté à Madame Elisabeth de Gorska (Elza Burbianka.)”
— Mój pseudonim?... Skąd on wie?... Prawda, wszak znał poprzedni tom.
Nerwowo rozcięła kopertę: parę arkuszów dużego wytwornego papieru, zapisanych silnem, męskjem, choć drobnem pismem, tak bardzo, tak bardzo znajomem. Data: pisany w sierpniu.
Wlepiła oczy w tekst.

„Najdroższa, jedyna Pani Elżo!
Innego nagłówka umieścić nie mogłem, gdyż jest mi Pani zawsze drogą i zawsze przy mnie obecną...
Czytałem „Fatum“.

Elża zacięła usta aż do krwi, uczuła lód w mózgu, oblał ją zimny prąd.
Wybornie. Co dalej...

„Część pierwsza w pani stylu; poezje, sielanki, marzenia. Widoczne zakochanie się w naturze Wołynia; żywiołowe bory, stepy, polanki...
Maluje to Pani wykwintnie i artystycznie...
Orlewicz, — dość pospolity typ polaka, zucha, szlachetny zapaleniec. — Owszem, owszem, ale i nic nad to. W dawnych czasach taki Orlewicz stałby na czele watachy tatarskiej — jak Kmicic.
Są momenty, pisane z dreszczem rozkoszy i bujnym temperamentem Pani. Znać pracę i natchnienie, jest w Pani pasja niesłychanie żywotna, a nadewszystko — iskra Idei. Tylko zbyt ciasno Pani w obecnych ramach, trochę je pani rozsuwa swym polotem, ale to za mało. Szerszych zakresów życiowych!
Niecierpliwiłem się w pierwszej części, nie odnajdując siebie. Pierwsze słowa drugiej uświadomiły mię odrazu, że zaczyna się moja rola. Bardzo sprytnie. Do stepów wołyńskich i ciemnych uroczysk boru nie nadawałem się absolutnie. Tło wybrane dla mnie odpowiednio. Odnalazłem siebie w „Fatum”, lecz brakło mi Pani, jako typu pełnego. Krystyna to jeszcze nie Pani. Wyjątkową pięknością Krysty chciała Pani zatuszować mnóstwo własnych cech, które mimowoli wpłynęły pod pióro. Celem Pani było, by nikt jej w tej ukraińskiej dziewoi nie poznał. W rzeczywistości nie Krystyna Irska porwała Warskiego, lecz Elża Burbianka, nazywajmy się pseudonimami literackiemi. I jeszcze... nie dziewczyna, lecz wdowa, z krwią gorącą w żyłach, — w kleszczach etyki aż barbarzyńskiej, tradycyjnych nawyknień.
przesądów, obowiązków urojonych i całej plejady sprzeczności, nie dających się związać w węzeł. U Pani jest on trudny do rozplątania. A wszakże nosi Pani w sobie Kleopatrę i Mimozę w jednej istocie. Fenomenalne połączenie, naogół u kobiet nie spotykane. Jednak zapamiętała Pani moje przymrużone oczy. Świadomość ta sprawia mi rozkosz niezwykłą lecz bolesną, gdyż dowodzi jasno o mecie, na jakiej trzymała mię Pani od siebie, pomimo agresywności z mej strony.
Rzeźbi mię Pani w „Fatum“ bardzo ostrym rylcem. To nic, jestem dumny, że nie zasłużyłem na pospolite farby, któremi malowany Orlewicz. Sceny silne i charakteryzujące mnie wybornie. Ale to w początku, potem wpada Pani w wyraźną szarżę. Motywy tej taktyki są mi zrozumiałe i należycie odczute. Krzywdzi mię Pani w „Fatum“. „Fatum“ to wielki temat dla mnie do dysputy z Panią, rozwinąć go tu nie mogę z powodów czysto technicznych. Ogólne wrażenie będzie niespodziewane dla Pani i.. Wiedziałem, że mój urok trwa, lecz, nie sądziłem, że aż tak silnie. Odczułem to w drugiej części i narkotyzowałem się tą psychologiczną dla mnie lekturą.
Droga Pani moja, promienna Pani Elżo, chłonąłem rozdziały uczuciem, nerwami i gehenną zmysłów, one były w męce. Czar Twój płynął ku mnie potężnie z każdego odbicia Twej myśli. Dlaczego mię Pani tak trzyma przy sobie?... czy się wspólnie hypnotyzujemy?... Wierzę w to. Myśl ludzka osobista, choćby najsilniejsza, ale jedynie własna, bez drugiej i pomocniczej, utonęłaby w falach kosmicznych wszechświata. Więc myśl Twoja, Pani, dąży ku mnie z tą samą siłą, co i moja ku Tobie. Pragnę w to wierzyć, bo tym się tłumaczy owa prawdziwa żywotność Twego obrazu w moim umyśle. Jesteś jedyną kobietą, o którą zahaczyłem się. „Pająk i złota muszka w pancerzu” pamięta Pani wyrażenie Verruniego? Verruni odgadł moją psychologję i przeczuł Panią. Zawsze jednakowo tęsknię za Tobą i pragną Cię nawet na odległość i zawsze bezgraniczna bezwola moja wobec Ciebie, wówczas, w Monte, przeraża mnie. Pamiętasz nasz cypel w Monaco??... u mnie wspomnienie jego wywołuje stałą gorycz i współczucie dla mej niemęskiej słabości. Powinienem Cię był raczej zepchnąć z tej skały, niż pozwolić, abyś wyjechała, pozostawiając mnie pod mocą Twego uroku.
Więc jakąż siłę Ty posiadasz, że porywając ku sobie, potrafiłaś tak mnie umiejscowić?
I co właściwie jest w Pani, by tak potężnie przykuwać mnie?...
Twoja niedościgłość?... Twój wdzięk, Twój temperament, po który sięgnąć trudno — aż do udręki... Co?... Co?... To wszystko mię przy Tobie trzyma, to mię wiąże, to mię podnieca i bez widywania Ciebie, bez słowa od Ciebie.
Metafizyczne zagadnienie“.

... Elża przerwała czytanie. Oczy jej rozwarły się szeroko, przerażenie ścisnęło jej serce boleśnie.
Z ust wybiegł łkający szept.
— Więc on chciał tylko sięgnąć po mój temperament?... Więc moja niedościgłość go trzyma, — więc tylko to?... Czyż tylko to?... Nie, nie, to niemożliwe. To byłoby za okrutne. On taki wytworny, rozumny, tylko miałby na względzie zmysły?... Czyż ja w nim takie tylko budziłam pragnienia i czyż taką tylko jest jego tęsknota? Boże, Boże, otwórz mi oczy, pozwól przejrzeć, zdejm ze mnie zaślepienie i ten czar...
Devencourt w wyobraźni Elży zjawił się nagle, jak szatan zły i podstępny, sarkazm jego twarzy wydał się jej teraz potwornym wyrazem szyderstwa. Więc to, czego się bała, to jest faktem?... On ją chce tylko posiąść?
Zatrzęsła się w sobie, jakby ją kto oblał wrzącą lawą.
Czytać dalej!

„Patrzę na Panią w tej chwili, och, nie tylko wyobraźnią, mam powiększoną fotografję Jej, tę przygodną, którą chwyciłem w Kodak mój w La Turbie. Kokietuje mię Pani z niej wdziękiem swym, czarem oczu koloru fali morskiej przed burzą, czarem ust krwawych, dostępnych bogobojnie najwyżej dla narzeczonego”...

Elża rzuciła się na krześle.
— Co! On wie?... Ach, nigdy, to tylko jego wniosek i zbieg słów z faktem. Szczególne!

„Wabi mię Pani na tej jedynej podobiźnie. Uchwyciłem Cię dobrze, taką Cię pragnąłem mieć z tym uśmiechem, z tą nieświadomością, że mi pozujesz. Masz przy sukni pęk anemonów, które tak lubiłaś. Obsypywać Cię mogłem tylko kwiatami, broniłaś i bronisz mi wszystkiego, lecz nie wydrzesz siebie z mej duszy, z mego mózgu i nie przekonasz, choćbyś usiłowała, że i ja wryłem się w Twój mózg, w Twe uczucia. Jestem zuchwały, ale cześć moja dla Pani łagodzi nawet śmiałość mych słów. Piszę do Pani tak, jak o Tobie myślę, jak do Ciebie przemawiam w duchu. Pomijam Twój rozkaz, list ten mię rozjątrzy, ale piszę. Ty sama upoważniłaś mię do tego swoją książką. „Fatum” to światło reflektora, ciśnięte na mnie, by mię oświetlić — pomimo wszystko, co zaszło. Nie tylko blask, żar odczułem niebywały.
Sparzył mię...“

Elża podniosła głowę.
— Co znaczy „pomimo wszystko”, — co to za zwrot?... Czy on się domyśla?...

„Są sceny w drugiej części, które Pani pisała, drżąc wewnętrznie, z tym samym dygotem odczytywałem je, bo Warski i Krysta to psychicznie ja i Pani... i Ty i Ty, promieniu mój...
Dlaczego Pani pisała scenę w skałach między Krystą i Warskim, drugą na łodzi — i na cyplu?... Żeby mnie i siebie podrażnić?... Dopięłaś celu, tak! Za Ciebie i za siebie odpowiadam. Ale tak się nie igra, Pani Elżo. Pani powinna była odczuć, co się będzie ze mną działo, czytając to i Pani odgadywała, zabezpieczona odemnie... połową Europy. Nie miałaby Pani odwagi przeczytać tych rozdziałów wobec mnie. Broniła Panią jej etyka, Jej czystość duchowa, mogła Pani szarżować, wiedząc, że zawsze zdąży obezwładnić tego dzikiego sępą, który dla Ciebie nawet naturę swą zmienił. I szarżowałaś często, próbując mnie. Wiem, jeden gest, jedno słowo nieostrożne spłoszyłoby Cię raz na zawsze. A jednak scen tych nie czytałabyś przy mnie, nigdy, bo nie wytrwałbym, zerwałbym pęta, choćbym Cię miał potem utracić i palnąć sobie w łeb...
Człowiek, bywa czasem przesubtelniony zbytecznie i to mu daje mękę w zysku. Moja subtelność wobec Pani, dała mi możność obcowania z Tobą, spowodowała nieśmiertelne spojenie Twego ducha z moim, lecz rezultat realny — męka. Elly najdroższa, czy i u Ciebie również?... Wiele wolno mi przeczuwać, bo to zakończenie drugiej części „Fatum”, to nienaturalne zdyskredytowanie typu Warskiego, to zemsta Pani, zemsta nad własną psychiką. To się nie tłumaczy, to się czuje...
„Fatum” to mój psychiczny trjumf, lecz, aby nie był kompletny, zbyt jaskrawy, aby moich uczuć nie uprawomocnić i siebie nie podniecić ostatecznie, przeholowała Pani, czyniąc z Warskiego czarny charakter, karykaturę „demonicznego” pierwowzoru. Nazywała mię pani wszakże Demonem — jeden wiersz w „Fatum” nosi tę nazwę. — Czy sparodjowanie, zbabranie, że się tak wyrażę, typu Warskiego ulżyło Pani?... W wielu miejscach w „Fatum” zdradza się Pani wyraźnie. Autorka nie wyzbywa się wpływów swego bohatera, chociaż piórem stara się go nienawidzieć. Jakkolwiek postać Warskiego, rysowana z początku au naturel, wikła się potem w kierunku dla mnie ujemnym, pomimo, że Warski bywa dziko grotesque, jest jednak wszechwładnym panem Krystyny, władcą, trzymającym ją przy sobie duchowo, zmysłowo i hypnotycznie, jest on princypalną figurą całej akcji, umysł Krysty dąży stale za nim, pomimo, że prześladuje ją autorka nienaturalną ideé fixe względem Orlewicza. Wszystkie sceny, w których występuje Warski, cyzeluje Pani z maestrją. Czy robisz to tylko dla literatury?. Co?... Dowiedź mi, napisz mi, Elly, że wszystko to wyszło z pod Twego pióra nie jako konieczność pisania o mnie, lecz jako fantazja autorska — na zimno traktowana i na zimno pisana, bez dreszczu namiętnego, bez tęsknoty za mną, bez marzeń, które stawiały Cię w pewnych scenach w roli Krysty. Wyznaj szczerze, że tak nie było, nie kłamałaś nigdy, — w serce swe i duszę zajrzyj... a wówczas... wówczas...
Ty mi tego nie napiszesz, bo kłamać — nie umiesz. Wdzięczność moja za „Fatum“ jest nieskończona. Takie wyznanie duszy kobiecej wprowadza mężczyznę w dumę, utrwala go w szale i wzrusza. W tym wypadku jest dowodem, że wszystko, od czego się broniłaś, do czego się nie przyznawałaś, — istnieje.
Więc za ten jeden błysk z Twego promieniowania, za tę najdroższą, ukochaną zemstę Twoją, za Twoją przeczystość kobiecą, za to, że z purpury Twej krwi mimoza wykwita, za to, żeś mi taką pożądaną i taką na swych wyżynach niedościgłą, za to, żeś jest sobą i zawsze tylko sobą, bądź mi błogosławiona, najdroższa Pani moja, promieniu mój..

— Boże, Boże, Boże! — wołał w duszy Elży łkający szaleńczy zew...
— Co dalej, co dalej?... jeszcze nie koniec, wyczerpać do dna ten urok, ten czar.
Pochyliła nad listem rozpaloną jak węgiel głowę.

„Czy pamiętasz na łodzi w Cap-Martin?...

Wdziękiem tchniesz cała,
Wdziękiem promieniujesz,
Wdzięk Twój płynie z duszy
Wdziękiem swym czarujesz.

To mój hołd dla Ciebie, Elly. Twój wdzięk jest moim i dla mnie być musi. Nie dla Burby, z którym jesteś zaręczona...„

... Głośny krzyk wypadł z piersi Elży, zerwała się z miejsca, jakby ugodzona postrzałem. Ścisnęła kurczowo w dłoniach skronie, buchające ogniem i stała tak przykuta do miejsca, wlepiwszy oczy w rozwarty list.
— On... Artur wie wszystko.
Długo nie zdołała się uspokoić. Ta krótka wzmianka o Burbie, nagła, niespodziewana — uderzyła w nią gromem. A jednocześnie ogarniało ją zdumienie, że w całym długim liście tylko tyle o jej narzeczeństwie, więc o fakcie wielkiego znaczenia dla Artura, wobec całej treści listu? Czyż on ten fakt lekceważy? czyż on to pomija?...
Wypiła szklankę zimnej wody, zmoczyła, wodą gorące czoło i jęła czytać:

„Pragnę się z Tobą, Elly, połączyć jaknajprędzej, byle ta rzeź wszechświatowa dobiegła kresu, ale krańca jej nie widać. Wojna i mnie wkrótce powoła, jestem oficerem rezerwy marynarki, dyplomacja moja ustępuje służbie na pancerniku. Walka na morzu, to gra bez atutów, więc jak Kolumb rzucił w butelce na łaskę fali swoją sławę, tak ja wysyłam do Ciebie me uczucia. Wojna rozrzuciła ludzi po świecie, nie byłem pewny adresu Pani, może w ten sposób będzie lepiej. Oczekuję odpowiedzi z upragnieniem. Pani Eiżo, nie jesteś narzeczoną Burby, jesteś moją! Zatem list do mnie piór Twych białych nie zbruka, nie zaćmi się Twoja etyka, gdy mi prześlesz trochę złota z Twej duszy jasnej, trochę swych myśli, cząstkę siebie. Otrzymam to, jesteś zbyt szczera. Pamiętaj, że dopiero wówczas będziesz etyczną. Błagam Cię o list, ukochana, pamiętaj, że nigdy nie błagałem o nic żadnej kobiety. Och, no, i nigdy w życiu nie napisałem tak długiego listu. Przed wyruszeniem do floty czynnej napiszę jeszcze, o ile będzie możliwe, zawiadomię Cię, najdroższa, do której eskadry będę wezwany. Chcę, by myśl Twoja popłynęła jej śladem, przyciągnięta moją myślą o Tobie. Będziesz mi stale towarzyszyła na pancerniku wraz z „Fatum“ moją ewangelją. Ty, promieniu mój świetlisty, Ty, moje przeczucie i uosobienie najsubtelniejszej rozkoszy. Płomienna moja, najsłodsza kobieto! Duszę Twoją zdobyłem dla siebie i jest moją, pomimo oddalenia, pomimo, żeś mi na listy nie odpowiadała, poczem i ja zamilkłem i... pomimo, że zamilkłem, moją być nie przestałaś. Moją jesteś w marzeniach i snach, tak Twoich jak i moich. Ty wiesz, że Cię kocham, i pragnę. Ciebie tak potężnie, jak tylko mężczyzna o sile duchowej z wulkanem we krwi kochać i pragnąć może najpożądańszej kobiety. Ty jesteś nią dla mnie. Nie powiem, jak romantyk: raz mieć Cię w ramionach, raz ust Twych skosztować i umrzeć! Nie, właśnie wtedy żyć, chłonąć do nieskończoności żar Twych ust, by Cię mieć dla siebie bezgranicznie moją, oddaną mi niewolniczo, którą ja, wedle słów Balzaca potrafiłbym posadzić na tronie, którą obsypałbym różami i jak różę wonną i płonącą tuliłbym w dłoniach na swych ustach. Spaliłabyś się w ich ogniu.
Czas ubiegły nie zrobił we mnie wyłomu, trwam duchem przy Tobie, i Ty trwasz przy mnie. Nie walczę, by o Tobie zapominać dlatego, żeś odemnie wówczas... uciekła, ani dlatego, żeś obecnie zaręczona. Och... najlepszą filozofją życiową nie jest hamletowskie „to be, or not, to be“. Przeciwnie być i trwać tam, dokąd natura i duch dąży samoistnie. Nie wyłamywać się z pod ich nakazów, bo taka walka to złuda. Jeśli się coś daje zwalczyć, nie jest to rzeczywistą siłą. Potęga w każdem pojęciu potęgą zostać musi. To prawo natury. Gdybyś nawet była mężatką, jeszcze bym bez wahania o Ciebie walczył. Są duchowe jednostki, którym do walki tego rodzaju idzie na pomoc cały legjon Cerberów, począwszy od obostrzeń religijnych. Cerber najgroźniejszy, skończywszy na atawistycznym mikrobie tradycji, zarażającym nawet samodzielne charaktery. I wówczas niema ratunku. C’est plus fort, que la nature! Tak mówi zarażony osobnik. Ja nie podlegam takim epidemjom. Nazywała mię Pani cynikiem. Mój cynizm?... Per Bacco! Nie na wiele mi się przydał „cynik, demon, potęga siły” — wszystkie superlatywy, dawane mi przez Panią, sprawiają teraz zgrzyt przykry, usuwając się z konieczności w cień. Moja indywidualność i moja wola zanika, masakrowana faktem, że jestem skuty wojną na czas od niej zależny. To jest mój obecny absolut, na nim kończą, się refleksje, debaty... och!... nawet marzenia, utopijne narazie, lecz żywotne w halucynacjach... a urzeczywistnione in spe. O tem myśl, bo to konieczność, przyszłość musi być naszą. Gdy wojna się skończy, ja Cię zabiorę. Muszę Cię mieć, muszę! Ja Ciebie stamtąd wyrwę, chyba żebym nie żył. Zgłębiłem Twój istotny absolut psychiczny i jestem pewny, żeś moja; spokojnie przedtem czekałem, aż Twój kaprys milczenia i ucieczki odemnie w głąb Europy zamieni się w tęsknotę do mnie pod wpływem mojej woli. Popełniłaś nowy kaprys, lecz i ten złamię jak pierwszy, czego już dowodem — „Fatum“. Chcę, by myśli Twe należały do mnie realnie bez pośrednictwa literatury. Promieniu mój, błyśnij ku mnie jaśnią Twą, urokiem swej tęsknoty. I bądź szczerą, umiem czytać pomiędzy wierszami;: dowodem znowu „Fatum”:
Ręce Twe najdroższe całuję dwojako: mężczyzna — pochłania je żarem ust spragnionych, które łakną i tęsknią, człowiek — z niskiem pochyleniem głowy i przekonaniem, że całuje ręce człowieka-kobiety. Najgłębsze uwielbienie i cześć składam Ci do stóp.
Artur Dovencourt-Howe”.

Elża upadła twarzą na list i tak bez ruchu, bez znaku życia, jak martwa, przetrwała do świtu.
Rano pierwszą jej czynnością było wysłanie do panny Izabelli biletu z krótkim tekstem:

„Odpowiedzi nie będzie“.

Tegoż dnia odmówiła stanowczo prośbie Tomasza, aby jechać do Warowni. On pojechał wzburzony, ona została w Warszawie. Przebywając po całych dniach w bibljotekach publicznych i czytelniach, zapisała się na kursy, zatopiła w studjach literackich. Poza godzinami pracy widywano ją czasem na koncertach, na samotnych spacerach w Łazienkach lub Zachęcie Sztuk Pięknych. Rodzina dalsza, prócz pani Renardowej, mówiła o Elży, że wałęsa się bez celu i że się stroi w najpierwszych magazynach mód. Krytykowano ją surowo, szczególnie wszystkie kobiety. Ludzie obcy, znajomi Elży i mężczyźni byli względniejsi, bronili jej często, czym bardziej narażali ją wobec napadających kobiet.
Elża z wielu rzeczy nic sobie nie robiła, o innych nie wiedziała. Pewnego dnia spotkała się w zachęcie Sztuk Pięknych ze Zdzisławem Burbą, który, jako rekonwalescent po zadanej na placu boju ranie, przebywał w Warszawie, pod obcem nazwiskiem, pracując w konspiracyjnych grupach. Przywitał się z nią roześmiany z tajemniczą miną. Rzucał przytym czarnemi oczami na wszystkie strony, jakby jeszcze kogoś szukając. Elża to spostrzegła, rzekła wesoło:
— Masz tu widać, kogoś — ze swojej partji a może jakie rendez-vous z kobietą?... Powiedz szczerze, to się usunę.
Młodzieniec zaśmiał się serdecznie.
— Nie, to właśnie ja wpadłem tu, by przyłapać ciebie na randce.
— Doprawdy?... i z kimże to, jeśli łaska?...
— Czy ja wiem, rozmaicie mówią.
— Aż tak? Któż się mną tak mile interesuje?...
— Ach! czego o tobie nie mówią, a zwłaszcza baby.
— Zaciekawiasz mię...
Młodzieniec z rozmachem usiadł na zielonej kanapie, zapraszając Elżę, by siadła przy nim. Popatrzyła na niego przez zmrużone powieki.
— Ryzykujesz Zdzisiu, bo a nuż wkroczy tu zaraz mój partner do ręndez-vous. Co wtedy?...
— Tylko na mnie mrugnij, a już ja wam przeszkadzać nie będę, ja go i tak obejrzę. Potrafię widzieć, nie patrząc.
— I wiedzieć, nie widząc — szepnęła Elża z krótkim śmiechem, padając na kanapę.
Porozmawiali trochę o obrazach. Poczem młody człowiek nagłe zwrócił się do towarzyszki:
— Kiedyż nareszcie wasz ślub z Tomkiem?...
— Wtedy, gdy przestaniecie już o to pytać.
— Aha. Czyli, że wyrażając się krócej jest tak, — i zrobił palcem w powietrzu wielki znak zapytania.
Gorska zaśmiała się.
— A wiesz, o tobie mówią baby, że ty się kochasz w kimś zupełnie innym, nie w Tomku. Że za Tomka wychodzisz tylko... dlatego, że... zapragnęłaś męża.
— Doskonale!
— To jeszcze nie wszystko, bo inne dowodzą, że nawet masz z owym kimś romans to jest z... z...
— No miejże odwagę dokończyć. Pewno z nauczycielem ludowym, jak panna Opolska, Tetmajera, z Główniakiem.
— Nie, ale z żonatym człowiekiem.
Elża parsknęła śmiechem.
— Wybornie! Już go pewno rozwiodłam i tak dalej, aż do skutku.
Zaśmiali się oboje.
— Mówią również, że wydajesz mnóstwo pieniędzy na gałganki, że się nazbyt stroisz.
— Tak, tak, to już słyszałam.
— No, więc widzisz.
— Owszem widzę, że mam przyjaciół.
Zdzisław skrzywił się.
— Eh, któż tam na to uważa. Mówią o tobie, jak o każdej niebrzydkiej i młodej kobiecie. Zresztą, jak powiedział któryś, z pisarzy współczesnych, kobieta się wtedy dopiero powinna martwić, gdy o niej już przestaną mówić, bo o ile jest do ludzi podobna, ma temperament i jakikolwiek wdzięk, mówią o niej zawsze.
Wyłączone są z tego albo brzydkie, jak siedm grzechów śmiertelnych, albo glisty, albo limfatyęzkl, którym wystarczy ciasna skorupa bytu, bogobojny chleb powszedni oraz cerowanie skarpetek męża i nigdy niezamykane do skrzyni pieluszki, wiecznie niezbędne. Chociaż i takim zdarzają się casusy, ale mniej o nich mówią, bo mniej lazą w oczy światu. 472 — Nie wiedziałam, żeś taki filozof.
— Ja tylko umiem obserwować. To są zresztą prawdy odkryte dawno i znane. Co, już odchodzisz?.
— Dziwisz się?... Chcę wszakże uprzedzić tego... żonatego człowieka, że za długo zasiedziałeś się na wystawie.
Zdziś powstał gwałtownie. Gorska wybuchnęła śmiechem.
— Ty możesz iść ze mną, pozwałam, uprzedzimy go razem. No, chodźmy!
— Ach, jak ty sobie kpisz.
— Poczekaj, chcę ci tylko poradzić, jaką powinieneś zdać sprawę z wywiadu ze mną. Nie patrz na mnie z taką gladjatorską miną. Otóż? — słuchaj. Mówiąc swoje własne spostrzeżenia o owym, żonatym człowieku, nie zacznij dowodzić, że żonę ma złą, jak Ksantypa, a brzydką, jak Meduza, bo to będzie, uważasz, szablon. Wymyśl jaki inny powód zrywania jego ślubów małżeńskich dla mnie ciekawszy. Nieszczęśliwe więzy, to zbyt pospolite. I dla mnie wymyśl coś zabawniejszego niż pragnienie męża, bo przecież mam z innym romans.
— Kuzynko, za kogo ty mnie masz?...
— Ach... cóżeś taki patetyczny?... Za kogo ciebie mam?..... Za jednego „ludzia” z tłumu ludzi.
— Więc nie za człowieka, a nawet?...
— Mój drogi, mówisz „nawet”; ależ człowiek — to lux, to wyżyna. Człowiek jest taką rzadkością i tak samo góruje nad tłumem ludzi pospolitych, jak naprzykład pancernik nad oceanem..
— I pancernik często ginie zatopiony przez bałwany! — rzucił Zdzisław z irytacją.
Gorska uśmiechnęła się.
— Wybornie powiedziane, bo bałwany mają niekiedy siłę niszczycielską, więc gdy są w masie...
Burba zerknął na nią.
— Co ty mówisz?...
— To, coś ty zaczął, a co uważam za zupełnie dobry dowcip. Teraz bywaj zdrów, rozchodzimy się.
Zostawiwszy osłupiałego kuzyna na schodach Zachęty, odeszła śpiesznie. Śmiech rozrastał się w niej i z dna duszy powstała ironja.
Kocham się w żonatym człowieku i romansuję z nim, a za Tomka wychodzę dlatego że... zapragnęłam męża... — powtarzała sobie ze śmiechem, pełnym zgrzytu. — Ha, ha, ha! zapragnęłam męża, więc idę za Tomka, pędzona zmysłami, i, czasu nie tracąc, mam romans z innym człowiekiem, w dodatku nie wolnym. O, jakże wy mało o mnie wiecie, ludkowie zbożni, i jakie to szczęście dla mnie, że nie znacie — prawdy.
W oczach jej było szyderstwo.
— Gdyby ją poznali, zbrudziliby po swojemu, omazali błotem po ludzku. Rzucajcie się na mnie, jak hjeny, gryźcie, oczerniajcie, nigdy nie będę wam przeczyła, nie będę się broniła ku waszemu zadowoleniu. Cieszcie się! Możecie plugawić mnie, ale nie splugawcie tego, co jest we mnie nie dla was. To uchronię przed wami.
Pełna była splątanych z sobą uczuć: ironji, goryczy, śmiechu i radości wewnętrznej, że nie rzuciła na pastwę ludzi swojej prawdy, że jej nie dosięgną. Przyszła do mieszkania, podniecona niezwykle. W swoim pokoju znalazła list ze stemplem poczty wołyńskiej.
— Z Warowni. — Rozerwała kopertę.
— Od Uniewicza. Cóż to?...
Zaczęła czytać, uśmiech występował na jej usta. Pan Mel czynił jej od siebie wymówki za zasiedzenie się w Warszawie. Pisał: „Strzelaliśmy wilki ze strzelnic bez Pani, polowaliśmy bez Pani, spędzaliśmy arcycudne wieczory przy kominku także bez Pani, ale rwać fijołki, a potem konwalje także bez Pani, ani myślimy. Proszę to sobie zapamiętać. Warownia wygląda teraz jak klasztor żeński, w którym zabrakło opata wizytatora; jeśli Pani nie chce by klasztor zgnuśniał do reszty, proszę wracać jaknajprędzej”.
Uniewicz opisywał szeroko o wszystkiem, co interesowało Elżę, i kończył:
„Tomek zupełny już desperat, jedzie po Panią za parę dni, śpieszy się, a przynaglamy go wszyscy, i apatyk pan Cezary, i skwaśniały sybirak, i wzdychająca za panią Jasiowa, i nawet stetryczały Stacho, który się żali, że niema komu słuchać jego legend... i... ja naostatek, rozmazgajony z braku Pani, bo nie mam z kim się kłócić i czytać innych dzieł, niż komunikaty wojenne, te już mi się uszami przelewają. Nie mamy także z Tomkiem partnerki do ujeżdżania koni w zaprzęgach, najgorzej wychodzą na tem konie, gdyż Tomek, poirytowany wspomnieniami zeszłorocznych przejażdżek z Panią i całą złość wywiera na ujeżdżanych źrebcach. Tęsknią za Panią jeszcze trzy istoty: Ataman — do cukru, Kajtuś do łechtania po kudłach i Murmyla — do spacerów. A prawda, zapomniałem jeszcze i to nie o byle kim... kto do Pani wzdycha“.
Na tym kończyła się stronica. Elży serce zabiło żywiej; może to będzie nareszcie babka?... Odwróciła kartkę:
„Zapomniałem o Pobereziu, brak mu Pani do politykowania i dowodzi, że Warszawa nazbyt Panią trzyma, a to już jest próg do... szerszego świata. Całe szczęście, że wierzeje tego świata teraz na wszystkie strony zamknięte“.
Elża skończyła list, na dole arkusza był dopisek:
„Fijołki w sadzie i kaczeńce na łąkach już mają pączki“.
— Aha, rozumiem. To dobrze, ale wszyscy za mną tęsknią, prócz babki, wszystkich wymienił Uniewicz, tylko Burbinę pominął. Snać dla niej nie istnieję.
Uczuła dotkliwą przykrość, łączyła się ona w niej z niesłychanie bolesną świadomością że wierzeje na szeroki świat zamknięte. To było jakby chmurą, rzucającą cień ogromny, głuszący wszystkie odczucia. Ale z poza tej chmury prześwitywać zaczął leciuchny brzask, jakiś jasny, ciepły i serdeczny...
Warownia. Kochające serca, szeroki oddech nadchodzącej Wołyńskiej żywiołowej wiosny, bory ciemne, ciężkie aksamity i adamaszki jodeł i dębów, jedwabne gazy brzozowych gajów, bisiory i złotogłów łąk, wielki przeczysty kryształ i turkus powietrza, opale i perły księżycowych nocy, ten przestwór bujny, ozdobny i rozległy, dla duszy tak bardzo potrzebny już, konieczny.
Tomek jedzie.
Rzewność jakaś cicha napłynęła do serca Elży. Tomek jedzie stęskniony, aby ją zabrać. Więc zwalczył swoją dumę, swój gniew i żal do niej, żyć mu bez niej trudno. On jest bardzo kochany i biedny i taki bezgranicznie dobry. Jedzie, by ją znowu zabrać na te łąki umajone, w te bory otchłanne ją, marnotrawną córkę, nie rozumiejącą swego szczęścia. Czy ona znajdzie gdzie na świecie bardziej szczerą duszę — bardziej sobie oddaną, jak ten złoty Tomek? Wszak to atut życia potężny. Ona go może zakląć dla siebie na wieczne posiadanie. Może. Czemuż oddala się od tego źródła szczęścia i spokoju i pogody życia i jego czaru?
Szczęścia?... czaru?... pogody?...
„A wierzeje na szeroki świat... zamknięte“... — jak mówi Poberezio.
Wstrząsnęła się.
Biedny, kochany, złoty Tomek. Zabierze ją i znowu: Warownia, kochające serca, maj, fijołki, kaczeńce już w pączkach, konwalje, przemiły kochany dziadzio, pykający z cybucha, dowcipny Uniewicz i Tomek, jego miłość, pieszczoty... nowe terminy ślubu...
Nagła niechęć musnęła serce Elży. Zastanowiła się.
Wtem do pokoju wszedł posłaniec, niosąc ogromny, rozwity, biały bez w różowych bibułkach. Przy wazonie był bilet:
„Przyjechałem po moje szczęście, za chwilę będę. Całuję łapki! — Twój Tomek.“
Elża długo stała na środku pokoju z biletem w ręku. Kąty jej ust opadły na dół, jakby pod wpływem żalu i bólu, na czole występowała fałdka myśli, pomiędzy skupionemi brwiami zarysował się wyraźnie lęk i rósł, plastyczniał i rzucał swe ciemne skrzydła strachu na źrenice, metalicznym blaskiem świecące. Strach ten głuszył słaby głos wahania, płynący gdzieś z pod serca, jakby ciche gruchanie gołębi wobec szumu złowieszczego lotu jastrzębia. Niepokój zatargał silnie i wnet ocknął się instynkt samoobrony. Ciężka chwila gwałtownego szukania ratunku. Twarz Elży zbladła jakby w walce, głowa zwisła na piersi, brwi zeszły się, spadły powieki. Walczyła z sobą — za siebie, czy przeciw sobie? Wtem ostro zadźwięczał dzwonek w przedpokoju, targnięty widocznie niecierpliwą dłonią. Elża zatrzęsła się, krzyknęła lekko i podniosła głowę. Sekunda przerażenia, poczem czoło wygładziło się, ale w oczach błysnął ten sam metaliczny, zimny, trochę okrutny blask. Głośno, wyraźnie, patrząc w zamknięte jeszcze drzwi, wyrzekła do siebie:
— Ależ ja przed wakacjami jechać nie mogę, muszę skończyć kursy... Muszę!







  1. Bogacz.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.