Verte/Część pierwsza/XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Verte
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa
Data wyd. 1921
Druk L. Kapela
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

Maj. Cudowny, prawdziwie wołyński maj rozgościł się w Warowni, w borach, na rozległych łąkach — stepach. Przed dworem bielały rzeki narcyzów, mieniły się tęcze tulipanów i hjacyntów, szpalery bzów, jaśminów, drzewa różowych krategusów, przypominających migdały w kwieciu.
Dom pełen był majstrów, tapicerów, malarzy; urządzono apartament dla młodych państwa pod kierunkiem Tomka i Uniewicza. Elża nie wtrącała się do tego wcale, zato jak pszczoła dopadała kwiatów, nurzając się pośród tych cudów, stroiła w nie siebie i cały dom. Maj ją oczarował. Jej jasną batystową suknię widać było wszędzie, w ogrodzie kwiatowym, gdzie sadziła róże z ogrodnikiem, w warzywnym i owocowym, gdzie przyglądała się robotom wiosennym, zrywając naręcze białych gałęzi wisien i różowo-cielistych jabłoni; w inspektach chrupała rzodkiewkę, na łąkach tarzała się w puszystej trawie, w polu bawiły ją barwne taśmy pochylonych wieśniaczek, pielących buraki, w borze z narzeczonym rwała garściami konwalje, ciskając snopy wonnych pereł na rozkochanego Tomka. Jeździła z nim konno, pływała łódką po jeziorku, śpiewała, poetyzowała. Wszędzie jej było pełno, rozszalała się jak sama przyroda i równie była promienną. Porywała oczy Tomka, który warjował za nią. Pan Cezary z żoną kochali ją, jak córkę, ciesząc się szczęściem syna. Pan Mel uśmiechał się do niej, mówiąc, że oto wprowadziła do archaicznej Warowni nowy blask szczęścia i że to go tak nastraja, że nawet dla niego jest niebezpieczne.
— Zarażę się od was i zachce mi się kochać — mówił.
— No, dalej! Niech pan sobie pozwoli, — wołała Elża.
— Kiedy nie chce mi się szukać partnerki, gotówem zakochać się w pani.
— Posiekam na kawałki! — odgrażał się Tomek.
Wieczorami gajowi na rozkaz Tomka przynosili całe kosze konwalji, rano zaś pani Jasiowa chodziła z obwiązaną głową, bolącą od „zaduchu” kwiatów, a Elża ją troskliwie leczyła.
Z Tomkiem, Uniewiczem, sybirakiem i Stachem gajowym chodziła o świcie obserwować żerujące zwierzęta; tropili z jamnikami młode lisy, podpatrywali w głuchych uroczyskach stada łosi i sarn. Pan Krywejko wabił w lesie jarząbki, na bagnach strzelał piękne okazy ptaków brodzących i wypychał je potem artystycznie dla Elży.
Stacho wyplatał dla niej misterne koszyki z łoziny, strojne w szyszki i żołędzie. Miłość Tomka zaczarowała jakby wszystkich, ubiegano się, by jej dogadzać. To też dnie płynęły młodej kobiecie szerokim korytem wesela i radosnej swobody. W temże czasie Elża drukowała swoją książkę, przysyłano jej ze stolicy korektę, korespondowała z wydawcą, żyła nadzieją przyszłych utworów, snuła tematy, modliła się gorąco o talent twórczy, natchnień miała pełne piersi. Czuła, że rosną jej skrzydła u ramion, że ją unosi jakaś moc przedziwna i że ona jednak czegoś dosięgnie, coś uchwyci, porwie dla siebie ze swych marzeń i tęsknot bujnych, że ziszczą się jej ideały i pragnienia najśmielsze. W takich momentach pisała swe myśli wierszem lub prozą, układała sama pieśni, dorabiając do nich muzykę. Widząc ją taką pełną zapału i ognia wewnętrznego, Tomek promieniał, ubóstwiał ją i otaczał wszystkiem, na co mógł się zdobyć. Uprzedzał jej życzenia, poprostu, różami słał przed nią drogę. Wszystkie fantazje i kaprysy Elży uwzględnić byłby gotów. Czekał z utęsknieniem ślubu, by tę ukochaną kobietę mieć nareszcie dla siebie wyłącznie. Drżał z rozkoszy na myśl, że to już tak blisko, gdyż ślub naznaczono na czerwiec. Tymczasem Elża dowiedziała się od pani Jasiowej Łomskiej, że Karolcia Słupska wyjechała do Kijowa, do ciotki, która jest krawcową, bo ojciec chce ją wydać za mąż za bogatego dzierżawcę, ale dziewczyna rozpacza strasznie i już się chciała nawet topić z desperacji. Elża współczuła jej serdecznie, żal jej było biednej Karolci, przejęła się bardzo tą wieścią. Ale stary „sybirak”, słysząc opowiadanie pani Jasiowej, zatarł ręce i rzekł z tajemniczą miną jak zawsze, gdy coś wyławiał z pamięci:
— Takie topienie się panieńskie, to nie bardzo niebezpieczne, czasem lepiej nie ratować, niż ratować.
— Ot, kiedy prawy chrześcijanin z pana, — zaśpiewała Jasiowa — obraza boska tak mówić.
— A toż posłuchaj pani, a potem strofuj. Ja znałem niedawno temu, jedną pannę, co też z miłości miała się topić, ale jak biegła do sadzawki, to się tylko nieznacznie oglądała, czy kto ją widzi, żeby niby był do ratowania, i wtedy panna buch! do wody, a tu za nią chlup! i wyciągną. Ale jak nie widziała nikogo pod ręką, to... rwała sobie kwiatki, bo pocóż się darmo moczyć, a może jeszcze i przeziębić.
— No, ale nie zawsze tak bywa, nie zawsze — pokiwał smętnie głową.
— Otóż to, że nie zawsze, — podchwyciła pani Jasiowa, wzdychając.
— A już napewno na podobną hipokryzję nie pozwoliłaby sobie szczera i prosta Karolcia, — myślała Gorska ze smutną zadumą.
Sercem jej targał niepokój, czy nie złamała duszy tej młodziutkiej dziewczyny swojem zjawieniem się przy Tomku. Elża po chwilowej nienawiści do Karolci z powodu spotkania się z nią w „Pysznym Borze” przed powrotem Tomka, żywiła później dla leśniczanki dużo sympatji i litości. Od czasu zaręczyn z Tomkiem sympatja ta wzrosła, czuła się przytem jakby winną wobec tamtej dziewczyny. Z uczuć tych zwierzyła się raz panu Cezaremu. Tyle było w niej szczerego żalu, że stary uważnie patrzył na nią, zdumienie było w jego siwych oczach i jakby wyrzut.
— A powiedz mi, Elżuniu, serce, czy ty kochasz Tomka? — spytał, badając wyraz jej wymownej twarzy.
— Kocham.
— No, to wobec tego zrozumialszą nawet byłaby nienawiść twoja dla Słupskiej, niźli owe skrupuły. Wierz mi, dziecko.
Starzec zamyślił się poważnie i trochę smutno. Częściej teraz i krytyczniej badał stosunek wzajemny narzeczonych. Pani Urszula ze swej strony chciała Elżę nauczyć gospodarstwa.
— Będziesz, detynko, panią w Warowni, trzeba się znać na wszystkiem, bo jak potem mnie i Jasiowej nie stanie, tak i cóż będzie?... Ha! A mnie już nie długo, przed daleką podróżą chcę sobie odpocząć parę latek, napatrzyć się na wasze szczęście, dziateczki wam podhodować, a gospodarstwo, rząd domem — tak już ty, Elżuniu, obejmiesz. Nie myśl, że to łatwo. Dom utrzymać, służbę w ładzie, męża zadowolić, dzieci mu porządnie wychować, to także sztuka nielada. Nie tylko w książkach siedzi nauka i mądrość, bo w życiu ona jest prawdziwsza i twardsza.
Takie przemowy matki drażniły Tomka, na czoło Elży rzucały cień zadumy i lekkiej melancholji. Słuchała słów babki z uznaniem lecz z trwogą i przyszłość, malowana radośnie przez Burbinę, zaciemniała się w jej wyobraźni, jakby na te przyszłe wizje zarzucał kto gęstą zasłonę. A pani Urszula lubiła takie „kazania” wedle określenia pana Cezarego. Rzekła raz do Elży, widząc jej lekkie zniecierpliwienie zbyt długą przemową:
— Pamiętaj, Elżuniu, że żadna Burbina nie była złą żoną, ani złą matką, ani kiepską gospodynią. Wejdziesz ty w te progi jako żona Tomka, tak już i jarzmo na szyję; jarzmo obowiązku najcięższe jest, ale nie dla kobiety, która kocha, bo wtedy to nie ciężar, a szczęście i chluba, że ukochany w jarzmo to wplótł i z sobą dźwigać każe. Rozumiesz ty to, Elżuniu?...
— Jeszcze nie, babciu, bom dotąd, dzięki Bogu, nie wprzągnięta — palnęła Elża.
Burbina załamała ręce i zrobiła się wielka „awantura”. Pani Urszula płakała, Elża płakała, Tomek, widząc jej łzy, wydzierał sobie włosy z głowy, tylko pan Cezary śmiał się do rozpuku. Tulił głowę Elży do piersi i uspakajał żonę.
— Ta dajże spokój, Urszuleczko serce. Mówisz jej tak o Burbach i naszych tradycjach, jakby ona nie z naszego gniazda wychodziła. A toż Burbianka przecie i szlachcianka i Polka przedewszystkiem i kobieta z sercem. Ta czegóż ty chcesz, kochana? Niktże i ciebie tem jarzmem małżeńskiem nie zarznął i nikt jej nie zarznie, a tembardziej Tomek. Kochają się, to i już sprawa skończona, morały nie potrzebne. No, ucałujcie się, moje cnotliwe Burbiny. Nie zakłócajmy szczęścia młodym, Urszuleczko.
Zapanowała znowu pogoda, zmącona wkrótce przykrą przygodą.
Narzeczeni w towarzystwie Uniewicza pojechali pewnego dnia konno do lasu. Zapuścili się daleko, gdyż bielejące przed nimi morze konwalji czarowało i wciągało Elżę w głąb lasu. Tomasz prowadził konie, ona zaś rwała kwiaty, nurzając się w ich powodzi, i białe, wonne pęki składała w ramiona pana Mela. Obarczony kwieciem narzekał, ale szedł za nią wytrwale. Tomek, który rozkiełznał pasące się konie, pozostał w tyle za niemi. Elża śpiewała głośno wołyńskie dumki, pływała w topieli białych kwiatów, prześwitujących w zachodzie słońca subtelnym różem, jak urjańskie perły. Parę razy zdawało jej się, że jakaś postać mignęła wśród gąszczu podszytego boru, pomyślała, że to jakiś chłop zbierający chróst, lub gajowy. Wreszcie nadmiar konwalji wysypał się z rąk Uniewicza. Pozostał, by je pozbierać, wołał na Gorską, ale ona poszła dalej. Nagle na wąskiej dróżce leśnej zatrzymała się zdumiona. Przed nią stał wysoki, barczysty mężczyzna, z rudemi wąsami, które jak ogony wiewiórki chwiały mu się pod mięsistym wielkim nosem. Usta rozsunięte do ohydnego śmiechu, ukazywały spróchniałe końskie zęby. Oczy małe, ale jak u żaby wysadzone, pod rudemi kłakami brwi, były potworne w wyrazie, złe, wściekłe, bezwstydne i szydercze. Oczy te, jak dwie żmije, wpiły się w twarz Elży, która czuła kłucie ich żądła. Nieznajomy ubrany był w siwą kurtę myśliwską z zielonemi wyłogami. Przez plecy przewieszoną miał strzelbę, torbę z sarniej skóry i trąbę krzywą, rogową. Ręce trzymał w kieszeniach łosiowych spodni i, przechylając się całą figurą arogancko z boku na bok, zwalistą swoją postacią zagradzał drogę młodej kobiecie.
Elża po pierwszem zdumieniu uważnie zmierzyła wzrokiem natręta, odgadła w nim kogoś ze służby leśnej, ogarnął ją gniew. Zsunęła brwi i rzekła ostro:
— Proszę mi pozwolić przejść!
Brutal nie ustąpił, zarechotał śmiechem kraczącym szyderczo i kiwał się w dalszym ciągu na boki. Gorska pomyślała, że ma do czynienia z warjatem, lecz nagle jakiś rys w twarzy napastnika przypomniał jej młodą śliczną twarz znajomej dziewczyny. Drgnęła, uświadamiając sobie odrazu sytuację.
— To Słupski.
Postąpiła w bok parę kroków, chcąc go minąć, ale szyderczy natrąt zastąpił jej drogę powtórnie i zaśmiał się znowu złym, bulgoczącym w gardle głosem.
— Proszę z drogi! — zawołała Gorska już wzburzona.
Przeszył ją okrutnemi gadzinami wypukłych źrenic, nacierając na nią blisko, wyszczekiwał słowa z pasją, z zawziętością:
— Niechno się pani tak nie rozbija... Ot.. tobie — dziedziczka. Patrzajcie! Widzicie ludzie, jaka to harda! Bidnej porządnej dziewczynie zabrała narzeczonego, a teraz sama z innym kawalerem romansuje i po boru wieczorkiem się włóczy, ot jaka harda hrabi...
Nie skończył, zatoczył się w tył, słowa zastygły mu na ustach oślinionych plugawym śmiechem. Chrypiący i zająkliwy z wściekłości głos brutala umilkł nagle, w bezwstydnych oczach odmalowało się przerażenie. Pomimo zgrozy i gniewu Elża obejrzała się. Za nią stał Uniewicz, blady, siny, zmieniony, straszny. Twarz miał skurczoną, oczy lśniły złowrogo jak dwa noże, w ręku gniótł szpicrutę i pochylony naprzód, zdawało się, że skoczy na leśniczego; tamten odsuwał się przezornie w tył, ogłupiały ze strachu.
— Jak śmiesz!.. — syczał Uniewicz, miażdżąc swoją szpicrutę w kawałki w podniesionej ręce.
Elża chwyciła go za ramię. W gąszczu zatętniły kopyta koni.
— Precz!.. precz!.. — warknął Uniewicz do Słupskiego — tam... pan Burba.
Ostatnie słowa i tętent w lesie jak piorunem raziły brutala. Skulił się, zmalał, dał nurka w bór i przepadł, jak widmo. Wsiąknął w gąszcze. Zaledwie znikł, gdy wynurzył się z poza drzew Tomasz konno, prowadząc dwa luzaki. Elża prędko szepnęła do Mela:
— O tem ani słowa, proszę.
— Rozumie się, teraz nic, ale potem...
— Nigdy! proszę.
— Co się tu stało? — spytał Burba, podjechawszy blisko.
— Upadlam na korzeniach i potłukłam się — rzekła Gorska.
— Co, naprawdę?... Elżuś! A cóż ty, Melu, taki dziwny?...
Popatrzał na nich uważnie.
— Ej, wy coś ukrywacie, bo i Elża jakaś zmieszana.
Uniewicz zły mruczał gniewnie i zaczął odczepiać konie. Elża zagadywała Tomka, śmiała się, skarżyła na nogę, niby stłuczoną, ale Tomek czuł, że jest coś innego. Jechali przez bór pojedyńczo, pierwszy Uniewicz, za nim Elża, na końcu Burba. Prześlizgiwali się wąską dróżką pod zwałami zroszonych gałęzi, milcząc.
Młoda kobieta z trudnością hamowała rozdrażnienie, zmagając w sobie gniew i obrazę, jakiś przykry smak czuła w ustach, jakby napiła się brudu. Przepływały chwile złe, mściwe; chciała natychmiast opowiedzieć Tomkowi całą scenę i zażądać odprawienia Słupskiego. Uczyniłby to i sam napewno. Byłaby to straszna krzywda dla leśniczego i ten wzgląd powstrzymywał Elżę. Ale rozwaga mówiła jej, że jeśli Słupski zostanie, ona może być narażoną na częste nieprzyjemności, mając takiego wręga na służbie.
Walczyła z sobą, lecz się przemogła. Po powrocie do Warowni badana przez Tomka nie powiedziała nic o Słupskim i powstrzymała Uniewicza. Pomimo, że się gniewał i odgrażał, usłuchał jednak jej rozkazu.
Minęło kilka dni. Pewnego Wieczoru późno już do pokoju Elży ktoś cicho zastukał. Otworzyła, myśląc, że służąca. Była to istotnie pokojówka, lecz poza nią stała jeszcze jakaś postać kobieca.
— Leśniczowa z Wyręb chce się widzieć z panią — szepnęła dziewczyna i puściła przed siebie szczupłą mizerną kobietę. Zamknęła drzwi.
Elża, zaskoczona tą nieprzewidzianą wizytą, milczała, patrząc ze zdziwieniem na przybyłą. Chuda i sucha, ale jeszcze młoda kobieta w szarym palcie i jedwabnym czarnym szalu na głowie przyglądała się Gorskiej również badawczo.
Oczy jej ogromne błyszczały fosforycznie, przesuwając się po postaci Elży ciekawie, niemal chciwie. Twarz blada i mizerna miała rysy rzeźbione i dziwną jeszcze świeżość wyrazu. Na różowych ustach błąkał się zakłopotany uśmiech niepewności, jakiś lęk i nadewszystko ciekawość była w całej postaci i w wyrazie błękitnych oczu. Elżę usposobiła do siebie sympatycznie samym wyglądem.
— Czego pani sobie życzy? — spytała grzecznie.
Kobieta pochyliła się, chcąc Elżę pocałować w rękę, lecz Gorska uścisnęła jej dłoń krótko i szybko wymknęła palce, kłoniąc się ku niej uprzejmie.
— Proszę, niech pani spocznie chwilę.
Ale kobieta stała pokornie i zaczęła mówić prędko, półszeptem.
— Ja jestem Słupska, proszę pani, żona leśniczego z Wyrębów i... matka Karolki. Ja przyszłam do pani dziedziczki...
— Proszę mnie tak nie tytułować, nie jestem tu jeszcze dziedziczką, — trochę nerwowo przerwała Gorska.
— A jakże, pani wychodzi za młodego pana Burbę, a onże już główny dziedzic Warownieckiego klucza. No, to i dziedziczka. Ja przyszłam za męża mego, któren jest gbur i widać do reszty mu się mózgi pomieszały, kiedy śmiał wielmożną panią napaść w lesie i ubliżać. Oj, żeby nie pan Uniewicz, dostałoby się staremu od dziedzica. Oj, żeby naprzód nie pan Uniewicz, a potem nie wielka łaskawość wielmożnej pani, toby my już na Wyrębach nie byli. Bo, ot jak przyleciał z lasu, to za czuprynę się targał i prawi — „już po nas żono i swędu tu po nas nie zostanie”. — A jak ja bardzo przestraszyła się i zaczęła pytać, co takiego, toż opowiedział mnie, on nieszczęsny, co się w boru przydarzyło: „Żeby — prawi — nie pan Uniewicz, któren mnie złajał, a tak, wyglądał, że ja i w życiu takiej złości u niego nie widział, żeby nie ono ostrzeżenie, że pan dziedzic jest tuż, to możeby ze mnie garść duchu zostało”.
— Pan Burba nie zabija i nie bije ludzi, co też pani mówi? — oburzyła się Elża, dotknięta nieprzyjemnie.
— Bić bez zdania racji nie bije, bo jest dobry a łaskawy pan, ale za taką ubligę pewno by i skopał, bo prędki jest, niech Pan Bóg broni. Tak tedy mąż powiedział mi wszystko, w zgryzocie swojej i rzeczy chciał pakować, „bo — prawi — wyrzucą, na bruk, a gdzie teraz iść, co nowego szukać kiedy tu służba najlepsza i dawno, dawno już my tu stróżujem i warowniecki chleb jemy i dobry, dostatni”.
Elża z niecierpliwością chciała jej przerwać, lecz leśniczowa cichym szeptem trzepała bez przerwy, jakby kto groch w sicie przesypywał.
— A tu ja na swoje nieszczęście dopowiedziałam jemu, że zamiast na dziedzicowego teścia, to dosłużył się na bruk. Skoczył stary jak wilk do mnie, zamierzył się na mnie nawet, ale nie uderzył, bo jakoś mię szanuje, tylko rozpieklił się i rozżalił strasznie na mnie, że to ja puszczyk niby, bo ja im zawsze to państwo z głowy wybić chciała i staremu i Karolci, bo nie sztuka na królewicza oczy podnieść, ale o panowaniu myśleć, to już w głowie kiepsko. Ale cóż, wielmożna pani, dziedzic piękny jak król, to i dziewczyna zakochała się na umór. Patrzyła w pana jak w tęczę, a że i dziewczyna, niby nasza Karolka, urodna sobie panna, to i dziedzicowi wpadła w oko, zwyczajnie jak się to zdarza, ale żeby co z tego miało być, tego ja nigdy nie pomyślała, strzegła tylko córki od nieszczęścia, ale i dziedzic, niech mu Bóg nagrodzi, żadnej krzywdy Karolci nie wyrządził, tyle, że rozdurzył dziewczynę, a jak jemu inna gwiazda zaświeciła, do niego pasująca, to i tam poszedł, bo i tak trzeba, bo i tak jest sprawiedliwie.
Elża znowu chciała przerwać potok słów leśniczowej; zmęczona już była i rozdrażniona jej wywodem, ale Słupska trzepała dalej:
— Ja dziedzicowi dziękuję za jego łaskę, że nie skrzywdził dziewczyny, bo któżby mu zabronił, jakby chciał.
— Uczciwość, czy pani nie wierzy w uczciwych ludzi? — wybuchnęła Elża.
— Oj, oj, złocista pani, toż i moja Karolka uczciwa, a niechby tylko dziedzic palcem kiwnął na jej zgubę, toby i była jego; gdzie jest paniusiu wielkie lubienie, tam i uczciwość zatyka uszy, a zamyka oczy, głuchnie, ślepnie, tylko to lubienie słyszy w sobie i ono pcha, gdzie ono chce. Tak już jest.
Elżę uderzyły te słowa, zamyśliła się trochę, a Słupska szeptała dalej:
— U państwa to może jest inaczej, pewnie inaczej, ale u nas to tak. Panicz, niby nasz dziedzic, po pańsku z Karolcią postępował, nie jak pan z chudopacholską dziewczyną, ale jak pan z panią i za to niech mu Bóg najwyższy szczęścia przysporzy, ale tem do reszty rozbałamucił mego męża i dziewczynę. Ożeni się daj, ożeni się, a ot tobie i ożenił się.
— Poco właściwie pani do mnie przyszła? — spytała Elża niechętnie z wyraźną irytacją.
Słupska załamała ręce.
— A toż przeprosić przyszłam za męża mojego i podziękować wielmożnej pani za jej łaskę, bo jak przeszło dwa dni a z Warowni posłańca nie było, tak i domyślali się my, że jakaś łaska nad nami. Aż tu wczoraj pan Uniewicz spotkał męża i dawaj jemu mówić, kto to nas ocalił. Ot my i za to wdzięczne, ot my i za to dziękujem. Mąż sam przyjść nie śmie, bo czuje, że zawinił, a i hardy jest w sobie, i pan Uniewicz jego zwymyślał wczoraj, a zresztą to i dziedzica spotkać mąż boi się. To już ja przyszłam za niego i proszę, niechaj już wielmożna pani obrazy za tę ubligę do niego nie chowa, niech jemu durnemu daruje winę, bo i głupi był i pijany ze złości, że się nie stało tak jak chciał dla córki, wiadomo ojciec to i z nadmiernej ambicji czasem rozum straci.
Z trudem udało się Elży nareszcie dojść do słowa i upewnić Słupską, że mogą być bezpieczni w Wyrębach, bo postępek leśniczego uważa za wyskok nieprzytomnego człowieka i gbura, że przeto szkodzić mu nie chce, ale ostrzega, by się to więcej nie powtórzyło. Słupska chciała jej upaść do nóg, lecz Elża miała już dosyć tej sceny. Rzekła sucho:
— Dziękujcie raczej panu Uniewiczowi, nie mnie, bo gdyby w lesie nie ostrzegł w porę pani męża, wówczas i jabym wam nic nie pomogła.
Po odejściu Słupskiej Elża długo, długo nie mogła zasnąć, myślami swemi oplotła Tomka, Karolcię i ich niewinną idyllę, pomimo zapałów krwi. A wszakże Tomek przyznawał się do zmysłowych pragnień względem tej dziewczyny i o niej mówił, że już gotowa na wszystko, teraz to samo potwierdziła jej matka. Więc ocaliła ją uczciwość Tomka; czy tak ją kochał głęboko, że nie chciał jej zbrudzić i istotnie myślał o małżeństwie, czy też pożądał jej tylko i uczciwość zwalczyła w nim zmysły?... Słupska mówi, że, gdzie jest wielka miłość, tam i uczciwość, zatem moralność głuchnie i ślepnie. Wygodna teorja i bardzo pierwotna, ale czy prawdziwa w zastosowaniu do miłości jako takiej, nie do szału, lecz do miłości, do umiłowania bezgranicznego na życie całe. „Wielkie lubienie” wedle wyrażenia Słupskiej, to jeszcze nie miłość, owo ich lubienie może być właśnie tylko pożądaniem, które u natur ekspansywnych zdolne wykluczać wszelkie inne uczucia i prawa. Tomek jest porywczy, a jednak coś go powstrzymało. Ale co?... czy miłowanie i złączony z niem szacunek dla kochanej istoty, czy też etyka, przezwyciężająca w nim nawet żądzę?... ja byłam piorunem, zabijającym ich idyllę — myślała Elża, a wobec tego Tomek nie kochał Karolci, bo pożądanie można zabić pożądaniem silniejszem, wrażenie większem wrażeniem, ale nigdy miłość miłością. Miłość w całej swej potędze, zachowuje imperatorską wyłączność niezłomną i wielką.
Pionowa fałdka stanęła pomiędzy brwiami Elży. Myślą zagłębiała się w istotę miłości. Czy zawsze można tu odróżnić falsyfikat od oryginału? Czy ktoś, kogo to zagadnienie bezpośrednio dotyczy, może sam nad sobą przeprowadzić tak ścisłą psychologiczną analizę, by postawić niezbity wniosek: miłość prawdziwa, oryginalna, twórcza, czy łudząco doskonały pozór miłości? Wszystko jedno, czy głównym podłożem jest strona duchowa, czy zmysły, może się na tej glebie zrodzić i cenny djament prawdy i olśniewająca imitacja tejże. To labirynt, w którym można zbłądzić zawsze, szukając tej prawdy, szczególnie, gdy przewodnikiem jest bujna wyobraźnia i zapał, nadmierna wrażliwość i tęsknota miłosna. To są moje wady — sądziła Elża samą siebie. Ja zawsze wyobraźnią wybiegam dużo naprzód, płonę pragnieniem uczuć i każdy ich objaw przejaskrawiam, upiększam do maximum i upajam się tym blaskiem, dopóki słońce zapału świeci jasno, czyli do ocknięcia się świadomości, własnego „ja”, bo wówczas następuje zmierzch. A zatem surogat od prawdy odróżnić jest mi trudniej, niż komuś, kto patrzy trzeźwiej i nie umie stwarzać sobie słońc urojonych, lecz podlega tylko wpływom — rzeczywistego.
Ale gdy zapłonie słońce rzeczywiste, sztuczne chyba zgaśnie przy niem?... Oto znowu problemat. Możnaby przypuszczać, że ja dla Tomka jestem słońcem rzeczywistem, Karolcia była sztucznem, więc zgasła, że miłość Toma dla mnie to oryginał twórczy jego ducha, dla Karolci zaś był falsyfikatem i dlatego zbladł, stracił wartość.
A Tomek dla mnie?...
Pytanie to powstało nagle w mózgu Elży i wstrząsnęło nią. Myśli jej pędziły z szybkością lotu jaskółek, jak ptaki rozpierzchały się, kołując bezładnie, a namiętnie i uporczywie. Z zawrotnego śmigania ich lotek rozwinęło się nowe pytanie:
Czy możliwem jest i w jakich okolicznościach subjektywne odróżnienie pozornej miłości od istotnej.
Młoda kobieta ścisnęła skronie dłońmi, jąk obręczą, bo zdawało jej się, że nawał pytań, powstałych po pierwszem, rozsadzi jej głowę.
Więc gdzie prawda, gdzie rzeczywiste jej słońce?... gdzie twórcza siła uczucia, a gdzie... wyobraźnia?... Czy w gorącym blasku istotnego słońca powstałoby takie pytanie?... Czy oryginał pozostał tam, czy jest tu?...
— Nie myśleć... nie myśleć! — wołało protestem w duszy Elży i protest ten walczył z uporem jakiejś silnej fali nie nowej, znanej już, i właśnie dlatego strasznej. Nie dopuścić do jej udaru, za nic nie pozwolić, by rozlała się szeroko. Niebezpieczeństwo tego zalewu szło ku Elży, lecz odpychała je z mocą prawie rozpaczną. Ratować się, ratować, zagłuszyć w sobie szum tej fali, uciec przed nią! Zabić ją, zabić!
Młoda kobieta, pędzona przerażeniem, bez namysłu zarzuciła na siebie płaszcz i wybiegła z pokoju. Noc już była późna, dwór spał. W głuchej ciszy przesunęła się przez werandę, oświetloną księżycem, zbiegła ze schodów i dążyła ku fosie i wałom ogrodzenia. Po chwili znikła, aż wypłynęła znowu na rozległej polanie, zatopionej w srebrnej mgle księżyca i rosy. Biegła w stronę boru, który kładł ciężkie aksamity cieniów na migotliwej lamie łąki, skrzącej się jakby djamentowym pyłem. Bór cały śpiewał, grał trelami słowików, drżały dziewiczym dreszczem płaczące, słodkie, brzozy, do melodji ogólnej sypiąc rzęsisty chrzęst swych bujnych włosów, perłami rosy usianych. Spokój był w naturze, bo wszystko słuchało, co szemrze bór, zapatrzony w płynący sierp na niebie, co wyśpiewują słowiki, wieszczowie leśni.
Słuchała i Elża, lecz nie zagłuszyło to w niej szumu złowrogiej fali, przeciwnie — szum ten zdawał się wzmagać, rósł, a w niej powstawał lęk już paniczny. Przywoływała Tomka całą siłą woli, jakby na ratunek. Szaleństwo ogarnęło Elżę. Głowa jej płonęła, czuła w sobie war krwi, ogrom pragnień i konieczność ucieczki przed naporeni... tamtej fali. Zrzuciła jedwabny płaszcz i w białym szlafroczku upadła w mokrą trawę. Schowała się w niej cała. Na jej twarz rozpaloną spadł kroplisty deszcz, rozwiła włosy i nagarniała na głowę bujne kiście zroszone i piła chłodną wodę z ziół i rzucała ramiona w zimny, sypki potok traw. Wrzało w niej, czuła to i chciała szaleć, ogłuchnąć i oślepnąć. Nagle zerwała się prawie mokra, pobiegła jak strzała drugą stroną łąki do domu, wśliznęła się pod mały balkon i w cieniu przytulona do ściany stała chwilę zadyszana, onieśmielona. Z daleka, z folwarku dolatywało gwizdanie stróża, szczekały gdzieś brytany; tu była cisza, przerywana jeno głosami słowików i wołaniem derkacza.
Elża nie namyślała się dłużej.
— Musi być ze mną!
Wystąpiła na światło i, chwyciwszy garść żwiru, cisnęła go z rozmachem w otwarte okno nad balkonem i jak ścigana puściła się z powrotem na łąkę, szepcząc głośno:
— Pień by się obudził nawet...
Nie odwróciła głowy, dopadła do poprzedniego miejsca i osunęła się w trawę. Serce jej biło ze zmęczenia i niepokoju, słuch łowił szmery. Cisza, tylko dyr... dyr... z oddali i cmokanie rozkochanych ptaszków. W Elży każdy nerw dygotał osobno. Ogień miała w sobie.
— Czyż możliwe aby spał, byłby już...
Wtem usłyszała szelest traw tak blisko, że przyczaiła oddech. Sekunda i z tłumionym okrzykiem Tomek upadł przed nią na kolana, porywając ją w ramiona.
— Ty moja! Ty... ty... ty!...
Pod gradem jego pocałunków słabła, tchu jej brakło, usta jej gniotły zachłannie usta mężczyzny. Paliły jej szyję, kark i ramiona. Palce jego błądziły w jej rozplecionych włosach, bezładny szept pieściwych słów wyrzucała jego pierś wzburzona do dna. Spadł na nią, jakby wodospad, gorący wicher pocałunków, targał nią zaborczo, z pasją żywiołową. Gięła się w jego ramionach, unoszona tą samą wichurą bezdennej podniety, zatracona w tumanie bezpamiętnym, głucha na wszystko, co nie było tętentem krwi i burzą nerwów.
W pewnej chwili zaszemrały urywane słowa:
— Widziałeś mnie?...
— Tak, przebiegałaś fosę, jak srebrne zjawisko, jak błędny ognik płynęłaś przez łąkę.
— Błędny?...
— Wabiący, mój ognik.
— Może i... i błędny...
— Co rzuciłaś w okno?...
— Żwir.
— Sypnęło coś z szelestem na podłogę, ocknąłem się i prosto do okna; taka byłaś cudna w tej jaśni błękitnej, ubierając się, patrzyłem za tobą, by cię nie stracić z oczu.
— Mel śpi?...
— Śpi. Powiedz czy pragnęłaś mnie?... czy nie mogłaś spać, czy śniłaś o mnie?...
Milczała.
— Powiedz, najsłodsza, co cię ku mnie uniosło?... tęskniłaś... pragnęłaś moich pieszczot... mnie?.., Elżuś!...
Kobieta uczuła, że jej coś dławi gardło, szybko zarzuciła mu ręce na szyję i wyprężona w tył jęknęła.
— Nie pytaj! Nie pytaj!...
On całował, szalał.
Świat kręcił się wirem w głowie Tomasza, chłodne perły rosy rozpalały się od jego żaru. Elża była bezwładna, odurzona. Usta jego z jej szyi opadły niżej i piekły, piekły ogniem. Milczała jak w osłupieniu. Tomasz trzymał ją prawie omdlałą, odchyloną w tył, włosy jej zanurzyły się w trawie, oczy przymknięte, usta rozchylone; była bierna, cicha. Rzuciła go ku niej nieprzeparta moc. Zdusił ją w szaleńczym uścisku, uczuła, że on zsuwa niżej koronkę negliżu z jej piersi. Krzyknęła głośno, skoczyła na nogi, skrzyżowanemi ramionami zatuliła się szczelnie; stanęła przed nim dysząca, przerażona, groźna.
— Nie, nie, nie!... — łkało na jej drżących ustach.
— Elżuś!.. Elżuchna!.. — mamrotał pochylony do jej stóp, obejmując jej kolana.
— Elżuchna, przecie ja nic więcej... a tyś już moja, moja na wieki... ja... szaleję... szalejemy oboje... więc czemu... czemu wzbraniasz? Taka niewinna pieszczota...
Podniósł się i ogarnął ją całą w objęciu.
— Czego tak drżysz, jedyna, ja wiem — drżysz, bo... pragniesz...
Ona milczała wzburzona.
— Czy boisz się mnie... dziecko?... Co ci jest, co ci się stało tak nagle?...
— To... straszne — szepnęła lekkim szmerem ust.
Odsunął ją od siebie i popatrzał zdziwiony na jej białą twarz.
— Wyglądasz jak zagasła... czy zlękłaś się mnie?...
— To... straszne, — powtórzyła.
Wstrząsnął nią silnie, jej wyglądem i słowami doprowadzony do wściekłości.
— Co, co, co — straszne?... Wytłumacz się, co dla ciebie straszne?...
— Namiętność... szaleństwo...
— Ha, to piękne jest, ale nie straszne, to piękne i potężne, to kwiat życia.
Ona czuła, że to „piękne i potężne i że to kwiat życia“, ale czuła zarazem, że brak jest tej mocy, by kwiat się w pełni rozwinął. A przytem czuła, że nie ogłuchła i nie oślepła. To ją otrzeźwiło zupełnie. Była dumną z siebie, tylko coś jej mąciło spokój, i znów rosło pytanie: kiedy się głuchnie i ślepnie?... miłość istotna, czy?...
Zatulając się w płaszcz, mówiła smętnie, wyraźnie zawstydzona:
— Upiliśmy się księżycem, Tomku. Księżyc, rosa, wonna łąka, słowiki... Byliśmy pijani...
— Ja tak, ale nie ty, — odrzekł szorstko.
— Ktoś z nas musiał mieć rozum.
— To była moja rola, — nie twoja.
Elża wiedziała, że tak jest, jak on mówi; wiedziała więcej, — że, gdyby kwiat rozwinął się w pełnię swej krasy, wówczas...
Ale nie mówiła już nic. Szła obok Tomka ze spuszczoną głową, odpędzając natrętne pytania, dławiąc w sobie palący ją wstyd.
— Kiedy się głuchnie i ślepnie?...
— Miłość istotna, czy?...
W borze zanosiły się śpiewem słowiki, cichym chrzęstem szeleściały włosy brzóz, osypane djamentami łez, zdaleka monotonnie wołały derkacze.
Księżyc siał i siał srebro.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pani Burbina widząc, że Elża o wyprawie nie myśli, podniosła tę kwestję, ofiarując się pomagać Elży i jechać z nią do Warszawy. Chmura padła na twarz młodej kobiety. Rzeczywistość stanęła blisko i spłoszyła sielankę. Pierwszy raz od zaręczyn owiał Elżę chłód, który ją samą przeraził. Ale zapanowała nad sobą. Łagodnie odrzekła babce, że odkłada ślub do jesieni, gdyż wyprawą jej chce się zająć wujenka Renardowa, wyjeżdżająca na lato do Ostendy. Ślub odbędzie się w końcu września lub w październiku, bo wujostwo muszą być na nim obecni, jako jej dotychczasowi opiekunowie. Pani Urszula czuła się urażoną, nie przekonały jej argumenty Elży, a stanowczość rozgniewała.
Tomek wysłuchał osobno wyroku narzeczonej ze zdumieniem, smutek i niepokój ścisnął mu serce.
— Dlaczego to robisz, Elżuś, dlaczego, przecie ty wiesz, jak za tobą szaleję. Czemu odkładasz szczęście?...
— Ależ całe życie przed nami, cóż znaczy wobec tego kilka miesięcy?
— Dla mnie każdy dzień — to stracona perła, dziecino.
— Ach, perła; życie nie z pereł niestety się składa. Zresztą nie można inaczej.
— Że się dwojga niedołęgom zachciało Ostendy, to my mamy na tem cierpieć? — wybuchnął.
— Dajże pokój, czy nam źle?...
Podała mu ręce z pieszczotą. Żal go jej było serdecznie, ale silniejszy był lęk, ponad wszystko silniejszy.
— Czy nam źle, Tomku?... — powtórzyła, szukając ukojenia przed tym lękiem szczególnym na jego kochającej piersi.
— Dobrze nam, Elżuś, oj dobrze, ale będzie lepiej, a miało być już wkrótce.
Uległość Tomka oburzyła panią Urszulę. Pan Cezary wysłuchał nowiny, spokojnie silniej tylko zapykał z cybucha, poczem rzekł:
— Wyprawa furda... nie o to chodzi, ale skoro Elża odkłada... Tomek zgodzić się musi. Nie barbarus przecie. A... że chłopak zmarkotniał?... Facecja, dziwiłbym się, gdyby było inaczej.
— A Elżuni się nie dziwisz, Cezary?
Burba długą chwilę milczał.
— Elżunia?... Elżunia to trochę sfinks. Nie zdziwiłbym się, gdyby ślub odłożyła na rok i... nie byłbym zdumiony, gdyby czerwcowy termin — skróciła.
— A, to ładna pociecha dla nas i dla Tomka.
— Tomek ją zna i kocha taką, jaką jest. A zresztą, kto tam zbada kobietę. Kobieta, serce, taka jak Elża, nerwowa, bujna, — pełna fantazji, to tak, jak górska rzeka, wartka, żeby najsolidniejszym korytem płynęła — zwiewne ma fale; podziała na nią i słońce i chmury... ale nic nie ujarzmi; a gdy ją zatrzymasz siłą, złamie tamę. To żywioł i kaprys...
Pan Mel, dowiedziawszy się o odroczeniu ślubu, mruknął do siebie, wysoko podnosząc brwi:
— Tylko do września?... to łaskawie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.