Villette/Rozdział XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Villette |
Rozdział | Kleopartra |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Rój“ |
Data wyd. | 1939 |
Druk | Drukarnia „Linolit“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Róża Centnerszwerowa |
Tytuł orygin. | Villette |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Mój pobyt w La Terrasse został przedłużony o dwa tygodnie poza koniec ferii. Zawdzięczałam dłuższy ten odpoczynek życzliwym staraniom pani Bretton. Kiedy pewnego dnia syn jej oświadczył kategorycznie:
„Lucy nie jest jeszcze wzmocniona dostatecznie na siłach, aby móc bezkarnie powrócić do tej swojej orki w pensjonacie“ —
Pojechała od razu na Rue Fossette i odbyła tam rozmowę z przełożoną, która wyraziła zgodę na przedłużenie mojego wypoczynku, niezbędnego do zupełnego odzyskania przeze mnie sił. Zaszczycona zostałam tym nawet, bez czego mogłabym najdoskonalej obejść się — uprzejmą wizytą Madame Beck.
Pewnego dnia przybyła dama ta wynajętym wehikułem do château. Posądzam ją, że chciała naocznie przekonać się jak wygląda siedziba zamieszkiwana przez doktora Johna. Jak się zdawało, ładne położenie i mile urządzone wnętrze przeszły wszelkie jej oczekiwania; unosiła się nad wszystkim co widziała: błękitny salon nazwała: „Une pièce magnifique“ — wspaniałą komnatą — wylewnie i wielosłownie winszując mi zyskania przyjaciół tak godnych, sympatycznych i tak bardzo zasługujących na szacunek — „tellement dignes, aimables et respectables“ — dodała również zręczny komplement skierowany w moją stronę. Kiedy zjawił się doktór John, podbiegła ku niemu z młodzieńczą żywością, dając równocześnie upust niesłychanej wylewności słów, wyrażających powinszowania i najwyższe zachwyty nad jego „château“, nad „madame sa mère, la digne châteleine“ — godną kasztelanką — także nad jego własnym wyglądem w istocie kwitnącym, a w danym momencie podniesionym jeszcze dobrotliwym, rozbawionym uśmiechem, z jakim stale słuchał płynnej, kunsztownej francusczyzny Madame Beck. Słowem była Madame w najświetniejszym usposobieniu tego dnia olśniewała kaskadami pochwał, uniesień i wszelakich komplementów i uprzejmości. Na wpół rozmyślnie, a na wpół powodowana chęcią dowiedzenia się o pewne sprawy szkolne, odprowadziłam ją do jej wehikułu, po czym zajrzałam raz jeszcze do jego wnętrza, kiedy usadowiła się w nim już i drzwiczki jego zostały zatrzaśnięte. W ciągu krótkiego tego ułamka czasu jakaż zmiana dokonała się na jej twarzy! Na chwilę przed tym uśmiechnięta, rozpromieniona, żartująca, nagle, w ciągu jednej sekundy, sposępniała, nachmurzona niczym sędzia, pogrążona w głębszej zadumie, niż mędrzec. Dziwna kobieta!
Powróciwszy do pokoju zaczęłam droczyć się z doktorem Johnem na temat zakochania się w nim Madame. Jak beztrosko roześmiał się! Jaki żartobliwy ognik roziskrzył się w kącikach jego oczu na wspomnienie rzucanych przez nią kunsztownych frazesów, które powtarzał, naśladując potoczystość jej mowy! Posiadał wybitne poczucie humoru, czyniące go najmilszym w świecie towarzyszem — w chwilach, kiedy zdolny był zapomnieć o pannie Fanshave.
Przesiadywanie w ciszy i w słońcu uważane jest za najlepszy lek dla ludzi słabych, których zbroi w siły żywotne. Kiedy mała Żorżetka Beck była rekonwalescentką po długotrwałej chorobie, zwykłam brać ją na ręce i przechadzać się z nią po ogrodzie wzdłuż obrastających południową ścianę i dojrzewających w słońcu kiści winogronowych. Promienie tego słońca pieściły jej bladą twarzyczkę tak samo skutecznie, jak darzyły słodyczą i pęczniły złociste grona.
Istnieją usposobienia pogodne, promienne i serdeczne, które wpływają równie dobroczynnie na ubogich duchem, jak promienie słoneczne na słabych cieleśnie. Do takich natur wybranych należeli niewątpliwie: doktór Bretton i jego matka. Lubili oboje siać dokoła siebie szczęście, jak inni — cierpienie. Czynili to instynktownie, bez widocznego wysiłku, jak się zdawało, nieświadomie dla samych siebie: sposoby uszczęśliwiania przychodziły im do głowy spontanicznie.
Codziennie przez cały czas mojego pobytu w ich domu tworzono nowe jakieś projekty, mające na względzie dostarczenie miłej dla mnie rozrywki. Mimo stałego wypełnienia całego dnia wizytami u chorych, usiłował doktór John tak zawsze urządzić się, aby móc towarzyszyć nam na naszych wycieczkach. Nie umiałabym powiedzieć w jaki sposób potrafił pogodzić z tym liczne swoje obowiązki, tak umiejętnie jednak grupował je, że codziennie pozostawało mu parę godzin wolnych. Widywałam go często zapracowanego, a nawet przepracowanego, nigdy jednak nie zatracał spokoju, humoru, ani równowagi. Wszystko co robił, było dokonywane ze sprawnością i wdziękiem niewyczerpanego, zdało się, zasobu sił, z czarującą pogodą nie załamującej się nigdy energii.
Pod jego przewodem poznałam w ciągu radosnych tych dwóch tygodni lepiej i dokładniej Villette i jego okolice, zbliżyłam się bardziej do tubylczych mieszkańców, aniżeli w ciągu ośmiu miesięcy mojego przebywania na pensji Madame Beck. Oprowadzał mnie po wszystkich ciekawszych ulicach i gmachach, których nazwy nawet nie obijały się wcale prawie do owego czasu o moje uszy; chętnie i z szczerym ożywieniem udzielał mi wyczerpujących o nich wiadomości, nie uważając nigdy za nazbyt uciążliwe dla siebie wyjaśnianie mi najrozmaitszych szczegółów, ja zaś nigdy nie miałam dość słuchania go. Nie zwykł traktować żadnej sprawy chłodno i powierzchownie, rzadko zadowalniał się uogólnianiem i pobieżnym załatwianiem się z poruszanym tematem. Zdawał się tak samo lubować w podawaniu miłych szczegółów, jak ja to czyniłam; analizował charaktery wnikliwie, zarazem wszakże nie nazbyt, a często nawet nie dość krytycznie. Wszystkie te właściwości nadawały żywą barwność rozmowom z nim, a jego bezpośrednie czerpanie uwag z własnej obserwacji, nie zaś powtarzanie, raczej kradzenie ich z książek — zarówno suchych faktów, jak trafnych poglądów — czyniły dyskutowanie z nim równie podniecającym swoją świeżością, jak pociągającym rzadkim swoim czarem. Wydawało mi się, że usposobienie jego zmienia się nieustannie na lepsze; co dnia wstawał w podnioślejszym i pogodniejszym nastroju niż był dnia poprzedniego.
Jego matkę cechowała w równie wybitnym stopniu wrodzona dobroć i uczynność; dobroć i uczynność Grahama wszakże miały głębsze podłoże. Przekonałam się, towarzysząc mu do Basse-Ville — dzielnicy gęsto zaludnionej przez biedotę — że jego odwiedziny tutaj były tyleż odwiedzinami filantropa, ile lekarza. Zrozumiałam, że pełniąc z upodobaniem swą dobroczynną misję i nie uważając bynajmniej, aby miał ponosić z tego tytułu osobliwe jakieś zasługi, dokonywał na rzecz wszystkich tych nędzarzy niezliczonych uczynków miłosiernych. Otoczony też był szczerym uwielbieniem; ubodzy pacjenci jego w szpitalach witali w nim z zapałem swojego zbawcę.
Ale dość — nie wolno mi z wiernego sprawozdawcy — opisywacza przeistoczyć się w stronniczego, zapalonego chwalcę. Wiem, oczywiście, wiem aż nadto dobrze, że doktór John nie był doskonałością tak samo zupełnie, jak nie byłam nią ja również. Ujawniał w każdym kierunku ułomności czysto ludzkie: nie było takiego dnia, ani takiej chwili przez cały czas, jaki spędziłam w jego towarzystwie, aby w czynie, w mowie lub spojrzeniu nie zdradził jakiegoś rysu, bardzo dalekiego od boskości. Bogowie nie bywają tak przeraźliwie próżni, ani tak lekkomyślni, jak bywał on często. Żaden z nieśmiertelnych nie mógłby przypominać go zdolnością puszczania w niepamięć wszystkiego innego poza tym co działo się w danej chwili, ani jego rychło przemijającym upajaniem się chwilą obecną, ujawnianym samolubnie w umiejętności wyciągania z niej możliwie najwięcej czynników schlebiających jego miłości własnej. Z rozkoszą podsycał zachłanne to uczucie, nie myśląc o cenie, płaconej za to przez jego ofiary, nie dbając ile je kosztuje podporządkowywanie się tym jego instynktom.
Chciałabym, aby łaskawy czytelnik zauważył pozorną sprzeczność, jaka zachodzi pomiędzy podanymi mu dwoma poglądami na Grahama Brettona — jako na osobę prywatną i publiczną, to znaczy występującą w stosunkach domowych i na zewnątrz. W pierwszej roli przedstawiony on został jako zapominający o samym sobie, równie skromny w ujawnianiu swojej tężyzny życiowej, jak poważny w dokonywaniu swoich czynności. W drugiej swojej postaci, w jakiej występuje przy domowym ognisku, najzupełniej świadom jest tego, co posiada i tego czym jest; znajduje przyjemność w składanych mu hołdach, nieopatrznie podnieca do zachwytów nad swoją osobą, których dowody mile łechcą jego próżność. Obydwa wizerunki wiernie odpowiadają rzeczywistości.
Trudno było sprawić doktorowi Johnowi przyjemną niespodziankę spokojnie i w tajemnicy. Ilekroć było się pewnym, że przygotowanie jakiegoś przeznaczonego na jego użytek drobiazgu dokonane zostało w ukryciu przed nim i że, jak zwykli to czynić mężczyźni, posłuży się nim, o ile znajdzie dany przedmiot na podorędziu, nie badając bliżej skąd się wziął, wprawiał dr. John nagle w zakłopotanie rzuconą z uśmiechem uwagą, świadczącą, że doskonale widział całą robotę od początku do końca, że wiedział o całym projekcie, śledził postęp i kolejne etapy roboty aż do ostatniego momentu. Był zadowolony, że otoczenie pamięta o nim i dba o jego wygody; oczy jego i usta zdradzały wyraźnie to zadowolenie.
Wszystko to byłoby bardzo piękne, gdyby nie uzupełniał swojej życzliwej i nie narzucającej się czujności chęcią bezpośredniego wywiązania się z tego co nazywał swoim długiem. Ilekroć matka jego wykonywała pracę jakąś dla niego, wynagradzał ją ostrzeniem na niej swojego dowcipu w sposób jeszcze bardziej ożywiony, uszczypliwszy i dowcipniejszy, aniżeli ten, w jaki zwykł wyrażać tkliwe swoje uczucia dla niej. O ile wykrywał, że Lucy zatrudnia ręce swoje taką robotą, obmyślał w nagrodę za to miłe z niej żarciki.
Zdumiona bywałam często świetną jego znajomością Villette; znajomością nie tylko ograniczającą się na jej otwartych ulicach, ale rozciągającą się na wszystkie jej galerie, sale i muzea; do każdych drzwi, poza którymi znajdowało się cośkolwiek godnego widzenia, do każdej sali, poświęconej jakiemukolwiek działowi sztuki czy nauki, zdawał się posiadać uświęcone zaklęcie: „Sezamie, otwórz się!“ Nie miałam nigdy zdolności do oddawania się poważnie sztuce czy nauce, nieświadomy wszakże, ślepy instynkt skłaniał mnie ku sztuce raczej. Lubiłam zwiedzać galerie obrazów, a zwłaszcza być pozostawioną w nich samą. W towarzystwie utrudniała mi nieszczęsna idiozynkrazja zarówno samo oglądanie, jak i odczuwanie piękna oglądanych rzeczy. W obcym otoczeniu, zmuszona do podtrzymywania stale rozmowy na aktualne tematy, byłam po pół godzinie już śmiertelnie wyczerpana fizycznie i zupełnie pozbawiona zdolności logicznego wnioskowania. Nie spotkałam nigdy starannie edukowanego dziecka — nie mówiąc już o wykształconej osobie dorosłej — które nie potrafiłoby zawstydzić mnie ujawnianą inteligencją swoją przy gromadnym zwiedzaniu galerii obrazów, zabytków historycznych, gmachów publicznych czy wszelkich w ogóle przedmiotów powszechnego zainteresowania.
Doktór Bretton był przewodnikiem, jakiego było mi właśnie potrzeba; wprowadzał mnie zawczasu, zanim jeszcze galerie zdołały zapełnić się, pozostawiał mnie tam dwie albo trzy godziny i przychodził po mnie po odrobieniu najpilniejszych wizyt lekarskich. Przez te parę godzin czułam się szczęśliwa, nie będąc zmuszaną do zachwytów i uniesień, mogąc oglądać, badać i formułować wnioski i sądy samoistnie. W początku tego zwiedzania wydarzały się często scysje i wynikające stąd walki pomiędzy narzuconą mi obcą wolą, a mocą własnego przekonania. Pierwsza z nich domagała się zachwytu dla tego, co uważane było powszechnie za zasługujące na zachwyt; druga — przeciwstawiała ogólnemu temu pędowi osobistą niezdolność składania czołobitnych hołdów — wbrew własnemu poczuciu. — Szydziłam wówczas z samej siebie, zacinałam się biczem samokrytyki, usiłowałam pobudzić się do wysubtelnienia własnego smaku, do zaostrzenia własnej wrażliwości. Im większe wszakże czyniłam samej sobie zarzuty, na tym większy natrafiałam opór. Przekonawszy się stopniowo, że wynikiem uczciwych tych wysiłków było niepojęte uczucie znużenia i zniechęcenia, zaczęłam zastanawiać się, czy nie lepiej dać za wygranę niewdzięcznej tej pracy. A kiedy doszłam do przekonania, że istotnie lepiej byłoby, pozwoliłam sobie na ignorowanie dziewięćdziesięciu dziewięciu ze stu wystawionych płócien.
Wydało mi się, że oryginalny, nie naśladowany, dobry obraz jest taką samą rzadkością, jak oryginalna, nie naśladowana i dobra książka. W końcu też nie wahałam się ani trochę powiedzieć sobie, stając przed którymkolwiek z uznanych chef d‘oeuvres — arcydzieł — podpisanych wielkimi nazwiskami:
— Nie przypomina to ani trochę natury. Naturalne światło dzienne nie miewa nigdy tej barwy. Nie bywa nigdy takie zmącone ani podczas burzy, ani w dzień pochmurny, jak namalowano je tutaj, pod niebem koloru farbki, które nie jest eterem. A to zielsko, nasmarowane na nim, to nie są drzewa.
W niektórych bardzo dobrze wykonanych, przystojnych, zażywnych postaciach niewieścich nie mogłam w żadnym razie dopatrzeć się bogiń, za jakie one same zdawały się uważać. Dziesiątki kunsztownie wykończonych małych obrazków flamandzkich, także szkiców, świetnie nadających się na ilustracje książek poświęconych modom, bowiem prezentujących najrozmaitsze stroje z najprzedniejszych materiałów, świadczyły o chwalebnej pracowitości, której podobało się znajdować ujście w zamalowywaniu tych płócien. Natrafiało się jednak tu i owdzie na przejawy przemawiającej do przekonania prawdy, na rozjaśniające scenerię błyski. Potęga przyrody ujawniała się tutaj w postaci zwałów zawiei śnieżnej, tam znów olśniewała pełnią światła i ciepła w obrazie dnia słonecznego na południu. Głębia wyrazu, jakim tchnął ten czy ów portret, świadczyła o wnikliwym wczuciu się w duszę modela; jedna z twarzy na tym obrazie historycznym w sposób uderzający przypomniała mi żywym synowskim swoim podobieństwem, że zrodził ją geniusz.
Pokochałam te wyjątki; stały mi się one drogimi przyjaciółmi.
Pewnego dnia o cichej, wczesnej porze znalazłam się sama prawie w galerii, gdzie jeden szczególnie wyróżniony obraz potwornych rozmiarów umieszczony został w możliwie najlepszym świetle, oddzielony przeciągniętym dokoła niego sznurem od pogrążonych w zachwycie przed nim nim znawców. Dla ich to wygody postawiono miękko wysłaną ławkę, aby, znużeni oddawaniem arcydziełu należnego hołdu na stojąco, mogli czynić to w dalszym ciągu, siedząc wygodnie. Obraz ten zdawał się sam uważać i był uważany za króla całej kolekcji arcydzieł.
Wyobrażał on kobietę, znacznie większych, jak mi się wydało, rozmiarów, niż mogły istnieć w naturze. Obliczyłam, że dama ta, postawiona na odpowiednio potężnej, zastosowanej do olbrzymiej masy jej ciała wadze, wykazałaby niezawodnie ciężar od czternastu do szesnastu kamieni[1]. Sprawiała w istocie wrażenie doskonale odżywianej górami befsztyków i innego mięsiwa — nie mówiąc już o chlebie, jarzynach i pochłanianych przez nią płynach — aby móc osiągnąć podobną szerokość i wysokość, tę masę świetnie rozwiniętych mięśni, to nagromadzenie ciała i tłuszczu. Spoczywała, na wpół leżąc, na posłaniu — trudno było właściwie powiedzieć dlaczego wobec otaczającej ją pełni światła dziennego. Zdawała się też cieszyć wybornym zdrowiem i zasobem sił, wystarczającym na dokonywanie przez nią pracy dwu zwykłych kucharek. Nie mogła użalać się również na słabość krzyża, powinna więc była stać, a przynajmniej siedzieć prosto. Nie wiadomo było właściwie z jakiej racji wylegiwała się na miękkim posłaniu w biały dzień w samo południe. Powinna była również mieć na sobie przyzwoite jakieś szaty: suknię, która okrywałaby ją dostatecznie, co bynajmniej nie miało miejsca. Z obfitości materiału — dwudziestu siedmiu yardów, jak wydało mi się na oko, użytych na draperie — nie potrafiła wykombinować dla siebie dostatecznie okrywającego ją ubrania. Trudno byłoby też znaleźć usprawiedliwienie fatalnego nieładu, jaki ją otaczał. Garnki i rądle — należałoby może powiedzieć: wazy i puchary — stłoczone były tu i owdzie na przednim planie; łączyło się z nimi całe śmietnisko kwiatów, a olbrzymia, w nieładzie spiętrzona masa materacy i poduszek wyścielała łoże, opadając na podłogę nawet. Zajrzawszy do katalogu, dowiedziałam się, że znakomity ten utwór sztuki plastycznej nosił nazwę „Kleopatra“.
Siedziałam, przyglądając się dziełu temu z podziwem (wobec postawionej tu ławki nie uważałam za właściwe pozbawiać się wygody skorzystania z niej). Im dłużej wpatrywałam się w obraz, tym mniej ulegało dla mnie wątpliwości, że jakkolwiek niektóre ze szczegółów, jak: róże, złote czary, klejnoty i tym podobne, były malowane bardzo ładnie i finezyjnie, stanowiła całość olbrzymie, obliczone na efekt smarowidło. Podczas tych moich rozważań zaczęła zapełniać się sala, pusta w chwili mojego wejścia do niej. Nie zwracając uwagi na tę okoliczność (która zresztą mało mnie obchodziła) siedziałam w dalszym ciągu na kanapce, raczej aby należycie wypocząć, aniżeli aby przyglądać się ogromnej tej, smagłolicej cygańskiej królowej, której widok, prawdę powiedziawszy, uprzykrzył mi się rychło. Dla odświeżenia też oczu i umysłu zaczęłam rozglądać się po ślicznych, drobnych obrazkach przedstawiających martwą naturę: polne kwiaty, owoce, mchy i paprocie leśne, ułożone w koszyku jajka, podobne do pereł, oglądanych poprzez przejrzyście zieloną wodę morską. Wszystko to skromnie zawieszone było pod rzucającym się natrętnie w oczy olbrzymim płótniskiem.
Nagle uczułam lekkie uderzenie po ramieniu. Wzdrygnęłam się i odwróciłam głowę poza siebie. Stanęłam oko w oko z pochyloną nade mną twarzą, gniewnie zmarszczoną, nieomal przerażoną.
— Que faites-vous ici? — zapytał czyjś głos.
— Mais, monsieur, je m‘amuse[2].
— Vous vous amusez, et à quoi, s‘il vous plaît? Mais d‘abord, faites moi le plaisir de vous lever; prenez mon bras, et allons de l‘autre cote[3].
Zrobiłam jak mi kazał. Mr. Paul Emanuel (był to on) powrócił z Rzymu. Człowiek, który tak wiele podróżował, zwiedziwszy taki kawał świata, nie zdawał się jednak sądzić braku karności pobłażliwiej, aniżeli przed dodaniem tego nowego listka do wieńca wawrzynu, zdobiącego jego czoło.
— Pozwoli pani, że odprowadzę panią do jej towarzystwa — rzekł w momencie naszego przechodzenia po społu przez salę.
— Nie mam tu żadnego towarzystwa.
— Nie jest pani chyba sama tutaj?
— Tak panie, jestem sama.
— Przyszła tu pani bez niczyjej opieki?
— Nie, proszę pana. Przyprowadził mnie doktór Bretton.
— Dr. Bretton i szanowna matka jego oczywiście?
— Nie. Sam tylko doktór Bretton.
— I to on polecił pani przyjrzeć się temu obrazowi?
— Bynajmniej; odnalazłam go ja sama.
Włosy pana Paula były przystrzyżone krótko, tuż przy skórze, ni to puch kruczy; gdyby nie to, stanęłyby niewątpliwie dębem na jego głowie. Zrozumiawszy wreszcie do czego zmierza, doznałam szczególnej przyjemności w zachowaniu oziębłego spokoju i doprowadzeniu go tym do pasji.
— Zdumiewające zuchwalstwo wyspiarki! — zawołał profesor — Singulières femmes que ces Anglaises[4]
— O czym pan mówi?
— O czym mówię?! Jak śmie pani, młoda osoba, siedzieć spokojnie i z obojętnością młodego mężczyzny patrzeć na taki obraz?!
— Ma pan słuszność. To bardzo brzydki obraz, nie rozumiem jednak dlaczego nie miałabym oglądać go?
— Bon, bon! — dobrze, dobrze! — Nie mówmy o tym więcej. Nie powinna pani znajdować się tutaj sama.
— A jeżeli jednak nie mam żadnego towarzystwa, żadnej opieki, jak pan to nazywa? A zresztą, jaka różnica czy jestem sama, czy w towarzystwie? Nikt nie interesuje się mną.
— Taisez vous et asseyez-vous là!... là![5] — rzekł stawiając wymownym gestem krzesło w najbardziej posępnym kącie przed szeregiem szczególnie nudnych obrazów-cadres — jak je nazywał.
— Mais, monsieur.
— Mais, mademoiselle, asseyez-vous et ne bougez pas, entendez-vous? — Jusqu‘on vienne vous chercher, ou que je vous donne permission[6].
— Quel triste coin! — zawołałam — et quels laids tableaux![7]
— „Laids“ — beznadziejne smutne były naprawdę. Wszystkie cztery objęte były w katalogu ogólnym tytułem: „La vie d‘une femme“ — Życie kobiety. — Malowane były osobliwą techniką — płaskie, martwe, blade i bez wyrazu. Pierwsza przedstawiała une jeune fille — młodą dziewczynę — wychodzącą z kościoła z modlitewnikiem w ręku; w bardzo skromnej sukni; oczy miała spuszczone, usta ściągnięte — obraz najnędzniejszej, najbardziej przedwcześnie dojrzałej hipokrytki. Następne z kolei malowidło było wizerunkiem „Mariée“ — oblubienicy — w długim białym welonie, klęczącej na klęczniku — prie-Dieu — w swojej komnacie, z rękami złożonymi do modlitwy, to znaczy, z przytkniętymi do siebie wzajem końcami palców obu dłoni. Oczy miała podniesione w górę w sposób uwidoczniający całe białka. Trzeci obraz, zatytułowany „Jeune mère“ — młoda matka — wyobrażał niewiastę, pochyloną nad rozdętym, jak gdyby z gliny ulepionym niemowlęciem, którego twarz przypominała blady księżyc w pełni. Czwarty — „Veuve“ — wdowa — czarna kobieta, trzymająca za rękę małą czarną dziewczynkę, obie wpatrzone badawczo w elegancki francuski pomnik, wystawiony w jakimś kącie Pere-la-Chaise. Wszystkie te cztery „Anges“ — anioły — były ponure i szare ni to włamywacze nocni, zimne i mgliste jak duchy. Jakie okropne kobiety. Jakie przeraźliwie nudne musiało być współżycie z nimi! Nieszczere, skwaśniałe, bezkrwiste, bezmózgie zera! Tak samo ohydne w swoim rodzaju, jak rozleniwiona, ciemnoskóra olbrzymka, Kleopatra, w swoim.
Niemożliwością było ześrodkować uwagę przez dłuższy czas na tych arcydziełach, dlatego też po chwili odwróciłam oczy od nich i zaczęłam rozglądać się po całej galerii.
Tłum widzów zdążył już zgromadzić się przed lwicą galerii, z której bliskości zostałam wygnana. Nieomal połowę tego tłumu stanowiły panie, jak jednak wyjaśnił mi w następstwie pan Paul, były to „des dames“ — panie zamężne — którym wolno było przyglądać się temu, na co żadnej „demoiselle“ — pannie — nie przystoi rzucić okiem nawet.
Powiedziałam mu otwarcie, że nie mogę zgodzić się z podobną teorią, której znaczenia nie umiem dopatrzeć się, on wszakże ze zwykłym swoim absolutyzmem kazał mi zamilknąć, zarzucając mi ignorancję i nieprzystojną porywczość. Nigdy chyba nie zasiadał na katedrze profesorskiej człowiek bardziej despotyczny niż pan Paul. Zauważyłam przy sposobności, że on sam zupełnie swobodnie przypatrywał się obrazowi, a nawet nie odrywał przez dłuższy czas oczu od rozłożystej piękności; zarazem jednak nie zapominał rzucać od czasu do czasu okiem w moją stronę, aby, jak przypuszczam, upewnić się, czy spełniam jego polecenie i nie wyłamuję się spod surowego jego zakazu. Po chwili ponownie zwrócił się do mnie.
Pragnął dowiedzieć się, czy byłam chora, przypuszczając z góry, że odpowiedź moja będzie potakująca.
— Tak, ale teraz mam się już zupełnie dobrze.
— Gdzie spędziła pani ferie?
— Przeważnie na Rue Fossette, część ich wszakże u pani Bretton.
— Czy to prawda, że pozostawiono panią samą jedną na Rue Fossette?
— Niezupełnie samą: była ze mną Marie Broc (kretynka).
Wzruszył ramionami; na twarzy jego odmalowały się różnego rodzaju, szybko ustępujące sobie wzajem uczucia. Znał dobrze Marie Broc; nie minęła ani jedna jego lekcja w trzecim oddziele (w którym zgromadzono najbardziej tępe, robiące najpowolniejsze postępy uczennice), aby nie pobudzała go ona do najostrzejszych konfliktów wzajemnych pomiędzy najbardziej sprzecznymi doznaniami. Jej odrażająca powierzchowność, jej odpychający sposób zachowania się, jej częstokroć nie poddające się żadnym wpływom usposobienie drażniły jego wrażliwość, budząc w nim najgwałtowniejszą antypatię; łatwo wpadał w ten nastrój, ilekroć raniło coś jego smak estetyczny, czy też ilekroć przeciwstawiano się despotycznej jego woli.
Z drugiej wszakże strony nieszczęsny los biednej kretynki przemawiał żywo do jego poczucia litości, której nie zwykł nikomu odmawiać — nie leżało to w jego usposobieniu — stąd ponawiały się codziennie staczane przez niego walki pomiędzy zniecierpliwieniem i wstrętem z jednej strony, a poczuciem litości i sprawiedliwości — z drugiej. Należy wyznać na jego pochwałę, że pierwsze z tych pobudek rzadko brały nad nim górę, kiedy jednak zdarzało się to, ujawniał Monsieur Paul budzącą grozę stronę swojego charakteru. Skłonny był do żywienia uczuć namiętnych, gwałtownych; jego nienawiść i jego życzliwość wyrażały się jednako silnie: jego zdolność opanowywania zarówno uczuć dodatnich jak ujemnych nie była władna osłabić rzucającej się w oczy gwałtowności jego pasji. Siłą rzeczy niejako narzucało się przypuszczenie, że wobec podobnych skłonności budzić on musiał w umysłach pospolitych niechęć i obawę, błędem wszelako byłoby lękać się go. Nic nie wyprowadzało go bardziej z równowagi, aniżeli okazywana mu lękliwa nieufność; i, odwrotnie, nic nie było zdolne koić go bardziej niż czynione mu łagodnie i szczerze wyznanie. Na to wszelako zdobyć się mógł ten tylko, kto znał go na wskroś i rozumiał, a tacy należeli do rzadkich wyjątków.
— Jak pani dawała sobie radę z Marie Broc? — zapytał po chwili milczenia.
— Robiłam co mogłam; strasznie jednak było pozostawać z nią sam na sam.
— To słabość serca ze strony pani! Brak odwagi? A może nawet litości. Nie posiada pani zalet nieodzownych do wyszkolenia się na Siostrę Miłosierdzia.
(Był człowiekiem szczerze religijnym: polegająca na ofiarności i samozaparciu, strona religii katolickiej budziła w nim głęboki szacunek i wywoływała oddźwięk hołdu dla niej w jego duszy).
— Nie wiem doprawdy; usiłowałam opiekować się nią i dbać o nią, jak potrafiłam najlepiej, kiedy jednak przyjechała jej ciotka, aby ją zabrać, było to dla mnie ulgą niewypowiedzianą.
— O, tak, jest pani egoistką! Istnieją kobiety, które poświęcają się pielęgnowaniu podobnie nieszczęśliwych stworzeń w przepełnionych nimi szpitalach. Ale pani nie umiałaby zdobyć się na to.
— A czy pan sam potrafiłby?
— Kobiety, zasługujące prawdziwie na tę nazwę, winnyby nieskończenie przewyższać naszą brutalną, skłonną do błądzenia i dogadzania samej sobie płeć, zdolnością pełnienia tego rodzaju obowiązków.
— Myłam ją, utrzymywałam ją w czystości, karmiłam ją, starałam się ją zabawić; zamiast mówić ze mną wszakże, stroiła do mnie ohydne grymasy.
— I wyobraża sobie pani, że dokonała pani wielkiego dzieła?
— Nie. Ale tak wielkiego, na jakie mogłam zdobyć się.
— Najlepszy dowód, że możliwości pani są nader ograniczone, skoro pielęgnowanie jednej idiotki przyprawiło panią o chorobę.
— Nie to przyprawiło mnie o chorobę. Przechodziłam nerwową gorączkę — dusza moja była chora.
— Vraiment! Vous valez peu de chose. — Naprawdę! Nie wiele jest pani warta. — Nie jest pani ulepiona z gliny bohaterskiej; odwaga pani nie wystarcza na podtrzymanie pani w samotności; zbroi ona panią jedynie w zuchwalstwo przyglądania się z zimną krwią wizerunkom Kleopatry.
Łatwo byłoby okazać gniew wobec dokuczliwego, nieprzyjaznego tonu małego człowieczka. Nigdy jednak dotychczas nie byłam rozgniewana na niego, nie miałam też wcale ochoty, ani zamiaru rozpoczynania teraz dąsów.
— Kleopatra! — powtórzyłam spokojnie. — I pan także przyglądał się Kleopatrze. Jakiego zdania jest pan o tym obrazie?
— Cela ne vaut rien — odparł. — Une femme superbe, une taille d‘impératrice, des formes de Junon, mais une personne, dont je ne voudrais ni pour femme, ni pour filie, ni pour soeur. Aussi vous ne jetterez plus un seul coup d‘oeil de ce côté[8].
— Właśnie że patrzyłam na nią i patrzę, podczas kiedy pan mówi do mnie. Mogę doskonale widzieć ją z tego kąta.
— Niech się pani odwróci do ściany i studiuje te cztery obrazy z życia kobiety.
— Przepraszam pana, monsieur Paul, ale są zbyt ohydne; jeśli jednak podobają się panu, pozwoli pan, że uwolnię to krzesło i pozostawię panu możność zachwycania się nimi bez przeszkód.
— Mademoiselle — rzekł, układając twarz do pół uśmiechu, a właściwie do zamierzonego uśmiechu, który w rzeczywistości był ponurym skrzywieniem się raczej. — Wy, wychowanki protestantyzmu, zdumiewacie mnie wręcz. Wy, obywające się bez czyjejkolwiek opieki młode Angielki spacerujecie spokojnie pośród rozpalonego do czerwoności żelastwa i potraficie uniknąć oparzenia się. Przypuszczam, że gdyby którąkolwiek z was wrzucono do najbardziej rozżarzonego wielkiego paleniska Nebuchadenazara, wyszłaby z niego nietknięta przez ogień.
— Mogę prosić pana o łaskawe posunięcie głowy o cal w tamtą stronę?
— A to w jakim celu? Na co pani znów zagapiła się? A może poznaje pani kogoś ze znajomych w tej grupie jeunes gens?
— Tak. Tak mi się wydaje. Dostrzegam pomiędzy nimi kogoś, kogo znam.
Dostrzegłam w istocie głowę zbyt ładną, aby mogła należeć do kogo innego, niż do groźnego pułkownika de Hamala. Jaka wytworna, wyrafinowana w każdym calu postać. Jaka zręczna, elegancka sylwetka! — Jakie kobieco drobne i kształtne nogi i ręce! Jak pańsko wyniosłym ruchem przytyka do oczu lorgnon! Z jakim zachwytem wpatruje się w obraz Kleopatry, a potem jak ujmująco uśmiecha się i szepce coś do osoby, stojącej poza nim. O, jaki rozumny człowiek! Jaki przedni posiada gust, jaki niezrównany takt! Obserwowałam go od dziesięciu minut może, zauważyłam też, jak niesłychanie porwany jest smagłą urodą okazałej tej Wenus Nilu. Tak bardzo interesowało mnie jego zachowanie, tak pochłonięta byłam możnością studiowania, raczej odgadywania jego charakteru z twarzy jego i ruchów, że zapomniałam chwilowo nawet o panu Paulu. W pewnym momencie grupa jakaś przedzieliła jego i mnie. A może też uraziło go moje wpatrywanie się w innego i rozmyślnie wycofał się z pola mojego widzenia? Faktem było w każdym razie, że kiedy powtórnie rozejrzałam się dokoła, nie dostrzegłam go już.
Wypatrujące go oko moje napotkało nie jego, ale inną, niepodobną zupełnie do niego, postać, bardzo wyraźną i łatwo dostrzegalną wśród stłoczonej ciżby, wyróżniającą się zarówno wzrostem jak ruchami. Zbliżał się w moją stronę doktór John, tak bardzo niepodobny rysami twarzy, całą sylwetką i odcieniem cery do ciemnowłosego, cierpkiego, uszczypliwego małego profesorka, jak niepodobny byłby owoc Hesperydów do tarki wyrosłej wśród dzikiego gąszczu tarniny, albo jak odważny, ale łagodny i posłuszny koń arabski niepodobny jest do dzikiego, upartego „sheltie“ — kucyka szkockiego. Widoczne było, że doktór John szuka mnie, nie dostrzegł jednak jeszcze kąta, do którego wsadził mnie za karę surowy nauczyciel szkolny. Czekałam spokojnie na mojego przewodnika i opiekuna, po chwili wszakże podnieciło moje zainteresowanie coś zgoła osobliwego.
Doktór John zbliżył się do Hamala i zatrzymał się przed nim. Wydało mi się, że przyjemność sprawia mu spoglądanie ponad głową tamtego. I doktór Bretton także przyjrzał się Kleopatrze. Wątpię czy mogła mu podobać się; nie wdzięczył się i nie uśmiechał zdawkowo, jak mały hrabia; usta jego były odęte pogardliwie, oko obojętne, nie okazujące ani cienia zachwytu, zarazem nie ujawniające uczuć odmiennych. Po chwili odszedł od obrazu, pozostawiając innym miejsce przy nim. Widziałam, że czeka teraz na mnie i dlatego wstałam i poszłam mu naprzeciw.
Obeszliśmy raz jeden galerię dokoła; w towarzystwie Grahama było to prawdziwą przyjemnością. Lubiłam zawsze przysłuchiwać się temu, co miał do powiedzenia o obrazach i książkach. Nie udając znawcy, wypowiadał otwarcie swoje zdanie, nie zapożyczone od nikogo, tchnące świeżością myśli, bardzo często trafne i jędrne. Miło także było opowiadać mu o rzeczach, o których nie wiedział: słuchał tak uważnie, pouczając się tak chętnie, nie żywiąc żadnych skrupułów, ani obaw, czy pochyleniem pięknej swojej głowy, aby wysłuchać zająkliwie sformułowanego przez kobietę wyjaśnienia, nie obniży męskiego swojego autorytetu. A kiedy on z kolei miał mi coś do zakomunikowania, czynił to tak jasno, dobitnie i treściwie, że słowa jego pozostawały trwale wyryte w mojej pamięci. Nie zapomniałam nigdy ani jednego z danych mi przez niego wyjaśnień, żadnego z przytoczonych mi przez niego faktów.
Po wyjściu naszym z galerii zapytałam go co myśli o Kleopatrze. Przed tym jeszcze rozśmieszyłam go opowiedzeniem, jak profesor Paul Emanuel odpędził mnie od niej i kazał oglądać prawdziwe dzieła sztuki, owe cztery naiwne obrazki, które pokazałam i Grahamowi także.
— O! — odął lekceważąco wargi. — Moja matka jest przystojniejsza od niej. Słyszałem unoszących się nad Kleopatrą francuskich chłystków, określających ją jako „le type du voluptueux“ — symbol lubieżności. — Gdyby tak być miało w istocie, muszę powiedzieć, że typ lubieżnicy nie jest bynajmniej w moim guście. Niech pani porówna tę mulatkę z Ginevrą!
- ↑ kamień — jednostka wagi prawnie obowiązująca w Anglii i licząca 14 funtów.
- ↑ Co robi pani tutaj! Ależ panie, bawię się!
- ↑ Bawi się pani, a czym to proszę? Ale przede wszystkim, niech pani zechce wstać; niech pani przyjmie moje ramię; przejdziemy na drugą stronę.
- ↑ Dziwne kobiety te Angielki!
- ↑ Proszę zamilczeć i usiąść tam... tam!
- ↑ Ależ, panie! Niech pani usiądzie i nie rusza się, słyszy pani? dopóki po panią nie przyjdą, albo dopóki nie dam pani pozwolenia.
- ↑ Jaki smutny kąt! i jakie brzydkie obrazy!
- ↑ To nic nie warte. Przepyszna kobieta, postać cesarzowej, kształty Junony, ale osobistość, której nie chciałbym ani za żonę, ani za córkę, ani za siostrę! Nie rzuci też pani więcej okiem w tę stronę!