Villette/Rozdział XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Villette |
Rozdział | La Terrasse |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Rój“ |
Data wyd. | 1939 |
Druk | Drukarnia „Linolit“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Róża Centnerszwerowa |
Tytuł orygin. | Villette |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Walki te z własną naturą, z nie dającą się poskromić skłonnością własnego serca mogą wydać się znikome i bezcelowe, w ostatecznym wszelako wyniku wywierają one wpływ dodatni. Przyczyniają się w słabym stopniu może, ale niewątpliwie, do nadania czynom i całemu zachowaniu kierunku, który Rozum pochwala, a któremu Uczucie przeciwstawia się może zbyt często: wpływają bezsprzecznie na zmianę ogólnego nastawienia życiowego, umożliwiając dokładniejsze jego uregulowanie, zapewniając mu większą równowagę i pozorny przynajmniej spokój. Świat widzi przecież pozór tylko, to jedynie, co jest na powierzchni, nie sięgając do głębszych pokładów duszy i pozostawiając Bogu to, co leży pod powierzchnią. Człowiek równy nam, równie słaby jak my, nie powołany do tego, aby był naszym sędzią, może nie być dopuszczony do głębszych tych nurtów podskórnych: Stwórcy naszemu jedynie ukażmy tajniki ducha, jakiego w nas tchnął — do Niego zwróćmy się z prośbą o pouczenie jak znosić winniśmy cierpienia, wyznaczone nam z Jego woli, — klęknijmy przed Nim i módlmy się z pełnią wiary o światło w ciemności, o siłę w żałosnej słabości, o cierpliwość w ostatecznej potrzebie. Nadejdzie niewątpliwie taka godzina, jakkolwiek może nie nasza godzina, w której poruszą się czekające bezczynnie wody, a zwiastun uzdrowienia ukaże się nam w jakiejś postaci, jakkolwiek nie w tej może, w której śniliśmy o nim, w której ukochaliśmy go, i z tęsknoty za którą wykrwawiały się nasze serca. Pod jego przewodem i za jego sprawą kaleka i ślepiec, niemy i opętany, — skierowani zostaną do ożywczej, uzdrawiającej kąpieli. O, Zwiastunie, ukaż się jak najprędzej! Tysiące leżą dokoła jeziora, łkając i rozpaczając, że poprzez wolno płynące lata są świadkami pleśnienia jego wód wskutek ich zastania się. Długie są czasokresy Niebios: orbity anielskich wysłańców wydają się bezkresne wzrokowi śmiertelników; mogą obejmować wieki; cykl jednego wyjścia i powrotu obejmować może niezliczone pokolenia, a przez ten czas zanikać może wielokrotnie pamięć pyłka, zrodzonego do krótkiego życia w cierpieniu i poprzez przecierpiany ból obracającego się ponownie w pył, Jak wielu okaleczonym i opłakującym milionom, ukazuje się pierwszy i jedyny anioł, któremu ludy Wschodu nadają imię Azraela!...
Probowałam wstać nazajutrz z rana. Podczas mojego ubierania się i popijania od czasu do czasu z karafki stojącej wraz ze szklaneczką na mojej umywalni po łyku wody, aby orzeźwić się nieco i pokonać słabość, która tak bardzo utrudniała mi proces ubierania się, weszła do mnie pani Bretton.
— Ależ to niedorzeczność! — brzmiało jej pierwsze powitanie poranne. — Nic z tego! — dodała i, wziąwszy mnie od razu w obroty w swój energiczny, władczy sposób, który tak bardzo podobał mi się, stosowany przez nią uprzednio do syna, przeciwstawiającego mu się z całą stanowczością, w ciągu dwóch minut unieruchomiła mnie ponownie w wielkim francuskim moim łóżku.
— Będziesz tu leżała do popołudnia — oznajmiła mi. — Mój chłopiec wydał takie rozporządzenie przed wyjściem z domu, a mogę cię zapewnić, że mój syn jest panem, którego rozkazom musisz podporządkować się. Przede wszystkim zjesz śniadanie.
Przyniosła je niebawem, dźwigając własnymi sprawnymi, silnymi rękami suto zastawioną tacę i ani myśląc wyręczać się służbą. Postawiwszy przy mnie śniadanie, usiadła na moim łóżku i nie podniosła się przez cały czas mojego posilania się. Nie każdego, nawet spośród najbardziej cenionych przez nas przyjaciół i darzonych przez nas sympatią znajomych, z którymi chętnie obcujemy, radzi bylibyśmy mieć przy sobie nieustannie, przyjmować oddawane nam przez niego usługi i być traktowanymi przez niego z poufałością pielęgniarki w stosunku do pielęgnowanego przez nią pacjenta. Oko nie każdego przyjaciela, którego obecność koi nas zazwyczaj i pociesza, jest światłem w pokoju chorego, ale oko pani Bretton było nim dla mnie; obecność jej i oddawane mi przez nią posługi pielęgniarki były mi zawsze upragnione. Jadło i napoje nie smakowały mi nigdy tak bardzo, jak wówczas, kiedy przechodziły przez jej ręce. Nie pamiętam, aby kiedykolwiek wejście jej do pokoju nie czyniło go dla umie od razu milszym i weselszym. Nasze natury mają te same i tak samo dziwne upodobania i antypatie. Są jednostki, przed którymi cofamy się potajemnie, i z którymi pragnęlibyśmy możliwie unikać osobistego zetknięcia, mimo że rozum nasz uznać w nich musi ludzi dobrych; są, natomiast, inni, którzy posiadają bezsprzeczne wady usposobienia, czy nawet charakteru, a z którymi chętnie jednak współżyjemy, jak gdyby otaczająca ich atmosfera miała dar wpływania na nas korzystnie. Żywe czarne oczy mojej matki chrzestnej, jej tryskające zdrowiem smagłe policzki, jej ciepła, sprawna ręka, jej zależne od chwilowych porywów wyskoki, jej dzielność i stanowczość dobroczynnie oddziaływały na mnie, ni to klimat zdrowiodajny. Syn zwykł nazywać ją „Starszą Panią“, a mnie ogarniało zawsze miłe zdumienie na widok żwawości i energii kobiety dwudziestopięcioletniej, cechujących niezmiennie wciąż jeszcze jej osobę i wszystko, co z niej promieniowało.
— Chętnie przyniosłabym tutaj moją robotę — rzekła, odbierając mi opróżnioną filiżankę po herbacie — i siedziałabym tutaj z tobą przez cały dzień, gdyby ten despotyczny John Graham nie postawił stanowczego veta przeciwko podobnym moim zachciankom.
— Zapamiętaj sobie, mamo — powiedział, wychodząc z domu — żebyś nie zamordowywała twojej chrzestnej córki plotkowaniem.
— Zalecił mi wyraźnie, abym siedziała w moim własnym pokoju i szczędziła ci miłego mojego towarzystwa. Wydaje mu się, jak mówi, że przechodziłaś nerwową gorączkę, moja Lucy. Tak przynajmniej sądzi z twojego wyglądu. Czy było tak naprawdę?
Odpowiedziałam, że nie wiem dokładnie co mi było, bardzo jednak cierpiałam w istocie, zwłaszcza duchowo. Nie uważałam za właściwe udzielać pani Bretton bliższych wyjaśnień w tym względzie, jako że szczegóły bolesnych moich przeżyć dotyczyły tej strony mojej egzystencji, w której trudno byłoby spodziewać się brania udziału przez moją matkę chrzestną. Jakie nowe strefy życia odsłoniłoby moje wyznanie przed tą naturą zasadniczo zdrową i pogodną? Różnica, zachodząca pomiędzy mną a nią, mogła być uosobiona w widomym kształcie okazałego okrętu, żeglującego bezpiecznie po spokojnych, gładkich wodach wraz z całą swoją załogą i dzielnym, przezornym, wesołym kapitanem na czele, a barką życiową, leżącą przez większą część roku bezczynnie odłogiem w starym, zmurszałym, ciemnym doku i wyruszającą na morze wówczas jedynie, kiedy fale groźnie piętrzą się w burzliwą pogodę, kiedy zwały chmur opadają nisko, dotykając nieledwie powierzchni wody; kiedy niebezpieczeństwo i śmierć rządzą po społu tajnikami głębin. Nie. „Luiza Bretton“ nie znajdowała się nigdy w taką noc i wśród podobnej grozy poza przystanią bezpieczną; jej załoga nie mogłaby wyobrazić sobie jej wobec grozy podobnej. Dlatego żeglarz, kierujący na wpół zatopioną swoją barką życiową, nie dzieli się z nikim smutnymi doświadczeniami i doznaniami swoimi, nie pozwala sobie na snucie żadnych o nich opowieści.
Wyszła z mojego pokoju, a ja chętnie pozostałam w łóżku. Jak poczciwie ze strony Grahama, że pamiętał o mnie, wychodząc z domu!
Dzień spędziłam samotnie, nadzieja wieczora wszakże skróciła dla mnie samotne godziny i opromieniła je radością. Czułam się zresztą słaba i dla tego odpoczynek wydawał mi się pożądany. Po przeminięciu godzin porannych, — tych godzin, które darzą nawet ludzi nie mających żadnego zajęcia poczuciem pewnych obowiązków, koniecznych do spełnienia, zabiegów, czekających na ich dokonanie — po przeminięciu ruchliwego tego czasu i uciszeniu się, wraz z nastąpieniem popołudnia, odgłosów biegania służby po schodach i uwijania się jej w pokojach, ogarnął mnie miły nastrój rojeń sennych.
Mój cichy mały pokoik wydał mi się ni to pieczara w morzu. Tonął cały w jednolitym białym i blado-zielonym zabarwieniu, przypominającym pianę i głębię wodną; bielony gzems dokoła sufitu był ozdobiony ornamentacją z muszel, w rogach sufitu snuły się postacie delfinów. Jedyna nawet plama barwna, jaką tworzył na tym tle jednostajnym czerwony atłas poduszeczki do szpilek, zbliżona była odcieniem do korala; w ciemnej, połyskującej lustrzanej szybie zwierciadła, przeglądać się mogły najady i syreny wodne. Zamknąwszy oczy, słyszałam przycichający ryk wiatru, którego poświsty uderzały o fasadę domu, niby napływająca fala o ścianę skalną. Słyszałam jak słabły i cichły w dali, niczym fala przypływu, oddalająca się od wybrzeża tam w górze — od świata, wznoszącego się tak wysoko, że przypływ najpotężniejszych fal, pęd najtęższych ich łamaczy mogły docierać do tych głębin podwodnych, jako cichy szept kołysanki jedynie.
Na tych rojeniach sennych upłynęło mi całe popołudnie aż do nadejścia wieczora, do chwili, kiedy Marta przyniosła lampę. Z pomocą jej zręcznych, usłużnych rąk ubrałam się szybko i, silniejsza, aniżeli tego rana, zeszłam na dół do błękitnego salonu sama, bez niczyjej asysty.
Jak się okazało, zakończył doktór John swój cykl wizyt lekarskich wcześniej niż zazwyczaj; jego sylwetka była pierwszą, z jaką spotkało się moje spojrzenie, gdy przestąpiłam próg salonu. Stał w zagłębieniu okiennym, naprzeciwko drzwi, zajęty odczytywaniem drobnego druku gazety przy resztce światła, jakie dawał mający się ku schyłkowi dzień. Ogień na kominku gorzał jasno, na stole, natomiast, stała niezapalona jeszcze lampa, a zastawa herbatnia nie była jeszcze wniesiona.
Moja matka chrzestna, moja czynna matka chrzestna, która, jak dowiedziałam się w następstwie, spędziła cały dzień poza domem, na wpół leżała na miękko wysłanym głębokim fotelu, drzemiąc w tej chwili. Syn jej na mój widok pośpiesznie podszedł do mnie. Zauważyłam, że stąpał bardzo ostrożnie, aby nie obudzić śpiącej: jego miękki głos nie miewał nigdy akcentów ostrzejszych; miarkowany, jak w tej chwili, obliczony był raczej na kołysanie do snu, aniżeli na budzenie z niego.
— To cichy mały pałacyk — château — zameczek — jak tutaj nazywają, — zaznaczył, zapraszając mnie do zajęcia miejsca przy oknie — nie wiem, czy pani miała możność zauważenia go podczas swoich spacerów; nie jest widzialny od strony gościńca; uszedłszy około mili angielskiej od Porte de Crécy, skręcić należy i pójść ścieżką, która niebawem staje się ocienioną aleją i prowadzi wzdłuż łąk do samych drzwi naszych. Nie jest to dom nowoczesny. Raczej zbudowany został w dawnym stylu Basse-Ville; nie tyle jako château, ile manoir — dwór — Nosi nazwę „La Terrasse“ dlatego, że front jego wznosi się sponad szerokiego porosłego murawą występu, z którego szereg stopni prowadzi wzdłuż zielonego zbocza ku alei. Niech pani spojrzy w tamtą stronę! Wschodzi księżyc, którego światło ślicznie przedziera się poprzez otwory pomiędzy gąszczem liści.
Gdzie właściwie księżyc nie wygląda pięknie? Czy istnieje pejzaż bardziej zacieśniony lub rozleglejszy, którego nie czarowałoby, nie otaczałoby aureolą szczególnej świętości lśnienie jego kuli? Różowy o płomiennym zabarwieniu wypływał on w owej chwili ponad niedalekim wałem. Podczas naszego obserwowania jego wznoszenia się coraz wyżej, przybrał on odcień bardziej złocisty i po krótkiej chwili wynurzył się zupełnie złoty już na rozjaśnione teraz niebo. Czy światło księżyca wpływało na doktora Brettona kojąco, czy gnębiąco? Czy przemawiało do niego swoją romantycznością? Sądzę, że tak. Mimo że nie był z rodzaju wzdychających trubadurów, westchnął, przyglądając mu się: westchnął z cicha, sam do siebie; westchnienie to było znać wtórem do jego myśli. Zbędnym byłoby zastanawiać się bliżej nad przyczyną chwilowego jego smętku. Wiem, że wzbudził go w nim widok piękna; myśl jego ulatywała niewątpliwie ku Ginevrze. Poczułam, że skoro wiem o tym, jest moim obowiązkiem wymienić imię tej, która wypełniała jego myśli. Był, oczywiście, w każdej chwili gotów najchętniej podjąć ten temat: w oczach jego wyczytałam żywe zainteresowanie, z trudnością hamowany pęd do mówienia o ukochanej i chęć dania upustu swoim uczuciom dla niej. Zawahałam się od czego zacząć, aby nie wprawić go w zakłopotanie, którego chciałam zaoszczędzić mu za wszelką cenę. Czułam, że wystarczy wymienić imię jego bogini, a wytryśnie od razu niepowstrzymany potok litanii miłosnej. Obmyśliłam wstępne zdanie:
— Czy wiadomo panu, że panna Fanshave podróżuje z panią Cholmondeley?
Otwierałam już usta, aby zadać mu to pytanie, kiedy nagle przekreślił moje plany poruszeniem innego tematu.
— Pierwszym moim zadaniem dzisiaj rano — rzekł i, wyzbywając się od razu wszelkich sentymentów i powracając na ziemię ze swojej wędrówki podobłocznej, usiadł na najbliższym krześle — było udać się na Rue Fossette, aby uspokoić waszą cuisinière — kucharkę — że jest pani w bezpiecznym schronieniu, w dobrych rękach. Niech sobie pani wyobrazi, że nie zdążyła ona wcale jeszcze zauważyć nieobecności pani w domu: była przekonana, że śpi pani spokojnie w sali sypialnej. Sądząc z tego, łatwo domyśleć się, jak starannie była pani doglądana i pielęgnowana!
— O, to zupełnie zrozumiałe — pośpieszyłam uspokoić go. — Gotton nie mogła nic więcej zrobić dla mnie poza przynoszeniem mi od czasu do czasu filiżanki ziółek, sławnej ich tisane, i kawałka chleba, ja zaś tak często w ciągu ostatniego tygodnia odmawiałam przyjęcia jednego i drugiego, że mogło uprzykrzyć się zacnej niewieście bezcelowe dreptanie z kuchni zakładowej na górę do sypialni, skończyło się też na tym, że tylko raz dziennie przychodziła przesłać mi łóżko. Proszę mi wierzyć jednak, że jest to istota bardzo dobra z natury, niewątpliwie też z przyjemnością usmażyłaby mi kotlet jagnięcy — ulubiony ich cotelette de mouton, — gdybym tylko była w stanie zjeść go.
— Jak mogła Madame Beck pozostawić panią zupełnie samą?
— Madame Beck nie mogła przecież przewidzieć, że rozchoruję się.
— Nerwowy system pani był w znacznym stopniu przyczyną jej cierpienia.
— Nie wiem jaka wina obciąża mój system nerwowy, faktem jest wszelako, że czułam się przeraźliwie zgnębiona.
— Wobec tego nie ma co karmić pani pigułkami czy kordiałami. Nie potrafią one skrzepić nikogo na duchu. Moja sztuka kończy się na progu hipochondrii, zagląda tylko i widzi izbę tortur, nie może jednak ani powiedzieć wiele, ani zrobić. Najbardziej przydałoby się pani wesołe towarzystwo; powinna pani możliwie mało pozostawać sama, używać dużo rozrywek i ruchu.
Milczałam w odpowiedzi na te uwagi, których słuszność najzupełniej uznawałam. Stale powtarzane, zgodnie z przyjętym w podobnych wypadkach zwyczajem, brzmiały one zupełnie rozsądnie.
— Miss Snowe — zaczął doktór John od nowa, wyczerpawszy znać, ku szczerej mojej uldze, dyskusję w sprawie mojego zdrowia, łącznie z moim systemem nerwowym — czy wolno mi zapytać panią o jej wyznanie? Jest pani katoliczką?
Podniosłam na niego oczy ze zdziwieniem.
— Katoliczką? — Nie. Co mogło nasunąć panu podobną myśl?
— Nasunął mi ją sposób, w jaki oddana pani została w moje ręce onegdaj wieczorem.
— Oddana zostałam w pańskie ręce?! Nie pamiętam nic w istocie. Mogę dowiedzieć się od pana dopiero szczegółów całego wydarzenia.
— Otóż stało się to w okolicznościach, które prawdziwie wprawiły mnie w zdumienie. Przez cały dzień zajęty byłem przy niebezpiecznie chorym na bardzo ciekawą chorobę pacjencie; wobec rzadkiego wydarzenia się cierpienia tego typu nastręczało leczenie szczególne trudności. Udało mi się kiedyś jednak obserwować podobny wypadek w jednym ze szpitali paryskich... Ale prawda! Niewiele może to panią interesować!... Uwolniłem się wreszcie od mojego chorego dzięki zaaplikowaniu mu środków, które ułagodziły najbardziej dokuczliwe i niepokojące objawy, jakie towarzyszą tej chorobie — gwałtowne bóle — udałem się też w drogę powrotną do domu. Najbliższy szlak mój, który obrałem ze względu na wyjątkowo ciemną, słotną i wietrzną noc, prowadził przez dolne miasto — Basse-Ville. Przejeżdżając mimo starego kościoła, należącego do zakonu mniszek — Béguines — dostrzegłem przy świetle palącej się ponad głęboką wnęką wejściową latarni — księdza, który dźwignął w górę ze schodków przed kościołem ciężki jakiś przedmiot. Latarnia płonęła dostatecznie jasno, aby wyraźnie uwypuklić rysy księdza, którego poznałem też od razu. Miałem okazję widywania go często u chorych zarówno bogatych, jak biednych, przeważnie jednak u tych ostatnich. Jak mi się wydaje, musi to być zacny starzec, znacznie lepszy niż większość współtowarzyszy jego posłannictwa w tym kraju. Przewyższa on ich w każdym razie walorami intelektualnymi i poczuciem obowiązku. Spojrzenie moje i księdza skrzyżowało się. Zawołał mnie, prosząc abym zatrzymał mój wehikuł. Ciężarem, dźwigniętym przez niego ze stopni kościoła, okazała się kobieta, zemdlona czy umierająca. Wyskoczyłem z wolantu.
— To pańska rodaczka — rzekł ksiądz. — Uratuj ją, doktorze, o ile żyje jeszcze...
— „Moją rodaczką“ — jak stwierdziłem wnet, okazała się nauczycielka języka angielskiego na pensji Madame Beck. Była nieprzytomna, blada, jak gdyby nie miała ani kropli krwi w żyłach, zmarznięta na kość nieledwie.
— Co to wszystko znaczy? — zapytałem.
— Ksiądz opowiedział mi ciekawą historię. Była pani podobno tego wieczora przy jego konfesjonale; uderzyło go niezwykłe wyczerpanie pani i wyraz cierpienia na jej twarzy, co, wraz z niektórymi wypowiedzianymi przez panią słowami...
— Słowami, wypowiedzianymi przeze mnie?!... Co mogłam powiedzieć?
— Wyznała pani niewątpliwie straszne jakieś swoje zbrodnie; nie zdradził jednak co to było. Pieczęć tajemnicy, obowiązująca spowiednika w sprawie wyznań, uczynionych mu przy konfesjonale, nałożyła knebel na jego gadatliwość i zarazem na moją ciekawość. Zwierzenia pani nie uczyniły jednak z zacnego tego księdza jej nieprzyjaciela. O ile mi się wydaje, tak bardzo było mu żal młodej osoby, która znalazła się poza domem w taką noc, że uważał za swój obowiązek prawego chrześcijanina bacznie obserwować panią po wyjściu pani z kościoła, aby nie utracić pani z oczu, dopóki nie dostanie się pani z powrotem pod własny dach. Możliwe, że godny kapłan, na wpół świadomie nawet, poszedł zarazem za głosem osobliwego swojego powołania i chciał przekonać się gdzie pani mieszka... Czy wyjawiła mu to pani w swojej spowiedzi?
— Nie wyjawiłam. Wprost przeciwnie, starannie unikałam cienia bliższych wskazówek w tym względzie. Co się zaś tyczy samego faktu mojego przystąpienia do spowiedzi, przypuszczam, że pan, panie doktorze, będzie uważał mój postępek za szalony. Proszę mi wierzyć jednak, że nie byłam w stanie oprzeć się chęci szukania ratunku tą drogą bodaj. Kto wie, czy całe moje postępowanie nie było wynikiem tego, co pan nazywa stanem „mojego systemu nerwowego“. Nie potrafię wypowiedzieć słowami tego co mnie nękało, zapewniam pana jednak, że dni moje i noce stały się nie do zniesienia. Nie przestawało dręczyć mnie nade wszystko poczucie okrutnej pustki i samotności. Uczucie to musiało wreszcie znaleźć jakieś ujście, o ile nie miało zabić mnie. Porównać je mogę jedynie z prądem (na pewno zrozumie pan mnie, panie doktorze), jaki przepływa przez serce, i jaki, o ile aneuryzmat, czy innego rodzaju stan chorobowy, zatyka naturalne jego drogi, szuka ujścia anormalnego. Potrzeba mi było towarzystwa, potrzebna mi była przyjaźń, potrzebna mi była rada. Nie mogąc znaleźć ani jednego z niezbędnych mi tych do życia czynników w całym pustym domu, poszłam szukać ich w kościele i w konfesjonale. To co mówiłam, nie było ani zwierzaniem się, ani opowiadaniem. Nie popełniłam nic złego: życie moje nie było dość czynne, aby mogło znaleźć się w nim miejsce na jakikolwiek ciemny uczynek ani wyimaginowany, ani rzeczywisty; tym samym więc, wszystko co uzewnętrzniłam z głębin własnej duszy, było mętną, rozpaczliwą skargą jeno.
— Lucy, powinnaby pani na pół roku co najmniej udać się w podróż: tak spokojna zazwyczaj natura pani stała się niemożliwie przedraźniona! Niech licho porwie Madame Beck! Czy ta fertyczna wdówka nie ma wcale oleju w głowie, żeby skazywać najlepszą swoją nauczycielkę na samotne zamknięcie przez całe lato?
— Nie było to wcale winą Madame Beck — rzekłam — nie jest to niczyją na całym świecie winą, nie chcę też, aby obarczano nią kogokolwiek.
— Kto więc zawinił, moja Lucy?
— Ja, doktorze Johnie, ja sama tylko i wielkie niewiadome, na którego szerokie barki składam chętnie góry potępienia; i ja i ono byliśmy tak wykuci, aby móc dźwigać mnie i mój Los.
— W takim razie ta właściwa winowajczyni, to „ja“ musi bardziej dbać o siebie na przyszłość — uśmiechnął się praktyczny, młody doktór, dodając: — moja recepta brzmi: zmiana powietrza, zmiana otoczenia. To nade wszystko. Powróćmy jednak do naszych spraw — do naszych jagniąt — jak mówią tutaj — à nos moutons. Jak dotychczas, père Silas — ojciec Silas (mówią, że jest Jezuitą) pomimo zręcznej swojej taktyki nie dowiedział się więcej, aniżeli pani chciała, aby wiedział: zamiast skierować dyktowaną gorączkowym majaczeniem wędrówkę swoją ku Rue Fossette — musiała pani istotnie mieć wysoką gorączkę...
— Nie, doktorze, gorączka spadła właśnie tej nocy. Niech pan nie posądza mnie o majaczenie. Wiem, że tak nie było.
— Niech i tak będzie! Była pani tak przytomna, jak ja w tej chwili. Zgadzam się nie wątpić o tym. Fakt jednak, że wędrówka pani skierowana została w stronę odwrotną, nie do pensjonatu. Tuż przy Béguinage, pośród wichru, ulewy i ciemności, i pod ich naporem, zemdlała pani i upadła. Ksiądz pospieszył pani na pomoc, a wnet, jak wiemy, zjawił się i lekarz także. Łącznymi siłami umieściliśmy panią w wehikule i przywieźliśmy tutaj. Père Silas, mimo że jest stary, sam zaniósł panią na górę i złożył na kanapie. Pozostałby niewątpliwie przy pani, tak samo jak ja, dopóki nie ocknęłaby się pani z omdlenia, gdyby w tej samej chwili nie przybiegł zdyszany wysłannik od umierającego pacjenta, którego tak niedawno opuściłem, a do którego wzywała nas obu ostatnia pomoc do niesienia: ostatnia wizyta lekarza i ostatnia przedśmiertna posługa kapłana; namaszczenie świętymi olejami, musiało być dokonane niezwłocznie. Pośpieszyliśmy obaj po społu: père Silas i ja; matka moja spędzała wieczór poza domem, poruczyliśmy więc panią opiece Marty, wydawszy jej polecenia, które spełniła z powodzeniem, jak się zdaje. A teraz, kiedy wie pani już wszystko, niech mi pani powie: jest pani katoliczką?
— Jeszcze nie — odparłam z uśmiechem. — Ale proszę, niech pan nie pozwoli, aby père Silas dowiedział się gdzie mieszkam; usiłowałby prawdopodobnie nawrócić mnie. Chciałabym tylko, aby wyraził mu pan, gdy go pan zobaczy, najserdeczniejsze moje podziękowania. O ile miałabym zbogacić się kiedykolwiek, nie omieszkam posłać mu trochę pieniędzy na jego jałmużny... Proszę, spójrz pan, panie doktorze: matka pańska obudziła się; powinien pan zadzwonić, aby przyniesiono herbatę.
Uczynił to, a kiedy pani Bretton wyprostowała się na fotelu, oburzona na samą siebie za ulegnięcie karygodnej słabości — jak uważała — zarazem bezwzgędnie zdecydowana przeczyć, aby miała uciąć drzemkę — żartobliwie natarł syn na nią.
— Ts... mamusiu, nie przerywaj sobie snu. Wyglądasz w twoim uśpieniu, jak obraz niewinności.
— W moim uśpieniu, Johnie Grahamie! Co ty pleciesz? Wiesz dobrze, że nigdy nie usypiam we dnie; zdrzemnęłam się tylko na chwilkę.
— Oczywiście! Na jedno mgnienie oka! Sen czarodziejski. Zawsze w takich wypadkach przypominasz mi Tytanię, mamo.
— Pewnie dlatego, że ty sam jesteś taki podobny do Spodka.
— Słyszała pani kiedykolwiek, miss Snowe, osobę tak dowcipną jak mama? Jest najdowcipniejszą kobietą jej tuszy i wieku.
— Zatrzymaj swoje komplementy dla siebie, mój paniczu i nie lekceważ własnej tuszy: zdaje się ona znacznie potęgować ostatnio. Powiedz sama, Lucy, czy nie jest on wiernym obrazem Johna Bulla, i to wcale nie w stadium początkowym jego okazałości? Był dawniej smukły jak węgorz, a teraz widzę zagrażające mu niebezpieczeństwo stania się bawołem. Zdradza skłonności pożeracza wołowiny[1]. Zapamiętaj sobie, Grahamie: jeśli roztyjesz się, wyprę się ciebie!
— Mogłabyś z równym skutkiem wyprzeć się samej siebie, mamo! Bo widzi pani, miss Lucy, jestem niezbędny do szczęścia naszej Starszej Pani. Uschłaby, zżółkłaby i zzieleniałaby z melancholii, gdyby zbrakło jej moich niegodziwych sześciu stóp do pomstowania na nie. Utrzymuje ją to przy życiu — nie daje zakisnąć zdrowemu zaczynowi jej humoru.
Oboje siedzieli teraz naprzeciwko siebie wzajem, po obu stronach kominka. Żartobliwe utarczki ich nie ujawniały osobliwych skarbów uczuć, ale wyraz twarzy i oczu każdego z nich stokrotnie wynagradzał ten brak. Najcenniejszy, największy skarb całego życia pani Bretton zamykał się w granicach łona jej syna; w jego sercu pulsowało najżywsze jej tętno. Co się jego tyczy, dzielił on swoje uczucia pomiędzy miłość synowską a innego rodzaju miłość; niewątpliwie też była beniaminkiem jego ta inna, jako zrodzona ostatnio. Ginevra! Ginevra! Czy wiadomo już było pani Bretton u czyich stóp złożyło swoje serce jej własne młode bóstwo? Czy pochwaliłaby ten wybór? Trudno byłoby mi odpowiedzieć na to; niewątpliwie jednak, gdyby znała istotny stosunek panny Fanshave do Grahama, jej zmienne nastroje, przechodzące od chłodu do przymilania mu się, od odpychania go do wabienia; gdyby mogła podejrzewać bodaj jak boleśnie raniła go ta syrena; gdyby mogła być naocznym świadkiem, jakim ja byłam, gnębienia go przez zwodnicę, świadkiem dręczenia go wyróżnianiem w jego obecności człowieka, nie dorównywającego mu pod żadnym względem, człowieka, czynionego przez nią narzędziem upokorzenia Grahama — o, niewątpliwie nazwałaby pani Bretton Ginevrę głupią gęsią, czy też przewrotną kobietą, albo też jednym i drugim zarazem. I ja także byłam najzupełniej tego samego zdania.
Ten drugi wieczór przeszedł równie mile, jak pierwszy — bodaj nawet jeszcze milej; korzystaliśmy z łatwiejszej i głębszej wymiany myśli. Nie powracaliśmy już więcej do dawnych trosk, znajomość nasza była mocniej ugruntowana, czułam się jeszcze szczęśliwsza, swobodniejsza i bardziej zadomowiona tutaj. Tej nocy, zamiast usnąć wśród płaczu, pogrążyłam się w krainę marzeń sennych, dostawszy się do niej ścieżką, obrzeżoną miłymi jeno myślami.