Villette/Rozdział XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Villette |
Rozdział | Długie wakacje |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Rój“ |
Data wyd. | 1939 |
Druk | Drukarnia „Linolit“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Róża Centnerszwerowa |
Tytuł orygin. | Villette |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Dokąd zawędrowała dusza moja podczas długiego tego omdlenia, nie umiałabym powiedzieć. Zachowała ona na zawsze w tajemnicy to, co widziała, jak i to również w jakie dziwne tej nocy zapuściła się okolice. Nie podszepnęła ani słówka o tym pamięci mojej, pogrążywszy wyobraźnię moją w otchłań zapomnienia i nieprzerwanego milczenia. Wzleciała może na wyżyny i ujrzała z dala wiekuiste schronienie swoje, mając nadzieję, że pozwolą jej wreszcie spocząć w spokoju, łudząc się, że jej bolesny związek z materią został zerwany ostatecznie. W chwili, kiedy wyobrażała to sobie, mógł jeden z aniołów bożych ostrzec ją, aby nie przestępowała wrót rajskich i sprowadzić ją z powrotem na ziemię, ponownie wcielając rozedrganą, łkającą, opierającą się, w dawne nędzne jej ramy, wyziębione i zmarnowane, w ramy, z którymi łączność nierozerwalna przykrzyła się jej nad miarę od dawna już.
Wiem, że z uczuciem bólu i niechęci przekroczyła ponownie próg swojego więzienia, przy czym z głębi jej wydarł się jęk potężny, a całą nią wstrząsnął dreszcz przeciągły. Niełatwo było dokonać ponownego sprzężenia Ducha z Materią; ich powitaniu wzajemnemu nie towarzyszyło ciepło serdecznego uścisku, ale rozpoczynająca się ponownie tortura walki.
Najsampierw odzyskałam zmysł widzenia: ujrzałam przed sobą bezmiar czerwony, niby morze krwi; obezwładniony chwilowo zmysł słuchu powrócił do mnie ogłuszając uszy moje szumem głośnym, podobnym do huku grzmotu; odzyskanie przytomności zaznaczyło się przede wszystkim gwałtownym wstrząsem lęku. Usiadłam, oszołomiona, zdumiona, niezdolna zdać sobie sprawy w jakie okolice zawędrowałam, wśród jakich istot dziwnych zbudziłam się ponownie do życia. Zrazu nie wiedziałam nic i rozglądałam się z zaciekawieniem dokoła: ściana nie była ścianą, lampa nie wydawała się lampą. Powinna byłam zdawać sobie sprawę z tego co właściwie nazywamy zjawą, jak zdawałam ją sobie z przedmiotów najzwyklejszych. Chcę powiedzieć przez to, że wszystko, na co padły moje oczy, uderzyło mnie upiornością swoją. Rychło wszakże odzyskały zmysły moje uprzednią sprawność, cały proces życia wznowił dla mnie zwykły, regularny swój tryb.
Nie wiedziałam jednak wciąż jeszcze gdzie się znajduję: po chwili dopiero zorientowałam się, że zostałam zabrana i przeniesiona z miejsca, na którym upadłam: Nie leżałam na najniższym stopniu schodów wejściowych do kościoła; mury, sufit i okna oddzielały mnie od nocy i burzy. Wniesiona zostałam do jakiegoś domu, do czyjego domu jednak?
Przychodził mi do głowy pensjonat jedynie — szkoła żeńska z Rue Fossette. Na wpół przytomna jeszcze, usiłowałam zorientować się do którego pokoju w nim zostałam wniesiona: do większej sali sypialnej, czy do jednej z małych sypialek? Byłam zdziwiona, nie mogłam bowiem poznać ani jednego mebla, który pamięć moja mogłaby skojarzyć z którąkolwiek. Brakło tu pustych białych łóżek, nie było także długiego szeregu okien.
„Nie położono mnie w pokoju Madame Beck — to pewne“ — pomyślałam. Nagle wzrok mój padł na fotel, obity błękitnym adamaszkiem. Stopniowo wykrywać zaczęłam obecność innych jeszcze krzeseł i foteli tak samo pokrytych, aż wreszcie złożyła się całość bezpośredniego mojego otoczenia na widok miłego, zacisznego saloniku, z kominkiem, na którym jasnym, wesołym ogniem buzowały szczapy smolne, rzucając świetlne błyski na płowe tło dywanu z jaskrawo-błękitnymi arabeskami na nim, na blado-kremowe ściany, po których, pośród splątanego gąszczu złotawych liści i łodyg wiły się lekkie, nie kończące się girlandy lazurowych niezapominajek. Przestrzeń pomiędzy dwoma oknami, suto zadrapowanymi błękitną, zebraną ku górze, kotarą wypełniało zwierciadło w złoconych ramach. W zwierciadle tym ujrzałam siebie samą, leżącą nie na łóżku, ale na kanapie. Wyglądałam widmowo; oczy moje rozwarte były szerzej i wpadnięte głębiej, aniżeli zazwyczaj, stanowiąc dziwny kontrast z wychudzoną, szaro-ziemistą twarzą. Teraz już stało się dla mnie oczywiste, że pokój, w którym znajdowałam się był obcym, nieznanym mi pokojem w obcym, nieznanym mi domu.
Równie oczywiste nieomal było dla mnie, że mózg mój nie powrócił jeszcze do normy, im dłużej bowiem wpatrywałam się w obity błękitnym adamaszkiem fotel, tym bardziej wydał mi się on znajomy, tak samo zresztą jak okrągła kanapka. Nieco mniej znajomy, przypominający mi jednak coś znanego wydał mi się okrągły stół pośrodku, nakryty błękitną serwetą obrzeżoną szlakiem z liści w barwach jesiennych. Nade wszystko jednak bliskimi znajomymi wydały mi się dwa małe stołeczki, obite haftowaną ręcznie materią, a także niewielkie, ujęte w hebanowe ramy krzesło, którego grzbiet i siedzenie obite były ręcznie również wyhaftowanymi na ciemnym tle, jaskrawymi kwiatami.
Uderzona widokiem znanych mi dobrze sprzętów, zaczęłam rozglądać się i badać bliżej. Dziwne to, doznawałam wszelako wrażenia, jak gdybym nagle znalazła się wśród dawnych przyjaciół; i szkockie znane powiedzenie — „auld lang syne“ — dawne dobre czasy — uśmiechało się do mnie z każdego kąta. Na gzymsie kominka umieszczone były dwie owalne miniatury, których perły nad wysoko spiętrzonymi pudrowanymi koafiurami wraziły mi się od dawna w pamięć, tak samo jak aksamitne obramowanie dokoła smukłych białych szyj, sute fałdy muślinowych chusteczek-krzyżówek, a nawet deseń koronkowych mankietów, zdobiących rękawy. Na tym samym gzemsie kominkowym stały również dwie wazki chińskie, pozostałości dawno wytłuczonego serwisu, gładkie i połyskujące jak emalia, kruche i cienkie jak łupinka jajek. W samym środku gzemsu umieszczona była, mając służyć widocznie za główną ozdobę, — klasyczna grupa z alabastru, przechowywana pod szkłem. Umiałabym wyliczyć na pamięć wszystkie zadraśnięcia, wszystkie najdrobniejsze szczerby na tych zabytkach zupełnie jak gdybym była clairvoyante — jasnowidzącą. Nade wszystko wszakże były tu dwie zasłonki-ekraniki, ozdobione nader starannie i drobiazgowo wykonanymi rysunkami ołówkowymi, utworzonymi z tak cieniuchnych kreseczek, jak najsubtelniejsze rysunki piórkowe. Wpatrując się w nie, przypomniałam sobie godziny, podczas których pochylona była nad nimi głowa dziewczęca, trzymająca ołówek pensjonarki w słabych, cierpliwych, gorliwie pracujących palcach, w tej chwili bardziej podobnych do palców szkieletu.
Gdzie znajdowałam się? Dokąd zostałam przeniesiona? Nie tylko do jakiego zakątka świata, ale do jakiego roku Pańskiego? Wszystkie te przedmioty pochodziły bowiem z dawnych, bardzo dawnych dni i z dalekiego kraju. Pożegnałam się z nimi przed dziesięciu laty; od czternastego roku mojego życia nie zetknęłam się z nimi nigdy więcej już. Słabym, ale dosłyszalnym głosem szepnęłam: — „Gdzie jestem?“
Sylwetka czyjaś, dotychczas nie zauważona przeze mnie, poruszyła się, wstała i zbliżyła się ku mnie; sylwetka, odcinająca się od otoczenia, a tym samym bardziej jeszcze wikłająca dla mnie zagadkę. Przyjrzawszy jej się bliżej, przekonałam się, że musiała to być służąca, sadząc z kolorowej perkalikowej jej sukni i typowego czepeczka na jasnych włosach. Nie mówiła ani po francusku, ani po angielsku, nie mogłam też porozumieć się z nią, aby dowiedzieć się od niej czegoś, zasięgnąć tak bardzo interesujących mnie informacyj. Zwilżyła mi tylko czoło i skronie chłodnym jakimś i mile pachnącym płynem, poprawiła poduszki pod moją głową, gestem dała mi do zrozumienia, abym nic nie mówiła, po czym usiadła przy nogach kanapy.
Usiadłszy zajęła się ponownie swoją robotą na drutach, mogłam więc przyglądać się jej swobodnie, pochylonej nad migającymi w jej rękach narzędziami pracy. Zdumiona byłam skąd wzięła się ona tutaj i co może mieć wspólnego z środowiskiem, tak bliskim mi z czasów mojego dziecięctwa. Bardziej jednak jeszcze zdumiewało mnie co owo środowisko i owe czasy mogą mieć teraz wspólnego ze mną.
Zbyt wyczerpana abym mogła zbadać intrygującą tę zagadkę, usiłowałam pogodzić się z niemożnością rozwiązania jej, mówiąc sobie, że musi to wszystko być niepojętą jakąś omyłką, snem, czy fantasmagorią rozgorączkowanej, chorej wyobraźni. W głębi duszy wiedziałam jednak, że nie jest to ani omyłką, ani snem, ani fantasmagorią: nie spałam, ani też nie fantazjowałam będąc najzupełniej przytomna i trzeźwa. Wolałabym, aby pokój, w którym znajdowałam się, nie był tak dobrze oświetlony; nie dostrzegłabym może tak dokładnie małych obrazków, ozdób, zasłonek, haftowanego pokrycia krzesła. Wszystkie te przedmioty, tak samo jak meble obite błękitnym adamaszkiem, były w rzeczywistości identycznie takie same, jak te, które tak dobrze pamiętałam i które były tak bardzo mi bliskie, jako że znajdowały się niegdyś w salonie mojej matki chrzestnej w Bretton. Wydawało mi się jedynie, że sam pokój jest zmieniony zarówno pod względem swojego obszaru, jak rozplanowania.
Przyszedł mi na myśl Bedreddin-Hassan, przeniesiony we śnie z Kairu do wrót Damaszku. Czyżby i mnie także dobry geniusz jakiś, który sfrunął na skrzydłach wichru i zabrał mnie ze stopni schodów wejściowych do kościoła, a potem uniósł „mnie w powietrze“, jak czytamy w baśni wschodniej i przeniósł ponad góry, ponad kraje, ponad morza i oceany, spokojnie złożył przy ognisku domowym w starej kochanej Anglii? Ale nie; wiem, że — owo ognisko domowe zagasło już od dawna, nie mógł więc złożyć mnie przed nim mój duch opiekuńczy, zwłaszcza, że mieszkańcy domu, w którym płonęło to ognisko, przenieśli się daleko, uniósłszy wraz z sobą swoje Penaty i Lary.
Służąca odwróciła w tej chwili głowę w moją stronę i, widząc, że mam oczy otwarte, zdradzające wyrazem swoim — tak jej wydało się przynajmniej — podniecenie i zaniepokojenie, odłożyła robotę, i podeszła do małego stolika, nalała trochę wody z karafki do kieliszka, odmierzyła do niego pewną ilość kropel z buteleczki, z kieliszkiem w ręku zbliżyła się do mnie i podała mi lekarstwo. Jaki to ciemno-zabarwiony napój? Jaki eliksir czarodziejski, czy roztwór zaczarowany?
Nie pora była już jednak pytać się o to — od razu posłusznie przełknęłam podany mi lek. Spokój zapanował w moich, tak wzburzonych przed chwilą myślach; mózg mój zalała fala dobroczynna, coraz milej kojąca, niby balsam zbawczy. Bolesna słabość opuściła moje członki, mięśnie moje obezwładniła senna drętwota. Utraciłam możność poruszania się, że jednak równocześnie utraciłam i chęć także wykonywania jakichkolwiek ruchów, nie było to dla mnie żadną przykrością. Uważna służąca postawiła ekran pomiędzy mną a światłem; widziałam ją podnoszącą się, aby to uczynić, nie przypominam sobie wszakże, abym miała widzieć ją siadającą ponownie na zajmowane przez nią uprzednio miejsce. W przerwie pomiędzy dwoma tymi aktami zasnęłam.
Kiedy przebudziłam się, wszystko uległo ponownej zmianie. Otaczało mnie pełne światło dzienne; nie było to wszakże rozsłonecznione światło dnia letniego, raczej ołowiana posępność słotnej jesieni. Byłam pewna teraz, że jestem w „pensionnat de demoiselles“. Utwierdził mnie w tym mniemaniu siekący o szyby deszcz, świst i wycie wichru wśród drzew, które wskazywały na istnienie ogrodu poza oknami, chłód, białość i osamotnienie, pośród których leżałam. Mówię „białość“, bowiem białe dymkowe zasłony, opuszczone przy francuskim moim łóżku, odcinały mi widok na wszystko inne.
Rozchyliłam je i wyjrzałam. Oko moje, nastawione na ujrzenie długiej, obszernej, malowanej na biało sali, zamrugało zdumione widokiem ograniczonej przestrzeni niewielkiego pokoju o blado-zielonych ścianach barwy wody morskiej. Zamiast pięciu wielkich, niczym nie osłoniętych okien było jedno tylko, wysokie, ocienione kunsztownymi fałdami muślinowych firanek, a zamiast dwóch tuzinów drewnianych meblowych umywalek, na każdej z których stała miska i dzbanek, była tu toaleta, strojnie, niby dama wybierająca się na bal, zadrapowana białymi przejrzystymi zwojami muślinu, upiętymi na różowym spodzie: toaletę wieńczyło ślicznie wypolerowane, spore zwierciadło, pod którym leżała elegancka poduszeczka do szpilek, przybrana dokoła falbanką z koronki. Ten stół toaletowy wraz ze stojącym przed nim niskim fotelikiem obitym biało-zielonym kretonem w kwiaty i marmurową umywalnią z blado-zielonym porcelanowym garniturem do mycia wystarczały w zupełności jako umeblowanie małego tego pokoju.
Czytelniku! Byłam przerażona! Z jakiego powodu? — gotów jesteś zapytać się. Cóż było takiego w tym skromnym, ale pełnym wdzięku sypialnym pokoju, co mogło przerazić tak dalece najbardziej nawet lękliwą, nieśmiałą osobę? Otóż to jedno tylko: sprzęty te nie mogły być rzeczywistymi, solidnymi fotelami, zwierciadłami i umywalniami — zjawami ich tylko co najwyżej — o ile zaś należałoby odrzucić hipotezę taką, jako nazbyt nieprawdopodobną, — co przyznaję, uczyniłam właśnie — nie pozostawało nic innego, jak tylko dojść do wniosku, że mój własny umysł uległ znać zaćmieniu, innymi słowy, że muszę być chyba chora i fantazjować. I w tym razie wszakże zaćmienie to musiało być osobliwego rodzaju, niepodobne do żadnego innego, jakiemu zdarzyło się kiedykolwiek dręczyć umysł ludzki.
Znałam — niepodobieństwem było, abym ich nie znała — zielony kreton, służący za obicie niskiego tego fotelika; znany mi był kunsztownie powyginany kszałt przytulnego tego krzesła; znałam rzeźbioną, błyszczącą ramę tego zwierciadła; połyskliwą bladą zieloność porcelanowego garnituru na tej umywalni, samą tę umywalnię także z jej szarym marmurowym blatem wierzchnim, z lekka rozłupanym w jednym rogu. Wszystkie te tak pamiętne mi sprzęty musiałam wszak poznać i powitać jako starych znajomych, tak samo, jak poprzedniego wieczora poznałam i powitałam meble z różanego drzewa, draperie i porcelanę w salonie.
Bretton! Bretton! i wydarzenia sprzed dziesięciu lat odbijały się w tym lustrze. Dlaczegożby jednak miało wskrzesnąć tak żywo w mojej pamięci Bretton i czternasty rok mojego życia? Dlaczego, skoro odżyły one w ogóle, nie odżyły całkowicie? Dlaczego narzuciła się mojemu wzrokowi wizja samych sprzętów tylko, gdy pokoje i całe środowisko były zupełnie inne? Tę, zalotnie przybraną falbankami z nicianych koronek i złotymi perełkami, poduszeczkę do szpilek, zrobioną ze szkarłatnego atłasu, miałam takie same prawo znać, jak miałam prawo znać zasłonki: i pierwsze i drugie były dziełem własnych moich rąk. Usiadłszy na łóżku, sięgnęłam po poduszeczkę, aby przyjrzeć jej się bliżej. Tak.. Oto litery „L. L. B.“, wyhaftowane złotymi perełkami i okolone owalnym wianuszkiem zrobionym atłaskowym białym haftem. Były to początkowe litery imienia i nazwiska mojej matki chrzestnej: „Luiza Lucy Bretton“.
Czy jestem w Anglii? W Bretton? — przyszło mi na myśl; pośpiesznie też rozsunąwszy kotary przy oknie, wyjrzałam na zewnątrz, aby zorientować się gdzie jestem, licząc na to, że zobaczę spokojne, stare, miłe oku budowle i czystą, ułożoną ze starych fliz kamiennych jezdnię ulicy Ś-tej Anny, na której końcu zarysują się przede mną strzeliste wieże katedry. Gdyby zaś nie miał odsłonić się przede mną ten właśnie widok, liczyłam raczej na ujrzenie którejś z ulic w Villette, albo też ulicy w jakimś miłym starym mieście angielskim.
A tymczasem zamiast tej wizji, miałam przed sobą taras z murawy, wyzierający spoza zagęszczonego dokoła wysokich szyb okiennych obramowania z liści i opadający ku soczystej łące gazon ocieniony drzewami, które wyrastały z gruntu, położonego poniżej — wysokimi drzewami leśnymi, jakich nie widziałam od dawna już. Uginały się one teraz, smagane podmuchami październikowego wichru; pomiędzy ich pniami dostrzegłam aleję, żółcącą się grubą warstwą jesiennych liści, których mnóstwo wirowało w powietrzu, podcinane tym samym wichrem. Nie mogłam widzieć dalszych planów krajobrazu, domyślałam się jednak, że okolica zamknięta poza wysokimi tymi bukami musi być płaska i nizinna. Miejscowość zdawała się jak gdyby odcięta od świata i była zupełnie nieznana, zdecydowanie obca.
Położyłam się ponownie. Łóżko moje umieszczone było w małej wgłębionej alkowie. Wystarczyło odwrócić głowę ku ścianie, aby wykluczyć sprzed oczu cały pokój wraz z tak bardzo oszołamiającymi mnie jego akcesoriami. Wykluczyć? Nie! Układając się odpowiednio na łóżku, celem odcięcia się od reszty pokoju, a tym samym od związanych z nim narzucających mi się natrętnie wspomnień, ujrzałam na zielonej przestrzeni ściany pomiędzy podniesionymi i upiętymi w górze firankami szeroką pozłacaną ramę, okalającą portret. Była to dobrze namalowana akwarela, jakkolwiek traktowana szkicowo jedynie; głowa chłopca, świeża, młodzieńcza, jak żywa, jak gdyby miał przemówić. Chłopiec wydawał się szesnastolatkiem, jasnej cery ze zdrową, młodą krwią, omal nie wytryskującą mu z policzków, z długimi włosami, kasztanowatymi o słonecznym blasku. Oczy chłopca patrzyły przenikliwie, usta zarysowane miał ładnie wygiętym łukiem, ułożone do wesołego uśmiechu. Na ogół była to twarz niezmiernie pociągająca, dla tych zwłaszcza, którzy mogli rościć prawo do serdeczniejszych uczuć ze strony pierwowzoru — dla rodziców jego, na przykład, czy sióstr. Byle romantyczna pensjonarka mogłaby zakochać się w samym tym portrecie jego. W oczach chłopca było coś takiego, co pozwalało przypuszczać, że gdy dorośnie i dojrzeje, błyskawicznie zapłonie w nich iskra żywego odzewu na wezwanie miłosne: trudniej byłoby przewidzieć, czy dochowają one wiernie żaru tego uczucia. Kapryśny zarys pięknych jego ust był ostrzeżeniem niejako, że zbyt wyraźnie okazywana mu, zdobyta bez większego wysiłku z jego strony miłość łatwo spotkać się może z jej lekceważeniem przez niego.
Usiłując przyjąć każde nowe odkrycie ze spokojem, na jaki tylko zdolna byłam zdobyć się, szepnęłam sama do siebie: „O, ten portrecik wisiał zazwyczaj w pokoju jadalnym nad kominkiem. Zawsze wydawało mi się, że umieszczono go zbyt wysoko. Pamiętam, że zwykłam włazić na taburet fortepianowy, aby zdjąć ten portret ze ściany, wziąć go do ręki i napatrzeć się tym wesoło iskrzącym się oczom, których błysk spod orzechowych rzęs zdawał się uwięzionym na płótnie uśmiechem. Pamiętam też jak bardzo podobało mi się żywe zabarwienie policzków i wyraz oczu. Trudno było mi także wyobrazić sobie coś bardziej uroczego niż ten wykrój ust, czy zarys podbródka; i ja nawet w ówczesnej nieświadomości swojej czułam jak bardzo są one piękne, rozważałam też zadawane sobie samej pytanie:
— Czy możliwe, aby to, co tak bardzo czaruje, zdolne było zarazem ranić boleśnie?
Pewnego razu, tytułem próby, podniosłam maleńką Miss Home i powiedziałam jej, aby przyjrzała się portretowi.
— Podoba ci się ten portret, Polly? — zapytałam. — Ale mała nie odpowiedziała nic, wpatrywała się tylko długo w malowaną twarz chłopca, wreszcie wrażliwe oczy jej omroczył cień smutku.
— Niech mnie pani spuści na podłogę — rzekła.
Spuściłam ją, pomyślawszy:
— I to dziecko również wyczuwa podświadomie czar niebezpieczny, jakim tchną rysy chłopca.
Wszystko to odżyło nagle w mojej pamięci.
— Tak, miał wady, niewątpliwie, mimo to rzadko spotkać można było naturę subtelniejszą, szlachetniejszą i bardziej rycerską.
Rozważania moje znalazły wyraz ostateczny w głośnym wypowiedzeniu imienia: „Graham!“
— Graham! — powtórzył głos jakiś, odzywający się tuż przy moim łóżku. — Chce pani widzieć Grahama?
Podniosłam oczy. Zagadka wikłała się coraz bardziej; zdumienie moje doszło do punktu kulminacyjnego. O ile niesłychanie dziwnym wydało mi się dostrzeżenie dobrze zapamiętanego portreciku na ścianie tego pokoju, tym dziwniejszy i bardziej niepojęty czekał mnie widok, kiedy odwróciłam głowę i spotkałam się oko w oko z nie mniej dobrze zapamiętaną postacią kobiecą. Przede mną stała niewiasta, której istotność — bynajmniej nie zjawowa z racji dość pokaźnej jej tuszy — nie mogła ulegać wątpliwości. Niewiasta była dostatnio ubrana we wdowie jedwabie i w czepeczek koronkowy, zręcznie upięty na jej macierzyńsko dostojnych, mocno siwiejących włosach. Twarz jej tchnęła dobrocią: zbyt wyrazista i energiczna, aby mogła być nazwana piękną, świadczyła po dawnemu o rozumie i charakterze. Bardzo niewiele zmieniła się, może nieco tylko spoważniała, trochę też przybladła. Nie podobna było wątpić, że to moja chrzestna matka, a nie wizja jedynie pani Bretton, czy zjawa jej widmowa.
Zachowałam pozorny spokój, byłam jednak niezmiernie podniecona, serce moje tłukło przyśpieszonym gwałtownie tętnem, cała krew spłynęła mi z twarzy, zesztywniałej nagle i zmrożonej.
— Gdzie jestem, proszę pani? — zapytałam.
— W bardzo bezpiecznym schronieniu; dobrze umieszczona na razie; może pani pozostać u nas zupełnie spokojnie dopóki nie powróci pani do zdrowia; tymczasem jeszcze sprawia pani wrażenie osoby chorej.
— Jestem zupełnie oszołomiona; nie wiem czy mam wierzyć świadectwu moich zmysłów, czy może omamiają mnie one i w błąd wprowadzają. Mówi pani po angielsku; nie mylę się wszak?
— Słyszy pani to chyba? Ja sama byłabym zdumiona, gdybym miała prowadzić dłuższą rozmowę po francusku.
— Pochodzi pani z Anglii?
— Niedawno przybyłam stamtąd. A pani, czy dawno jest w tym kraju? Jak widzę, zna pani mojego syna?
— Czyżby? Możliwe, że znam. Czy to syn pani na tym portrecie?
— Tak, to jego portret kiedy był małym chłopcem. Patrząc właśnie na ten portret, wymieniła pani jego imię.
— Graham Bretton?!
Starsza kobieta skinęła głową.
— Mówię zatem z panią Bretton, pochodzącą z Bretton?
— Oczywiście. A pani, jak słyszę, jest nauczycielką języka angielskiego w jednej ze szkół tutejszych: syn mój mówił mi o tym.
— Kto znalazł mnie i gdzie, proszę pani?
— Syn mój opowie pani o tym wszystkim, nie od razu jednak. Jest pani teraz jeszcze zbyt słaba i oszołomiona, aby móc rozmawiać; niech pani postara się zjeść to, co pani przyniosą na śniadanie, a potem zasnąć.
Bez względu na wszystko co przeszłam, pomimo zmęczenia fizycznego, zaburzeń duchowych, i narażenia się na wpływ fatalnej niepogody — stan mój poprawił się wyraźnie. Spadła gorączka, będąca głównym fizycznym objawem chorobowym i podkopująca mój organizm; dzięki temu może, ja, która od dziewięciu dni nie byłam w stanie przełknąć kęsa strawy, cierpiąc tylko nieustannie na męki pragnienia, poczułam nagły głód, rzuciłam się też łapczywie na suszoną grzankę, którą pozwolono mi dodać do przyniesionej na śniadanie filiżanki herbaty. Był to wprawdzie mały kawałek tylko, wystarczył jednak: podtrzymał moje siły aż do czasu, kiedy w dwie godziny później służąca podała mi filiżankę bulionu i sucharek.
Zaczęło zmierzchać się, wicher nie przestał jednak dąć z nieosłabłą gwałtownością, a deszcz lał w dalszym ciągu strumieniami. Leżenie w łóżku uprzykrzyło mi się i zmęczyło mnie. Pokój, jakkolwiek ładny i przytulny, był mały. Miałam wrażenie zamknięcia, tęskno mi też było do wyjścia z niego i zaznania zmiany. Przygnębiająco oddziaływał na mnie również zgęszczający się zmrok i nieco przenikliwy chłód. Pragnęłam oglądać coś innego widzieć ludzi, ogrzać się przy kominku. Nie przestawałam poza tym myśleć o synu dostojnej starszej niewiasty: kiedy zobaczę go? Niewątpliwie nie wcześniej, aż nie wyjdę z tego pokoju.
Służąca przyszła przesłać mi łóżko na noc. Chciała w tym celu otulić mnie kołdrą i posadzić na fotelu, odmówiłam jednak i zaczęłam ubierać się. Po ukończeniu tego procesu usiadłam, aby wytchnąć nieco po bądź co bądź męczącym jeszcze dla mnie zadaniu. W tej pozycji zastała mnie pani Bretton, która weszła w tej chwili do pokoju.
— Ubrana? — uśmiechnęła się w sposób tak dobrze mi znany i pamiętny. Uśmiech jej był miły, jakkolwiek bynajmniej nie łagodny.
— Czujesz się więc lepiej, moje dziecko? Odzyskałaś zupełnie siły?
Przemawiała do mnie w sposób tak dalece przypominający jej dawne zwracanie się do mnie, że przyszło mi na myśl, czy nie zaczyna mnie poznawać. Ten sam ton z lekka protekcjonalny i serdecznie opiekuńczy brzmiał w jej głosie; zachowała przy mówieniu do mnie ten sam wyrozumiale życzliwy wyraz twarzy, z jakim spotykałam się z jej strony, będąc podlotkiem, i jaki tak bardzo lubiłam. Wiedziałam wówczas, że ten ton z lekka protekcjonalny nie jest oparty u niej na poczuciu własnego majątku, czy wyższej jej pozycji socjalnej (pod tym względem zresztą nie zachodziła pomiędzy nami nierówność, należałam do tej samej klasy towarzyskiej co ona), ale jedynie na usprawiedliwionych podstawach przewagi wieku. Był to z jej strony naturalny stosunek wyniosłe opiekuńczy, drzewa do trawy. Nie krępując się też, poprosiłam, aby pozwoliła mi zejść na dół.
— Zbyt smutno i zimno jest mi w tym pokoju — wytłomaczyłam się.
— Jak najchętniej, o ile czujesz się dość silną, moje dziecko, do zniesienia tej zmiany — odparła. — Chodźmy więc — dodała, ujmując mnie pod ramię. Zeszłyśmy w ten sposób o jedno piętro niżej po wysłanych dywanem schodach na podest, na który otwarte były wysokie drzwi, wiodące do znanego mi już błękitnego salonu. Jak wesoło i przytulnie wyglądał w świetle lampy z bursztynu i różowej łunie ognia, płonącego na kominku! Dla dopełnienia pociągającego obrazu przygotowany był stół do herbaty, do której nakryto w sposób typowo angielski. Poznałam od razu tak bardzo pamiętne mi nakrycie; masywny srebrny samowar staroświeckiego kształtu urny, srebrny również spory dzbanek do mleka, cienkie, przezroczyste nieomal jak szkło, porcelanowe filiżanki, i takież spodeczki i talerzyki, ciemno-szkarłatne z bogato złoconymi obwódkami. Pamiętałam nawet rodzaj drożdżowego ciasta, pieczonego w specjalnej formie, którego nie brakło nigdy przy podwieczorku w Bretton. Graham lubił je, i teraz także, jak zawsze, stało ono przy nakryciu jego wraz ze srebrnym nożem i widelcem do krajania ciasta. Spodziewano się zatem przyjścia Grahama na herbatę; może był już w domu i za kilka minut zobaczę go...
— Proszę, usiądź dziecko — uprzejmie zaproponowała mi moja przewodniczka, wyczuwszy znać, że, przekraczając próg pokoju, zachwiałam się zlekka. Doprowadziła mnie do kominka i chciała posadzić mnie na kanapce, ja jednak, w obawie, aby tuż przy ogniu nie było mi za gorąco, minęłam kanapkę i w cieniu jej znalazłam krzesełko, które wydało mi się bardziej odpowiednie dla mnie. Narzucanie swojej woli komukolwiek nie było nigdy zwyczajem pani Bretton, i tym razem także nie zaoponowała i pozwoliła mi usiąść gdzie chciałam. Nie dała mi jednak ruszyć się i sama przyniosła mi filiżankę herbaty, po czym zabrała się do czytania gazety. Lubiłam niegdyś przypatrywać się ruchom mojej matki chrzestnej; były takie młode i takie sprawne. Pani Bretton musiała mieć teraz około pięćdziesięciu lat, a może pięćdziesiąt z ogonkiem, ani duch jej wszakże, ani ciało nawet, nie zdawały się być poważniej draśnięte zębem czasu. Mimo że okazałej tuszy, była zwinna i zręczna, pogodna przeważnie, chwilami jednak potrafiła być gwałtowna. Dobry stan zdrowia i wesołe usposobienie utrzymywały niezmiennie wiosenną jej świeżość.
Zauważyłam, że, czytając, nadsłuchuje — prawdopodobnie na przyjście syna. Nie należała do osób, zwykłych przyznawać się do niepokoju, burza srożyła się jednak w dalszym ciągu, gdy więc Graham był w taką pogodę poza domem, rozumiałam, że macierzyńskie jej serce musi trwożyć się o niego i przeżywać z nim razem świsty wichru i potoki deszczu.
— Spóźnia się już o dziesięć minut — rzekła, rzuciwszy okiem na swój zegarek, w następnej chwili wszakże podniesienie oczu sponad gazety i lekkie pochylenie głowy w kierunku drzwi wskazały mi, że musiał dojść jej uszu upragniony odgłos. Czoło jej rozjaśniło się; równocześnie i moje ucho także podchwyciło szczęknięcie zatrzaśniętej żelaznej furtki, potem skrzypienie kroków na piasku i wreszcie jęknięcie dzwonka wejściowego. Przyszedł... Matka naparzyła świeżą herbatę i przysunęła bliżej do kominka miękko wysłany i obity błękitnym adamaszkiem fotel, jej własny, z prawa przynależny jej fotel, był jednak widocznie w tym domu człowiek, który mógł śmiało i bezkarnie uzurpować sobie to prawo. A kiedy ten człowiek przyszedł na górę — co uczynił niebawem po dokonaniu, jak przypuszczam, pewnych zabiegów toaletowych, niezbędnych w tak huraganowy, ulewny wieczór, wszedł do pokoju bez pukania.
— Czy to ty, Grahamie? — spytała pani Bretton, ukrywając radosny uśmiech przy wypowiedzeniu pytania tego tonem rozmyślnie szorstkim.
— A któż inny, mógłby to być, mamo? — odpowiedział niepunktualny przybysz, bez skrupułu obejmując równocześnie w posiadanie tron, z którego abdykowała matka.
— Zasługiwałbyś właściwie na dostanie zimnej herbaty za spóźnienie się.
— Jestem spokojny, że nie dostanę tego, na co zasłużyłem; samowar buzuje aż miło.
— Przysuń sobie fotel do stołu, leniwcze: nie umiesz siadać na innym fotelu, tylko właśnie na moim; gdybyś miał iskierkę bodaj poczucia przyzwoitości, nie zajmowałbyś nigdy tego fotela, pozostawiając go zawsze twojej Starszej Pani.
— Słusznie. Powinienbym, tylko że Starsza Pani upiera się stale przy podsuwaniu mi go. Jakże się miewa twoja pacjentka, mamo?
— Może wystąpi na widownię i sama odpowie na to pytanie? — rzekła pani Bretton, zwracając się ku mojemu kącikowi, który opuściłam na tę zachętę. Graham dworsko zerwał się, aby mnie przywitać. Stał w całej okazałości przy kominku, najzupełniej usprawiedliwiając wyglądem swoim nietajoną dumę matki.
— Zeszła pani na dół — rzekł — czuje się więc pani lepiej — o wiele lepiej, jak widzę. Muszę przyznać, że nie przypuszczałem, abyśmy mieli spotkać się w ten sposób, tutaj. Byłem przerażony wczoraj wieczorem i gdybym nie był zmuszony udać się śpiesznie do umierającego pacjenta, nie byłbym na pewno opuścił pani. Ale moja matka jest sama kawałkiem doktora, a nasza Marta — doskonałą pielęgniarką. Widziałem, że pani zemdlała tylko, co samo przez się nie jest niczym groźnym. Muszę zbadać dopiero czym omdlenie to było spowodowane, jak również dowiedzieć się bliższych szczegółów. Na razie chcę wierzyć, że pani naprawdę czuje się lepiej.
— O wiele lepiej — odparłam spokojnie. — Bardzo panu dziękuję, panie doktorze Johnie.
Bowiem, czytelniku mój, tym dorodnym młodym człowiekiem — tym uwielbianym synem pani Bretton a moim łaskawym gospodarzem, był doktór John, on sam we własnej osobie. Co dziwne jednak, stwierdziłam ten fakt bez zdumienia prawie. A co jeszcze bardziej dziwne, kiedy usłyszałam kroki Grahama na schodach, wiedziałam jaką twarz i postać ujrzę przed sobą, na czyj widok mają być przygotowane moje oczy. Odkrycie to nie było dokonane przeze mnie tego dnia dopiero; od dawna już świtać zaczęła myśl ta w mojej świadomości. Doskonale oczywiście pamiętałam młodego Brettona, jakkolwiek też dziesięć lat (od szesnastu do dwudziestu sześciu) musi z konieczności znacznie zmienić chłopca, który dojrzał przez ten czas na mężczyznę, nie mógł jednak czas ten dokonać takiej zmiany, która wystarczyłaby do zupełnego oślepienia moich oczu i zmącenia mojej pamięci.
Doktór John Graham Bretton zachował jeszcze pewną pokrewność z dawnym szesnastolatkiem; miał niezmienione jego oczy i niektóre z jego rysów, nade wszystko wyraziście ukształtowaną dolną połowę twarzy. — Po tym wszystkim poznałam go rychło. Po raz pierwszy poznałam go przy owej zaznaczonej o kilka rozdziałów wstecz okazji, kiedy mój nieostrożnie utkwiony w nim badawczo wzrok wywołał nieco opryskliwe skarcenie mnie przez niego. Dalsze przyglądanie mu się i obserwowanie go potwierdziło na każdym punkcie zasadność owego pierwotnego przypuszczenia mojego. Odnajdowałam w gestach, ruchach, w całej jego postaci i nawykach dojrzałego mężczyzny, ziszczenie wszystkich zapowiedzi, jakie rokował młody chłopiec. W jego głębokim, męskim głosie dosłuchiwałam się brzmienia chłopięcego z dawnych dni. Pewne zwroty i sposoby wyrażania się, cechujące Grahama przed dziesięciu laty, charakteryzowały doktora Johna i teraz jeszcze, tak samo jak lekkie drgania oczu i warg, uśmiech jego, nagły błysk, roziskrzający się w jego tęczówce spod swoiście zarysowanego jego czoła.
Powiedzieć coś na ten temat, napomknąć o moim odkryciu — byłoby rzeczą niezgodną z moim sposobem myślenia i odczuwania. Wolałam, wprost przeciwnie, zachować to odkrycie dla siebie. Przyjemność sprawiało mi móc zaskoczyć go stojącego z chmurą na czole w osobliwym oświetleniu, którego błyski uwydatniały zarys jego głowy i drgały dokoła jego nóg, pozostawiając całą postać w cieniu.
Wiedziałam, że nie sprawiłoby na nim wielkiego wrażenia, gdybym podeszła do niego i oznajmiła mu: — „Ma pan przed sobą Lucy Snowe!“ Dlatego też trzymałam się w ukryciu, uważana przez niego za nauczycielkę, o której nazwisko nigdy nie pytał, nie widziałam więc potrzeby podawania go. Słyszał, że nazywają mnie „Miss“, albo „Miss Lucy“ nigdy, natomiast nie słyszał wymienianego nazwiska mojego „Snowe“. Co się zaś tyczy nagłego, bezpośredniego rozpoznania mnie — mimo że moja powierzchowność uległa mniejszej może zmianie niż jego — nie zdawało się nigdy zanosić nawet na to — dlaczego więc miałabym narzucać mu się z przypomnieniem mojej osoby?
Podczas obrządku picia herbaty zachowywał się dr. John uprzejmie, jak to było stale w jego zwyczaju a po posileniu się, kiedy zastawa do herbaty została wyniesiona, urządził sobie wygodne siedzenie, spiętrzywszy kilka poduszek, w rogu kanapy i zachęcił mnie, abym zajęła miejsce pośród nich. On i jego matka dorzucili drew na ogień kominka, nie upłynęło też dziesięć minut od chwili naszego zajęcia miejsc dokoła niego, kiedy zauważyłam, że oczy matki Grahama wpatrzone są badawczo we mnie. Kobiety zdradzają w niektórych rzeczach większą spostrzegawczość niż mężczyźni.
— Stanowczo! — wykrzyknęła nagle — rzadko zdarzyło mi się widzieć większe podobieństwo! Czy zauważyłeś to, Grahamie?
— Co miałem zauważyć? Co znów stało się naszej Starszej Pani? Dlaczego wpatrujesz się w panią tak uporczywie, mamo? Nie jesteś wizjonerką, mam nadzieję?
— Powiedz mi, Grahamie, kogo przypomina ci ta młoda osoba? — zapytała syna, wskazując na mnie.
— Ależ, mamo, wprawiasz naszego gościa w zakłopotanie. Zawsze ci powtarzam, że twoja bezpośredniość jest największą twoją wadą; nie zapominaj, że ta pani nie zna ciebie jeszcze i nie zdążyła przywyknąć do twoich wyskoków.
— O, przypatrz się jej teraz, kiedy spuszcza oczy, kiedy odwraca głowę! do kogo jest podobna?
— Doprawdy, mamo, skoro już upierasz się przy mówieniu zagadkami, może zechciałabyś łaskawie podać nam od razu ich rozwiązanie.
— I powiadasz, że znasz ją od dłuższego czasu już, odkąd zacząłeś bywać jako lekarz na pensji przy Rue Fossette? Nigdy jednak nie wspomniałeś mi ani słowem o uderzającym tym podobieństwie.
— Nie mogłem wspominać ci o czymś, co nigdy nie przychodziło mi na myśl i czego nie widzę i w tej chwili jeszcze. O czym właściwie mówisz, mamo?
— Głupi chłopcze! Spójrz na nią!
Graham skierował posłusznie wzrok w moją stronę. Nie mogłam znieść tego już dłużej. Wiedziałam czym musi to skończyć się, uważałam więc za właściwe przyspieszyć rozwiązanie.
— Doktór John — rzekłam — miał zawsze, od czasu naszego rozstania się przy ulicy Ś-tej Anny tyle do roboty i tak bardzo zaprzątnięte myśli czym innym, że, mimo iż ja sama poznałam w nim już przed paroma miesiącami Grahama Brettona, nie przychodziło mu nigdy na myśl rozpoznać we mnie Lucy Snowe.
— Lucy Snowe! Tak, wiedziałam! Odgadłam! — zawołała pani Bretton, i, podbiegłszy ku mnie, objęła mnie serdecznie i ucałowała. Są kobiety, które zaznaczyłyby podobne rozpoznanie gwałtownymi wybuchami czułości, chociażby nawet nie stanowiło ono dla nich tak bardzo radosnej niespodzianki. Dawanie upustu uczuciom w gwałtownych wybuchach nie było wszelako zwyczajem mojej matki chrzestnej, która starała się możliwie ograniczyć i przytłumić wzruszenie z powodu radosnego odkrycia, poprzestawszy na kilku słowach tylko i wymieniwszy jeden serdeczny, szczery uścisk. Pozwalam sobie jednak przypuścić, że pani Bretton była zadowolona, co się zaś mnie tyczy, wiem, że byłam rada nad wyraz. Kiedy my obie odnawiałyśmy w ten sposób dawną naszą znajomość, Graham, siedzący naprzeciwko mnie, w milczeniu przetrawiał swoje zdumienie.
— Mama nazywa mnie głupim chłopakiem — rzekł w końcu — myślę też, że muszę naprawdę chyba być głupi: tak często przecież widywałem panią, a przez chwilę nawet nie przyszło mi na myśl podejrzewać coś podobnego. Ale teraz widzę wszystko jasno jak na dłoni. Lucy Snowe?! Ależ tak, naturalnie! Przypominam ją sobie doskonale! I oto teraz ona sama siedzi przede mną! Nie może to ulegać wątpliwości Ale — dodał — pani chyba nie widziała we mnie przez cały czas dawnego znajomego? Nigdy ani słówkiem nie zająknęła się pani o tym.
— Przeciwnie. Poznałam pana.
Doktór John nie odpowiedział nic na to. Przypuszczam, że moje zachowanie w tej sprawie wydać mu się musiało nadmiernie ekscentryczne, powstrzymał się wszakże od wszelkich komentarzy na ten temat. Uważałby prawdopodobnie za natrętne zuchwalstwo bliższe dopytywanie się o powody mojej powściągliwości na tym punkcie. Jakkolwiek też był niewątpliwie zaciekawiony, nie chciał zaspokoić swojej ciekawości badaniem śledczym, które w jego pojęciu byłoby dopuszczeniem się karygodnej niedyskrecji.
Ja sama odważyłam się zapytać tylko doktora Johna, czy przypomina sobie fakt uporczywego mojego wpatrywania się w niego pewnego razu. Zniecierpliwienie, jakie zdradził wówczas, bezwiednie może, brzmieniem swojego głosu, wciąż jeszcze tkwiło w mojej pamięci ostrzem zasłużonego wyrzutu.
— Tak, przypominam sobie! — zawołał — przypominam sobie nawet, że byłem zły na panią.
— Uważał mnie pan za nazbyt zuchwałą, prawda?
— Nie, bynajmniej. Jednakże wobec zwykłej pani nieśmiałości i powściągliwości dziwiło mnie to nieco i niepokoiło zarazem. Łamałem sobie głowę, jaka potworność we mnie kazała pani przyglądać mi się tak badawczo, nie odwracając ode mnie skromnie spuszczanych zazwyczaj oczu.
— Rozumie mnie pan teraz?
— Najzupełniej.
W tym momencie wdała się w rozmowę naszą pani Bretton. Daleka od skrupułów, jakimi kierował się jej syn, zarzuciła mnie wszelkiego rodzaju pytaniami. Aby zadowolnić jej ciekawość zmuszona byłam cofnąć się pamięcią do minionych dni, odtworzyć wszystkie przeżyte przejścia i troski i wyjaśnić jej powody pozornego mojego trzymania się z daleka koniecznością porania się w pojedynkę z Życiem, ze Śmiercią, z Klęskami, ze złym Losem. Z kolei oni oboje opowiedzieli mi o zmianach, jakie zaszły w ich życiu. Okazało się, że i u nich także nie poszło wszystko gładko: fortuna, niegdyś taka szczodra dla nich, odwróciła się od nich i przestała darzyć ich po dawnemu swoimi łaskami. Odważna wszelako i energiczna matka, mająca do pomocy tak dzielnie współwalczącego przy jej boku zapaśnika w osobie syna, była należycie uzbrojona do stoczenia zwycięskiej walki ze światem. Doktór John był z rodzaju tych, przy których kołysce czuwać musiały dobroczynne wróżki. Może też urodził się pod pomyślną gwiazdą. Przeciwności mogły najsrożej szczerzyć do niego mordercze swoje kły, potrafił zawsze wszelako rozbroić je i pokonać siłą swojego uśmiechu. Silny, stale dobrej myśli, stanowczy, zarazem rycerski, nie działający nieopatrznie, acz nieustraszenie odważny, był jak stworzony do zwycięskiego przeciwstawienia się wyrokom Losu i zyskania z kamiennie nieubłaganych jego oczu błysku przyjaznego nieomal.
W dziedzinie pracy zawodowej, jaką obrał, było już teraz powodzenie jego najzupełniej ustalone. Przed trzema miesiącami, jak opowiedzieli mi oboje, wynajął ten dom (mały pałacyk, odległy o pół mili angielskiej od Porte de Crécy) ze względu na zdrowie swojej matki, której powietrze miejskie stanowczo nie służyło. Kiedy sprowadził ją do tego domu, zabrała z sobą, opuszczając Anglię, dawne umeblowanie z ulicy Ś-ej Anny w Bretton, te przynajmniej ze sprzętów których nie chciała, czy nie uważała za właściwe sprzedać. Stąd moje oszołomienie wobec zjaw tak dobrze mi niegdyś znanych sprzętów: foteli, krzeseł, zwierciadeł, a także samowara i zastawy do herbaty.
Kiedy zegar wybił jedenastą, zwrócił się doktór John do matki:
— Miss Snowe musi udać się teraz na spoczynek — rzekł — blednie coraz bardziej. Jutro pozwolę sobie zadać jej kilka zawodowych pytań, dotyczących powodu jej zasłabnięcia. Zmieniła się znacznie od lipca, kiedy widziałem ją, występującą, nie bez talentu, w roli pięknego pożeracza serc. Jestem pewien, że z fatalną przygodą, jaka spotkała ją tej nocy, wiązać się musi osobliwa jakaś przyczyna, na dzisiaj wszakże dość wypytywania się ją o cokolwiek. Dobranoc pani, Miss Lucy.
Powiedziawszy to, uprzejmie doprowadził mnie do drzwi i trzymając zapaloną świecę woskową w ręku, oświetlił mi drogę na pierwsze piętro.
Po odmówieniu modlitwy wieczornej i położeniu się do łóżka, zasnęłam z błogim uczuciem, że mam przyjaciół. Nie narzucali mi się oni wprawdzie z gwałtownym oświadczaniem mi swojej miłości, nie byli złączeni ze mną węzłami pokrewieństwa, nie byli nawet ludźmi bliskimi, do których mogłabym z tego tytułu rościć poważniejsze prawa, ale wiedziałam, bądź co bądź, że mogę liczyć na szczerą życzliwość, z ich strony, a nawet na pewne przywiązanie. Instynktownie lgnęło do nich moje przepełnione wdzięcznością serce, nauczona wszakże smutnym doświadczeniem, błagałam Rozsądek, aby w porę mnie powstrzymał.
— Nie pozwól mi myśleć o nich zbyt często, ani z nadmierna miłością — zaklinałam — każ mi zadowolnić się niewielkim łykiem, zaczerpniętym z żywego tego źródła; spraw, abym nie biegła spragniona ku zbawczym jego wodom; abym nie wyobrażała sobie, że posiada ono słodszy smak, aniżeli zwykły posiadać źródła na ziemi. O, Boże, spraw, abym czuła się dostatecznie pokrzepiona widywaniem tych przyjaciół moich z rzadka i na krótko, nie monopolizując ich na wyłączną własność, ale spokojnie korzystając z ich towarzystwa: zupełnie spokojnie!
Powtarzając jeszcze te słowa, ułożyłam się na poduszce, wciąż od nowa powtarzając je, zrosiłam poduszkę łzami.