Villette/Rozdział XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Villette |
Rozdział | Długie wakacje |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Rój“ |
Data wyd. | 1939 |
Druk | Drukarnia „Linolit“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Róża Centnerszwerowa |
Tytuł orygin. | Villette |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Bezpośrednio po dniu fête Madame Beck — poprzedzonym trzema tygodniami zwolnionego tempa pracy szkolnej, aby móc poświęcić jak najwięcej czasu przygotowaniu się do należytego uczczenia uroczystości; po dwunastu godzinach oszołomienia zabawą, i po zupełnym wyczerpaniu z sił — nazajutrz — nastąpiła reakcja; dwa miesiące prawdziwej pilności, wytężonej, poważnej nauki. Te dwa miesiące, ostatnie „de l‘année scolaire“ — roku szkolnego — były w rzeczywistości jedynym okresem rzetelnej pracy w całym roku. Zarówno dla nauczycielek i profesorów, jak i dla uczennic, ześrodkowany był na tym okresie cały ciężar przygotowań do egzaminów dorocznych, po których ukończeniu następowało rozdanie cenzur i nagród. Kandydatki do tych ostatnich musiały pracować bardzo usilnie; nauczycielki i profesorowie musieli poświęcać wiele trudu i czasu na pchanie naprzód całej maszyny, na podciąganie pozostających w tyle i na należyte wyćwiczenie bardziej obiecujących. Ambicją wszystkich było, aby uroczysty popis publiczny wypadł jak najwspanialej, wszelkie więc środki, prowadzące do tego celu, uznane były za godziwe i dobre.
Nie zwracałam większej uwagi na to w jaki sposób radziły sobie inne nauczycielki; miałam dość do roboty z pełnieniem własnego mojego zadania, które nie należało bynajmniej do najłatwiejszych. Polegało ono na wtłoczeniu w dziewięćdziesiąt młodych mózgownic podstaw trudnej i skomplikowanej — a przynajmniej uważanej przez nie za trudną i skomplikowaną — znajomości języka angielskiego, wdrożenia dziewięćdziesięciu organów mowy do tego, co było dla nich zadaniem nie do pokonania nieomal — do zdobycia sposobu należytego wymawiania sepleniących i syczących dźwięków mowy wyspiarzy.
Nadszedł dzień egzaminu. Dzień Sądu! Wychowanki zakładu wystąpiły starannie, acz z biciem serc, ubrane w strój nacechowany odpowiadającą chwili powagą — nic przezroczystego, ani powiewnego, żadnej białej gazy, ani błękitnych wstążek. Nakazem dnia były ciemne, pod samą górę zapięte suknie wełniane.
Wydało mi się, że rola moja była tego rana osobliwie trudna do podołania jej: spośród wszystkich nauczycielek spadł na moje barki największy, główny ciężar! Żadna z koleżanek moich nie miała egzaminować uczennic sama z przedmiotu swojego nauczania — obowiązek ten brał na siebie Mr. Paul, wykładający literaturę. Ten autokrata szkolny nieugięcie dzierżył skupione w swoim ręku cugle rządów, wszystkie nici kierownicze, stale odrzucając ofiarowywaną mu w tym względzie pomoc kolegów i koleżanek. Nie chciał niczyjego współdziałania. Sama Madame nawet, która wolałaby osobiście kierować egzaminem z geografii, stanowiącej jej specjalność, zmuszona była ustąpić i podporządkować się despotycznym rządom swojego kuzyna. Odsunąwszy w ten sposób od pracy egzaminacyjnej cały zespół nauczycielek i nauczycieli stał Mr. Paul na estradzie sam jeden. Gniewało go tylko, że był zmuszony zgodzić się na jedno jedyne odstępstwo od tej reguły. Nie mógł poradzić sobie z egzaminem z języka angielskiego, którego nie znał, chcąc nie chcąc więc zmuszony był, nie ukrywając zresztą swojego niezadowolenia i zawodowej zazdrości, pozostawić ten dział właściwemu nauczycielowi, czy nauczycielce.
Nieustanna walka, toczona przez Mr. Paul z „amour propre“ każdego człowieka poza nim samym jedynie, stanowiła jedno z dziwactw dzielnego, ale gwałtownego, zachłannego tego małego człowieczka. Cechowało go osobliwe upodobanie do wszelkich publicznych popisów, na których mógł występować jako główna osoba działająca, zarazem jednak żywiołowo nie znosił czynienia tego samego przez innych. Nie dopuszczał też do podobnych występów nikogo, tłumił bezwzględnie wszelkie cudze usiłowania w tym kierunku, o ile zaś był zmuszony ustąpić, wrzał i pienił się niczym para nagromadzona pod zamknięciem.
W wigilię dnia egzaminu przechadzałam się wieczorem po ogrodzie, tak samo jak inne nauczycielki oraz wszystkie stałe pensjonarki. Mr. Emanuel podszedł do mnie w „allée défendue“. W ustach miał cygaro, jego okrycie — kroju wielce osobliwego, a raczej pozbawione wszelkiego kroju — wisiało na nim ciemne i groźne, chwast bonnet grec ponuro ocieniał jego lewą skroń; czarne bokobrody skręcały się i kłębiły, niby zjeżony włos rozgniewanego kota; jego niebieskie oczy omraczał cień posępny.
— Ainsi — zaczął, stając nagle przede mną i przystępując bez wstępów do rzeczy — vous allez trôner comme une reine, demain, trôner à mes côtés? Sans doute vous savourez d‘avance les délices de l‘autorité. Je crois vous voir je ne sais pourquoi rayonnante, petite ambitieuse.[1]
Otóż faktem było, że pozostawał on co do tego w najzupełniejszym błędzie. Nie spodziewałam się, ani też nie mogłam spodziewać się ze strony jutrzejszej publiczności pochlebnej oceny, a tym bardziej zachwytów nade mną w tej samej mierze, w jakiej mógł on liczyć na nie. Nie wiem jakich uczuć doznawałabym, gdyby publiczność ta składała się z tak wielu osobistych moich przyjaciół i znajomych, jakich liczył pośród niej Mr. Paul Emanuel: mówię więc tylko o faktycznym stanie rzeczy. Na mnie rzucały triumfy szkolne słabe jeno odblaski. Dziwiłam się i dziwię się wciąż jeszcze, jak to być mogło, że w jego oczach gorzały one tak jarzącym światłem i żarem sutego ogniska. On dbał o nie zbyt wiele może, ja zaś prawdopodobnie zbyt mało. Bądź co bądź wszakże miałam i ja także moje własne słabostki, tak samo jak on. Przyjemność sprawiało mi na przykład obserwowanie przejawów zazdrości Mr. Paula; podniecała go ona i ożywiała duchowo; rzucała zmienne, szybko sobie wzajem ustępujące cienie i blaski na śniadą jego twarz, rozpalała ognie w jego fijołkowo-błękitnych oczach (zwykł utrzymywać, że jego czarne włosy i błękitne oczy są „une de ses beautés“ — jednym z jego uroków). — Jego gniew miał w sobie coś pociągającego: był naturalny, szczery, wybuchający spontanicznie, poważny w swoich przejawach, zupełnie nieuzasadniony, ale nigdy obłudny, ani sztucznie udawany. Nie wyprowadziłam go ani jednym protestującym słowem z błędu co do przypisywanego mi przez niego upojenia autorytetem i ograniczyłam się jedynie na zapytaniu o jakiej porze przypadnie egzamin z angielskiego; czy z samego początku, czy też ku końcowi jutrzejszego dnia.
— Waham się jeszcze — rzekł — czy wyznaczyć go na sam początek, zanim jeszcze zgromadzi się wiele osób, kiedy tym samym ambitnej naturze pani nie będzie mogło stać się zadość wobec braku licznego audytorium, czy też ku samemu końcowi dnia, kiedy wszyscy będą zbyt znużeni, aby móc poświęcić popisom pani coś więcej po nad skąpą tylko uwagę.
— Que vous êtes dur, monsieur![2] — rzekłam, udając zgnębienie.
— Powinnoby się być „dur“ wobec pani. Należy pani do rzędu istot, które muszą być trzymane krótko. Znam panią! O, znam panią! Wszyscy inni w tym domu, widząc panią przechodzącą, wyobrażają sobie, że przeszedł mimo cień bezbarwny. Co się mnie tyczy, zbadałem twarz pani raz jeden i to mi wystarcza.
— Zadowolony pan więc jest, że mnie pan rozumie?
Nie odpowiedziawszy bezpośrednio, dodał:
— Czy nie była pani zadowolona z powodzenia swojego w tym wodewilu? Obserwowałem panią i dostrzegłem w oczach pani i w wyrazie jej twarzy namiętną żądzę triumfu. Jaki ogień krzesały spojrzenia pani! Nie tylko błyski, ale płomienie; je me tins pour averti[3].
— To, co odczuwałam przy tej okazji — proszę mi wybaczyć, jeśli odważę się zarzucić panu nieskończoną przesadę na punkcie oceny moich uczuć, zarówno co do ich rozpiętości, jak jakości — miało charakter czysto abstrakcyjny. Mało obchodził mnie sam wodewil. Odrazą przejmowała mnie powierzona mi rola. Żadna nić sympatii nie zadzierzgnęła się także pomiędzy mną, a publicznością na widowni. Są to niewątpliwie zacni ludzie, czy znam ich jednak? Czy łączy ich coś ze mną? Czy może mi zależeć na ponownym wystąpieniu wobec nich jutro? Czy egzamin będzie dla mnie czymś innym jak tylko trudnym, uciążliwym zadaniem, które pragnęłabym mieć już jak najprędzej poza sobą?
— Czy mam uwolnić panią od niego?
— Byłabym z całej duszy rada, o ile tylko nie obawia się pan niepowodzenia.
— Spotkałoby mnie ono na pewno. Potrafię powiedzieć po angielsku trzy zdania i parę słów jeszcze co najwyżej. Według mnie lepiej byłoby wyrzec się w ogóle całej rzeczy: nie urządzać żadnego egzaminu ze znajomości języka angielskiego. Co pani na to?
— O ile Madame zgodzi się, zgadzam się najchętniej.
— Szczerze?
— Bardzo szczerze.
Palił w milczeniu swoje cygaro. Nagle odwrócił się do mnie.
— Donnez-moi la main — niech mi pani poda rękę — rzekł, i wypogodzony nagle, bez cienia gniewu, ani zazdrości na opromienionej życzliwym uśmiechem twarzy:
— Niech mi pani poda rękę — powtórzył — nie będziemy współzawodnikami, ale przyjaciółmi. — Egzamin odbędzie się; wybiorę odpowiednio korzystny moment i, zamiast dokuczać pani i przeszkadzać, jak zamierzałem nie dalej niż przed dziesięcioma minutami — miewam takie nastroje złośliwej dokuczliwości, miewałem je zawsze, od moich lat dziecięcych — będę pani szczerze pomocny. Jest pani samotna i obca wśród nas, musi pani utorować sobie drogę i zarabiać na chleb; może okazać się przydatnym dla pani, że ludzie poznają panią. Będziemy przyjaciołmi, zgoda?
— Z całego serca, monsieur. Cieszę się, że zyskałam przyjaciela; wolę to niż wszelkie triumfy.
— Pauvrette — biedulka — rzekł, odwrócił się i znikł na zakręcie alei.
Egzamin powiódł się dobrze; Mr. Paul dotrzymał słowa; robił co było w jego mocy, aby ułatwić mi moją misję. Nazajutrz odbyło się rozdanie nagród; i to również minęło; rok szkolny dobiegł kresu; uczennice porozjeżdżały się do domów; rozpoczął się okres długich wakacyj.
O, te wakacje! Czy zapomnę o nich kiedykolwiek? Madame Beck wyjechała pierwszego dnia zaraz po zakończeniu roku szkolnego do dzieci swoich, bawiących nad morzem; wszystkie trzy miejscowe nauczycielki miały krewnych czy przyjaciół, u których znalazły schronienie; wszyscy nauczyciele opuścili miasto: niektórzy udali się do Paryża, inni do Bouemarine; Mr. Paul wyruszył w pielgrzymkę do Rzymu; dom opustoszał zupełnie; nie pozostał w nim nikt prócz mnie, jednej ze służących i biednej, kalekiej, niedorozwiniętej uczennicy, kretynki, której macocha, mieszkająca na dalekiej prowincji, nie zgodziła się zabrać na czas ferii do domu.
Serce zamierało nieledwie w mojej piersi; nieukojona tęsknota boleśnie dawała wciąż znać o sobie. O, jak nieskończenie długie były dni wrześniowe! Jakie ciche, jakie martwe! Jak wielki i pusty wydawał mi się cały dom! Jak posępny był opuszczony przez wszystkich ogród, poszarzały teraz z powodu pokładów pyłu, jakie osadziło na nim lato w mieście! Już z samego początku nieszczęsnych tych ośmiu tygodni nie wyobrażałam sobie w jaki sposób zdołam je przeżyć i doczekać się ich końca. Z chwilą gdy zbrakło mi podniety stałego, obowiązkowego zajęcia, zaczął duszę moją tłoczyć smutek coraz bardziej beznadziejny. Nie zdolna była nawet darzyć mnie pociechą myśl o przyszłości, ani też umożliwić mi zniesienia smutnego stanu obecnego. Z dniem każdym wzrastało moje zobojętnienie dla życia; rezygnacja rozpaczy podsuwała niejednokrotnie myśl dania ostatecznie za wygranę dalszej walce.
Niestety! Teraz, kiedy miałam pod dostatkiem chwil wolnych do rozważenia własnej egzystencji w sposób, w jaki powinna ona być rozważana przez istoty takie jak ja, wydało mi się życie moje pustką beznadziejną: gdzie tylko okiem rzucić — piaski jałowe; nigdzie zielonych pól, nigdzie drzew palmowych, ani oazy rzeźwiącej. Nie znałam, nie mogłam znać, nadziei, tak drogiej dla młodzieży, którą podtrzymuje ona i prowadzi. Jeśli nawet pukała ona czasem do wrót mojego serca, musiało ono odgradzać się od niej zasunięciem od wewnątrz niegościnnie niedostępnej zapory. Kiedy, odrzucona w ten sposób, odwracała się ode mnie, płynęły z oczu moich potoki łez gorzkich. Nie było jednak na to rady: nie wolno było sercu mojemu gościć takiej zwiastunki zawodnej. Tak śmiertelnie obawiałam się grzechu i słabości żywienia nadziei zbyt śmiałych.
Gotów jesteś niewątpliwie, czytelniku pobożny, wypalić mi długie kazanie za to co napisałam przed chwilą; i to samo skłonny będziesz uczynić ty, moralisto; i ty także, mędrcze surowy; i ty, stoiku, zmarszczysz gniewnie czoło; ty, cyniku, szydzić ze mnie będziesz; a ty, epikurejczyku, roześmiejesz się. Pozwalam wam, każdemu z osobna, zapatrywać się na to jak wam dyktuje wasze przekonanie. Wysłucham kazania, potulnie przyjmę zmarszczkę gniewu na czole, szyderstwo i śmiech; możliwe, że macie wszyscy słuszność; może jednak, znalazłszy się w takich jak ja warunkach, postępowalibyście równie niesłusznie jak ja. Tak, czy owak, dłużył mi się pierwszy miesiąc nieskończenie, czarny i ciężki nie do zniesienia.
Kretynka nie zdawała się cierpieć. Starałam się odżywiać ją jak tylko mogłam najlepiej i zapewnić jej jak najwięcej ciepła i słońca, a jedzenie i słońce, zaś, w braku słońca, ciepło ognia kominkowego, stanowiło wszystko, czego było jej potrzeba do szczęścia. Słabemu jej rozwojowi umysłowemu najbardziej odpowiadał stan zupełnego bezruchu; jej mózg, oczy, uszy, serce, spały, zadowolone z tego, nie zdolne zbudzić się do czynu, i tym samym stan letargu był dla nich rajem.
W ciągu trzech pierwszych tygodni ferii utrzymywała się stale pogoda słoneczna, piękna i sucha, czwarty i piąty tydzień, natomiast, były burzliwe i deszczowe. Nie wiem dlaczego ta zmiana pogody oddziałała na mnie w sposób tak okrutny, dlaczego szalejące burze i ulewne deszcze skuły śmiertelnym bezwładem moją wolę i ciało moje w wyższym jeszcze stopniu, aniżeli miało to miejsce dopóki panowała pogoda słoneczna. Przypuszczam, że mój system nerwowy nie był widocznie dłużej w stanie znieść egzystencji, jaką wiodłam od tylu dni i nocy w tym wielkim, pustym domu. O, jakie modły gorące wznosiłam do Niebios, błagając o ratunek i pomoc! Z jak straszliwą siłą opanowywało mnie przeświadczenie, że Los jest niezmiennym, stałym moim wrogiem, którego nie uda mi się przebłagać. Nie wzywałam nigdy z głębi duszy zmiłowania bożego, ani boskiej sprawiedliwości, aby dopomogły mi do zwalczenia okrutnego przeciwnika; doszłam do przekonania, że niezbadane, wielkie plany Stwórcy, wymagają, aby niektórzy głęboko cierpieć musieli za życia swojego tu na ziemi, przejęta też byłam niezłomną pewnością, że ja właśnie należę do ich grona.
Pewną ulgą dla mnie było, kiedy jedna z ciotek biednej kretynki przybyła wreszcie, aby zabrać zwyrodniałą moją towarzyszkę. Nieszczęśliwa ta istota bywała dla mnie czasem ciężarem nie do zniesienia; nie mogłam zabierać jej dalej niż do ogrodu, i nie mogłam także zostawiać jej ani na chwilę bez opieki; jej słaby umysł, tak samo jak jej zniekształcone ciało były skażone wrodzoną skłonnością do złego. Bezcelowa złośliwość i nieprzyjazność; niezrozumiała, dziwna potrzeba wyrządzania szkód, powodowały konieczność nieustannej mojej czujności. Że zaś bardzo rzadko odzywała się i godzinami siadywała nadąsana, wykrzywiając twarz ohydnymi, trudnymi do opisania grymasami, doznawałam uczucia, że jestem uwięziona z dziwnym jakimś, nie dającym oswoić się zwierzątkiem raczej, aniżeli z istotą ludzką. Zmuszona byłam także oddawać jej osobiste fizyczne usługi, wymagające zahartowania, stępienia na te rzeczy i obycia się z nimi pielęgniarki szpitalnej; odwaga moja narażana bywała na próby, załamujące mnie zupełnie i doprowadzające do stanu chorobliwego wręcz.
Obowiązki te nie powinny były właściwie spaść na mnie; pełniła je dotychczas jedna ze służących, nieobecna podczas ferii; w pośpiechu i zamęcie wyjazdu nie pomyślano o zastąpieniu jej kimś odpowiednim. Ciężary te i przejścia nie były bynajmniej najmniejszą dokuczliwością, jakiej zaznałam w życiu. Mimo jednak, że usługi te były odstręczająco wstrętne, bardziej niż one dręczyły mnie cierpienia duchowe, wyczerpujące mnie i nużące bezgranicznie. Pełnienie posług przy kretynce odbierało mi często chęć i możność spożywania posiłków; omdlewając nieomal z obrzydzenia, szukałam jedynego ratunku na ten stan, jedynej ucieczki przed nim w wybieganiu na świeże powietrze do ogrodu i do studni na podwórze. Nigdy wszelako pełnienie tych obowiązków nie szarpało i nie krwawiło mi serca, ani też nie wypełniało moich oczu i nie paliło moich policzków łzami gorącymi niczym rozpalony ołów, mającymi źródło w cierpieniach moralnych.
Po odjeździe kretynki mogłam pozwalać sobie do woli na dalsze przechadzki. Zrazu brak mi było odwagi wychodzenia daleko poza Rue Fossette, stopniowo wszakże zaczęłam zapuszczać się poza wrota miejskie, po czym swobodnie już wędrowałam po gościńcach, przez pola, natrafiając po drodze na cmentarze, katolicki i protestancki, na osady folwarczne, łąki, laski i zagajniki i sama nie wiem na co jeszcze. Dziwna jakaś gorączka pędziła mnie nieustannie, nie pozwalając mi zaznać spoczynku. Ruch ciągły nie wystarczał mi jednak: brak i potrzeba towarzystwa podtrzymywały śmiertelny głód mojej duszy. Spędzałam często na takich wędrówkach dni całe, od rozprażonego południa, poprzez spiekłe godziny zachodu, aż do zmierzchu wieczornego, powracając do domu dopiero w porze wypłynięcia księżyca na niebo.
Wędrując tak samotnie, rozmyślałam, co też mogą porabiać teraz wszyscy moi znajomi. Wyobrażałam sobie Madame Beck, zażywającą miłej wilegiatury nad morzem w otoczeniu dzieci swoich, swojej matki i całego mnóstwa przyjaciół, którzy obrali tę samą miejscowość na swój wypoczynek letni. Zélie St. Pierre bawiła w Paryżu u krewnych, inne nauczycielki spędzały ferie w domach swoich rodziców. Ginevrę Fanshave zabrali jacyś znajomi na bardzo przyjemny objazd wspaniałych siedzib rodowych, położonych na południu Francji. Los Ginevry wydawał mi się najszczęśliwszy. Oglądała piękne pejzaże; patrzyła na złocące się we wrześniowym słońcu żyzne równiny, na których zboże i wino dojrzewało pod dobroczynnymi jego promieniami. Miałam wyraźną wizję złocistych, opalizujących kryształowo tarcz księżycowych, których blask rozświetlał przed jej oczami ciemny szafir nieba na dalekim widnokręgu, poznaczonym majaczącą niewyraźnie zębatą linią gór.
Wszystko to jednak było niczym dla mnie. I mnie także ogrzewały promienie jesiennego słońca; i ja także oglądałam wypływające na niebo złoto-kryształowe sierpy i tarcze księżyca, a przecież pragnęłam nieomal leżeć już pod ziemią i murawą, zagrzebana głęboko, nie mogąc już ani widzieć, ani odczuwać tych wspaniałości. Nie mogłam żyć w świetle tych promieni, ani przywiązać się do nich i uczynić ich swoimi towarzyszami. Ginevra, w przeciwstawieniu do mnie, obdarzona była przez naturę szczęśliwym usposobieniem, które zbroiło ją w energię, w siły i w radość życia, umożliwiało jej korzystanie z jego rozkoszy, z pełni światła dziennego, z aromatów nocy. Najbardziej przyjazne spośród dobrych, strzegących ludzkość, geniuszów świata wzięły ją pod opiekę, roztoczywszy ze skrzydeł swoich miły dach ochronny nad jej głową. Towarzyszyła jej nieodstępnie miłość wierna, która nie pozwalała jej nigdy czuć się samotną. Czyżby miała ona być nieczuła na jej obecność? Wydawało mi się to niemożliwe: nie byłam zdolna wyobrazić sobie podobnej oschłości, pewna byłam, że kocha jednak, jakkolwiek nieco powściągliwie jeszcze, gotowa wszelako kiedyś, w przyszłości, ujawnić jak bardzo, jak prawdziwie kocha. Jej wierny bohater, na wpół może tylko świadomy był nieśmiało budzącego się jej uczucia, wystarczało to jednak, aby pocieszać go w chwilach zwątpień i koić jego obawy. Domyślałam się magnetycznego prądu sympatii pomiędzy nimi obojgiem, łączącej ich nici wzajemnego zrozumienia, które podtrzymywało związek ich serc i dusz poprzez dzielące ich przestrzenie setek mil, przesyłało — poprzez góry i doliny życzenia, modły i śluby, jakie wymieniali wzajem. Ginevra urastać zaczęła stopniowo w moim połciu do wyżyn bohaterki.
Pewnego dnia, zdając sobie trzeźwiej niż kiedykolwiek sprawę z zyskującego wciąż na sile tego urojenia, powiedziałam sobie:
— Przypuszczam naprawdę, że nerwy moje są nazbyt napięte: zbyt wiele przecierpiałam duchowo; zagraża im stan zupełnego rozprzężenia się... Co mam uczynić? Gdzie szukać ratunku? W czym znaleźć uzdrowienie?
Nie było istotnie sposobu znalezienia w podobnych warunkach leku uzdrawiającego. Wreszcie, po dniu i nocy szczególnie przytłaczającej depresji, uniemożliwiły mi objawy fizycznej choroby wstawanie z łóżka. Mniej więcej w tym samym czasie zakończyło się upalne lato i rozpoczął się towarzyszący zrównaniu dnia z nocą okres burz.
Dziewięć ciemnych, ponurych, rozdeszczonych dni, których monotonię zakłócały jedynie szalejące wichry huraganowe, przeleżałam, trawiona dziwną gorączką nerwów i krwi. Sen opuścił mnie zupełnie. Wstawałam w nocy, szukając go wszędzie, błagając niebo o możność odzyskania go. Na rozpaczliwe moje błagania odpowiadał mi jedynie brzęk wstrząsanych wichrem szyb okiennych, świsty szalejącej burzy — sen nie przychodził jednak.
Mylę się. Przyszedł raz jeden, nie był jednak dobroczynny. Zniecierpliwiony natarczywością moją, zemścił się, sprowadzając widziadła upiorne. Sądząc z posunięcia się wskazówek zegara na wieży kościoła Ś-go Baptysty, trwało moje uśpienie zaledwie piętnaście minut — krótki okres, ale wystarczający, aby zesłać na mnie nową, nieznaną dotychczas udrękę. Jak gdyby dostrzeżony w przelocie błysk wieczności przejął całe moje jestestwo grozą niewypowiedzianą. Pomiędzy północą a godziną pierwszą owej nocy poczułam przytkniętą do ust moich czarę ciemnego jakiegoś napoju, dziwnego, nie zaczerpniętego z żadnej studni. Napełniona była czara ta czymś wrzącym, wlanym w nią z bezdennego, bezkresnego morza. Cierpienie, dotykające chwilowo, odmierzone dającą się obliczyć miarą, doprawione tak, aby mogły wchłonąć je usta śmiertelnika, nie ma takiego smaku, jaki miało to właśnie. Przełknęłam przytknięty do warg moich napój, i obudziłam się pewna, że jest już po wszystkim; nadszedł koniec i przeminął. Drżąc z przerażenia — w miarę odzyskiwania świadomości — gotowa krzyknąć, wzywając z prośbą o pomoc jakąś istotę miłosierną, i wiedząc zarazem, że nie ma nigdzie w pobliżu żadnej istoty miłosiernej, która mogłaby usłyszeć to moje rozpaczliwe wezwanie — poczciwa Gotton w odległej swojej izdebce poddasza nie mogła mnie usłyszeć, — uklękłam na łóżku. Upłynęło parę godzin straszliwych. Nie podobna opisać udręki i zgnębienia duchowego, jakie przecierpiałam. Myślę, że była to najgorsza ze wszystkich potworności snu. Miałam przez chwilę wizję uwielbianych moich zmarłych, którzy niegdyś za życia kochali mnie tak tkliwie, a którzy teraz spotkali się ze mną w innym jakimś świecie, dalecy mi już i obcy. Napoiło to goryczą serce moje, przepełniło rozpaczą nieopisaną na myśl o tym, co czekać mnie może odtąd. Nie widziałam powodu, dla którego miałabym pragnąć żyć i wyzdrowieć, mimo to nie do zniesienia dręczący był głos, jakim wzywała mnie Śmierć do wkroczenia w obręb nieznanego, przerażającego jej królestwa. Chciałam modlić się, zaledwie jednak zdolna byłam wypowiedzieć słowa te:
„Od młodości mojej przecierpiałam grozy Twoje z duszą zmąconą“.
Była to prawda najszczersza.
Gotton, przyniósłszy mi herbatę nazajutrz z rana, nalegała, abym wezwała lekarza. Nie chciałam jednak: nie wierzyłam, aby jakikolwiek lekarz zdolny był uzdrowić mnie.
Pewnego wieczora — nie bredziłam, byłam najzupełniej przytomna — wstałam i ubrałam się, drżąca, zaledwie zdolna utrzymać się na niepewnych nogach. Nie mogłam, nie byłam w stanie znieść dłużej martwej ciszy sypialni: upiornie białe łóżka prześladowały mnie niczym zjawy; zakończenia ich grzbietów stawały się w wyobraźni mojej trupimi czaszkami, wielkimi i wyblichowanymi przez słońce; w ich szeroko rozwartych oczodołach tkwiły zaklęte marzenia zamarłe o dawniejszym jakimś świecie i potężniejszej rasie ludzkiej. Tego wieczora bardziej niezachwianie niż kiedykolwiek wżarło się w duszę moją przeświadczenie, że Los jest twardym nieubłaganym kamieniem, a Nadzieja — bożkiem fałszywym — ślepym, wyzbytym krwi, twardym jak granit. Czułam, że próby i przeżycia, przeznaczone mi przez Boga, dosięgają punktu kulminacyjnego, muszą też zostać odwrócone własnymi moimi rękami, mimo że tak bardzo rozgorączkowanymi, słabymi i drżącymi.
Deszcz lał wciąż jeszcze, a wicher dął w dalszym ciągu mniej gwałtowny jednak i mniej rozszalały, niż przez cały dzień. Tak wydawało mi się przynajmniej. Zapadał zmierzch: przez szyby okienne widzieć mogłam nisko przepływające obłoki, podobne do zwisających smutnie chorągwi. Doznałam wrażenia, że o tej porze zmierzchu i w niebie także ponad nami panować musi smutek i współczucie z powodu cierpień, doznawanych na ziemskim padole. Przypuszczenie to ujęło ciężaru przeraźliwemu mojemu widzeniu sennemu, uczyniło mniej straszliwą myśl, że nie jestem już kochana przez nikogo, że ani jedna z istot tak bliskich mi niegdyś nie przyznaje się już do mnie. Lęk o to ustąpił miejsca nadziei, że może jednak jest inaczej niż przypuszczam. Nabrałam pewności nieomal, że nadzieja ta ziści się i ujawni wyraźnie, o ile zdołam, wydostawszy się spod tego dachu, który ciążył mi, niby zatrzaśnięte nade mną wieko trumny, wyjść za miasto i wspiąć się na ciche wzgórze, wznoszące się daleko pośród pól. Otulona w białe okrycie (musiałam być zupełnie przytomna, jeśli miałam tyle rozsądku i przezorności, aby ubrać się ciepło) wyruszyłam z domu. Dzwony jednego z pobliskich kościołów zatrzymały mnie w przejściu; zdawały się wzywać mnie na Anioł Pański, weszłam więc do wnętrza świątyni. Branie udziału w odbywaniu uroczystego nabożeństwa, widok szczerej pobożności, możność bezpośredniego zwrócenia się do Boga były nie mniej pożądane dla mnie i upragnione, aniżeli chleb dla ginącego z głodu. Uklękłam wraz z innymi na kamiennej posadzce. Był to stary, cichy kościołek, w którego wnętrzu panował zmierzch, przepojony purpurową łuną, jaką rzucało światło, przedostające się przez wysokie malowane szyby okienne.
W kościele zgromadzeni byli nieliczni pobożni, których połowa wyszła po przebrzmieniu salut — pozdrowienia anielskiego. — Stwierdziłam niebawem, że ci, którzy pozostali, uczynili to, aby wyspowiadać się. Nie ruszyłam się z miejsca. Służba kościelna pozamykała starannie wszystkie drzwi; zapadła zbożna cisza; wszystkich nas zamkniętych w kościele ogarnął skrzydłami swoimi cień uroczysty. Po krótkiej chwili, spędzonej w skupieniu modlitewnym, podeszła jedna z penitentek do konfesjonału. Obserwowałam ją pilnie. Spowiadała się szeptem; ksiądz udzielił jej, szeptem również, rozgrzeszenia, odeszła bowiem od konfesjonału wyraźnie uspokojona. Po niej podeszła następna, potem jeszcze inna. Blada jakaś dama, klęcząca obok mnie, szepnęła cichym, uprzejmym głosem:
— Niech pani idzie teraz; nie jestem jeszcze całkowicie przygotowana do odbycia spowiedzi.
Automatycznie posłuszna, podniosłam się i skierowałam się ku konfesjonałowi. Nie zrobiłam tego bez zastanowienia. Wiedziałam co robię. Z błyskawiczną szybkością obmyśliłam zamiar. Wyspowiadanie się nie mogło bardziej jeszcze zgnębić mnie moralnie, raczej możliwe było, że mnie ukoi.
Ksiądz, zasiadający w konfesjonale ani razu nie odwrócił ku mnie głowy, aby przyjrzeć mi się; spokojnym, nawykowym gestem pochylił ucho ku moim ustom. Mógł to nawet być człowiek zacny, dobry z natury, obowiązek ten wszelako stał się dla niego rodzajem formy jedynie: odbywał obrządek spowiadania penitentów z obojętnością i flegmą przyzwyczajenia. Zawahałam się; nie znałam obowiązującej formuły spowiedzi: zamiast też rozpoczęcia jej od zwykłego wstępu, rzekłam:
— Mon père, je suis protestante[4].
Odwrócił się ku mnie nagle. Nie był tubylcem: księża miejscowi, urodzeni w tym kraju i pochodzący z rdzennych jego warstw, mają prawie nieodmiennie twarze płaskie, prostacze. Subtelny profil i zarys czoła tego księdza wskazały mi, że musi być on Francuzem; mimo że siwy i posunięty w lata, zachował twarz człowieka myślącego i czującego. Zapytał mnie przede wszystkim, bez gniewu jednak, dlaczego, będąc protestantką, przyszłam do niego.
Powiedziałam, że zginę, jeśli nie otrzymam mądrej rady i życzliwych słów pociechy. Od kilku tygodni jestem zupełnie osamotniona; zachorowałam; czuję się tak przeraźliwie zgnębiona, że nie wydaje mi się, abym była zdolna znieść dłużej ten ciężar, tłoczący nieustannie moją duszę.
— Czy dolega ci świadomość popełnionego grzechu lub występku, moje dziecko? — zapytał.
Uspokoiłam go co do tego, jak mogłam też najprzystępniej wyjaśniłam na czym właściwie polega moja udręka.
Zdawał się stropiony i zdziwiony.
— Przyznaję — rzekł — że zaskoczyłaś mnie, dziecko moje, znienacka. Nie miałem nigdy jeszcze w całej dotychczasowej mojej praktyce podobnego wypadku: przygotowani jesteśmy na wiele powikłań niezwykłych, należących jednak do stałej rutyny naszego posłannictwa: tym razem wszakże spotykam się z czymś takim, co robi poważny wyłom w zwykłym biegu spowiedzi. Wątpię czy znajdę dla ciebie w danych warunkach radę odpowiednią.
Nie liczyłam oczywiście, aby mógł znaleźć ją, już jednak ulga, jaką przyniosła mi możność zwierzenia się człowiekowi rozumnemu i ludzkiemu, o uświęconym charakterze kapłana, z części bodaj bólów, jakie nękały moją duszę, zrobiła mi wiele dobrego. Czułam się nieco pokrzepiona.
— Czy mam odejść, mój ojcze? — zapytałam.
— Tak, moja córko — rzekł z życzliwością w głosie.
— Nie wątpiłam, że był to człowiek życzliwy: dostrzegłam wyraźnie błysk współczucia w jego oku. — Tak, na razie lepiej będzie, abyś odeszła, zapewniam cię jednak, że słowa twoje uderzyły mnie. Spowiedź, podobnie jak wszystko inne, staje się, stać się może łatwo czczą formalnością jedynie, czymś spospolitowanym, o ile wejdzie w stały zwyczaj. Przyszłaś, córko moja, zrzuciłaś ciężar z własnego serca, podzieliwszy się ze mną tym, co cię trapi — rzadko zdarza mi się wysłuchać czegoś podobnego. Chciałbym mieć czas na obmyślenie twojego zwierzenia w należytym spokoju modlitewnym. Gdybyś należała do naszego kościoła, wiedziałbym co mam ci powiedzieć — dusza tak bardzo udręczona jak twoja, może znaleźć spokój jedynie w zupełnym odcięciu od ludzi, w stałym, regularnym pełnieniu obowiązków religijnych. Życie wśród świata, jak niewątpliwie dobrze ci wiadomo, nie daje zadowolenia naturom takim jak twoja. Świątobliwi kapłani polecali penitentkom do ciebie podobnym, aby starały się przez pokutę, zaparcie się samych siebie i pełnienie żmudnych dobrych uczynków, utorować sobie drogę ku oczyszczeniu. Tu na ziemi dane im są za strawę codzienną łzy, chleb i woda strapienia. Nagroda czeka je później dopiero, w życiu pozagrobowym.
— Co się mnie tyczy, przeświadczony jestem, że wyobrażenia te, pod których ciężarem uginasz się, córko moja, są wysłańcami bożymi, mającymi misję nawrócenia cię na łono prawdziwego Kościoła. Zrodzona jesteś do przyjęcia naszej wiary: uwierz w nią, ona jedna zdolna jest uzdrowić cię i dopomóc ci. Protestantyzm jest dla ciebie zbyt suchy, zimny i zbyt przyziemny. Im więcej myślę o twojej sprawie, tym wyraźniej widzę, że odchyla się ona najzupełniej od zwykłego biegu rzeczy. Nie chciałbym za żadną cenę stracić cię z oczu. Odejdź teraz w pokoju, córko moja, powróć jednak do mnie.
Podniosłam się z klęczek i podziękowałam mu. Zamierzałam odejść już, kiedy dał mi znak, abym zatrzymała się jeszcze.
— Nie przychodź do kościoła — rzekł — widzę, że jesteś chora, panuje tutaj zbyt wielki chłód. Przyjdź do mnie do domu: mieszkam (dał mi swój adres). — Bądź u mnie jutro z rana o dziesiątej.
W odpowiedzi na to polecenie pochyliłam w milczeniu głowę i, opuściwszy na twarz zasłonę i opiąwszy szczelnie okrycie na sobie, wysunęłam się z kościoła.
Jak sądzisz czytelniku, czy myślałam o powtórnym dostaniu się do zacnego księdza? Zupełnie tak samo nie przychodził mi zamiar ten do głowy, jak nie wpadłoby mi na myśl leźć dobrowolnie w paszczę smoka. Kapłan ten posiadał broń, którą mógł wpływać na mnie: był z natury miękki i uprzejmy; posiadał ową wrodzoną miękkość i uczuciowość typowo francuską, na którą, jak dobrze wiedziałam, byłam osobliwie wrażliwa. Nie budziły we mnie szacunku pewne rodzaje afektacji, nie byłam, natomiast, zdolna oprzeć się przejawom szczerego uczucia, prawdziwej wiary. Gdybym poszła do niego, niechybnie zdołałby przekonać mnie o kojącej sile, o wyniosłości i prawowitości uczciwego dogmatyzmu papieskiego. Usiłowałby też niewątpliwie wzbudzić we mnie i podsycać żarliwość pełnienia dobrych uczynków. Nie mam pojęcia na czym skończyłoby się to wszystko. Uważamy się za silnych na pewnych punktach, znamy słabość naszą na wielu innych: wielce prawdopodobnie też, gdybym udała się w oznaczonym dniu i godzinie pod numer 10 Rue des Mages, potoczyłby się zgoła inaczej bieg mojego życia i teraz — zamiast snuć heretycką tę opowieść — przesuwałabym paciorki mojego różańca i odmawiałabym pacierze w celi klasztoru Karmelitek przy Boulevard de Crécy w Villette. Stary ten, dobrotliwy ksiądz miał w sobie coś z Fenelona, jakakolwiek też miałaby być większość jego braci, cokolwiek miałabym myśleć o jego Kościele i wierze (których nie lubię), zachowam jego samego na zawsze we wdzięcznej mojej pamięci. Był dla mnie dobry wówczas, kiedy tak bardzo potrzebna mi była dobroć ludzka. Oby niebo wynagrodziło go za to!
Zmierzch przeistoczył się w noc, latarnie zapłonęły już na ulicach, kiedy wydostałam się z posępnego kościoła. Możliwy był teraz dla mnie powrót: przestała nękać mnie nieposkromiona, dzika tęsknota za odetchnięciem rzeźwiącym powietrzem tej nocy październikowej, za znalezieniem sie na małym wzgórzu poza murami miasta. Teraz już tylko doświadczałam pragnień, z jakimi mógł pogodzić się rozsądek: pragnęłam znaleźć się w domu; zawróciłam, jak mi się wydawało, ku Rue Fossette. Znalazłam się jednak w części miasta, której zupełnie nie znałam; była to stara część Villette, pełna wąskich uliczek, na których stały odwieczne, zmurszałe, ale malownicze w swojej odwieczności budowle. Byłam zbyt słaba, aby zorientować się od razu, zbyt mało zresztą przezorna i zbyt mało świadoma niebezpieczeństwa jakie mogło mi zagrażać, aby dbać dostatecznie o własną osobę i zwracać uwagę na to co robię. Idąc na oślep przed siebie, uwikłałam się w plątaninę zakrętów, z której nie byłam zdolna wydostać się, nie umiałam zaś zdobyć się na decyzję poproszenia kogoś z przechodniów o wskazanie mi drogi.
Burza, która przycichła w porze zachodu, usiłowała odrobić teraz stracony czas. Pionowo prawie dmący gwałtowny wicher huraganowy, który szedł z północo-zachodu, sprowadził deszcz, rozpryskujący się na wszystkie strony: bryzgi jego były lodowate, przemarzłam też wnet do szpiku kości. Pochyliłam głowę, aby uniknąć wichru i deszczu, siekły mnie wszakże nieubłaganie. Nie zrażało mnie to jednak; żałowałam tylko, że nie mam skrzydeł, aby móc ulecieć w górę z wichrem, rozpostrzeć je i, utrzymując się na nich, być porwaną przez pęd powietrza i pomknąć dokąd mnie on uniesie. W momencie kiedy zaznałam tego pragnienia, przejął mnie chłód jeszcze dokuczliwszy, choć i przed tym było mi dość dokuczliwie zimno; dotychczasowa słabość moja ustąpiła miejsca zupełnemu bezwładowi. Usiłowałam dotrzeć do wrót wielkiego gmachu, cały potężny front jego wszakże i olbrzymia kopuła zlały się przed moimi oczami w jedną czarną masę, która rozwiała się przed nimi w następnej chwili. Zamiast osunąć się na stopnie schodów wejściowych, jak zamierzałam, uczułam — tak mi się przynajmniej wydało — że wpadam głową w dół w jakąś ziejącą przepaść. Więcej nie pamiętam już nic.