Villette/Rozdział XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Charlotte Brontë
Tytuł Villette
Rozdział Uroczystość
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia „Linolit“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. Villette
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIV
UROCZYSTOŚĆ

Gdy tylko Georgetka wyzdrowiała, wysłała ją Madame Beck na wieś. Przykro mi było; przywiązałam się szczerze do dzieciny i rozstanie się z nią uczyniło mnie uboższą, aniżeli czułam się przed jej odjazdem. Nie mogłam też mieć tyle towarzystwa ile sama chciałam. Wolałam jednak samotność. Każda z nauczycielek z kolei ofiarowała mi się na swój sposób z propozycją przyjaźni: badałam je jedną po drugiej. Jedna była kobietą zacną, ale poglądy jej były nazbyt ciasne, strona jej uczuciowa zbyt surowa, nazbyt samolubnie myślała wyłącznie o sobie. Następna z kolei była Paryżanką, zewnętrznie dość ogładzoną, zepsutą wszakże, wyzbytą wiary, zasad i uczuć serdeczniejszych; po zdrapaniu lekkiego zewnętrznego poloru towarzyskiego, ukazała się brudna, zabagniona, odstręczająca treść. Cechowała ją zwłaszcza pasja napraszania się na otrzymywanie podarunków. Pod tym względem bardzo podobna była do niej trzecia nauczycielka, osoba nieciekawa, bez charakteru, a przynajmniej bez wybitniejszych jego cech. Wyróżniał ją jedyny rys wybitny — posunięte do granic ostatecznych sknerstwo. Kochała pieniądze dla samych pieniędzy. Widok złotej monety rozpalał zielone, ciekawe do obserwowania błyski ogniste w jej oczach. Pewnego razu, chcąc okazać mi tym szczególne względy, zabrała mnie z sobą na górę do swojego pokoju, gdzie, otworzywszy tajemny schowek, pokazała mi skarb, na który składała się górka pięciofrankówek ogólnej wartości około piętnastu gwinei. Kochała ten skarb miłością ptaka do wyklutych przez siebie jajek. Były to jej oszczędności. Lubiła przychodzić do mnie, aby móc mówić o nich z upojnym, nie słabnącym ani na chwilę uwielbieniem, niezrozumiałym wręcz u osoby, nie mającej jeszcze ukończonych dwudziestu pięciu lat.
Paryżanka, wprost przeciwnie, była marnotrawna, rozrzutna i nierzetelna — z natury przynajmniej — czy i w czynach także, nie miałam sposobności przekonać się o tym. Nierzetelność jej dała mi znać o sobie, wyzuwając bardzo ostrożnie na jaw swój łeb żmii. Dziwny wydał mi się płaz ten na pierwszy rzut oka; nowość jego widoku zaostrzyła moją ciekawość: gdyby wystąpił śmiało na widownię, potrafiłabym może filozoficznie pogodzić się z nim i obojętnie przyjrzałabym się mu w całej jego okazałości, od rozwidlonego języka do koniuszka łuszczastego ogona. Prześlizgnął się tylko jednak pośpiesznie pomiędzy kartkami lichej powieści i, przy pierwszym zetknięciu się z nieostrożnym przedwczesnym ujawnieniem gniewu na niego, tchórzliwie zwinął się w kłębek i umknął sycząc zjadliwie.
Paryżanka znienawidziła mnie od tego dnia.
Tkwiła zawsze po uszy w długach: wybierała stale naprzód swoją pensję nauczycielską, trwoniąc ją nie tylko na sprawianie wciąż nowych szmatek, ale także na kupowanie perfum, kosmetyków, słodyczy i różnych łakoci. Jak zimną, nieczułą epikurejką była we wszystkich tych rzeczach! Widzę ją teraz wyraźnie przed sobą: szczupłą, o chudej, zapadniętej twarzy, o cerze bladej, niezdrowej, o regularnych rysach i nieskazitelnych zębach, o cienkiej jak nitka linii ust, szerokim, wystającym podbródku i zimnym, lodowatym wyrazie jasnych oczu. Śmiertelnie nienawidziła pracy, miłując jedynie to, co nazywała przyjemnościami i rozrywkami, a co w rzeczywistości było głupim, bezsensownym, bezcelowym marnowaniem czasu.
Madame Beck nie miała najmniejszych złudzeń co do wartości moralnej tej kobiety. Mówiła pewnego razu ze mną o niej z dziwnym połączeniem obojętności, surowej, potępiającej krytyki i nienawiści. Zapytałem wobec tego dlaczego trzyma ją w swoim zakładzie wychowawczym. Odpowiedziała mi otwarcie, nie krępując się bynajmniej, że dogadza to jej interesom jako przełożonej. Mademoiselle St. Pierre posiada w niezrównanym wprost stopniu dar utrzymywania w karności najbardziej rozwydrzonych jednostek spośród uczennic. Wywiera na nie wpływ kamionujący nieledwie, i to w sposób niesłychanie spokojny, nie posługując się żadnymi środkami gwałtu. Nie podnosząc głosu, trzyma je w ryzach i skutecznie hamuje ich zapędy, podobnie jak mroźne powietrze skuwa i unieruchamia wezbrane gwałtownie wody potoku.
Je sais bien qu‘elle n‘a pas de principes, ni peut-être de moeurs[1] — przyznała Madame szczerze wyjaśniając filozoficznie: — „son maintien en classe est toujours convenable et rempli même d‘une certaine dignité; c’est tout ce qu‘il faut. Ni les éléves ni les parents ne regardent plus loin, ni, par conséquent, moi non plus.[2]
Zabawny, hałaśliwy, pełen pustoty światek zaludniał szkołę Madame Beck: uczynione tu wszystko, aby kwiatami zamaskować ogniwa łańcuchów niewoli, krępującej swobodę wychowanek; subtelny duch papizmu przenikał wszystkie urządzenia: jako przeciwwagę nakładanych na dziewczątka silnych hamulców, zgadzano się stosować większą pobłażliwość na punkcie zadowolenia ich potrzeb zmysłowych (o ile można tak wyrazić się). Umysł każdej z młodych dziewcząt był zaprawiany do ulegania pętom niewoli, aby jednak nie dopuścić do zbędnego rozmyślania nad tym faktem, korzystano z każdego pretekstu zaprzątania ich uwagi cielesnymi rozrywkami, których miały też pod dostatkiem. I tutaj, tak samo jak na innych punktach, dążył Kościół do urabiania swoich wychowanek na silne fizycznie, acz słabe duchowo jednostki, krzepkie, tęgie, wesołe, jak najmniej myślące i wiedzące, nie interesujące się niczym. „Jedzcie, pijcie i żyjcie!“ — oto jego hasło w stosunku do nich — „hartujcie i umacniajcie wasze ciała, a troskę o dusze wasze pozostawcie mnie. Sprawuję nad nimi pieczę, kieruję nimi, odpowiadam za ich los.“ Układ taki uważa każdy wierzący katolik za korzystny dla siebie. Lucyper ofiaruje takie same warunki: „Dam ci maximum władzy tutaj na ziemi, zapewnię ci sławę jaką tylko posiąść można i jaka może być czyimkolwiek udziałem. O ile więc zgodzisz się wielbić mnie, wszystko to będzie twoje“.
W tym czasie — wśród pełnego rozkwitu lata — dom Madame Beck stawał się miejscem tak wesołym, jakim szkoła zasadniczo być powinna. Przez cały dzień wielkie paradne drzwi wejściowe stały szeroko otworem, słońce było tutaj towarzyszem nieodstępnym, chmury rozstąpiły się i jak gdyby znikły z widnokręgu, ginąc poza linią morza i sadowiąc się najprawdopodobniej ponad wyspami takimi jak Anglia — droga nasza kraina mgieł. Ponad suchym lądem stałym nie było ich ani śladu. Mieszkaliśmy wszyscy bardziej w ogrodzie niż pod dachem; w grand berceau odbywały się nie tylko lekcje i wykłady, ale spożywano tu również posiłki. Przygotowywanie się do wielkich ferii letnich zaznaczało się przeistoczeniem swobody w rozkiełznanie nieledwie. Jesienne długie ferie rozpoczynały się już za dwa miesiące, przed tym wszakże miało odbyć się wielkie doroczne święto — fête de Madame — obchodzone obyczajem katolickim imieniny przełożonej.
Główną aranżerką całego obchodu była Mademoiselle St. Pierre. Madame, jako solenizantka, trzymała się z dala, udając nawet nieświadomą będących w pełnym toku przygotowań, jak gdyby nie interesując się wcale nimi. Nade wszystko zaś nie wiedziała, ani nawet nie podejrzewała jakoby, że w całej szkole zbierano składki pieniężne na zakupienie odpowiednio wspaniałego corocznego podarunku. Wrodzony takt łaskawego czytelnika pozwoli mu wykreślić z pamięci krótką, tajemną naradę, odbytą w tej materii we własnej sypialni Madame.
— Co chciałaby pani dostać w tym roku? — zagadnęła ją paryska jej adiutantka.
— O, to nie ważne! Dajmy temu spokój! Pozwólmy biednej dziatwie zatrzymać swoje grosze — rzekła Madame ze skromnie dobrotliwym uśmiechem.
Mademoiselle St. Pierre, znająca Madame na wylot, wysunęła dolną szczękę; dla takiego skromnie dobrotliwego wyrazu przełożonej — „son air de bonté“ miała jedną tylko pogardliwą nazwę „des grimaces“ — udawanie. — Jej samej nie przychodziło na myśl udawać przez chwilę bodaj, że wierzy w szczerość Madame.
Vite! — prędko — wołała oschle. — Niech pani wymieni ten przedmiot. Czy ma to być coś z biżuterii, czy z porcelany, srebra, towarów łokciowych lub szmuklerszczyzny?
Eh bien! Deux ou trois cuillers et autant de fourchettes en argent.[3]
Wynikiem tej rozmowy była ładna kasetka, zawierająca nakrycia srebrne za trzysta franków.
Program uroczystości tego dnia obejmował: Ofiarowanie prezentu, spożycie drugiego śniadania w ogrodzie, przedstawienie teatralne, w którym nauczycielki i uczennice występowały jako wykonawczynie ról, tańce i odświętną wieczerzę. Program ten wydał mi się prawdziwie imponujący — pamiętam dobrze wrażenie jakie na mnie wywarł. Zélie St. Pierre znała się na urządzaniu tych obchodów i aranżowała je po mistrzowsku.
Punktem kulminacyjnym było przedstawienie, wymagające całego miesiąca uprzednich przygotowań. Wybór aktorów musiał być dokonany ze szczególną starannością, po czym dopiero następowały lekcje dykcji, ruchów i wreszcie praca przy nieskończonych próbach. Jak łatwo domyśleć się, nie wystarczyłaby na podołanie temu wszystkiemu sama tylko Zélie St. Pierre: niezbędne było innego jeszcze rodzaju znawstwo, inne talenty niż te, jakimi rozporządzała wszechstronna Paryżanka. Posiadał je, na szczęście, jeden z wykładowców, Mr. Paul Emmanuel, profesor literatury. Nie udało mi się nigdy być obecną na prowadzonych przez niego wykładach sztuki aktorskiej, często jednak widywałam go, przechodzącego przez carré (jak już zaznaczyłam, zwano tak czworoboczny przedsionek, oddzielający dom mieszkalny od pomieszczeń szkolnych). Czasem też, w ciepłe wieczory, słyszałam przez otwarte drzwi wykłady Mr. Paula. Ze wszystkich stron także wpadało mi w uszy odmieniane przez wszystkie przypadki imię jego oraz opowiadane o nim anegdoty. Panna Ginevra Fanshave zwłaszcza, powołana do odegrania głównej roli w sztuce, zwykła, spędzając ze mną znaczną część wolnych godzin, szpikować swoje rozmowy i opowiadania częstymi wzmiankami o jego sposobie wyrażania się.
Uważała go za potwornie brzydkiego, zapewniając, że sam dźwięk jego głosu i echo jego kroków, są zdolne doprowadzić ją do histerycznego wstrząsu. W rzeczywistości był drobnym, smagłym człowiekiem, uszczypliwym i ponurym. I mnie również wydawało się wszystko w nim niemile szorstkie: jego ostrzyżone przy samej skórze czarne włosy, jego szerokie, blade czoło, zapadnięte, chude policzki, szerokie, nerwowo drgające nozdrza, gorączkowo pośpieszne ruchy i ostre, świdrujące spojrzenie. Był niesłychanie drażliwy: można to było wyczuć z burkliwej gwałtowności, z jaką rzucał krytyczne uwagi o grze pozostających pod jego rozkazami nieudolnych artystek-amatorek. Nie rzadko też doprowadzały go one do wybuchów zniecierpliwienia fałszywym ujmowaniem myśli autora, oschłością interpretacji, brakiem uzdolnienia artystycznego.
Ecoutez! — grzmiał w najwyższej irytacji. — Vous n‘avez pas de passions vous autres? Vous ne sentez donc rien? Votre chaire est de neige, votre sang de glace? Moi, je veux que tout cela s‘allume, qu‘il ait une vie, une âme![4]
Daremne usiłowania! A kiedy wreszcie przekonał się, że są daremne, dał nagle wszystkiemu za wygranę. Próbował pierwotnie wyuczyć je wielkiego utworu tragicznego; doprowadzony do ostateczności, podarł egzemplarz tragedii na strzępy i nazajutrz zjawił się ze scenariuszem jakiejś farsy. Przypadła im ona bardziej do smaku, łatwiej mu też było wdębić ją w okrągłe, gładkie ale jakże twarde ich łepki.

Mademoiselle St. Pierre bywała stale obecna na lekcjach pana Paula Emmanuela, dochodziły też mnie wieści, że zjednywały go jej wielce dystyngowane maniery, jej wsłuchiwanie się w jego wykład z pozornym przejęciem, jej takt i wdzięk, jak mu się zdawało, wrodzony. Posiadała w istocie dar podobania się zrazu każdemu, komu chciała podobać się; nie trwało to jednak długo: zachwyt dla niej wysychał jak rosa, rozwiewał się i ulatywał jak babie lato.
Wigilia dnia imienin Madame była prawie tak samo świętem, jak dzień właściwej uroczystości. Poświęcano ją na uprzątanie, urządzanie i dekorowanie trzech sal szkolnych. Panowało w nich niezwykle gwarne, wesołe ożywienie: ani na górze, ani na dole niepodobieństwem było dla osoby szukającej samotności znaleźć jeden chociażby odpowiedni dla siebie zaciszny kącik. Ja, na przykład, zmuszona byłam szukać schronienia w ogrodzie. Przez cały dzień przechadzałam się tam, lub przesiadywałam samotnie, grzejąc się w blaskach słońca, znajdując miły cień pośród drzew. Za jedyne towarzystwo miałam własne myśli, które wystarczały mi jednak. Dobrze pamiętam, że dnia tego nie zamieniłam dwóch zdań nawet z żadną żywą duszą, samotność nie ciążyła mi jednak. Byłam rada spokojowi, jaki mnie otaczał. Dla postronnego widza wystarczało raz lub dwa przejść przez pokoje szkolne, aby przekonać się jakie zmiany zostały w nich dokonane, jak przeistoczono jedną z sal w pięknie zielenią udekorowaną widownię, tuż obok której zarezerwowano miejsce na szatnię; w głębi widowni była specjalnie zbudowana na podobne okazje scenka z odpowiednimi kulisami. Mr. Paul Emmanuel oraz Mademoiselle St. Pierre objęli naczelne kierownictwo, a doborowy zespół uczennic pracował gorliwie pod ich przewodem.
Nadszedł wreszcie wielki dzień. Słońce wstało gorące, niebo było bez jednej chmurki i takie pozostało aż do wieczora. Wszystkie drzwi i wszystkie okna były otwarte na oścież, co nadawało wnętrzu miły charakter letniej swobody; najzupełniejsza dowolność zdawała się w istocie głównym hasłem dnia. Nauczycielki i uczennice zjawiły się na śniadanie w szlafroczkach i zakręconych papilotach: myśląc „avec délices“ — z rozkoszą — o swoich toaletach wieczorowych, zdawały się lubować rzadko udzielanym im prawem zaniedbania w stroju w ciągu całego przedpołudnia, ni to radni miejscy, poszczący przez cały dzień, aby godnie przygotować się do czekającego ich wieczorem bankietu. Około dziewiątej z rana dano nam znać o przybyciu osobistości, sprawującej funkcję osobliwie doniosłą — „du coiffeur“ — fryzjera. Było to może świętokradztwem, stwierdzić wszakże należy gwoli prawdzie, że główną swoją kwaterę rozbił on w kaplicy, aby tutaj, w obecności „bénitier“ — kropielnicy świec i krucyfiksu, odprawiać misteria swojej sztuki. Każda z dziewcząt wzywana była kolejno, aby przejść przez jego ręce, z których wyłaniała się z główką gładką jak z pudełeczka, przedzieloną nieskazitelnie geometryczną linią przedziału i oplecioną dokoła greckimi warkoczami, lśniącymi, jak gdyby były świeżo polakierowane. I ja z kolei wraz z innymi poddałam głowę moją zabiegom czarodzieja, który okazał się nim w istocie, kiedy bowiem, wydostawszy się z jego rąk, spojrzałam do lustra, nie mogłam wręcz uwierzyć w metamorfozę, jaką mi ono odzwierciadliło: tak dalece zdumiewające było bogactwo loków, uwitych z ciemnych moich włosów, że budziło obawę czy wszystkie one wyrosły naprawdę na mojej głowie, nie uspokoiłam się też dopóki mocne kilkakrotne pociągnięcie za nie w rozmaitych miejscach i kierunkach nie przekonało mnie, że obawy te są płonne. Musiałam wobec tego przyznać, że fryzjer jest pierwszorzędnym artystą, zdolnym wyczarować cuda z najmniej wdzięcznego nawet materiału.
Po zamknięciu kaplicy stały się sypialnie miejscem dokonywania podstawowych obrządków stroju, zaczynając oczywiście od obfitych, gruntownych ablucji. Było i będzie dla mnie zawsze zagadką, w jaki dzieje się to sposób, że kobiety poświęcają tak wiele czasu na zabiegi toaletowe, osiągając w zamian tak nikłe stosunkowo rezultaty? Praca ich na tym punkcie wydawała mi się tego dnia zwłaszcza tak bardzo skomplikowana, długotrwała, a wynik tak bardzo skromny! Świeżo oddana z prania — albo nowa — biała muślinowa sukienka, błękitna szarfa (kolory Matki Boskiej), para białych, czy koloru słomkowego skórkowych rękawiczek — taki był strój galowy, którego wdzianie kosztowało każdą z naszych nauczycielek i wychowanek trzy bite godziny.
Przyznać jednak należy, że, jakkolwiek skromny, był strój ten niezrównany pod względem zręczności i dokładności odrobienia, świeżości i wdzięku, jaki nadawał każdej postaci. Że zaś każda główka była uczesana w sposób idealnie twarzowy, odpowiadający zaokrąglonym zarysom ogólnej sylwetki tych rodowitych z krwi i kości Labassecouriennes — może nieco ciężkawych dla lubujących się w bardziej zwiewnym uroku — był efekt ogólny wcale pociągający.
Patrząc na jasnowłosą, przeważnie biało ubraną gromadkę, poczułam — dobrze to pamiętam — że muszę, w zestawieniu z nią, sprawiać wrażenie ciemnej plamy na nieskalanie śnieżnym tle, brakło mi jednak odwagi pójścia w ich ślady i ustrojenia się w przejrzystą białą szatę. Z konieczności oczywiście musiałam wdziać na siebie coś lekkiego, cienkiego: zbyt gorąco było na wszelkie grubsze materiały — przeszukałam też starannie tuzin sklepów co najmniej, aby wreszcie natrafić na rodzaj cienkiej krepy w popielato-różowawym odcieniu, przypominającym barwę a raczej bezbarwność mgły, spowijającej wrzosowisko w pełnym rozkwicie.
Moja tailleuse — krawcowa — życzliwie nie pożałowała trudu, aby zrobić z tego materiału co tylko się dało, jak słusznie bowiem zauważyła, był on „si triste, si peu voyant“ — taki smutny, tak mało jaskrawy — że należało podwójny nacisk położyć na staranność kroju i odrobienia. Dobrze się stało, że była ona tego zdania, ja sama bowiem nie posiadałam nic: ani kwiatka, ani klejnotu, aby ożywić tę przytłumioną, nikłą całość. Nade wszystko jednak nie posiadała cera moja naturalnego zabarwienia różowego, stanowiącego najkorzystniejsze tło ogólne każdego stroju.
Braki takie nie rzucają się nam tak bardzo w oczy i nie dają znać o sobie w codziennej rutynie obowiązków, narzucają się jednak naszej świadomości w sposób nader niemiły, ilekroć szczególna jakaś okazja domaga się osobliwego uświetnienia ogólnej naszej aparycji.
Muszę przyznać wszelako, że ja, osobiście, czułam się w tej ciemnej — w zestawieniu z ogólną białością — sukni dziwnie swobodnie i swojsko, jak na pewno nie czułabym się w żadnym stroju jaśniejszym, ani barwniejszym. Dotrzymywała mi pod tym względem towarzystwa sama Madame, której suknia była prawie w takim samym spokojnym odcieniu jak moja, poza tym, że zdobiła ją bransoleta oraz wielka, złota, wysadzana pięknymi drogimi kamieniami brosza. Spotkałyśmy się przypadkowo na schodach. Skinęła przyjaźnie głową na mój widok i uśmiechnęła się z uznaniem. Nie dlatego, aby miała uważać, że jest mi w moim stroju szczególnie do twarzy — trudno przypuścić, aby mogło ją to tak bardzo interesować — uważała wszelako, że jestem ubrana „convenablement“ i „décemment“ — odpowiednio i przyzwoicie — a Odpowiedniość i Przyzwoitość były głównymi bożyszczami, jakim hołdowała nade wszystko. Zatrzymała się nawet, położyła mi na ramieniu urękawiczkowaną rękę, w której trzymała haftowaną, uperfumowaną chusteczkę i szepnęła mi do ucha sarkastyczną uwagę o innych nauczycielkach (którym przed chwilą prawiła komplementy z racji korzystnego ich wyglądu).
— Nie istnieje nic równie niedorzecznego — rzekła — jak sposób ubierania się „des femmes mûres“ — kobiet dojrzałych — tak samo, jak ubierają się piętnastoletnie podlotki. „Quant à la St. Pierre, elle a l‘air d‘une vieille coquette, qui fait l‘ingénue“.[5]
Będąc zupełnie gotową o parę godzin wcześniej od wszystkich innych, udałam się z przyjemnością — nie do ogrodu, gdzie służba zajęta była ustawianiem długich stołów na kozłach, przynoszeniem krzeseł i ławek i nakrywaniem do kolacji — ale do pokojów szkolnych, w tej chwili pustych zupełnie, cichych, przewiewnych i czystych; ściany ich były świeżo wymalowane, posadzki zaciągnięte, wyfroterowane i pachnące woskiem; w każdym kącie pełno kwitnących roślin w wielkich donicach; założone wczoraj dopiero czyste firanki pięknie udrapowane były przy wielkich oknach.
Cofnąwszy się do pierwszej klasy, mniejszego i jeszcze milszego pokoju, niż oba pozostałe i, wydostawszy z oszklonej szafki, od której klucz był stale w moim posiadaniu, książkę o ciekawie zapowiadającym się tytule, usiadłam, aby móc czytać ją w spokoju. Oszklone drzwi tej sali szkolnej prowadziły wprost do wielkiego berceau; gałęzie akacji zwisały na szyby, sięgając aż do krzewu różanego, kwitnącego przy balustradzie przeciwległego okna. Wśród gałęzi tego krzewu uwijały się z radosnym brzękiem znęcone miodnym zapachem pszczoły. Zaczęłam czytać. W tej chwili właśnie, kiedy ciche pobrzękiwanie pracowitych owadów, miły cień, utworzony przez splecione gałęzie, ciepły, samotny spokój mojego schronienia zaczęły mącić dla mnie znaczenie przebieganych oczami kart i odrywać od nich moją uwagę, skierowując ją po manowcach marzeń ku dalekiej krainie wyśnionej — w tej samej chwili przywrócił mnie do przytomności najostrzejszy dźwięk dzwonka przy drzwiach wejściowych, jakim rozbrzmiewał kiedykolwiek ten stale nad miarę tarmoszony instrument.
Dzwonienie nie przestawało alarmować przez cały ranek: robotnicy, służba, coiffeur, tailleuses, raz w raz przychodzili i wychodzili. Nie było nadto powodu przypuszczać, aby to alarmowanie miało ustać i w godzinach popołudniowych także, spodziewano się bowiem przybycia powozami, karetami i dorożkami setki jeszcze uczennic pozamiejscowych. Nie można było również liczyć na zamilknięcie dzwonka i w ciągu wieczora nawet, kiedy licznie gromadzić się będą rodzice uczennic i znajomi ich, zaproszeni na przedstawienie. W tych warunkach był najostrzejszy nawet dźwięk dzwonka rzeczą najzupełniej naturalną, a jednak poszczególny odgłos ten miał wyjątkowy charakter, który od razu stargał i rozproszył przędziwo moich rojeń, każąc mi wzdrygnąć się lękliwie, przy czym książka stoczyła się z moich kolan na podłogę.
Nachyliłam się, aby ją podnieść, kiedy rozległ się — silny, szybki, stanowczy krok męski, zdążający w moją stronę wprost przez przedsionek, kurytarz, carré, przez pierwszy, potem przez drugi oddział i przez wielką salę. Zamknięte drzwi pierwszej klasy, w której znalazłam schronienie, nie stanowiły przeszkody dla przybywającego, rozwarły się bowiem mocno znać szarpnięte, w ich otworze ukazało się palto i „bonnet grec“ — rodzaj wydłużonego beretu — a para błyszczących oczu rozejrzała się w pierwszej chwili niepewnie, wnet wszakże wpiła się żądnie w moją twarz.
C‘est celà! — zawołał szorstki głos. — Je la connais; l‘Anglaise. Tant pis. Toute Anglaise, et par conséquent, toute bégueule qu‘elle soit — elle fera mon affaire, et je saurai pourquoi.[6].
I wnet potem, z poważną uprzejmością (wyobrażał sobie widocznie, że nie doszły moich uszu jego niezbyt uprzejme pomruki) zwrócił się do mnie i najpotworniej zniekształconą angielszczyzną bąknął: Miss... musi pani grać! Nie ruszę się stąd!
— Czym mogę służyć panu, Mr. Paul? — zapytałam. Był to Mr. Paul we własnej osobie, w stanie większego podniecenia niż kiedykolwiek.
— Musi pani grać. Nie może pani wykręcać się, ani grymasić, ani udawać skromnisi. Przejrzałem panią na wylot zaraz pierwszego wieczora, kiedy pani zjawiła się tutaj. Widzę pani moyens — środki —; potrafi pani grać, musi pani grać.
— O czym pan mówi, Mr. Paul?! Nie rozumiem pana.
— Nie ma czasu do stracenia — mówił, a raczej trzepał dalej po francusku — musimy rzucić do licha wszelkie wahania, wykręty, wszelką minoderię. Musi pani przejąć rolę.
— W wodewilu?!
— W wodewilu. Nareszcie zrozumiała pani.
Zaparło mi oddech z przerażenia. O czym ten człowiek mówi?
— Niech pani posłucha! — rzekł. — Wyjaśnię pani, o co idzie, a pani odpowie „Tak!“ albo „Nie!“ — i, zależnie od odpowiedzi pani, będę wiedział co mam o pani myśleć.
Policzki jego płonęły opanowanym z trudnością podnieceniem, najwyższym, do jakiego zdolna była jego niesłychanie pobudliwa, zapalna natura; oczy jego rzucały ostre błyski. Nie mogło ulegać wątpliwości, że wszelka, nie odpowiadająca jego zamierzeniom, niemiła mu decyzja, wszelkie opieranie się, wahanie, a nade wszystko odmawianie i nie uleganie mu, może doprowadzić go do wybuchu niepohamowanej gwałtowności. Jedynym, co mogło jako tako ukoić jego wzburzenie, było zachowanie milczenia: nie przerywając mu też ani jednym słowem, słuchałam.
— Wszystko wali się, grozi przegraną na całej linii — zaczął. — Luiza Vanderkelkov rozchorowała się — tak przynajmniej utrzymuje jej śmieszna, niedorzeczna matka; ja osobiście pewien jestem, że mogłaby grać, gdyby chciała; brak jej dobrej woli jedynie. Miała odegrać główną rolę, jak pani wiadomo, albo może nie wiadomo — mniejsza o to zresztą: bez tej roli cała sztuka jest nie do pomyślenia. Pozostało już teraz parę godzin tylko do wyuczenia się jej; nie podobna byłoby przekonać ani jednej z dziewcząt w całej szkole, nie podobna byłoby przemówić żadnej do rozsądku, aby zgodziła się podjąć tego zadania. Prawdą a Bogiem nie jest to rola ani interesująca, ani przyjemna; ich nędzny amour propre — miłość własna — ta marna właściwość, która w tak wysokim stopniu cechuje kobiety, wzdrygnęłaby się przed podobną decyzją. Kobiety angielskie bywają bądź najgorsze, bądź najlepsze spośród przedstawicielek swojej płci. Dieu sait que je les déteste comme la peste ordinairement[7] — mruknął przez zęby. — Zwracam się więc po ratunek do kobiety angielskiej. Co mi ona odpowie? Tak? czy — Nie?
Tysiące najsłuszniejszych sprzeciwów wołało głośno „nie!“ w moim mózgu. Obcy język, krótki czas na wyuczenie się, wystąpienie publiczne... Wrodzone usposobienie moje wzdrygało się, poczucie własnych możliwości kazało mi cofnąć się, szacunek dla siebie samej, czy miłość własna (ta nędzna właściwość) powstrzymywały mnie całą siłą. „Non, non, non!“ — Nie, nie, nie! — burzyło się to wszystko, kiedy wszakże spojrzałam na Mr. Paul‘a i z jego rozpłomienionych, badawczo utkwionych we mnie oczu wyczytałam, poza groźbami, jakie ciskały, prośbę błagalną, zerwała się z warg moich odpowiedź: „tak!“ — „Oui!“
Na chwilę sztywność i napięcie jego rysów złagodniały, ustępując miejsca wyrazowi zadowolenia, rozpromienienia nawet. Wnet jednak opamiętał się i przybrał ponownie ton władczy.
Vite à l‘ouvrage! — szybko do roboty! — Oto książka pani, proszę czytać.
Zaczęłam czytać. Nie robił żadnych uwag, przy niektórych tylko ustępach pomrukiwał gniewnie i niecierpliwie uderzał obcasem o podłogę. Potem on sam odczytał mi całość. Usiłowałam pilnie naśladować go. Była to bardzo niesympatyczna rola — mężczyzny — pustogłowego fanfarona. Nie podobna było włożyć serca ani duszy w odtworzenie tej postaci: znienawidziłam ją od pierwszego razu. Cała sztuka — krotochwila raczej — obracała się dokoła zabiegów, czynionych przez dwóch rywali o zdobycie ręki pięknej zalotnicy. Jeden z nich przezwany był „Niedźwiedziem“. Był to zacny i dzielny, ale nieogładzony prostak, coś w rodzaju nieoszlifowanego brylantu; drugi — płochy wietrznik, pyszałek i przeniewierca: tym wietrznikiem, pyszałkiem i przeniewiercą miałam być ja właśnie.
Robiłam co było w mojej mocy — wiedziałam, że było to niewiele — mój sposób odtwarzania wywołał jednak niezadowolenie Mr. Paula, który zaczął wyraźnie pienić się. Zdwoiłam wysiłki, dzięki czemu udało mi się przewyższyć własne możliwości. Przypuszczam, że moja dobra wola zdołała przejednać surowego krytyka. Oświadczył, że jest nawet zadowolony po części. — „Ça ira!“ — pójdzie! — zawołał, że zaś z ogrodu zaczęły dolatywać liczne głosy, a białe suknie migały raz w raz pośród drzew, dodał: „Musi pani wycofać się; musi pani być zupełnie sama, aby nauczyć się swojej roli. Proszę iść za mną!“
Nie pozostawiwszy mi ani możności ani czasu do namysłu, porwał mnie w tej samej chwili z gwałtownością wichru za sobą na górę po dwóch — nie, po trzech piętrach schodów (zapaleniec ten zdawał się, wiedziony instynktem, odnajdywać drogę wszędzie), aż wreszcie zataszczył mnie na samotne, wysokie poddasze, wepchnął do wnętrza i zamknął mnie w nim na klucz, który wsunął do swojej kieszeni, poczem znikł momentalnie.
Poddasze nie było miłym miejscem: przypuszczam, że on sam nie wiedział jak bardzo niemiłym, nie zamknąłby mnie w nim bowiem tak bez wszelkich ceremonii. W ten upalny letni dzień panował tam żar afrykański; w zimie, przeciwnie, była tu istna Grenlandia. Całe poddasze wypełnione było mnóstwem skrzyń i wszelkiego rodzaju rupieci; stare, wyszłe z użycia suknie zawieszone były na niemalowanych ścianach, pajęczyny zasnuły nieomiataną nigdy powałę. Wiadomo było, że zagnieździły się tam szczury, czarne karaluchy i chrząszcze, a nawet, wedle podawanej z ust do ust legendy miano spotkać tu raz upiorną zjawę mniszki, zwykłej krążyć po ścieżkach ogrodu jedynie. Ciemność zaległa jedną część tego poddasza, oddzieloną, jak gdyby dla spotęgowania jej tajemniczości, grubą zgrzebną kotarą, która służyć miała za rodzaj osłony dla zimowych okryć, zwisających każde ze swojego gwoździa, niby złoczyńca z haka szubienicy. Utrzymywano, jakoby mniszka ukazywać się miała spośród tych okryć, spoza kotary. Nie wierzyłam temu, nie budziła też we mnie lęku myśl o podobnej możliwości, wystraszył mnie, natomiast, widok bardzo ciemnego, opasłego szczura z długim ogonem, wysuwającego się chyłkiem z mrocznej alkowy; a bardziej jeszcze przeraziło mnie dostrzeżenie czarnych karaluchów pstrzących ruchomymi ciemnymi plamami podłogę. Te akcesoria mojego zamknięcia wyprowadziły mnie bardziej z równowagi, aniżeli rozsądek pozwoliłby mi przyznać się do tego. Nie mniej gnębiąco podziałał na mnie kurz, zaśmiecenie, zaduch i spiekota, jakie panowały tu wszechwładnie. Te ostatnie warunki zaciążyłyby mi rychło w sposób nie do zniesienia, gdyby nie udało mi się szczęśliwie odemknąć i podeprzeć otworu w powale, a tym samym umożliwić częściowy przynajmniej dopływ świeżego powietrza. Pod ten otwór podsunęłam sporych rozmiarów pustą skrzynię, na niej umieściłam mniejszą skrzynkę, jako tako starłam z obu pokrywające je pokłady kurzu, zebrałam ostrożnie dokoła siebie fałdy mojej sukni (mojej najlepszej sukni, zapamiętać winieneś, łaskawy czytelniku i dlatego przedmiotu usprawiedliwionej mojej troski o nią) i wdrapałam się na ten chwilowy nie nazbyt pewny tron. Usadowiona na nim wreszcie, zabrałam się do przyswojenia sobie tekstu roli. Ucząc się, nie zapominałam równocześnie o konieczności zwracania bacznej uwagi na zagrażające mi zewsząd czarne karaluchy, których bałam się bardziej jeszcze śmiertelnie niż szczurów.
Pierwszym moim wrażeniem było, że to, czego podjęłam się, okaże się dla mnie niemożliwym do wykonania, z tym większą też stanowczością i energią postanowiłam zrobić co będzie w mojej mocy, z góry zrezygnowana, że wynik moich usiłowań może być żałosny. Rychło wszakże przekonałam się, że jedna część tej bardzo krótkiej zresztą sztuki nie będzie zbyt trudna do pamięciowego opanowania w ciągu paru pozostających mi godzin, zaczęłam też uczyć się jej z początku szeptem, potem głośno. Zupełnie zabezpieczona przed ludzkimi uszami i oczami, śmiało odgrywałam moją rolę wobec zaludniającego poddasze robactwa. Przejąwszy się pustotą, płochością i zakłamaniem postaci, którą miałam odtworzyć i którą w gruncie rzeczy pogardzałam, zemściłam się na tym fanfaronie, obłudniku i zarozumialcze możliwym podkreśleniem, uwydatnianiem i spotęgowaniem jego zarozumialstwa, fanfaronady i obłudy.
Na tych usiłowaniach upłynęło mi całe popołudnie: zmierzchało się już, że zaś nie jadłam nic od rana, zaczął coraz mocniej doskwierać mi głód. Przyszła mi na myśl wieczerza, którą niewątpliwie raczono się już na dole w ogrodzie. (Widziałam, przechodząc przez przedsionek, koszyk pełen „Pâtés à la crême“ — ciastek z kremem — ponad które nie istniał w moim pojęciu żaden bardziej ponętny przysmak). Byłby on w tej chwili bardzo à propos — pożądany — powiedziałam sobie, w miarę też wzmagania się mojej tęsknoty za owymi pâtés, uświadamiałam sobie z coraz większą goryczą jaką niesprawiedliwością jest głodzenie mnie i zamykanie w więzieniu w dniu tak uroczystym. Mimo że poddasze było znacznie oddalone od furtki wejściowej, zamykającej ogród od ulicy i równie oddalone od drzwi prowadzących do hallu, dochodził do mnie, wprawdzie nieco przytłumiony, ale wyraźny, nie ustający ani na chwilę nieledwie odgłos dzwonka, i tak samo nie ustające toczenie się kół po wyboistym bruku. Wiedziałam, że ogród i dom są natłoczone i że wszędzie panuje wesoły, radosny nastrój. A tutaj, na górze, zaczęło ściemniać się na dobre. Przestałam już nawet dostrzegać karaluchy; drżałam, że mógłby który z nich wleźć na mój tron i, niezauważony przeze mnie, dostać się we fałdy mojego ubrania. Zniecierpliwiona i wylękniona, zaczęłam głośno wypowiadać moją rolę, byle zabić czymś czas. Doszłam już prawie do końca, kiedy skrzypnął klucz obrócony w zamku. O, jakże upragniony dla moich uszu odgłos! Mr. Paul (mogłam nawet w tym zgęszczającym się z każdą chwilą mroku rozpoznać, że był to Mr. Paul, tyle bowiem jeszcze pozostało światła, aby uwydatnić aksamitną czarność jego krótko ostrzyżonych włosów i bladość jego czoła) zajrzał do wnętrza.
— Brawo! — zawołał, otwierając drzwi szerzej i pozostając na progu. J‘ai tout entendu. C‘est assez bien. Encore.[8].
Zawahałam się na chwilę.
Encore! — powtórzył surowo. — Et point de grimaces! A bas la timidité[9]
Wyrecytowałam raz jeszcze całą rolę, od początku do końca, bez porównania gorzej jednak, aniżeli kiedy byłam sama.
Enfin elle sait — umie przynajmniej — mruknął niezupełnie zadowolony. Sam jednak rozumiał, że nie należało wszak być zbyt wymagającym w tych warunkach, dodał więc: — Może pani poświęcić jeszcze dwadzieścia minut na przygotowanie: au revoir! — do widzenia — i zamierzał wyjść.
— Proszę pana — zawołałam, zdobywając się na odwagę.
Eh bien, qu‘est ce que c‘est, mademoiselle?[10]
J‘ai bien faim.
Comment, vous avez faim? Et la collation?[11]
— Nic mi o niej nie wiadomo. Zamknięta tutaj nie widziałam jej nawet.
Ah, c‘est vrai — zawołał.[12]
W jednej chwili zrzekłam się tronu, opuściłam poddasze i powtórny, w odwrotnym kierunku, impet, który sprowadził mnie tutaj na górę, ściągnął mnie na dół do kuchni. Byłam pewna, że zatrzymam się w piwnicy dopiero. Ale nie! Szczęśliwie wylądowaliśmy w kuchni, gdzie kucharz otrzymał władczy nakaz dostarczenia mi jadła, a ja nie mniej władczy nakaz zjedzenia wszystkiego co mi podano. Ku wielkiej mojej radości ograniczyło się to jedynie na kawie, bułkach z masłem i ciastkach. Obawiałam się wina i deseru, czego nie lubiłam. W jaki sposób zdołał kucharz odgadnąć, że najbardziej pożądane były dla mnie pâtés à la crême — nie umiałabym powiedzieć; fakt jednak, że poszedł dokądś i przyniósł mi jedno kremowe ciastko. Bardzo potulnie i ochoczo zarazem zjadłam wszystko inne i wypiłam kawę, pozostawiając sobie ulubioną kremówkę na deser — pour bonne bouche. Mr. Paul czuwał nade mną przy moim posilaniu się, zmuszając mnie nieledwie do przełknięcia większych ilości, aniżeli mogłam im podołać.
A la bonne heure! — w dobrą chwilę! — na zdrowie! — rzekł, kiedy dałam mu do poznania, że naprawdę nie jestem w stanie zjeść nic więcej i, podniósłszy ręce do góry, wyraziłam tym gestem błagalną prośbę, aby uwolnił mnie od zjedzenia jeszcze jednej bułki, którą smarował właśnie dla mnie masłem.
— Zaliczy mnie pani do rodzaju tyranów, Sinobrodych, morzących kobiety głodem i zamykających je na poddaszu, a przecież nie jestem takim okrutnikiem. No, a teraz, mademoiselle, czy ma pani odwagę i czy czuje się pani na siłach wystąpić?
Wyraziłam przypuszczenie, że będę mogła wystąpić, jakkolwiek w rzeczywistości czułam się fatalnie stropiona. Trudno byłoby mi nawet powiedzieć co właściwie nękało mnie najbardziej. Na szczęście jednak, mały człowieczek należał do tych, którym nie podobna opierać się, o ile przeciwnik nie posiadał siły ujarzmiania, wystarczającej do przeciwstawienia się jego woli.
— Chodźmy w takim razie — rzekł, podając mi ramię.
Wsunęłam pod nie rękę i pospieszyłam za nim, zmuszona, chcąc dorównać jego krokom, do biegu nieledwie. W oświetlonym wielkimi lampami carré zatrzymał się na chwilę. Paradne, prowadzące do sal szkolnych podwoje były szeroko otwarte, tak samo jak drzwi ogrodowe, wychodzące na taras pięknie udekorowany drzewami pomarańczowymi w wielkich kubłach drewnianych oraz wysokimi kwitnącymi roślinami w doniczkach. Pośród kwiatów snuły się po tarasie grupy pań i panów w balowych strojach. Wnętrze wszystkich trzech klas widoczne w jednej nieprzerwanej perspektywie, wypełnione było hałaśliwą, żywo poruszającą się gromadą w powiewnych strojach różowych, błękitnych i śnieżnie białych. Zwisające z sufitu kryształowe żyrandole rzucały na ten barwny tłum jasne błyski; na końcu sali wznosiła się scena, ukryta za opuszczoną odświętną zieloną kurtyną, którą oświetlał od dołu szereg świateł rampy.
N‘est — ce pas que c‘est beau?[13] — zagadnął mnie mój towarzysz.
Powinna byłam dać twierdzącą odpowiedź, tak gwałtownie wszakże biło mi serce, że czułam je w krtani nieledwie, nie będąc w stanie wypowiedzieć ani słowa. Mr. Paul dostrzegł to, spojrzał na mnie z ukosa, usiłując podnieść mnie na duchu.
— Zrobię wszystko co będzie w mojej mocy, chciałabym jednak, ażeby było już po wszystkim — rzekłam — poczem zapytałam: — Czy będziemy musieli przedostać się przez całą tę ciżbę?
— Ani się śni: umiem lepiej radzić sobie — przejdziemy tędy, przez ogród.
W jednej chwili byliśmy na otwartym powietrzu, gdzie od razu odświeżyła mnie chłodna, cicha noc. Nie było księżyca, ale odblask wielu jarząco iluminowanych okien rzucał jasny krąg świetlny na ogród, a nawet, słabszy nieco, na aleje i ścieżki. Chmury nie przysłaniały ciemnego szafiru nieba, wspaniale rozedrganego żywymi, migotliwymi ognikami gwiazd. Jakie łagodne są noce na kontynencie! Jakie ciche, balsamiczne i bezwietrzne! Nie ma tu mgieł morskich; nie ma mrożącej do szpiku kości wilgoci: bezmgliste jak południe, świeże jak poranek.
Przebiegłszy na przełaj przez ogród, dostaliśmy się szklanymi drzwiami do pierwszej klasy. Drzwi były otwarte, podobnie jak wszystkie inne drzwi tej nocy, z łatwością też przeprowadził mnie mój towarzysz do małego gabineciku, oddzielającego dzięki przepierzeniu pierwszą klasę od wielkiej sali, przeznaczonej na uroczysty obchód. I tutaj także, w małym gabineciku, olśniła mnie mnogość świateł, ogłuszył skłócony zgiełk licznych głosów, chwyciła za gardło duszna atmosfera natłoczonego wnętrza.
De l‘ordre! Du silence! — Porządek! Cisza! — nakazał Mr. Paul. — Co to za hałas?! — krzyknął gniewnie i od razu wszystko uciszyło się. Wystarczyło kilkanaście wypowiedzianych przez niego słów i tyleż uczynionych gestów, aby wyprosić za drzwi połowę obecnych i zmusić pozostałe osoby do zachowania porządku i spokoju. Potem dopiero wprowadził mnie i przedstawił. Otworzono szeroko oczy; tu i ówdzie rozległy się tłumione chichoty. Było to dla wszystkich niespodzianką: ani im przez myśl przeszło, aby „Angielka“ mogła wystąpić w wodewilu. Ginevra Fanshave wspaniale ustrojona, jak wymagała tego jej rola, i wyglądająca prześlicznie, wpatrzyła się we mnie ze zdumieniem. Moje zjawienie się było dla niej zgrzytem, niemile zakłócającym radosne jej upojenie na myśl o wystąpieniu publicznym wobec setek olśnionych jej aparycją widzów. Ona sama nie doznawała ani tremy, ani zawstydzenia. Na pewno wykrzyknęłaby głośno na mój widok, gdyby Mr. Paul nie trzymał jej krótko, tak samo jak wszystkich innych.
Rozejrzawszy się krytycznym wzrokiem po obecnych, zwrócił się do mnie:
— I pani także musi przebrać się odpowiednio do swojej roli.
— Tak! Musi przebrać się za mężczyznę! — zawołała Zélie St. Pierre i, wyskakując naprzód i narzucając się natrętnie, dodała: — Ja sama przebiorę ją!
Nie uśmiechała mi się bynajmniej myśl wystąpienia w przebraniu męskim. Nie byłoby ono odpowiednie dla mnie. Zgodziłam się odegrać rolę mężczyzny, co się tyczyło wszakże włożenia na siebie męskiego stroju: halte — là — hola! basta! — Nie. Zatrzymam własny mój ubiór. Niech się dzieje co chce. Może Mr. Paul awanturować się i złościć do woli: zatrzymam własny mój strój. Oświadczyłam to w sposób stanowczy, głosem nieprzejednanym, mimo że cichym i bodaj nawet nieco niepewnym i drżącym.
Nie zareagował na moje oświadczenie natychmiastowym wybuchem, jak byłam na to przygotowana: stał milczący, jak gdyby oszołomiony. Ale Mademoiselle Zélie wtrąciła się ponownie:
— Będzie z niej wspaniały elegancik — petit-maïtre. Mam tu właśnie całkowity garnitur męski... wszystko, wszystko, w komplecie... Może trochę za szerokie, ale zaraz temu zaradzę. Chodźmy, chère amie, belle Anglaise![14]
Roześmiała się szyderczo, daleko było mi bowiem do belle — pięknej. Opierałam się jednak całą mocą. — Narazi pani na szwank całą pikanterię sztuki, zepsuje pani publiczności całą zabawę, poświęcając w ten sposób wszystko dla swojego amour-propre — dla swojej miłości własnej. Byłoby to zbyt niegodziwe. Monsieur nie pozwoli nigdy na nic podobnego, prawda?
Spojrzała mu w oczy. I ja także przez jedną sekundę czekałam na jego spojrzenie. Rzucił okiem na nią, a potem na mnie.
— Hola! — rzekł wreszcie, powstrzymując zapędy panny St. Pierre, usiłującej przemocą pociągnąć mnie za sobą. Wszyscy skamienieli w oczekiwaniu na jego decyzję, pewni gwałtownego jego wybuchu. Okazało się jednak, że nie był ani zły, ani zirytowany. Zauważyłam to i odzyskałam nieco odwagi.
— Nie ma pani ochoty na to ubranie? — zapytał — na męski strój?
— Nie miałabym nic przeciwko niektórym jego częściom, ale nie chcę całości.
— Jakże więc ma to być? Jak wyobraża sobie pani zgodzenie się na objęcie roli mężczyzny i wystąpienie na scenie w ubraniu kobiecym? Prawda, że to przedstawienie amatorskie — un vaudeville de pensionnat — wodewil na pensji żeńskiej —; muszę wobec tego zgodzić się na pewne modyfikacje, ale i pani również musi zaznaczyć czymś przynależność swoją do płci męskiej.
— Zaznaczę ją, oczywiście, musi jednak być mi wolno ubrać się wedle własnego pomysłu; nikt nie będzie miał prawa wtrącać się do tego, ani też narzucać mi w niczym swojej woli. Niech mi pan pozwoli ubrać się samej.
Mr. Paul, nie dodając ani słowa więcej, wziął strój męski z rąk St. Pierre i dał mi go, pozwalając, abym przeszła do ubieralni. Pozostawszy sama, uspokoiłam się i zabrałam się od razu do dzieła. Zatrzymawszy całkowicie moje ubranie kobiece, bez najmniejszej zmiany, włożyłam na nie jedynie męską kamizelkę, kołnierzyk i krawat, a na to krótki żakiecik (wszystkie te sztuki ubrania stanowiły własność brata jednej z naszych uczennic). Rozpuściwszy włosy moje, splecione w warkocze, zaczesałam pod górę opadające długimi pasmami na plecy i zgarnęłam resztę na bok, podsunąwszy wszystkie pod męski kapelusz, wzięłam rękawiczki do ręki i w tym przebraniu wyszłam. Mr. Paul czekał niecierpliwie, tak samo jak wszyscy inni. Spojrzał na mnie.
— Może to ostatecznie ujść na pensji żeńskiej — mruknął, poczem dodał bez gniewu:
Courage, mon ami! Un peu de sang froid — un peu d‘aplomb, Mr. Lucien, et tout ira bien![15]
St. Pierre roześmiała się z szyderczą zjadliwością żmii.
Podrażniona wskutek podniecenia i tremy, nie byłam w stanie przemóc się, aby nie rzucić jej uwagi, że gdyby nie była damą, a ja gentlemanem, gotowa byłabym wyzwać ją na pojedynek.
— Po odegraniu sztuki! Po odegraniu sztuki! — uspokoił Mr. Paul. — Podzielę wtedy pomiędzy was obie moje dwa pistolety i załatwimy całą sprawę ściśle według przepisów kodeksu honorowego: będzie to tylko dalszym ciągiem zadawnionego sporu pomiędzy Anglią a Francją.
Zbliżała się chwila rozpoczęcia przedstawienia. Mr. Paul, ustawiwszy nas przed sobą, wygłosił do nas krótką przemowę, niczym generał do żołnierzy przed bitwą. Nie pamiętam co powiedział poza tym, że zalecił każdej z nas, aby przejęła się poczuciem osobistej swojej małoważności. Bogu jedynie wiadomo, jak dalece rada ta była zbędną dla niektórych spośród nas. Rozległ się dzwonek. Ja i jeszcze dwie osoby grające zostałyśmy wprowadzone na scenę. Powtórnie zadźwięczał dzwonek. Miałam wypowiedzieć pierwsze słowa.
— Niech pani nie patrzy na tłum, ani nie myśli o nim — szepnął mi Mr. Paul do ucha. — Proszę wyobrazić sobie, że jest pani na poddaszu, grając wobec audytorium, złożonego ze szczurów.
Znikł. Kurtyna pociągnięta została w górę i zawisła, skurczona pod samym sufitem. Oczy moje oślepiło jarzące oświetlenie długiej, wypełnionej rozbawionym tłumem sali. Przypomniałam sobie czarne karaluchy, stare skrzynie, spróchniałe, wyrzucone do lamusa sprzęty. Wykrztusiłam pierwsze zdanie źle, ale wykrztusiłam je. Prawdziwą trudność sprawiło mi jedynie wypowiedzenie pierwszych tych słów; ujawniło mi ono fakt, że nie tyle obawiałam się tłumu, ile własnego głosu. Wszyscy ci obcy ludzie, nieznajomi, nie byli niczym dla mnie. Nie myślałam o nich wcale. Z chwilą, gdy język mój odzyskał sprawność, a głos mój — naturalny ton i właściwe brzmienie, nie myślałem już o niczym, jak tylko o osobistości, jaką odtwarzałam, i jeszcze tylko o Mr. Paulu, który mnie słuchał, śledził czujnie moją grę i w myśli podpowiadał mi, stojąc przez cały czas pomiędzy bocznymi kulisami.
Stopniowo, czując, że zaczynam zyskiwać właściwą siłę ekspresji — źródło jej musiało przede wszystkim wytrysnąć z głębi mojej duszy — zdobyłam się na tyle spokoju, że mogłam zdać sobie sprawę z obecności i gry moich współtowarzyszek. Niektóre z nich grały bardzo dobrze, zwłaszcza Ginevra Fanshave, której przypadło kokietować równocześnie dwóch ubiegających się o jej względy. Nic dziwnego, że doskonale sobie z tym radziła: była przecież w swoim żywiole. Zauważyłam, że parokrotnie zaznaczyła pewien wyraźniejszy odcień sprzyjania mojej osobie, fanfaronowi, fircykowi, jakim byłam na scenie. Z takim ożywieniem podkreślała wyróżnianie mnie, takie porozumiewawcze spojrzenia rzucała w stronę wsłuchanego w nią, oklaskującego ją tłumu, że dla mnie, znającej ją dobrze, jasnym było granie jej dla kogoś. Oko moje poszło w kierunku jej spojrzeń, jej uśmiechów, jej gestów, aby przekonać się niebawem, że miały one na względzie jeden pociągający, dystyngowanie wyglądający cel, ku któremu słały zabójcze swoje pociski. Na ich linii, górując wzrostem nad resztą publiczności, tym pewniej więc wystawiony na przyjęcie ich, stał, spokojny na pozór, faktycznie jednak wpatrzony i wsłuchany z napięciem — doktór John.
Odgrywana scena zdawała się przenikać w głąb jego duszy. Oczy jego przemawiały najwyraźniej, nie umiałam jednak rozróżnić co właściwie mówiły. Podnieciło mnie to, wysnułam też z tej wymiany spojrzeń całą opowieść, której treścią zabarwiłam odgrywaną przeze mnie rolę, mój sposób ubiegania się o Ginevrę. W „Niedźwiedziu“, czyli szczerym kochanku, dopatrzyłam się doktora Johna. Czy wzbudził on litość w moim sercu? Nie. Skrzepiłam bardziej jeszcze całą moją moc uwodzicielską, aby skutecznie z nim współzawodniczyć i wyjść z tych zawodów zwycięsko. Wiedziałam, że jestem fanfaronem tylko i fircykiem, tej wszakże, która zdolna była odrzucić jego — ja mogłam i powinna byłam właśnie podobać się w tej odgrywanej przeze mnie postaci. Wiem teraz, że grałam, jak ten, kto pragnie i zdecydowany jest wygrać kampanię, dokonać zwycięskiego podboju. Ginevra dopomagała mi skutecznie: łączne nasze usiłowania wpłynęły na wydatne przeistoczenie mojej roli: wyzłociły fanfarona i fircyka od stóp do głowy.
Mr. Paul powiedział nam pomiędzy jednym aktem a drugim, że nie ma pojęcia co nas opętało i zaznaczył na wpół z wyrzutem:
C‘est peut-être plus beau que votre modèle, mais ce n‘est pas juste.“[16]
Ja sama także nie zdawałam sobie sprawy co właściwie mnie opętało, w niewytłumaczony wszakże dla siebie sposób dążyłam do zaćmienia „Niedźwiedzia“, to znaczy — doktora Johna. Ginevra była czuła i tkliwa; jakże więc nie miałam zdobywać się na rycerskość? Trzymając się z dosłowną wiernością tekstu roli, zmieniłam zasadniczo jej ducha. Gdybym nie włożyła w jej odtworzenie całego serca i szczerego zainteresowania, nie mogłabym odegrać jej wcale. A przecież musiałam ją odegrać — zabarwiłam ją więc w sposób przypadający mi do gustu i tak zmienioną odegrałam z upodobaniem.
Co czułam tego wieczora i czego dokonałam, było dla mnie samej równie nieprzewidzianą, niemożliwą, zdało się, do ziszczenia niespodzianką, jak nadzieja dostania się w transie upojenia do siódmego nieba. Obojętnie, z niechęcią i obawą podjęłam się odegrania tej roli, aby wygodzić człowiekowi, który prosił mnie o to; rychło wszakże, zapalona, zainteresowana, zdobywająca się na odwagę, grałam, aby dogodzić samej sobie. Nazajutrz wszakże, kiedy rozważyłam całą rzecz na chłodno, potępiłam w myśli tego rodzaju przedstawienia amatorskie. Jakkolwiek też rada byłam, że udało mi się wyświadczyć przysługę Mr. Paulowi i wypróbować raz jeden bodaj własne siły w danym kierunku, postanowiłam nieodwołalnie, że nigdy już więcej nie dam wciągnąć się do czegoś podobnego. Żywa skłonność do szukania dramatycznego wyrazu okazała się czymś wrodzonym mi, związanym z właściwą moją naturą: pielęgnowanie i rozwijanie tej świeżo odnalezionej zdolności mogło darzyć mnie nieskończoną rozkoszą, nie odpowiadałoby jednak mojemu charakterowi widza jedynie, postronnego obserwatora scenerii życia. Zdolność ta i tęsknota za jej rozwinięciem i zastosowaniem musiały zostać złożone ad acta. Złożyłam je i zamknęłam na klucz decyzji, której ani Czas, ani Pokusa nie były nigdy już odtąd zdolne podważyć.
Z chwilą ukończenia, szczęśliwego ukończenia przedstawienia, uległ porywczy i despotyczny Mr. Paul kompletnej metamorfozie. Wraz z zrzuceniem z siebie odpowiedzialności kierownika wyzbył się od razu zwierzchniczej swojej surowości i nieprzystępności i w następnej zaraz chwili stanął pomiędzy nami, radośnie ożywiony, towarzyski, uprzejmy, ściskał serdecznie ręce wszystkich, dziękował każdej z wykonawczyń z osobna, oświadczając, że każda musi być kolejno jego tancerką na balu, jaki ma się odbyć. Kiedy zwrócił się z tym do mnie, odpowiedziałam mu, że nie tańczę.
— Ten jedyny raz musi pani zatańczyć — odpowiedział i gdybym nie wymknęła mu się i przez cały wieczór nie usuwała się przezornie z jego drogi, zmusiłby mnie niewątpliwie do ustąpienia mu i w tym także. Miałam już jednak dość wysuwania się do przednich szeregów; czas był dla mnie najwyższy wycofać się i zamknąć ponownie w ramach zwykłego mojego życia. Moja suknia barwy zgęszczonej mgły doskonale nadała się do noszenia pod męskim żakietem na scenie; w walcu, czy kontredansie, byłaby nie na miejscu. Zaszywszy się w cichy kącik skąd, niezauważona przez nikogo, mogłam przyglądać się i obserwować do woli, widziałam rozgrywający się przed moimi oczami cały przebieg balu z jego wspaniałością i radosnym ożywieniem, niby odgrywane dla mnie specjalnie widowisko.
I znów królowała Ginevra Fanshave urodą, wdziękiem i wesołością. Wyglądała prześlicznie, tańczyła z niezrównaną gracją, uśmiechała się czarownie. Występy podobne były triumfami — prawdziwego tego dziecka zabawy. Praca i cierpienia nie istniały dla niej, uginała się bezsilnie pod ich przemocą, broniła się też przed nimi i odrzucała je nie dając im do siebie przystępu. Wesołość jedynie rozwijała w pełni motyle jej skrzydła, iskrzyła się złotym pyłem wśród aureoli jasnych jej włosów, rozpalała ogniste błyski w jej oczach, barwiła różanym rumieńcem jej policzki, nadawała jej olśniewającą świetność klejnotu i niezrównany czar kwiatu zarazem.
Zwykłe jadło kłuło ją w zęby; codzienne napoje kurczyły jej gardło niesmakiem; odymała na nie pogardliwie usta; kremami i lodami raczyła się jak koliber wysysanymi z kwiatów sokami miodnymi. Słodkie wina były jej żywiołem, a ciastka — jej chlebem powszednim. Żyła pełnią życia na sali balowej jedynie, poza jej obrębem zwijała skrzydła i opadała znudzona.
Nie wyobrażaj sobie, czytelniku, że kwitła tak i iskrzyła się ze względu na Mr. Paula, swojego tancerza, albo też aby miała roztaczać szczodrze najczarowniejsze swoje wdzięki ku uciesze i zbudowaniu własnych towarzyszek tylko, czy rodziców i dziadków, zapełniających carré i obsiadających kanapy pod ścianami sali balowej. W ramach tak skromnego i tak pozbawionego większego znaczenia audytorium, powodowana względami tak nikłymi i znikomymi, raczyłaby Ginevra co najwyżej przetańczyć, albo raczej przespacerować, jednego kontredansa, przy czym znużenie i skwaszenie zastąpiłyby niechybnie jej ożywienie i dobry humor tego wieczora. Musiała wszelako istnieć dla niej osobliwa jakaś podnieta, działająca jak zaczyn na tę ciężką skądinąd, uroczystą masę i zaczyn ten nadawał w jej oczach całej atmosferze ruch i życie; jakaś szczególna zaprawa, dzięki której nabierała dla niej smaku wyjątkowego ta naiwna, zdałoby się, uroczystość; musiały istnieć niezwykłe jakieś powody, w pełni usprawiedliwiające roztaczanie przez Ginevrę najbardziej kuszących jej uroków.
W całej sali balowej nie podobna byłoby w istocie znaleźć widza płci męskiej, który nie byłby człowiekiem żonatym i mocno już podtatusiałym. Wyjątek stanowił Mr. Paul, jedyny mężczyzna, któremu wolno było poprowadzić tę czy owę z uczennic do tańca. Wyjątkowy ten przywilej przysługiwał mu po części z racji ustalonego od dawna zwyczaju (był krewnym Madame Beck, ulegającej mu bezwzględnie), po części zaś dlatego, że zawsze i wewszystkim przeprowadzał Mr. Paul własną wolę i robił co chciał i wreszcie dlatego również, że przy całej nerwowej zmienności swoich nastrojów i humorów, gwałtowności swojego usposobienia i swojej stronniczości — był człowiekiem nieposzlakowanego honoru, któremu śmiało można było powierzyć zastępy najpiękniejszych i najniewinniejszych dziewcząt, bez cienia obawy, aby mogło im w jego towarzystwie stać się coś złego.
Nie jedna spośród dziewcząt — pozwolę sobie zaznaczyć to w nawiasie — nie była wcale taka niewinna i taka czysta myślą; raczej było wręcz przeciwnie, żadna z nich jednak nie ośmieliłaby się zdradzić wobec Mr. Paula skalania swojego intelektu, tak samo jak nie miałaby odwagi rozmyślnie nastąpić surowemu profesorowi na jego nagniotek, śmiać mu się prosto w twarz podczas burzliwego rzucania przez niego na słuchaczki gromów, czy odezwać się głośniejszym słówkiem w chwili osobliwego jego podrażnienia, które przeistaczało ludzkie jego oblicze w maskę inteligentnego tygrysa. Otóż, Mr Paul miał prawo tańczyć z kim tylko chciał, biada też temu, kto odważyłby się przeszkodzić mu i zmącić rytm jego pas — kroków — tanecznych.
Wszyscy inni mężczyźni dopuszczani byli na fête de Madame jedynie w roli widzów — i to z (udawaną) niechęcią, pod naciskiem próśb i zaklęć, dzięki szczególnym względom i dobroci pani przełożonej. Nad wszystkimi tymi łaskawie dopuszczanymi do sanktuarium sprawowała ona przez cały wieczór czujną osobistą surveillance, trzymając ich w najdalszym, najsamotniejszym, najciemniejszym kącie carré, w który wtłaczała całą tę nieliczną osamotnioną gromadkę „de jeunes gens“ — młodych ludzi — pochodzących z najlepszych rodzin, dorosłych synów obecnych tu matek i braci panienek, kształcących się na tej pensji. Przez cały wieczór stała Madame na straży tych „jeunes gens“, opiekując się nimi czujnie i troskliwie jak matka, nieubłaganie wszakże jak smok. Odgrodziła ich jak gdyby kordonem, daremne były też ich błagania i zaklęcia, aby pozwoliła im przedostać się poza nieprzebytą tę zaporę i raz jeden chociażby zatańczyć z tą „belle blonde“ — piękną blondynką, czy z ową „jolie brune“ przystojną brunetką — czy wreszcie z tą „jeune filie magnifique aux cheveux noirs comme le jais“ — z tą wspaniałą młodą dziewczyną, z włosami czarnymi jak węgiel.
Taisez-vous! — odpowiadała Madame nieubłagana i bohaterska. — „Vous ne passerez pas à moins que ce ne soit sur mon cadavre, et vous ne danserez qu‘avec la nonnette du jardin[17] (powołując się na legendę). Po takiej odprawie majestatycznie, niby mały Bonaparte, przechadzała się w dalszym ciągu wzdłuż smutnego, zgnębionego ich szeregu, tam i z powrotem, w swojej szacie jedwabnej koloru mysiego.
Madame wiedziała coś niecoś o świecie; Madame znała naturę ludzką na wskroś. Nie sądzę, aby jakakolwiek inna przełożona pensji żeńskiej w Villette odważyła się otworzyć jej podwoje któremukolwiek „jeune homme“, Madame wszakże wiedziała, że, udzielając podobnego pozwolenia z racji tak wyjątkowej okazji, jak ta obecna, waży się wprawdzie na śmiały krok, może jednak wiele nim zyskać.
Przede wszystkim rodzice panienek byli współwinowajcami tego wykroczenia, bowiem pozwolenie udzielane bywało jedynie na ich prośby i za ich pośrednictwem. Po wtóre wpuszczenie upragnionych, a tak niebezpiecznych grzechotników przyczyniało się do tym wydatniejszego uwypuklenia pierwszorzędnego talentu Madame jako surveillante — dozorującej. Po trzecie obecność ich zaprawiała zabawę posmakiem osobliwej pikanterii: uczennice wiedziały o tym, widziały to, a widok takich złotych jabłek, lśniących z dala choć niedosięgalnych, ożywiał je w sposób, w jaki nie zdołałaby tego uczynić żadna inna okoliczność. Przyjemność, jaką miały dzieci, rozgrzewała serca rodzicielskie, dzięki czemu owiewała salę balową atmosfera zadowolenia i radości. Sami nawet jeunes gens“, mimo że trzymani z dala, byli rozbawieni — Madame nie pozwalała im ani na chwilę nudzić się — i w ten sposób doroczne święto — „la fête de Madame“ — dzień imienin Madame — miało zapewniony sukces, jakiego nie osiągały nigdy imieniny żadnej innej z przełożonych.
Zauważyłam, że z początku korzystał doktór John tego dnia z prawa swobodnego krążenia po salach szkolnych: biła od niego powaga prawdziwie męska, która okupywała nawet jego młodość i nawet na wpół okupywała jego urodę. Z chwilą wszakże rozpoczęcia się balu podbiegła ku niemu Madame.
— Chodź pan, panie wilku — zawołała, śmiejąc się — przybrał pan wprawdzie pozór skromnego baranka, musi pan jednak opuścić owczarnię. Chodź pan: mam tutaj piękną menażerię, złożoną z dwudziestu wybranych egzemplarzy, które umieściłam w carré, pozwoli pan, że umieszczę pana również w doborowym ich rzędzie.
— Zgoda, ale przede wszystkim pozwoli pani, że przetańczę raz jeden z obraną przeze mnie jedną z pani pupilek.
— Ośmiela się pan występować z podobnym żądaniem? Ależ to szaleństwo! To bluźnierstwo! Sortez, sortez, au plus vite![18]
Pociągnęła go za sobą i przemocą wtłoczyła go poza kordon, wewnątrz którego został wnet uwięziony.
Ginevra, zmęczona tańcem, jak sądziłam, odszukała mnie w mojej kryjówce, osunęła się na ławkę obok mnie i zarzuciła mi ramiona na szyję (wybuch czułości, bez którego mogłabym najzupełniej obejść się).
— Lucy Snowe! Lucy Snowe! — zawołała histerycznie, łkając nieomal.
— Co się stało?! — zagadnęłam ją sucho.
— Jak wyglądam dzisiaj? jak wyglądam? — zapytała zamiast odpowiedzieć mi.
— Jak zwykle — odparłam — jak niedorzecznie próżna istota.
— Zjadliwe stworzenie! Nie ma pani nigdy miłego słowa dla mnie. A właśnie, na złość pani i wszystkim innym zazdrosnym oszczercom, wiem, że jestem piękna; czuję to, widzę to. Zawieszono przecież wielkie lustro w ubieralni, gdzie mogę przejrzeć się od stóp do głowy. Chodźmy tam i stańmy obie przed nim.
— Zgoda. Stanie się, jak pani sobie życzy, panno Fanshave. Będziemy mogły przejrzeć się w całej okazałości.
Ubieralnia była bardzo blisko, weszłyśmy więc do niej. Ująwszy moje ramię, zaciągnęła mnie przed lustro. Nie opierając się, nie oponując ani jednym słowem, nie czyniąc żadnych uwag, stanęłam obok niej, pozwalając jej miłości własnej napawać się triumfem swoim do syta. Ciekawa byłam jedynie, jak wielką jego porcję będzie w stanie przełknąć, a raczej, czy znajdzie się dość wielka, aby mogła ją nasycić; czy jakiś cień względów dla innych zdolny będzie przeniknąć do jej serca i powściągnąć nieco jego chełpliwe upajanie się zachwytem nad własną osobą.
Nic podobnego. Wykręcała się przed lustrem dokoła i wykręcała przed nim i mnie także; obejrzała mnie i siebie ze wszystkich stron, uśmiechała się, potrząsała lokami, zdjęła i przewiązała na nowo opasującą ja szarfę, rozprostowała fałdy swojej sukni i wreszcie, puściwszy moje ramię i złożywszy przede mną dworski dyg, oświadczyła:
— Nie zamieniłabym się z panią za żadne skarby!
Uwaga ta była zbyt naiwna, aby mogła pobudzić mnie do gniewu, odparłam też:
— Bardzo słusznie.
— A co dałaby pani za to, aby być mną? — rzuciła mi wyzwanie.
— Ani dziurawego szeląga, mimo że wydać się to pani może dziwne — zapewniłam ją. — Marne z pani stworzenie.
— Nie myśli pani tak naprawdę. W głębi serca kryje pani inne o mnie pojęcie.
— Nie. W głębi mojego serca i w ogóle w sercu moim nie ma dla pani ani odrobiny miejsca. Czasem tylko, przy jakiejś okazji, zaprzątnięty bywa mózg mój rozważaniem osoby pani.
— Ślicznie — rzekła tonem wyjaśnienia — niech pani wysłucha mnie jednak i weźmie pod uwagę różnicę naszych stanowisk, a wtedy zda pani sobie sprawę, jak szczęśliwy jest mój los, a jak nędzny pani.
— Proszę, słucham.
— Przede wszystkim jestem córką człowieka, należącego do wyższej sfery towarzyskiej, jakkolwiek też ojciec mój nie jest bogaty, mam prawo liczyć na wuja. Po drugie: skończyłam zaledwie osiemnaście lat — jestem więc w najczarowniejszym rozkwicie wiosny. Po trzecie, otrzymałam wykształcenie na kontynencie i, chociaż nie umiem pisać zbyt poprawnie, posiadam najrozmaitsze talenty. Dalej: jestem ładna, nie może pani chyba zaprzeczyć temu. Mogę mieć tylu wielbicieli ilu ich zapragnę. Nie dalej, niż w ciągu dzisiejszego wieczora złamałam serca dwóch wielbicieli moich i właśnie w tak świetny humor wprawiło mnie rozpaczliwe spojrzenie, jakie jeden z nich zatopił przed chwilą w mojej twarzy. Tak wielką przyjemność sprawia mi obserwowanie ich zalewania się rumieńcem i blednięcia z kolei, obrzucania się ich wzajem rozwścieczonymi spojrzeniami i rzucania błagalnych spojrzeń na mnie. Oto ma pani przed sobą szczęśliwą moją osobę. A teraz kolej na panią, biedna istoto!
— Przypuszczam, że rodzice pani nie pochodzą z żadnej sfery i nie mają żadnych stosunków, bo przecież w przeciwnym razie nie przyjęłaby pani miejsca piastunki do dzieci, kiedy przybyła tu pani z początku; nie ma pani żadnych krewnych, nie może pani, mając dwadzieścia trzy lata, mieć pretensji uchodzenia za młodziutką; nie posiada pani urody, ani olśniewających talentów. Co się tyczy wielbicieli, wątpię nawet czy wie pani, jak taki pan wygląda; nie umie pani wcale prowadzić i podtrzymywać rozmowy na ten temat; siedzi pani jak niema, kiedy inne nauczycielki opowiadają o swoich podbojach. Przypuszczam, że nigdy nie była pani, ani nie będzie pani, zakochana, że nie zna pani wcale tego uczucia; tym lepiej zresztą, bowiem, jakkolwiek mogłaby pani sama mieć złamane serce, nie uda się pani nigdy złamać niczyjego. Niech pani powie, czy nie mam racji?
— Znaczna część tego, co pani powiedziała, jest prawdą niezłomną; równie niezłomną jak Ewangelia; w dodatku sprytnie, chociaż tak złośliwie obmyślaną prawdą. Musi w pani jednak, aby mówić tak szczerze, tkwić dobre jakieś ziarno, panno Ginevro. Nawet żmija taka, jak Zélie St. Pierre, nie odważyłaby się nigdy na powiedzenie tego, co wyszło z pani ust. Mimo to wszystko, wszakże, mimo że podobało się pani odmalować mnie i mój los w świetle tak bardzo beznadziejnym, powtarzam raz jeszcze, że nie dałabym złamanego szeląga za możność zamienienia się z panią, zyskania wraz z ciałem pani i duszy jej także.
— Tak, dlatego, że nie jestem mądra, jak się pani wydaje. Nikt na świecie poza panią nie dba dzisiaj o rozum.
— Przeciwnie, uważam, że jest pani mądra — we właściwy pani sposób oczywiście... i bardzo sprytna także. Ale wspomniała pani o łamaniu serc — o tej budującej rozrywce, której wartości nie potrafię należycie ocenić. O kim to pozwala pani próżność jej przypuszczać, że zadała mu pani dzisiejszego wieczora cios śmiertelny?
Przytknąwszy usta swoje do mojego ucha, szepnęła:
— Izydor i Alfred de Hamel są obaj tutaj dzisiejszego wieczora.
— O, są obaj?! Chciałabym zobaczyć ich.
— No, nareszcie doczekałam się wzbudzenia zaciekawienia pani. Niech pani pójdzie ze mną. Wskażę pani ich obu.
Dumnie poszła naprzód, torując mi drogę.
— Ale nie będzie pani mogła widzieć ich dobrze z pokojów szkolnych — rzekła, odwracając się do mnie. — Madame trzyma ich zanadto z daleka. Przejdźmy przez ogród, a potem wejdziemy do korytarza i w ten sposób, okrążywszy ich od tyłu, znajdziemy się bliżej nich; oberwałybyśmy porządnie, gdyby mógł nas ktoś dostrzec, nie róbmy sobie jednak nic z tego.
Na ten jeden raz ustąpiłam. Przeszłyśmy na przełaj przez ogród i, przedostawszy się stamtąd na korytarz ukrytym, rzadko używanym wejściem, zbliżyłyśmy się do carré, przy czym, ukryte w cieniu korytarza, miałyśmy otwarty widok na grupę „jeunes gens“.
Sadzę, że potrafiłabym sama, nawet gdyby mi go nie wskazano, poznać od razu zwycięskiego de Hamala. Był to typowy mały dandys, o prostym nosie i regularnych rysach twarzy. Mówię „mały dandys“, mimo że był wzrostu nie niższego niż średni, ale budowy drobnej i szczupłej: miał także małe ręce i nogi. Przystojny, o gładkiej jak kobieta twarzy, ubrany jak z pudełka, z włosami kunsztownie zawsze utrefionymi, obuty był i urękawiczkowany nieskazitelnie — czarujący w istocie. Nie mogłam oprzeć się chęci zawołania:
— O, jaki śliczny! — poczem entuzjastycznie pochwaliłam gust Ginevry i zapytałam ją, jak myśli, co też zrobił de Hamal ze szczątkami złamanego przez nią serca — czy przechował je w puzderku z wonnościami, aby zakonserwować je w esencji różanej?... Zauważyłam także z prawdziwym podziwem, że ręce pułkownika de Hamala są nie o wiele większe niż ręce samej panny Fanshave, pozwoliłam sobie też na uwagę, że to bardzo szczęśliwy zbieg okoliczności: będzie mógł w razie potrzeby nosić jej rękawiczki. Powiedziałam jej również, że zachwycam się jego ślicznymi loczkami, co się zaś tyczy jego niskiego, prawdziwie greckiego czoła i pięknego kształtu jego głowy, wyznałam, że brak mi słów na należyte ich określenie.
— A gdyby kochał się w pani? — podsunęła mi Ginevra z okrucieństwem triumfatorki.
— O, Boże, jakie byłoby to szczęście! — zawołałam — ale niech pani nie będzie tak bezlitosna, miss Fanshave; podsuwanie mi podobnych myśli jest nie mniejszym okrucieństwem, niż ukazywanie z dala widoków raju biednemu strąconemu z niego Kainowi.
— Podoba się więc pani?
— Tak, zupełnie tak samo, jak podobają mi się słodycze: cukierki, ciastka i konfitury, także kwiaty cieplarniane.
Ginevra podziwiała mój dobry gust; i ona sama także ubóstwiała wszystkie te rzeczy, nie trudno jej więc było przypisać i mnie również uwielbianie ich.
— A teraz, niech mi pani wskaże Izydora — rzekłam. Muszę przyznać, że bardziej jeszcze zaciekawiał mnie on, aniżeli jego rywal, ale Ginevra żywiej przejęta była de Hamalem.
— Alfred otrzymał prawo wstępu tutaj dzisiaj wieczorem za pośrednictwem ciotki swojej, pani baronowej de Dorlodot — rzekła. — I cóż, teraz, kiedy go pani widziała, rozumie pani chyba dlaczego byłam taka podniecona cały wieczór, dlaczego grałam tak dobrze, dlaczego tańczyłam z takim ożywieniem i dlaczego jestem teraz szczęśliwa jak królowa? Dieu, Dieu! — Boże, Boże! — co to była za zabawa rzucać okiem nasampierw na jednego, potem na drugiego i doprowadzać obu do szału!...
— Ale ten drugi, któż to taki? Niech mi pani wskaże Izydora.
— Nie mam ochoty.
— Dlaczego?
— Wstyd mi za niego.
— Z jakiego powodu?
— Bo... bo (szeptem) ma takie bokobrody, czerwone... pomarańczowe...
— Wiem już o tym najgorszym jego kalectwie — uspokoiłam ją. — Mniejsza o to. Niech mi go pani pokaże. Chcę zobaczyć go w każdym razie. Przyobiecuję pani, że nie zemdleję.
Rozejrzała się dokoła. W tej samej chwili właśnie ktoś stojący poza nami obiema odezwał się po angielsku:
— Obie panie stoją w przeciągu; muszą panie wyjść z tego korytarza.
— Nie ma tutaj żadnego przeciągu, panie doktorze — rzekłam, odwróciwszy się w stronę, z której dochodził głos. Był to głos doktora Johna.
— Panna Fanshave łatwo przeziębia się — dodał, patrząc na Ginevrę z niezmierną czułością. — Jest bardzo delikatnego zdrowia. Należy troskliwie strzec jej i czuwać nad nią. Proszę, niech pani zechce przynieść dla niej jakiś szal.
— Pozwoli pan, że ja osądzę co jest dla mnie najlepsze — wtrąciła panna Fanshave wyniośle. — Nie potrzeba mi żadnego szala.
— Ma pani na sobie bardzo cienką suknię; tańczyła pani; jest pani zgrzana.
— Zawsze kaznodzieja — odparła. — Nieustanne morały i pouczania.
Doktór John nie dał na to odpowiedzi jaką powinien był dać: z wyrazu jego oczu wyczytać można było wyraźnie, że serce jego jest zranione. Twarz jego pociemniała, zasępiła się; widoczne było, że cierpi. Urażony, odsunął się nieco. Wiedziałam, gdzie znajdę w pobliżu mnóstwo zarzutek i szali do wyboru; pobiegłam i przyniosłam pierwszy z brzega.
— Włoży go, chociażbym musiała użyć przemocy — rzekłam i zarzuciłam ciepły szal na cienką muślinową jej suknię, osłaniając nim starannie jej szyję i ramiona.
— Czy to jest Izydor? — zapytałam ostrym nieco szeptem.
Odęła wargi, uśmiechnęła się i kiwnęła głową.
— Czy to Izydor? — powtórzyłam, potrząsnąwszy ją mocno za ramię — gotowa byłam powtórzyć ten gest tuzin razy.
C‘est lui-même — to on sam — rzekła. — Jaki nieogładzony w porównaniu z pułkownikiem-hrabią! i — oh, ciel! — o, nieba! — te bokobrody...
Dr. John oddalił się.
— Pułkownik-hrabia! — powtórzyłam. — Ta lalka, ten piesek pokojowy — ten karzełek — biedne niedorozwinięte stworzenie! Zdał się co najwyżej na lokaja doktora Johna, na jego lokaja, na jego pucybuta!... Czy to możliwe, aby ten urodziwy, rycerski mężczyzna — zjawiskowo piękny — ofiarował pani swoje zaszczytne nazwisko i szlachetne serce, gotów otoczyć opieką słabą, płytką istotę, jaką pani jest, gotów przeprowadzić panią poprzez burze i walki życiowe, a pani wzdragała się, raniła go, i dręczyła?!... Czy ma pani naprawdę taką władzę nad nim? Kto dał ją pani? Na czym ona polega? Skąd się bierze? Czy jej źródłem jest wyłącznie uroda pani, biało różowa cera i jasne włosy? Czy to właśnie wiąże tak mocno duszę jego i rzuca ją pod stopy pani, zgina kark jego pod jarzmo pani? Czy tym zdobyła pani jego uczucie, jego oddanie, jego tkliwość? Tym owładnęła pani myślami jego, wypełniła jego nadzieje, krąg jego zainteresowań? Czy tym nade wszystko pozyskała pani jego miłość, jego szlachetną, z głębi serca płynącą miłość — którą pani odrzuca? Czy gardzi pani nią? To szał chwilowy, to bredzenie chyba; nie może pani tak mówić i myśleć na serio. Kocha go pani i tęskni pani za nim, igra pani jedynie jego sercem, aby tym niezawodniej uczynić go swoim niewolnikiem?
— O, jak się pani rozpędziła! Nie rozumiem połowy z tego co pani mówi.
Zdążyłam przez ten czas wyprowadzić Ginevrę do ogrodu, gdzie posadziłam ją na ławce, oświadczając, że nie pozwolę jej ruszyć się stąd, dopóki nie wyzna mi szczerze kogo w końcu zamierza przyjąć: mężczyznę czy małpkę?
— Ten, którego zwie pani mężczyzną, jest zwykłym bourgeois[19] ma włosy barwy czerwonego piasku, i na imię mu doktór John. Cela suffit: je n‘en veux pas[20]. Pułkownik de Hamal jest szlachcicem o pierwszorzędnych stosunkach, ma nieskazitelne maniery, śliczną powierzchowność, bladą, interesującą twarz, a oczy i włosy jak Włoch. Nadto jest jego towarzystwo prawdziwie rozkoszne — oto mężczyzna zupełnie w moim guście; nie taki poważny sensat, jak tamten, ale człowiek, z którym można mówić jak się chce, czując, że jest się z nim na równi i nie ma się potrzeby wysilać na szczególne mądrości; człowiek, który nie dokucza mi i nie zadręcza mnie swoimi wzniosłościami i głębinami, namiętnościami i uzdolnieniami, dla których nie mam żadnego zrozumienia. Ma pani oto szczerą prawdę. Niech mnie pani nie trzyma tak mocno.
Rozluźniłam chwyt, jakim ją trzymałam. Skorzystała z tego, aby umknąć niezwłocznie. Nie starałam się dogonić jej.
Nie mogłam jednak oprzeć się chęci powrócenia do korytarza, aby móc raz jeszcze zobaczyć doktora Johna, spotkałam go wszakże na stopniach, wiodących do ogrodu. Stał w miejscu, gdzie wyraźnie padało na niego światło z jednego z okien. Nie podobna było omylić się na widok jego kształtnej, skończenie doskonałej w liniach i w proporcjach postaci. Wątpię, czy mógłby znaleźć się wśród całego tego zgromadzenia ktoś inny, zdolny dorównać mu. Trzymał kapelusz w ręku; jego odkryta głowa, jego twarz i pięknie zarysowane czoło tchnęły niezwykłą urodą i męskością; jego rysy nie były wydelikacone, drobne i kobiece; ani też nie były zimne, płoche i słabe. Mimo że pięknie wykute, nie były tak drobiazgowo wyrzeźbione i wygładzone, aby miały utracić na sile i wyrazistości to, co zyskałyby na wysubtelnieniu i bezdusznej symetrii. Wyrażały one chwilami głębię uczucia, którego większa jeszcze potęga osiadła milcząco w jego oku. Takim przynajmniej mnie się wydał — taką miarą oceniłam go. Niewypowiedziane, nie dające ująć się w słowa uczucie podziwu przeniknęło mnie, kiedy tak przypatrywałam się temu człowiekowi, zdając sobie sprawę, że niepodobieństwem byłoby, aby mogła znaleźć się istota, zdolna wzgardzić nim, odtrącić go.
Nie było moim zamiarem zbliżyć się do niego, ani do niego przemówić tutaj, w ogrodzie; charakter naszej znajomości nie upoważniałby mnie do podobnie poufałego wystąpienia. Chciałam tylko dostrzec go wśród tłumu, nie będąc widzianą przez niego. Spotkawszy się z nim jednak sam na sam, cofnęłam się. On, natomiast, szukał mnie widocznie, a właściwie tej, która była ze mną, dlatego też zeszedł ze schodków i poszedł w ślad za mną aleją.
— Zna pani pannę Fanshave? Niejednokrotnie pragnąłem dowiedzieć się czy pani ją zna — rzekł.
— Tak, znam ją.
— Blisko?
— Tak blisko, jak mogłabym życzyć sobie tego.
— Gdzie pani podziała ją teraz?
— Czy jestem jej stróżem? — chciałam zapytać; zamast tego jednak, odpowiedziałam: — Przemówiłam jak należy do jej sumienia i byłabym przemówiła jeszcze dobitniej, ale wyrwała się z moich rąk i uciekła.
— Czy zechce pani uczynić mi tę łaskę, aby czuwać nad nią przez ten jeden wieczór i ustrzec ją przed popełnieniem czegoś nierozsądnego — chociażby na przykład przed wybiegnięciem do ogrodu bezpośrednio po rozgrzaniu się tańcem?
— Mogłabym dopilnować jej trochę, skoro pan życzy sobie tego, zbyt jest jednak samowolna, aby chciała poddać się kontroli.
— Jest zbyt młoda — prawdziwe dziecko natury. Nie ma w niej nic sztucznego — zauważył.
— Dla mnie jest ona zagadką — odparłam.
— Naprawdę? — zdziwił się żywo zainteresowany. — Pod jakim względem?
— Trudno byłoby powiedzieć pod jakim względem — trudno byłoby zwłaszcza wyjawić to panu.
— Dlaczego mnie zwłaszcza?
— Dziwi mnie, że nie jest bardziej rada okazywanej jej przez pana tak wielkiej przyjaźni.
— Ależ nie ma ona najmniejszego pojęcia jak wielkim, jak szczerym jestem jej przyjacielem. To właśnie stanowi punkt, którego nie potrafię dostatecznie wyjaśnić jej. Czy wolno mi zapytać panią o jedno? Pragnąłbym wiedzieć czy panna Ginevra mówiła kiedykolwiek z panią o mnie?
— Mówiła ze mną często o panu, jako o „Izydorze“, muszę wszelako zaznaczyć, że dopiero w przebiegu ostatnich dziesięciu minut wykryłam, iż pan i „Izydor“ jesteście jedną i tą samą osobą. Teraz dopiero, od tak krótkiego czasu, wiem, panie doktorze Johnie, że Ginevra Fanshave jest ową, mieszkającą pod tym dachem osobą, którą interesuje się pan od dawna, że ona to jest magnesem, przyciągającym pana na Rue Fossette, że przez wzgląd na nią wkrada się pan do naszego ogrodu celem odszukania skrzynki, rzuconej przez pańskich współzawodników.
— Wie pani więc o wszystkim?
— Wiem to, co panu wyjawiłam.
— Od roku z górą zwykłem spotykać się z panną Fanshave w towarzystwie. Pani Cholmondeley, jej przyjaciółka, jest moją znajomą; dzięki temu widuję pannę Ginevrę co niedzielę. Zaznaczyła pani jednak, że często mówiła ona o mnie, nadając mi imię „Izydora“: czy mogę nie narażając pani na zdradzenie pokładanego przez pannę Ginevrę zaufania w pani — zapytać, jaki był ton, jaki nastrój tych jej zwierzeń? Bardzo mi zależy na dowiedzeniu się o tym; gnębi mnie niepewność właściwego jej ustosunkowania się do mnie.
— O, jest zmienna: waha się i zmienia kierunek jak wiatr.
— Przypuszczam jednak, że może pani wytworzyć sobie ogólne jakieś pojęcie o tej sprawie.
— Mogę, nie sądzę jednak, aby było wskazane podzielenie się z panem tym moim ogólnym pojęciem. A zresztą, gdybym nawet powiedziała, że nie kocha ona pana, nie uwierzyłby mi pan. Wiem o tym.
— Jest pani zbyt powściągliwa. Przypuszczam, że nie ma pani dobrych wiadomości do udzielenia mi. Trudno. Jeśli naprawdę czuje ona dla mnie chłód tylko, a nawet jeśli ma odrazę do mnie, starczy to za dowód, że nie jestem jej godzien.
— Wątpi pan o sobie? Uważa się pan za niższego od pułkownika de Hamala?
— Kocham pannę Fanshave nieporównanie głębiej, aniżeli de Hamal zdolny jest kochać jakąkolwiek żywą istotę, dbałbym też o nią i strzegłbym jej nieporównanie bardziej i lepiej niż on. Co się tyczy de Hamala, obawiam się, że ulega ona ułudzie: znam charakter tego człowieka, znane mi są wszystkie jego przeżycia, powikłania, przez jakie przechodził. Nie jest on wart pięknej przyjaciółki pani.
— „Moja piękna przyjaciółka“ powinnaby wiedzieć o tym; powinnaby wyczuwać i wiedzieć, kto jest jej wart — rzekłam. — Jeśli jej piękna dusza, czy jej rozum nie potrafią doprowadzić jej do zrozumienia tego, zasługuje na surową nauczkę, jaką da jej doświadczenie.
— Czy nie jest pani nieco zbyt surowa?
— Jestem niezmiernie surowa, surowsza, aniżeli chciałabym okazać to panu. Szkoda, że nie może pan słyszeć surowej krytyki, jakiej nie szczędzę mojej „piękniej młodej przyjaciółce“. Byłby pan jednak urażony brakiem uwzględniania przeze mnie delikatnej jej natury.
— Jest taka śliczna; nie można jej traktować inaczej, niż z miłością. Pani — każda kobieta starsza niż ona — musi odczuwać w stosunku do niewinnej takiej dziewczęcej czarodziejki rodzaj macierzyńskiego czy siostrzanego przywiązania. Anioł pełen wdzięku! Czy serce pani nie czuje się pociągnięte ku niej, kiedy czyni ona pani te swoje dziecięco-czyste i dziecięco-naiwne zwierzenia? Jakaż uprzywilejowana z pani istota! — westchnął.
— Jestem zmuszona od czasu do czasu powstrzymywać ją dość szorstko od czynienia mi tych zwierzeń — rzekłam. — Przepraszam pana jednak, panie doktorze, czy pozwoli mi pan zmienić na chwilę temat naszej rozmowy? Jaką boską istotą jest pan de Hamal? Jaki nieskazitelnie piękny ma nos! Gdyby chcieć wymodelować go w glinie czy w wosku, nie podobna byłoby uczynić kształtu jego doskonalszym, aniżeli uczyniła go natura. A jak klasyczne są linie jego ust i podbródka! Jego ruchy — idealnie harmonijne.
— De Hamal jest nieznośnym szczeniakiem poza tym, że jest bohaterem nader tchórzliwego autoramentu.
— Pan, doktorze Johnie, zarówno jak każdy mniej niż on wysubtelniony mężczyzna musi czuć się pociągnięty ku niemu pełnym podziwu przywiązaniem, takim, jakim przypuścić można, że Mars oraz inni bogowie o naturach bardziej pierwotnych musieli żywić dla młodego, pełnego czaru i wdzięku Apollina.
— Zarozumiały pyszałek, karciarz, wyzbyty wszelkich zasad moralnych — gniewnie przerwał mi dr. John — karzeł, którego mógłbym jedną ręką podnieść w górę za pasek, a potem rzucić do rynsztoka, gdybym chciał.
— Słodkiego takiego serafina?! — zawołałam. — Jaka myśl okrutna! Czy nie jest pan nieco zbyt surowy, panie doktorze?
Przestałam mówić. Po raz drugi tego wieczora byłam bliska zapomnienia się i wyjścia poza granice tego, co uważałam za właściwą moją naturę; wypowiedzenia nieprzemyślanych, podyktowanych porywem chwili słów, które mnie samą wprawiły w zdumienie, kiedy zastanowiłam się wreszcie nad tym co mówię. Czy, obudziwszy się dzisiaj rano, mogłam przypuścić, że tego dnia jeszcze, zanim zapadnie wieczór, odegram w wodewilu rolę wesołego kochanka, a w godzinę później będę prowadziła z doktorem Johnem zupełnie otwarcie rozmowę na temat jego beznadziejnych zalotów i będę wydrwiwała jego złudzenia? Równie mało mogłam przewidzieć podobny układ wydarzeń, jak niepodobieństwem byłoby dla mnie myśleć o pofrunięciu balonem pod obłoki, czy o wyruszeniu w podróż do Cape Horn.
Doktór i ja powracaliśmy po kilkakrotnym przemierzeniu tam i z powrotem ścieżki; refleks, padający z okna, ponownie oświetlił jego twarz: uśmiechał się, ale w oczach jego przyczaił się nieodstępnie wyraz melancholii. O, jak bardzo pragnęłam móc przynieść mu ulgę! Jak bardzo smuciło mnie jego cierpienie, zwłaszcza cierpienie, spowodowane podobną sprawą! On, posiadający tyle wybitnych, tyle niepospolitych, tyle wielkich zalet, czyżby naprawdę miał kochać bez wzajemności?! Nie wiedziałam wówczas, że rozmyślania, snute na temat zawodów miłosnych, są czynnikiem najbardziej twórczym dla pewnych umysłów, jak nie przychodziło mi również na myśl, że istnieją pewne trawy, które, pozbawione zapachu w stanie nietkniętym, wydają subtelny aromat, roztarte w ręku.
— Niech pan się nie martwi, niech pan nie będzie taki zatroskany — wybuchłam nagle. — Jeśli tli się w Ginevrze iskierka bodaj zasługiwania na pańską miłość, odpowie ona, musi odpowiedzieć na nią wzajemnością. Niech pan rozchmurzy czoło, niech pan nie traci nadziei, doktorze Johnie. Kto ma żywić nadzieję, jeśli nie pan?
W odpowiedzi na te słowa spotkało mnie to, na co zasłużyłam jak sądzę — spojrzenie pełne zdumienia i, jak mi się wydało, nagany zarazem. Rozstaliśmy się. Powróciłam do domu zlodowaciała. Zegary wieżowe zaczęły wydzwaniać północ; goście rozjeżdżali się pośpiesznie, uroczystość była zakończona, gaszono światła jedne po drugich. Nie upłynęła godzina, a wszystkie okna domu mieszkalnego były ciemne, w całym pensjonacie panowała cisza niezmącona. I ja także leżałam w łóżku, ale nie spałam. Nie było dla mnie rzeczą łatwą zasnąć po dniu tak pełnym wrażeń.






  1. Wiem dobrze, że nie ma ona żadnych zasad, ani może nawet obyczajności.
  2. Jej zachowanie się w klasie jest zawsze przyzwoite, a nawet pełne godności poniekąd; to wszystko czego potrzeba. Ani rodzice, ani uczennice nie patrzą dalej, ani też, tym samym, i ja również.
  3. A więc: dwie czy trzy łyżki srebrne i tyleż srebrnych widelców.
  4. Słuchajcie! Czy nie jesteście zdolne do żadnych uczuć gorętszych? Nie czujecie nic? Wasze ciało jest ze śniegu, krew wasza zlodowaciała! Chcę aby wszystko to rozpaliło się, aby miało życie, duszę!
  5. Co się tyczy panny St. Pierre, wygląda ona jak stara zalotnica, udająca niewiniątko.
  6. Tak. Ona właśnie. Znam ją: to Angielka. Tym gorzej. Chociaż jest Angielką, a tym samym skromnisią — nada mi się i będę wiedział dlaczego.
  7. Bogu jedynie wiadomo, że nienawidzę ich zazwyczaj jak zarazy.
  8. Słyszałem wszystko. Wcale dobrze. Jeszcze raz!
  9. Jeszcze raz! I żadnych grymasów! Precz z nieśmiałością!
  10. No i cóż tam takiego, proszę pani? Jestem bardzo głodna.
  11. Jak to jest pani głodna? A wieczerza?
  12. O, to prawda.
  13. Prawda, że to piękne?
  14. droga przyjaciółko, piękna Angielko!
  15. Odwagi, przyjacielu! Trochę zimnej krwi — trochę pewności siebie, panie Lucjanie, a wszystko pójdzie dobrze!
  16. Może jest to piękniejsze niż pierwowzór pani, ale nie jest wierne.
  17. Zamilcz pan. Przejdzie pan po moim trupie chyba i będzie pan tańczył jedynie z mniszką z ogrodu.
  18. Wyjdź pan, wyjdź pan jak najprędzej!
  19. mieszczaninem.
  20. To wystarcza: nie chcę go.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Charlotte Brontë i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.