<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Krasiński
Tytuł Władysław Herman i jego dwór
Pochodzenie Pisma Zygmunta Krasińskiego
Wydawca Karol Miarka
Data wyd. 1912
Miejsce wyd. Mikołów; Częstochowa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ X.
Zewsząd szczęk mieczów, wrzask, chrzęsty pancerzy,
Pryskają bronie, lecą hełmy, głowy,
Co miecz oszczędzi, druzgocą podkowy.
Grażyna.

Biskup płocki pospieszył oznajmić czekającym na jego powrót wodzom, że wszystkie starania nadaremno łożył, żeby odwrócić Zbigniewa od wojny domowej, i ze łzami w oczach zapowiedział, że odjeżdża uwiadomić o tem króla i pocieszyć go w ciężkich tęsknotach świętemi myślami.
— Więc już niema co zwlekać — krzyknął Mieczysław — za mną towarzysze, bracia za mną!
Po tych słowach rzucił się na czele wojska i spiesznie przebiegł dzielącą go od zamku równinę, za nim poszli Wszebor i Sieciech ze Skarbimirem, którego twarz zbladła i napół otwarte usta wydawały przerażenie i bojaźń życia. Nie wstrzymywały dzielnych hufców strzały sypiące się z murów i kamienie na nich wyrzucone z baszt i wież wysokich, a choć niejeden śmiertelnym ugodzony ciosem padł bez ducha, inni pragnący się odznaczyć pod okiem młodego księcia, za jego wodzą na śmierć i niepewną odważali się walkę.
Henryk w zupełnej zbroi szedł za Mieczysławem, a całe wojsko garnęło się za nimi do murów. Zdawało się, że jeden zapał wszystkich ożywia, i nawet powolny Bardan podwoił kroku, choć widział kryjącego się pomiędzy rotami pana. Sieciech z zimną krwią i właściwą sobie rozwagą urządzał bitwę; dawał znaki i hasła, zachęcał, zagrzewał do odwagi, sam się rzucał naprzód, znów ustępując szykował złamane szeregi, wracał do porządku rozerwane orszaki. Krzyżowały się w powietrzu strzały i włócznie z obu stron rzucone. Tarany tymczasem przez część żołnierzy niesione, powoli przysuwały się do bramy, i pomimo grotów nieprzyjacielskich zapełniono fosę zamkową ziemią, darniem, kamieńmi i chróstem do tego sporządzonym.
Na najwyższej stronie murów, widziano męża wzniosłej postawy, w czarnej zbroi i z odkrytą twarzą, a choć w takiej odległości rysów jego rozeznać nie można, z rozkazów przezeń dawanych, z nadzwyczajnej odwagi i spokojności okazywanej wśród boju i grożącej śmierci, łatwo było poznać Zbigniewa. Przy nim stał niżej nieco rycerz, który z równem męstwem zachęcał żołnierzy i czasem porwawszy łuk od stojących ludzi, niemylne wysyłał ciosy. Pięć razy już wymierzył w serce Mieczysława, a pięć razy głos księcia: — stój Mestwinie! — wstrzymał go, bo Zbigniew pałając nienawiścią ku synowi Bolesława Śmiałego, sam chciał się jego śmiercią i nacieszyć i wsławić. Wrzask, krzyki, rozkazy tłumnie się mieszały, chrzęst zbroi, świstanie rozrywających powietrze pocisków, jęki ginących i rannych unosiły jego duszę, urągał się z śmierci i niebezpieczeństw, rzucone strzały rzadko dochodziły miejsca, na którym słał, czasem tylko u stóp jego padał osłabły już pocisk, wtenczas z uśmiechem pogardy odsuwał go nogą, lub też oddawał Mestwinowi, który szczycąc się z doskonałego strzelania, natychmiast znów go wypuszczał na oblegających, a wtenczas rzadko chybiał celu. Kilku jeszcze innych łuczników otaczało Zbigniewa, i jak gdyby dla zabawy, różnych sam im okazywał rycerzy. Za jego rozkazem szybkie wylatywały groty, i podobne do piorunu padały na wskazane ofiary.
Wtem jeden z nich zwrócił oczy na Wszebora, stojącego przy ludziach taran do murów przysuwających. Natychmiast poznawszy po świetnym hełmie, że to jakiś wódz być musi, wyciągnął łuk, przyłożył strzałę na drgającą cięciwę, ale spostrzegł to Zbigniew i pamiętny danego słowa, silnie uderzył w pierś łucznika, wyleciał grot, ale już bez siły i prosto w górę, po chwili upadł przy księciu.
— Niech żaden z was nie godzi na życie tego człowieka — krzyknął Zbigniew — bo ze mną będzie miał do czynienia — i wskazał na szubienicę, u której kołysał się nieszczęśliwy żołnierz. — Wszebor i Mieczysław nie są waszym przeznaczeni ciosom. Dosyć innych macie. W tego, w tego trafcie — dodał, wskazując Zbigniew — w tego zdrajcę, który dawniej z przyjaźnią mi się oświadczał.
Nie ukończył tych słów jeszcze, a już strzała utkwiła w pancerz Sieciecha, ale wielka odległość moc jej osłabiła, nie mogła nawet przebić zbroi, odrzucił ją wojewoda krakowski i dobywszy miecza, ukazał go Zbigniewowi. Zrozumiał znak ten książe i krzyknął, jak gdyby tamten mógł go usłyszeć:
— Może dadzą Nieba, że się spotkamy, a wtenczas żegnaj się z życiem.
Tymczasem w niektórych już miejscach zasypano fosę, przystawiono drabiny i rzucił się na jednę z nich Mieczysław. Henryk skoczył na drugą, i z kilkoma rycerzami oba wdzierali się na wysokie mury. Zbigniew chciał zaraz pobiedz naprzeciw śmiertelnemu nieprzyjacielowi, ale widząc, że wkrótce cały rów zasypią, musiał zostać na miejscu, z którego najlepiej mógł uważać obroty przeciwników, i skąd najłatwiej mu było dawać rozkazy i rozsyłać ludzi. Posłał więc tylko Odrowąża z Górzewa z kilkoma zbrojnymi na wstrzymanie Mieczysława i na zrzucenie z drabin żołnierzy, już wierzchołku muru dochodzących. Ale nim doszedł ten rycerz do przeznaczonego miejsca, już młody książe z Henrykiem na mur szeroki wyskoczył.
Za nimi cisnęli się żołnierze, wołając:
— Górą książe Mieczysław! Górą dzielny nasz książe. — Ale w tej samej chwili rozstawieni po innych stanowiskach łucznicy tak zręcznie zaczęli razić pociskami wrogów, że niepodobnem się stało przystawić więcej drabin do muru, a mała tylko liczba zbrojnych mogła się wdzierać i to powoli na te dwie, któremi Mieczysław i Henryk dostali się na nieprzyjacielskie baszty; przybył też i Odrowąż z Górzewa i zacięta zaczęła się walka; spuściwszy przyłbicę syn Bolesława Śmiałego, oparł się o szeroki kamień i walecznie napadających odpierał, Henryk zaś posunął się dalej i wszelkiemi siłami starał się dojść do Odrowąża. Dopiął wreszcie celu swych życzeń i stanął o dwa kroki od rycerza.
— Poczekajże — zawołał, widząc, że ten chce przerznąć się aż do Mieczysława — niegodnyś z rąk mego pana zginąć, poczekaj, niech ci się za dzisiejszą odpłacę przysługę.
Usłyszawszy te słowa, odwrócił się Odrowąż.
— Na Boga — zawołał — czyż w niwecz obróciły się zwyczaje i prawa nasze? czyż prosty giermek już wyzywa rycerza ze złotemi ostrogi?
Nic nie odpowiadając, zaczął Henryk walkę, której wypadku niedługo oczekiwali otaczający; po kilku zwarciach upadł Odrowąż śmiertelnie przebity, porwał go za hełm Henryk i zrzucił z murów w szeroką fosę.
— Macie — krzyknął — na czem oprzeć drabinę.
I wrócił do Mieczysława, który z równą potykał się odwagą; widział Zbigniew śmierć rycerza i brwi zmarszczył.
— Na szatana, uparta bitwa! Ale niech się sam tylko wmieszam, to zobaczymy; muszę tu jeszcze zostać, Jordanie z Gozdowa, pójdź mi na pomoc.
Natychmiast mąż olbrzymiej postawy odłączył się od książęcego orszaku i pobiegł stanąć na miejsce nieszczęśliwego Odrowąża.
— Zaręczam ci książe i panie mój — zawołał odchodząc, — że wkrótce te muchy odlecą, nie takichem ja na Pomorzu do ucieczki zmuszał.
— Dobry rycerz — ozwał się Zbigniew do Mestwina, patrząc z uśmiechem zwyczajnym na rzeź i mordy — a choć najczęściej chwali się z tego co nie zrobił, w przypadku potrafi wszystko zrobić, i mówi, że już tysiąc razy uczynił.
Wtem zbliżył się do księcia człowiek w szerokiej sukni bez zbroi i oręża. Broda, do której siwe włosy już się mieszały, spływała na piersi, w oczach widać boło spokojność dowodzącą, że nie pierwszy raz patrzy na boje. Trzymał pod ręką kształtnie wyrobioną szkatułę, a u rzemiennego pasa wisiały klucze, flaszka napełniona żółtawym płynem i pomniejsze narzędzia, na które niewiadomi ich przeznaczenia i użytku z podziwieniem patrzyli żołnierze.
— Abrahamie z Hamburga — zawołał Zbigniew — już jeden z naszych rycerzy nie potrzebuje twojej pomocy, spojrzyj w rów pod nami będący, a tam zobaczysz jego ciało i zapewnie mimo wielkiej nauki nie masz już nadziei wrócenia go do życia.
— Najjaśniejszy i najpotężniejszy — odparł złą polszczyzną żyd lekarz — mam nadzieję, że Bóg Izraela pozwoli, by moje usługi przydały się innym ludziom, bo co do tego, już ciało jego się rozprzęga, opuszczone od duszy. Stąd dostrzegam sine pręgi na jego twarzy, co jest znakiem śmierci gwałtownej, jak o tem Ben Massadi pisze w rozprawie o nieprzewidzianych zgonach.
Po tych słowach głęboko się ukłonił księciu, stanął niedaleko i wyjąwszy długi pergamin, uważnie czytać zaczął dziwaczne na nim charaktery tak spokojnie, jak gdyby w własnym się widział pokoju, potem zwinął go w trąbkę i oddalił się, niosąc ratunek rannym.
— Dobrzem zrobił — rzekł Zbigniew do Mestwina — żem tego żyda zamówił do siebie przed rozpoczęciem oblężenia, bo widzę, że na nieszczęście często go będziemy potrzebować. Ale patrz, tam nasi giną. Jordan z Gozdowa dzielnie się potyka.
— Dzielnie — odparł Mestwin — dzielnie, na Boga, ale coś mi powiada, że niedługo kroku Mieczysławowi dotrzyma; dobrze, że Abraham nadszedł, żołnierze nasi przypatrują mu się z uwagą, powtarzając wyrazy, czary, czarnoksiężnik.
— Czy piekło się na mnie przysięgło? — przerwał mu Zbigniew — już mało naszych się opiera. — Jordan wraca ich jednak do porządku dobrze, znów zacięty bój się wszczyna. Kazałem by żaden nie tknął Mieczysława, bo i tak niedługie mu już dni zostały: zachowuję dla siebie przyjemność zabicia go własną ręką; ale co do tego Henryka, bodaj go szatan porwał, szkoda żem go tu nie zatrzymał. Łucznicy — dodał donośnym głosem — lepiej mierzcie, prosto w serca wrogów, za rzadko trafiają wasze groty.
Tymczasem Wszebor starał się ciągle o przystawienie więcej drabin, Sieciech zaś z drugiej strony kierował oblężeniem; kazał szeregowi swoich żołnierzy w pewnej odległości od murów wysypać wały, z za których bezpiecznie mogliby odpowiadać pociskom z zamku rzuconym. Tą roztropną zatrudniony pracą, nie wiedział, że Mieczysław walczy na murach nieprzyjacielskich; długiego czasu potrzeba było na usypanie tych szańców, ale nareszcie pomimo ciężkich strat, które co chwila doznawał, potrafił obrać korzystne stanowisko i zasłonić swoich od niebezpieczeństwa, walczenia na otwartem polu przeciw nieprzyjaciołom ukrytym w strzelnicach i wieżach; równowaga między ginącymi z obu stron się ustaliła, na każdy wystrzał z zamku odpowiadała strzała zza wałów usypanych, które z świeżej ziemi zrobione, wkrótce pokryte zostały mnóstwem chybiających pocisków. Z równem męstwem z obu stron wytrzymywano walkę, równa zręczność odznaczała obu wojsk żołnierzy; kilka razy Sieciech usiłował zbliżyć się do murów i zapełniwszy fosę, szturm przypuścić, ale pomimo jego odwagi, pomimo dzielności Jarosza z Kalinowy, tyle tracono ludzi jak tylko występowano z za szańców, że musiał, zaniechawszy tego zamiaru, poprzestać na własnej obronie, czekając pomyślnych nowin od drugiej połowy wojska, której nie mógł widzieć, oddzielony od niej częścią rozległych murów w kąt na równinę występujących; miał jednak nadzieję, że kiedy się powiedzie Mieczysławowi, da mu on znać o tym i że Zbigniew przymuszony zwołać swoich ludzi do najważniejszego miejsca, ogołoci z części obrońców baszty, których dobywał, i że wtenczas łatwiej mu będzie na nie się dostać. Oczekuje tego wypadku z krwią najzimniejszą, wyznaczał każdemu miejsce i powinność.
Tymczasem Jordan z Gozdowa pełnił obowiązek dzielnego rycerza: jak tylko zbliżył się do miejsca walki, zaczął zachęcać już ustępującym przed Mieczysławem.
— Górą książe Zbigniew! — zawołał — za mną wiara! za mną bracia! strąćmy ich z tych murów.
— Górą Zbigniew, książe i pan nasz! — krzyknęli żołnierze, i z odrodzonem męstwem wrócili do bitwy.
Niejeden jeszcze tu zginął, niejeden ciężko raniony musiał ustąpić, ale pozostali widzące odwagę Jordana, wstydzili się uciekać, kiedy ich wódz nie dbając o życie, na ciosy i śmierć tak pięknie się narażał.
Poznał Mieczysław, że nie potrafi utrzymać się na zajętym stanowiska, jeśli nie zabije dzielnego przeciwnika, i do tego zwrócił wszystkie usiłowania. Trudno mu jednak było przerznąć się przez tłum wolnych, do rycerza siejącego postrach i rzeź dołokoła, powstało największe zamieszanie, i kiedy nowe posiłki nadciągały po dwóch drabinach, których nie mogli obalić pomimo największych starań żołnierze Zbigniewa, Jordan porwawszy ogromny kamień, tak zręcznie go rzucił, że połamał kilka szczeblów u pierwszej drabiny; runęli ludzie po niej wdzierający się na mur w głęboką fosę, i jęki ich pomnożyły trwogę otaczających Mieczysława. Wkrótce i druga padła z łoskotem a z nią zdawało się, że wszelka znikła nadzieja dla młodego księcia już nielicznym wspieranego żołnierzem. Nie zmiejszyło to jednak zapału syna Bolesława i z nową wściekłością rzucił się pomiędzy nieprzyjaciół zasłaniając się tarczą, znów mieczem, torując sobie drogę z wiernym giermkiem, kładł trupem opierających się, ale uczuł, że już słabnie, i że jeśli dłużej tak nierówna potrwa walka, niezbędnie uginąć mu przyjdzie. Dobywając więc wszystkich sił, roztrącił kilku żołnierzy stojących przed Jordanem i wpadł na rycerza. Skrzyżowały się ich miecze, a ogień ich oczu wydał uczucia duszy. Zwarli się wstępnym bojem zaczynając krwawy pojedynek, w którym okazywali, że jeden drugiego jest godnym, bo oba z największą walczyli zręcznością.
— Książe i panie mój — zawołał Mestwin na Zbigniewa gdzieindziej patrzącego — zwarli się, ciekawy jestem, na którym z nich wieczerzać dziś będą sępy.
Spojrzał w tę stronę Zbigniew, i w tej samej chwili dobył oręża.
— Już czas to zakończyć — rzekł — wcześniej czy później trzeba go zabić. Zapomniał chyba Jordan o moim rozkazie. Jordanie z Gozdowa — krzyknął całemi piersiami, biegnąc do niego — Jordanie z Gozdowa, złóż oręż, jeśli dbasz o moję łaskę.
Doszły te słowa do uszu rycerza. Schylił pałasz i wściekle go rzucając na stronę:
— Przez duszę Eryka Heyfroka, któregom zabił w Prusiech, wolałbym zginąć z rąk kata, niż takie słyszeć rozkazy.
Szlachetny Mieczysław nie korzystał z tej chwili, żeby zamordować wroga i spuściwszy oręż, z najżywszą niecierpliwością czekał na Zbigniewa wprost ku niemu lecącego.
— Dziękuję ci Jordanie, za posłuszeństwo — rzekł książe przybiegając — teraz z tobą będzie sprawa — i wpadł na księcia. — Niechaj mi nikt nie pomaga, niechaj nas nikt nie rozdziela. Do pochew oręże schowajcie wszyscy. Teraz ja zaczynam walczyć.
Tu dopiero poczęła się walka długa, uparta, której przypatrywali się wszyscy z trwogą i pewnym rodzajem uszanowania. Na każdej twarzy można było wyczytać przykre oczekiwanie wypadku, który jednę lub drugą stronę miał w smutku i zgubie największej pogrążyć. Nie tylko na murach ale i na równinie wszyscy bitwy zaprzestali i umilkli. Wszebór podniósł oczy do góry, a za każdem uderzeniem orężów, coraz większą czuł bojaźń. Sieciech niepomału się zdziwił, kiedy wszystko w milczeniu grobowem się pogrążyło, nie wiedząc tego przyczyny, darmo starał się ją wyśledzić. Skarbimir nawet podniósł schyloną głowę i na chwilę zapomniał o pieniądzach, słowem wszyscy spuścili na dół miecze, łucznicy zarzucili broń na piersi, rycerze oparli się na pałaszach i pilnie najmniejsze dwóch przeciwników uważali poruszenia.
Zbigniew dziwił się, że tak długo mu się młody przeciwnik opiera i natężał wszystkie siły na pokonanie jego. Syn dzielnego Bolesława za każdem uderzeniem czuł podwojone męstwo i z największą zapalczywością raz odpierał, znów wpadł na wroga, poszczerbione pałasze, pokresowane zbroje dowodziły obu zręczności, ale krew dotąd nie płynęła i podobną była walka do igrzysk na turnieju. Wyćwiczony w setnych bojach Zbigniew, zaczął jednak mieć przewagę, jednym uderzeniem oderwał przyłbicę od szyszaka Mieczysława, drugiem przeciął pas, który zawieszony na pancerzu utrzymywał pochwę. Nie mógł go jednak przymusić do odstąpienia i jednego kroku, nareszcie po długich usiłowaniach tak dzielnie uderzył o rękojeść pałasza Mieczysława, że ten opuścił rękę na chwilę.
Radość zajaśniała w oczach Zbigniewa. I już miał utopić oręż w piersi przeciwnika, kiedy nagle zbladł, skłonił głowę na piersi i przykląkł.
Strzała rzucona z równiny tkwiła mu w lewem ramieniu, a potoki krwi zbroję mu oblały.
Mieczysław choć tęgim uderzony razem, nie odebrawszy żadnej rany, wzniósł pałasz do cięcia, ale jego żelazo spadając, odbiło się o miecz rycerza, który rzucił się między nim a Zbigniewem krzycząc.
— Zanieście księcia do komnat i zawołajcie żyda.
Zbigniew niesiony przez wiernych żołnierzy ustępował z pola bitwy, ostatnie słowa jego były:
— Mestwinie, zakazuję ci z Mieczysławem walczyć, bo on z mojej ręki zginąć musi.
Słyszał dobrze słowa pana swojego Mestwin, ale jednak nie zaprzestał boju i zapewnie znużonego przeciwnika byłby pokonał, gdyby nie rzucający się z obu stron dobrani żołnierze nie byli ich przedzielili w zamieszaniu.
Coraz trudniejszym stawało się położenie Mieczysława, osłabiony nie mógł z równą jak pierwiej potykać się dzielnością. Razy jego padały na zbroje wrogów, ale już do ich serca przedrzeć się nie mogły. Zasłaniał go Henryk i jak lew rozjuszony zaścielał trupami mury, ale napróżno tak bohaterskiego męstwa dawał dowody. Mestwin ściągnął z innych miejsc posiłki, i coraz bardziej nadchodzące hufce tłoczyły się na przerzedzonych obrońców Mieczysława. Widział książe jak u stóp jego padali żołnierze i mógł już porachować nielicznych zostających jeszcze przy życiu towarzyszy.
Jeszcze dosyć długo trwała zacięta walka, aż dopóki sam tylko Mieczysław i Henryk nie zostali, bez żadnej wprawdzie rany, ale do szczętu znużeni. Mestwin wołał głośno do żołnierzy, by giermka zabili a pana starli się pojmać. Ostateczna zguba już blizką była tych dwóch młodzieńców, kiedy Wszebor po długich usiłowaniach potrafił przysunąć drabinę do murów o kilkanaście kroków do miejsca, w którem potykał się książe.
— Zatrzymajcie ich, niech nie dojdą do drabiny — krzyknął Mestwin.
I sam na czele dobranych rycerzy, chciał zapobiedz Mieczysławowi, ale nim to mógł uskutecznić, już dzielny książe stanąwszy z Henrykiem przy drabinie, skoczył na nią.
— Łucznicy — zawołał Mestwin — dosiągnijcie ich, pociskami dobrze wymierzcie, kto trafi księcia, dwanaście sztuk złota dostanie.
Na te słowa wyleciała chmura strzał, z których żadna nie trafiła schodzących bohaterów. Po chwili Mieczysław z giermkiem dostali się do równiny, w tej samej chwili ogromny kamień rzucony przez rycerza z Wiederthalu zwalił drabinę. Łucznicy znowu rozstawili się po basztach i dawna wróciła się bitwa, ale nie z taką odbywana jak rano prędkością, bo znużeni żołnierze dobrze naciągać łuków już nie mogli.
Tymczasem Sieciech dowiedziawszy się o zdarzonych wypadkach przez Jarosza z Kalinowy, którego był posłał do Wszebora, przybiegł natychmiast z kilkoma rotami i Skarbimirem, którego wszędy z sobą wodził, ale już zastał Mieczysława u stóp murów, na których niedawno z tak bohaterskiem potykał się męstwem.
— Górą książe Mieczysław — krzyknął uniesiony walecznością młodzieńca — do drabin żołnierze moi, do murów.
I sam porwał drabinę i przystawił do wysokiej wieży, ale teraz runął na nią kamień i w kawałki potrzaskana w fosę wpadła.
— Nic im już dzisiaj nie zrobimy — rzekł Sieciech — przecież to od rana przepowiedziałem, trzeba żołnierzom i nam samym spoczynku; moją radą jest wrócić do obozu, i jeśli się podoba księciu Mieczysławowi, dam znak do odwrotu.
— Nie, nigdy — krzyknął młodzieniec.
Sieciech wskazał ręką na trupy wiernych księcia towarzyszy, które częścią jeszcze na murach, częścią w rowie leżały.
— Czyż wszyscy dzisiaj mamy tak zginąć, książe? Czyż taka twoja wola? Wprzód usypmy szańce na polu, przygotujmy tarany, drabiny, chrósty, kamienie, zaopatrzmy się w oręż i żywność, przetnijmy dowozy do zamku, poczekajmy na posiłki z Ciechanowa przybyć mające, a wtenczas żołnierze z większą ufnością pójdą do boju; nareszcie wszyscyśmy znużeni i trzeba nam kilka dni odpoczynku, to na wyleczenie rannych, to na pochowanie zabitych, to na pokrzepienie osłabłych, ale zresztą czekam na oznajmienie twej woli, książe,
— Przystaję na twoję — odparł Mieczysław — uznając roztropność rad twoich, ale nim nakażemy odwrót, wprzód jeszcze świętej wdzięczności nas wzywa obowiązek, który najchlubniej na tem krwawem pobojowisku spełnić. Henryku zegnij kolana.
Przykląkł na rozkaz pana giermek, a książe Mieczysław uderzył go w ramię po trzykroć skrwawionym mieczem.
— W imieniu — rzekł — Boga, Najświętszej Panny, świętego Michała i Stanisława, pasuję cię na rycerza Henryka z Kaniowa; bądź rzetelnym, pobożnym i walecznym, a na znak swojej godności przyjm ten upominek ode mnie.
To mówiąc, zdjął świetny łańcuch złoty z piersi i zarzucił go na szyję Henryka, którego własną podniósł ręką, dodając, że mu najmilej będzie, jeśli przy jego boku pozostać zechce.
— Ciebie bronić i tobie służyć pierwszą zawsze dla mnie powinnością będzie, książe i panie mój — odpowiedział rycerz Henryk z Kaniowa.
Tymczasem grad pocisków nieustannie raził oblegających.
— Wojewodo krakowski — zawołał Mieczysław — daj znak do odwrotu.
Natychmiast zagrzmiała trąba, usłyszane to hasło wstrzymało od bitwy wszystkie wojska szeregi. Zwinięto sztandary, odsunięto tarany, pozbierano o ile można było trupy i z tym smutnym morderczej walki dowodem zaczęły ustępować hufce, wodzowie szli za swojemi rotami, ostatni raz strzały wysypały się na nich z zamku Zbigniewa, ale nie wielu trafiły. Wieczór się już zbliżał; słońce zapadało otoczone orszakiem chmur złotych, jak król odchodzący ze swoimi dworzany. Czasami odzywały się tłumne głosy, czasami słyszano piosnkę żołnierską, a wkrótce potem wojsko weszło do obozu, gdzie ze smutkiem liczyli wojownicy nader mnogą liczbę namiotów opuszczonych, pozbawionych już swoich rycerzy.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Krasiński.