<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Krasiński
Tytuł Władysław Herman i jego dwór
Pochodzenie Pisma Zygmunta Krasińskiego
Wydawca Karol Miarka
Data wyd. 1912
Miejsce wyd. Mikołów; Częstochowa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ IX.
Nie oddam jej, przysięgam na ostrze tej stali.
Feliński, Barbara.

Dwa rzędy ludzi zbrojnych stało z obu stron dziedzińca, przez który przechodził biskup. Dzikie ich spojrzenia i srogie twarze wróżyły nieszczęścia. W rozmaitych ubiorach, z różnych stron i okolic ściągnieni, nie znali się jeszcze dobrze między sobą, bo Zbigniew z mnogich swoich zamków po całej Polsce rozsypanych, zebrał żołnierzy do bronienia Hanny. Wszyscy jednak mieli jednostajne szyszaki i puklerze, a Henryk, zapomocą zbroi od Katarzyny udzielonej, podczas zgiełku i wrzawy łatwo mógł się wsunąś pomiędzy orszak odprowadzający Stefana do sali posłuchalnej księcia. Od nikogo niepoznany, szedł z odwagą w oczach i bez okazania powierzchownie najmniejszej trwogi. Odzywał się nawet do towarzyszy, rozśmieszał ich żartami, i obiecywał, że zapewne kapłan przez nich otoczony, nie wróci do obozu oblegających. Chwalił hojność Zbigniewa, a czasem cichszym głosem śpiewał dumki i piosnki, ale umilkł i zaczął się ukrywać, kiedy ujrzał Mestwina przyjmującego Biskupa na wnijściu do gmachu; starając się, by przenikliwy wzrok Niemca nie spotkał jego twarzy, bo rycerz z Widerthalu, jak wieść niosła, znał wszystkich Zbigniewa żołnierzy. Henryk nie pierwszy raz już był w zamku syna Hermana, bo dawniej często w nieprzytomności księcia przychodził tu odwiedzać Katarzynę, a oprowadzony przez nią po wszystkich zakątkach, miał nadzieję, że potrafi, przechodząc przez jaką ciemną galeryę, zostać się z tyłu, a potem udać się do pokojów Hanny lub Katarzyny, koło których sądził, że nikogo nie spotka, gdyż wszyscy byli zanadto ciekawi rozmowy Biskupa, by w inną podczas niej udawać się stronę. Nie wiedział zresztą jakim sposobem uda mu się wyjść z zamku; ale kiedy ta myśl nagle się w nim obudziła, spojrzał mimowolnie na pałasz, i nabrał odwagi młodzieńczej, odwagi niemierzącej liczby wrogów, ale idącej na ciosy śmiertelne z nieustraszonem sercem.
— Szanowny kapłanie — rzekł Mestwin napół szydzącym, napół poważnym głosem — chodź za mną, zawiodę cię do księcia mego i pana. Żołnierze, postępujcie za nami, żeby oddalić natrętnych, którzyby może chcieli ucałować nogi lub kraj szaty sługi Bożego, bo choć się to u nas, szanowny biskupie, nie często zdarza, jednak chcę ci jak najbardziej uprzyjemnić pobyt w tych miejscach, i nie ścierpię, by kto przerywał twe pobożne myśli, a osobliwie w zdarzeniu, w którem mi dobrą ich, i dobraną liczbę mieć w głowie potrzeba: proszę za sobą.
Super aspidem et Basilicum ambulabis et conculcabis leonem et draconem — zawołał mocnym Biskup głosem i pewnym krokiem wszedł do sieni.
Zdaje się, że Mestwin miał upodobanie oprowadzać kapłana po ciemnych galeryach, ukrytych przejściach, krętych raz w górę się wznoszących, znów na dół zstępujących schodach, aby przerazić jego duszę widokiem miejsc, do których nie dochodziły promienie słońca, i gdzie łatwo było, daleko od wszelkich świadków, pozbyć się wroga lub niepotrzebnego gościa. Szli żołnierze z zapalonemi pochodniami i Henryk ciągle z zwyczajną śmiałością postępował z nimi, upatrując wszędzie jakiegoś przejścia, któremby mógł oddzieliwszy się od nich, bezpiecznie dojść do celu swoich zabiegów. Przybyli nareszcie do małej komnaty, mającej kilka drzwi, od których rozchodziły się galerye na różne strony zamku.
Giermek Mieczysława nieznacznie się odsunął od towarzyszów, i stanąwszy w ciemnym kącie, miał nadzieję, że niepostrzeżony sam potrafi pozostać w tem miejscu, a potem udać się do Katarzyny. Z początku Mestwin nie spostrzegł tego, ale kiedy już miał wychodzić z komnaty, jak gdyby uderzony jakim domysłem, nagle porwał od żołnierza z tyłu idącego pochodnię, i obróciwszy się, wzniósł ją wszystkim ponad głową. Henryk poznał niebezpieczeństwo i udając, że coś poprawia u szyszaka, z zimną krwią został na tem samem miejscu.
— Jak się zowiesz? — zawołał Mestwin — jakie hasło dzisiaj?
Nie mógł odpowiedzieć na to zapytanie młodzieniec, a gniew, że już tak blizki dokonania przedsięwzięcia, widział się odkrytym, zawrzał w jego duszy i z zapalczywością odpowiedział:
— Śmierć tobie i twojemu panu, takie moje hasło.
— Stójcie wszyscy! Niech się żaden pod karą śmierci z miejsca nie ruszy, stój Biskupie płocki, stój, boś nas zdradził. Zuchwalcze — dalej zawołał — próżne tu kłamstwo i wybiegi; skąd jesteś? jak się zowiesz? kto cię przysłał?
— Jestem twoim wrogiem, przybywam z obozu, ale nie tak blizko przystępuj, bo, na Boga, zginiesz z mojej ręki.
To mówiąc, dobył Henryk z prędkością błyskawicy szablę, rzucił się na Mestwina i przeważnie go orężem w piersi uderzył, ale jego żelazo na drobne się rozleciało kawałki, a zbroja przeciwnika nawet się nie zgięła.
Mestwin nie okazał żadnego znaku zmieszania, zmarszczył brwi najprzód, a potem głośno się rozśmiał.
— Lepszy mój pancerz norymberski od wszystkich waszych mieczy; zwiążcie go i prowadźcie za mną. Przedstawcie tego gościa naszemu panu i księciu. Nabożny Biskupie, przybywasz ofiarować pokój, a za sobą morderców prowadzisz, ale prawda, wszystko wolno Kościołowi, matce naszej wspólnej: ani słowa, milczenie, idźmy dalej.
Po przejściu kilku jeszcze pokojów i kurytarzów otwarły się przed nimi drzwi ogromnej sali, w której zastali Zbigniewa siedzącego na wzniesionem krześle. Kilku zbrojnych recerzy go otaczało.
Za ukazaniem się Biskupa, skłonił głowę Zbigniew.
— Choć już wszystko gotowem jest do bitwy; szanowny Stefanie, jednakeśmy postanowili z uszanowaniem, winnem twojemu wiekowi i wysokiej godności, którą piastujesz w Kościele Bożym, wysłuchać twoich przełożeń lub rady, i z niecierpliwością ich oznajmienia czekamy.
Wtem zbliżył się Mestwin do księcia i kilka słów rzekł mu do ucha. Czoło Zbigniewa pokryło się chmurą, oczy zaiskrzyły gniewem, ale po kilku chwilach bladość zwyczajna spędziła z jego twarzy gwałtowny rumieniec.
— Po wysłuchaniu Biskupa płockiego, zajmiemy się tą sprawą — zawołał — a teraz go prosimy, aby niezwłocznie odkrył zamiary — a ten wyraz wyrzekł z przyciskiem — które go do nas sprowadziły.
— Zamiary moje — ozwał się biskup — są czyste i nieskażone. Ufny w potęgę Boga, który zamienił niegdyś twarde opoki w ciekące strugi i umie zmiękczać serca grzeszników, przychodzę tu ci wystawić, czego się po tobie spodziewa Polska cała i jej monarcha; przybywam prosić cię, byś pamiętny na słowa Zbawiciela, przed którym staniesz w dniu sądu ostatniego, zaniechał zgubnych przedsięwzięć i wrócił na drogę cnoty. Otwiera się teraz przed tobą pole poświęceń i pokuty za długoletnie gwałty i występki. Może Bóg dozwolił, byś przez długi czas zapomniał o Nim, ażebyś z większą świetnością porzuciwszy błędy na powrót do Niego się udał. Książe, porwałeś dziewicę, zasmuciłeś jej rodzinę, własnego ojca i króla zbliżyłeś swojem postępowaniem do grobu, opuściłeś i w niepamięci zagrzebałeś przepisy świętej religii. Głuchy na prośby niewinności, na głos doświadczenia, popełniłeś gwałty i morderstwa. Zakończ teraz nieprawne działania, skróć burzliwe chęci i stań się posłusznym Bogu, który do ciebie przez moje usta przemawia. Ojczyzna oczekuje wypadku dzisiejszej naszej rozmowy. Same niebiosa na nią uwagę zwracają, bo tu idzie o uratowanie duszy zanadto długo pogrążonej w ciemności i zapamiętałości. Nie urażaj się książe, jeśli z taką do ciebie przemawiam śmiałością, bo nie ja, ale sam Bóg się do ciebie odzywa, i poznaje zapewne, że moje słowa są powtórzeniem tego, co ci bezwątpienia już oddawna wyrzuca sumienie. Przybywam więc ofiarować ci pokój i zgodę braterską. Przybywam natchniony miłością chrześciańską. Zgromadzone wojska czekają hasła do boju. Podzieleni Polacy gotowi są do rozlewu krwi bratniej. Wystąp więc, oddaj ojcu córkę, przysięgnij, że zachowała niewinność, przysięgnij, że odtąd Polska mieć w tobie będzie bohatera, nie zawziętego na własnych współobywateli, ale gotowego jej bronić własnemi piersiami, a tym sposobem pogodzisz się z Bogiem, z monarchą, z Kościołem i sumieniem. Próżne wieki zapomną o błędach młodości, lub jeśli jeszcze staną im w pamięci, będzie to lekka mgła tylko, za słaba na przyćmienie świetnych słońca promieni.
Tu zamilkł Biskup i wpatrywał się w Zbigniewa, jak gdyby z jego twarzy chciał skrytości serca przeniknąć. Na czole posępnem księcia znać było to niecierpliwość, to zamyślenie, a pomimo milczenia Stefana, zdawał się go słuchać jeszcze. Słowem, wystawiał obraz człowieka dumającego bardziej o przeszłości, niż gotowego do zrzeczenia się dumy, i zaniechania najmilszych uczuć, by osiągnął szacunek ludzi i nagrody życia wiecznego. Mestwin widząc wtenczas że książe nic nie odpowiada, obawiając by słowa Biskupa zanadto mocnego wrażenia na nim nie sprawiły, wyrzekł pocichu:
— Nieszczęśliwy kraj, gdzie męże do walki gotowi spuszczają miecze, składają zbroje na głos starca nawykłego do klasztornej spokojności, nie do dzielnych bojów lub rycerskich igrzysk. Książe i panie mój, nie daj się przerazić. Czy dusza twoja za słaba? Czyż zbroja znosząca groty i razy, silniejsza od serca, które pokrywa? Obudź się, Zbigniewie, — dodał ciszej jeszcze, — bo już gaśnie twoja chwała. Zginąłeś, jeśli...
— Nie zginąłem, — zawołał oburzony Zbigniew, porywając się z siedzenia, rzucił okiem na otaczających, i zatrzymał go na Stefanie. — Nie krzyknął, nie, nigdy raz dobytego nie schowam miecza, nie, na Boga i Najświętszą Pannę, kończ dalej swą mowę Biskupie. Chciałeś mnie zdradzić. Morderców wiedziesz za sobą. Mów dalej, słucham, mówże dopóki słucham jeszcze; znów usiadł, i schyliwszy głowę, skrył czoło w dłonie, ale można było poznać niecierpliwość ze wszystkich jego choć nieznacznych ruchów.
Stefan nie stracił odwagi, z pogardą słyszał się obwinionym o zdradę, od której tak był dalekim, że nawet na ten zarzut nie odpowiedział, ale dalej już i groźnym, głosem swej mowy dokończał.
— Przełożenia i warunki, które ci podałem dotąd, były łagodne, przemawiałem do ciebie jak ojciec do grzeszącego syna; ale teraz posłuchaj cięższych rozkazów Kościoła i Boga, słuchaj ich z uszanowaniem i wypełń, jeśli dbasz o ocalenie występnej duszy. Książę Zbiegniewie, każę ci imieniem Kościoła, byś natychmiast broń złożył i rozpuścił wojsko!
Tu Biskup zamilkł na chwilę.
— Cóż dalej? — odparł Zbigniew, — podnosząc głowę i ściskając usta. A twarz zapłonioną od gniewu znów skrył między ręce.
— Byś oddał Hannę z Ciechanowa jej ojcu i błagał jego przebaczenia za tak ciężką wyrządzoną, mu krzywdę.
— Nigdy! — krzyknął Zbigniew, i znów zamilkł.
— Byś złożył na zawsze oręż, przywdział suknię zakonną i bosemi nogi udał się do naszego płockiego kościoła...
Tu stanął znowu Biskup.
— Dobrze, cóż dalej? — zawołał Zbigniew wszystkiemi siłami wstrzymujący wściekłość w swych piersiach.
— Byś zrzekłszy się pychy tego świata, rozdał majątki ubogim, wziął różaniec i kij pielgrzymi w rękę i poszedł do Rzymu. Damy ci listy do Ojca świętego, w których go upraszać będziemy o wysłuchanie ciebie, i w nagrodę skruchy wyznaczył pokutę, za uskutecznienie której łaskę Boską odzyskasz.
— Cóż dalej! — znów ozwał się książę.
— Nareszcie, abyś odwiedził grób Zbawiciela w Ziemi świętej. Nigdy już nie wracał do Polski i zakończył życie na nieszczęście ci dane, w klasztorze w pośród modłów i żalu za zbrodnie. Takie ci teraz podaję warunki. Jeśli na nie przystaniesz, obiecuję ci w nagrodę przebaczenie ludzi na ziemi i przebaczenie Boga w niebiosach.
— Cóż dalej, Biskupie płocki? Bo może jeszcze nie koniec — zawołał Zbigniew. — Może co jeszcze masz dodać.
— Nic więcej, tylko żebyś kazał zdjąć okowy z rąk tego młodzieńca, który sprawiedliwie broniąc swojego życia, schwytany został przez twoich ludzi, spólników twych zbrodni.
Tak przemawiał Stefan, otoczony wrogami, jak gdyby tysiące mieczów wzniesionych było na poparcie słów jego.
— Kiedy taka twoja wola, zatrudnimy się tą sprawą, bo, na Boga, — zawołał Zbigniew: — nic więcej dla ciebie uczynić nie możemy. Wystąp młodzieńcze. Niedługo cię tu zatrzymamy z wymierzeniem sprawiedliwości... jak się zowiesz?
— Pozwolisz książe, — odparł śmiało Henryk, — że ci moje imię zataję.
— Słusznie, nie chcesz, by się rozgłosiło za prędko, żeś uległ haniebnej śmierci na szubienicy. Może odpowiesz na drugie pytanie. Kto cię przysłał?
— Nikt, i na to przysięgam w obliczu Nieba i ziemi.
— Więc już sąd nasz się skończył, i jego wyrokiem skazany jesteś na powieszenie; spojrzyj przez okno, a ujrzysz gotową nagrodę za chęć zamordowania naszego powiernika: kacie — dodał — oddaję ci tego człowieka, i niech za godzinę patrzy w ziemię, a nogami jej niej dotyka. Zapewnie, biskupie Stefanie, wyspowiadasz go przed śmiercią bo co do nas, nie myślimy ci tej pracy zadawać.
Wystąpił po tych słowach zbrojny człowiek z orszaku, otaczającego księcia, i stanął przy skazanem młodzieńcu.
— Zbigniewie — ozwał się Stefan — zważ ostatnie słowa, które do ciebie przemówię. Może jeszcze na sprawiedliwej szali miłosierniejszego Boga twoje występki nie przechyliły zarodków cnoty i szlachetności, męstwa i odwagi, które wlał w twą duszę Stwórca Świata. Zbrodnia, którą teraz chcesz popełnić, kto wie, czy nie przeważy i nie weźmie góry nad twojem szczęściem, nad twoją pomyślnością.
Te słowa uroczyście wyrzeczone, zastanowiły księcia. Nic nie odpowiedział, ale wpadł w głębokie zamyślenie. Złożywszy ręce na piersiach, bystry wzrok wlepił w Henryka stojącego o kilka kroków, ale nie mógł dostrzedz na jego twarzy żadnego znaku wzruszenia lub trwogi; owszem, często uśmiech pogardy dla otaczających osiadał na ustach giermka Mieczysława.
— Najjaśniejszy książe — nagle przerwał milczenie rycerz, który dotąd pilnie zważał na Henryka — przysięgam, że to jest Henryk z Kaniowa, giermek księcia Mieczysława, tak jak ja jestem Odrowąż z Górzewa.
— Mieczysława! — krzyknął Zbigniew i skoczył ze wzniosłego siedzenia — Mieczysława! Więc już niema nadziei dla ciebie. Zmów pacierz, odbądź spowiedź, bo zginiesz. Natychmiast wyprowadźcie go na dziedziniec, widzisz tę wysoką szubienicę.
— Tem lepiej — odparł śmiele Henryk — bo im wyższa będzie od murów twego zamku, tem lepiej mój pan się o moim zgonie przekona, tem pewniej jego zemsta spadnie na ciebie.
— Niema wątpliwości — dalej mówił Zbigniew — to morderca przysłany od niego, godziłeś na moje życie.
— Nie ma w zwyczaju książe i pan mój — zawołał Henryk — wyprawiać zbrodniarzy lub czynić zasadzki. Nie chowa się za murami. Nie przesiaduje w zamkach, kiedy dane jest hasło do boju na otwartem polu, i każdy rycerz w jego pierś mierzyć może.
— Zuchwalcze — przerwał książe, przejęty burzliwym gniewem, dalej chciał coś mówić, ale głos skonał mu na ustach; kilka chwil chodził po komnacie, nareszcie stanął.
— Wyprowadźcie go — powtórzył. — Biskupie płocki, skończona nasza rozmowa prędko go wyspowiadaj, sami przytomni będziemy jego śmierci. Mestwinie, odprowadź kapłana tego z giermkiem na dziedziniec, zaraz tam przybędę. Odrowążu z Górzewa pójdź zobaczyć, czy wszystko do walki gotowe, czy wszędzie w porządku stoją. Sam za wami zaraz pośpieszę. Idźcie.
— Niech żyje dzielny nasz książe! —zawołał Mestwin. — Henryku, giermku księcia Mieczysława wzywam cię, byś szedł na szubienicę z której, na Boga, będziesz mógł widzieć wszystkie pana swego czyny. Przewielebny ojcze duchowny, podobnież cię wzywam, byś za mną postępował dla oddania ostatniej chrześciańskiej przysługi odważnemu młodzieńcowi, który niedobrze jednak wymiarkował twardość stali niemieckiej. Ty kacie, zdejm mu okowy, trzeba śmierć mu przynajmniej przyjemną uczynić.
Na dziedzińcu zamkowym stała wysoka szubienica, wystawiona dla przestraszenia żołnierzy, którzyby chcieli zgubny przykład dawać swoją niekarnością; otaczała ją zagroda z chróstu, u boków której stały dwa słupy, na jednym leżał topór, na drugim powrozy; do tej zagrody zaprowadził Mestwin Henryka, który klęknąwszy, zaczął się spowiadać Biskupowi płockiemu. Nachylił się ku niemu Stefan, w którego oczach raz łzę można było dostrzedz, to znowu ogień żywy, ponury jak gdyby wezwanie Boskiego przekleństwa na zamek i jego pana. Zbigniew o kilkanaście kroków oddalony, przypatrywał się temu obrazowi ale twarz jego utraciła piętno nieugiętej woli, i znać było na niej pewny rodzaj wahania się. Wszyscy otaczający przerażeni tym widokiem, nie myśleli przerywać cichości; żołnierze spoglądali na siebie, jak gdy jeden drugiemu chciał powiedzieć: może i nas podobny los czeka. Niedługo trwała spowiedź skazanego młodzieńca, wzniósł oczy do Nieba Biskup, i z sercem pełnem wiary, położył ręce na głowie tego, którego dusza miała wkrótce ulecieć do pierwszej ojczyzny.
— Odpuszczam ci grzechy, synu, — rzekł poważnym głosem — umieraj z pewnością, że twoja młodość zmiękczy Stwórcę za złe, które mogłeś zrządzić w przelotnem życiu na tej ziemi. Umieraj bez żalu za tym padołem nieszczęść, w którym często cnota opuszczona, a zbrodnia na szczycie wielkości; owszem, ciesz się nadzieją, że za chwilę u stóp tronu Króla królów będziesz mógł błagać Jego miłosierdzia dla nieszczęśliwych braci.
— Ach! gdyby nie książe Mieczysław, gdyby nie Katarzyna — przerwał pocichu młodzieniec — bez żalu żegnałbym ten świat znikomy. Ale gdybym gdzie mógł dorwać się jakiej broni, możeby jeszcze poczuli moję rękę.
— Oddal od siebie te myśli, mój synu, przebacz nieprzyjaciołom...
— Prędzej, prędzej się tam odbywajcie — zawołał Mestwin — czas upływa, słońce w górze, a miecze nasze jeszcze w pochwach, a krew wrogów jeszcze w ich żyłach płynie.
— Milcz — przerwał Zbigniew — milczcie wszyscy.
Słowa niemieckiego rycerza wróciły Henrykowi gniew, który na chwilę uciszył się w jego sercu zajętem rozpamiętywaniem czynów życia i nadziei po śmierci. Nagle zerwał się z miejsca, i dobywając sił wszystkich, skoczył do żołnierza blizko stojącego, tak szybko się nań rzucił, że ten napół tylko mógł dobyć miecza; przeważnym razem w piersi obalił go Henryk na ziemię, wyrwał mu sztylet u pasa zatknięty i przyłożywszy do gardła, krzyknął:
— Książe Zbigniewie, zginie ten człowiek, jeśli mnie nie puścisz natychmiast z Biskupem płockim.
— Niech zginie — zawołał Mestwin.
— Milcz — przerwał Zbigniew — i przez chwilę patrzył z uwagą na młodzieńca stojącego z orężem nad leżącym żołnierzem. — Henryku z Kaniowa — zawołał — daruję ci życie, ale nie myśl, bym to uczynił z bojaźni o życie tego człowieka, bo nie wart służyć u mnie, kiedy nie umie mężnie się stawić bezbronnemu nawet; daruję ci życie, boś odważnym, ażeby ci prawdy słów moich dowieść, zatrzymasz się w moim zamku, dopóki ten nędzny nie zginie. Ty kacie, — krzyknął prędko — i bez spowiedzi, bo jej niegodzien, skończ mi z tym żołnierzem.
Natychmiast Sykut z kilkoma innymi porwali się na nieszczęśliwą ofiarę i na śmierć zawiedli. Musiał Biskup i Henryk patrzeć na śmierć żołnierza. Zbladły szedł on do szubienicy. Rzucał się po wielekroć do nóg Sykuta; ale groźna postać Zbigniewa nie dozwalała nawet myśleć o jego ocaleniu. Wszedłszy do zagrody, kląkł i krótką odmówił modlitwę, podczas której związali mu ręce z tyłu; powstał i oblany łzami wstąpił na rusztowanie, z którego rzewliwemi krzykami i ręką żegnał naokoło stojących towarzyszów. Srodzy ci ludzie bez wzruszenia patrzyli na ten okrutny widok i nawet usłyszano kilka głosów, wyrzucających mu bojaźń i niewieście jęki. Zakrył twarz biskup Stefan, a kiedy po chwili znów spojrzał, już się ciało żołnierza kołysało w powietrzu. Jeszcze ruch gwałtowny nóg i twarzy oznaczał ostatek uchodzącego życia, kiedy nagle krew wytrysła mu z oczu i z nosa. Głowa się schyliła, oczy zawarły, a piętno srogich boleści zachowane na martwem czole, nie zgadzało się z stalową zbroją i hełmem świetniejącym odbitemi słońca promieniami.
— Teraz wolni jesteście; — rzekł książe — Biskupie płocki, moją odpowiedzią jest, że jeśli boją się ze mną walczyć, to mogą broń złożyć i przebaczenia u stóp moich żebrać. Henryku, masz ten pałasz za odwagę. Patrzyłem ciągle na ciebie, nie okazałeś najmniejszego znaku trwogi; gdybym był dostrzegł bojaźń na twojej twarzy, nie żyłbyś już teraz, żegnam was obu.
Po tych słowach wrócił Zbigniew z Mestwinem do swoich komnat. Ciężka brama znów się otwarła, most zwodzony na skrzypiących opadł łańcuchach, a sługa Boży i dzielny młodzieniec, obronieni opieką Nieba i własnem męstwem, wyszli z zamku, w którym już teraz wszystko w pogotowiu stało do nieodzownej walki.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Krasiński.