Władysław Herman i jego dwór/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Władysław Herman i jego dwór |
Pochodzenie | Pisma Zygmunta Krasińskiego |
Wydawca | Karol Miarka |
Data wyd. | 1912 |
Miejsce wyd. | Mikołów; Częstochowa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Stanęły szyki braterskie,
Gotowe sobie ostrzem krwawej stali
Zadawać ciosy morderskie.
Za pierwszym ukazaniem się wschodzącego słońca, na niebie złotemi obsypanem chmurami, dał się słyszeć głos księcia Mieczysława, zwołujący do broni wiernych towarzyszów. W jaśniejącej zbroi obiegał na koniu hufce zbrojnych, zachęcając wszystkich i nagląc, z całym zapałem młodego wieku i wrzących namiętności przyspieszał uzbrojenie żołnierzy i dawał rozkazy. To z Sieciechem, to z Wszeborem rozmawiał.
— Do broni Bardanie — krzyknął widząc ociągającego się zastępcę Skarbimira — do broni; jeśli twój pan niezdatny do bitwy, ty przynajmniej popraw jego sławę; wojewoda krakowski, każ swoim ludziom się uszykować. Wszeborze, panie Ciechanowa, niech kilku twoich żołnierzy przysposobi drabiny do murów, bo, na Boga, zdobędziemy jego zamek, odbierzemy Hannę. Bardanie, cóż to znaczy? czy twoi żołnierze zwyczajni walczyć w czapkach? czyż ich głowy tak twarde, że zdolne stal i żelazo zastąpić?
— Najjaśniejszy księże — odparł Bardan — pan nasz Skarbimir z Gulczewa dowódzcą mnie mianował, mówiąc: słuchaj Bardanie, jeśli dobrze się sprawisz, to ci nową dam zbroję, choć taki jestem ubogi, bo mi Pan Bóg odmówił dostatków.
— Dajże pokój — przerwał Mieczysław, — ale nim pan twój da ci nową zbroję, możesz tysiąc razy zginąć w tym dziurawym pancerzu i pogiętym szyszaku. Pójdź do mojego giermka Henryka, da ci całkowitą zbroję, pamiętaj tylko odważnie się potykać.
Schylił się prawie do ziemi Bardan, dziękując księciu. Mieczysław go opuścił i wrócił do Sieciecha szykującego swoich ludzi z Wszeborem.
— Zwyciężymy, panie wojewodo — zawołał, — bo Bóg zawsze dobrej błogosławi sprawie. Coś mi powiada w głębi duszy, że jeszcze dzisiaj ten zamek przed nami bramy otworzy.
— Wątpię o tem — odpowiedział Sieciech, głaszcząc sobie brodę, — bo choć Zbigniew jest zdrajcą, mordercą, słowem zbrodniarzem, nie słabe serce bije mu pod zbroją, a potem ta, brama wytrzyma mnogie razy, te mury oprą się taranom. Tylu zbrojnych stoi po wałach i basztach, a w każdego ręku łuk spostrzegam i sądzę, że każdego oko niemylne wysyła ciosy.
Mestwin także zna się na sztuce wojennej, a nadewszystko nasz główny nieprzyjaciel książe Zbigniew dzielnie walczył w licznych potyczkach. Niejedno on już widział oblężenie, nieraz już i bronił i dobywał zamków. Niechże więc próżna cię nie łudzi nadzieja.
Dzisiaj ani jutro, ani w tym tygodniu nie zdobędziemy tej warowni, jednak spodziewam się, że z przeciągiem czasu, za pomocą wytrwałości i męstwa, dostaniemy się do tych dumnych wież i przełamiemy te wysokie mury.
— Wszystkiego dokazać można z szablą w ręku — przerwał z żywością Mieczysław.
— Prawda, że wszystkiego — odpowiedział wojewoda — dlatego też Zbigniew nie tak prędko się nam podda. Zapewnie, Wszeborze, jednego ze mną jesteś zdania.
— Boli mnie — rzekł podnosząc głowę Wszebor, głosem głębokiego smutku, — że dla mojej córki tylu synów jednej ojczyzny wałczyć będzie, że tylu poczciwych ludzi krew popłynie. Dopóki mogłem, starałem się uniknąć wojny domowej, ale świadczę się Bogiem, że okoliczności zmusiły mnie do wzniesienia oręża na syna mego króla, do przynaglenia mego monarchy, żeby oddając mi sprawiedliwość, najświętsze, najmilsze wyrugował ze serca uczucia. Nie możecie pojąć, jak to mnie martwi. Spędziwszy długie lata w usłudze ojczyzny, nauczyłem się walczyć z Rusinem, to z dzikim Prusakiem, to z nieuległym Czechem, ale trudno mi teraz przychodzi osłabłemu i steranemu pracą i wiekiem, dobywać miecza na Polaków i braci. Wolałbym upadek domu mego, zniszczenie majątków, śmierć samą. Ale córki opuścić nie mogę; sława jej droższą mi jest nad wszystko. Trzeba się potykać z nimi, ale matki i siostry moich przeciwników, na moim grobie łzy nie uronią, owszem będą miały prawo powiedzieć, on zabił swoich braci.
— Nie troszcz się o to, panie Ciechanowa — krzyknął Sieciech — owszem lepiej kiedy czasem wojsko sobie wojnę przypomni, bo w ciągłej spokojności drętwieje i, staje się podobnem do sokoła, któremu strzelec zadługo oczy kapturem zakrywa. Wierz mi, takie cząstkowe walki przynoszą pewną korzyść dla kraju, żołnierze, szlachta, rycerze, nawykają do miecza, i sposobniejszymi się stają, do odparcia zewnętrznych nieprzyjaciół, a potem szczerze ci wyznam, żem niezmiernie rad tej wojnie, czyli raczej temu oblężeniu, bo już moi ludzie gnuśnieć zaczynali. Teraz mają co robić, i daj Boże ci zato zdrowie, panie Ciechanowa — dodał Sieciech z uśmiechem, ściskając rękę smutnego starca. — Jaroszu z Kalinowy! — Po chwili zawołał do człowieka wysokiego wzrostu i twarzy napiętnowanej szczerości wyrazem, stojącego przed szeregami — kiedy zaczniemy oblężenie, pamiętaj zawsze i ciągle ich napadać z lewej strony, blizko kaplicy przy brzegu Wisły, bo tam najsłabsza ich strona, spraw się dobrze nie zważając na nic, z szablą w ręku naprzód się posuwaj, za tobą pójdą inni, a zawsze wołajcie: Król! Mieczysław! i Wszebor! jeśli zaś czasem moje będziesz mógł wsunąć imię, krzyknij i Sieciech!
— Na Boga, wodzu mój — odparł Jarosz — będę całemi piersiami krzyczał, i całemi siłami rąbał pałaszem. Ale wolałbym na otwartem potykać się polu, bo w tych przeklętych murach nie można dostrzedz wroga. Świśnie strzała z ręki ukrytej za kamieniem i już po człowieku; najlepiej kiedy widzę przeciwnika: przez chwilę, oko w oko spozieramy na siebie, a potem do oręża, tak to najlepiej, ale te baszty, niech je Pan Bóg piorunem zrzuci. Wypełnię zresztą twoje rozkazy i zobaczę, ile tych sów, na nas zpoza murów patrzących, dziś poślę na cmentarz.
— Prawda — rzekł po chwili, jak gdyby zamyślony Sieciech — prawda, nie myślą wyjść na pole, niewzruszeni stoją zakryci warowniami, głowy im tylko wystają. W każdej strzelnicy dostrzegam łuk napięty i strzałę. Książe Mieczysławie! ginąć będziemy pod ich ciosami, kiedy tymczasem oni bezpieczni, w żart nasze usiłowania obrócą. Na Boga! sądziłem, że za naszem zbliżeniem się nie wytrzyma Zbigniew, że wypadnie na pole zetrzeć się z nami, ale ten szatan niemiecki, musiał tak roztropnie obronę urządzić. Wszeborze! książe! trzeba nam szyk zmienić. Ale co widzę, zbliża się do nas Skarbimir, bogaty i hojny właściciel Guleczewa. Zobaczycie jak z niego zażartuję. Wszeborze, trzeba się trochę pocieszyć; książe! nic lepszego przed bitwą, nad żarty i śmiechy.
Po tych słowach zbliżył się do starego skąpca, i tak silnie ścisnął go za rękę, że wyraz boleści skrzywił usta Skarbimira.
— Najbogatszy z Polaków, najhojniejszy z panów, mam nadzieję, że nam dasz dzisiaj waleczności dowody. Dobrześ obeznany z kopią i mieczem, sztyletem i toporem, jak to głoszą wszystkie narody, z któremiś kiedykolwiek walczył, a choć lubisz trochę rabunek i zdobycz, zawsze ci to przepuszczają, przez wzgląd na nieugięte męstwo. Dzisiaj spodziewamy się, że dopomożesz nam dzielnie; cała nadzieja nasza jest w twoich skarbach i w twojej prawicy.
Poznał chytry Skarbimir zamiar wojownika, a oczy jego zaiskrzyły się wściekłością, bojaźń wkrótce potem jej miejsce zajęła, kiedy o skarbach swoich usłyszał, wreszcie przytłumił gniew wewnętrzny i ze zwykłą uniżonością odpowiedział:
— Jakżebym chciał, żeby twoje słowa prawdą, były, potężny wojewodo krakowski. Zapewniebym wtenczas wszystkie dostatki poświęcił tak świętej sprawie, ale na nieszczęście, a może i na szczęście, bo często bogactwa cnotę w zapomnienie podają, ubogi jestem, najuboższy ze wszystkich panów, a nazbierane pieniądze z łaski Boskiej obracam na kościoły i ubogich, odmawiam sobie wszystkiego dla dawania jałmużny, co tylko mogłem uczynić, już dla was uczyniłem. Ludzi moich tu przywiodłem, sam się stawiłem, choć nie mniemam, abym mógł wam wiele dopomódz własną, osobą. Wiek i choroby wycieńczyły ostatek sił w mojem ciele.
— Ale gdzież tam, Skarbimirze, — przerwał mu Sieciech — wyglądasz na młodego rycerza, przy moim boku dzisiaj się bić będziesz, zobaczymy, kto z nas dzielniejszy, choć zawsze gotów jestem ustępować przed wsławionymi, a do tego skromnymi bohaterami. Więc zgoda, będziesz, panie Gulczewa, dziś walczyć przy mnie.
Nie mógł odmówić przerażony Skarbimir, bez wystawienia się na największą hańbę. Z ściśnionem więc sercem, z bladością na licach przystał na żądanie wojewody, obiecując mu zato w duszy skrytą nieubłaganą zemstę.
— Zdaje mi się — zawołał Mieczysław litując się nad starcem — że nie można tego wymagać od podskarbnika mego stryja i króla, kiedy chory, osłabły, znużony...
— Choćby z łoża śmierci — krzyknął Sieciech — prawy rycerz powstać powinien, kiedy go król lub przyjaciele wzywają. Więc naprzód, Skarbimirze, dzielnie się potykaj, bo jeśli mi zechcesz uciekać — dodał pocichu, schylając się do ucha człowieka, którym pogardzał — sam ci pierwszy tym toporem głowę rozwalę. Jaroszu, stawaj na czele swojego oddziału. Wszeborze, wypada ci się oddalić do swoich ludzi Książe Mieczysław niech będzie łaskaw to samo uczynić, Pan Gulczewa i Kościelca i kościoła tam wystawionego, z nami zostanie.
— Ale jakiż to hufiec do nas się zbliża od strony miasta — zawołał Mieczysław, który sokolim wzrokiem dostrzegł zdaleka na polu błyskanie: stali i tuman kurzu.
— Może przyjaciele, może nieprzyjaciele — odpowiedział spokojnie Sieciech. — Na wszelki przypadek, stójcie w pogotowiu żołnierze, dobądźcie mieczy z pochew, strzał z kołczanów. Zdaje mi się, że niewielki orszak. Niech mi tylko kto powie, kto to jest — zawołał głośniej — czy nikt lepszych oczu nie ma od nas?
— Może król — rzekł Wszebor — przybywa przerywać boje.
— Do szatana z taką myślą — krzyknął wojewoda. — Gdybym był tego pewny, natychmiast szturm bym rozpoczął.
— To biskup Stefan! — zawołał młodzieniec w lekkiej zbroi i świetnym hełmie.
— Mylisz się, Henryku — przerwał książe Mieczysław.
— Książe i panie mój, jakem wierny tobie, tak prawdą jest, że biskup płocki do nas się zbliża, widzę przed nim jadącego kapłana z krzyżem świętym, z tyłu zaś straż jego przyboczną. Powtarzam, że to biskup Stefan.
— Chwała niech będzie tobie, o Boże — rzekł Wszebor, — możeś go natchnął, może przeszkodzi wojnie między Polakami.
— Żeby go Bóg był zabrał do chwały swojej — rzekł Sieciech do Jarosza, — nim taka myśl wpadła mu do głowy.
Po kilku chwilach wszyscy się przekonali, że giermek księcia Mieczysława mówi prawdę, bo za zbliżeniem się orszaku, doskonale już można było rozeznać sędziwego Stefana jadącego na spokojnym koniu, księdza niosącego przed nim krucyfiks i rycerzy za nim w świetnych zbrojach postępujących, bo było zwyczajem w tych wiekach duchownych osób wysokiego dostojeństwa, żeby trzymali przy sobie ludzi zbrojnych i rycerzy. Ten widok różne sprawił wrażenia na różnych umysłach. Mieczysław z niecierpliwością czekał przybycia leniwo jadącego biskupa, a nawet wyraz nieukontentowania malował się na jego twarzy; bo choć kochał ojczyznę i ze smutkiem patrzał na klęski ją rozdzierające, pragnął nadewszystko walki i wyrwania z rąk wroga narzeczonej.
Sieciech lubiący rozlew krwi i boje, zmarszczył brwi, domyślając się, że Stefan przychodzi z warunkami pokoju, bo uparty wojewoda i dumny z przyrodzenia, nie cierpiał by się kto mieszając w jego sprawy, przeszkadzał dokończeniu rozpoczętego dzieła, a wreszcie sława, którą sobie obiecywał z pokonania Zbigniewa, droższą mu była nad wszystkie korzyści kraju i współobywateli. Wszebor poświęcając własne pożytki szczęściu ojczyzny, miał nadzieję, że biskup spór załagodzi, oddalając wojnę domową. Skarbimir cieszył się także, ale dla podlejszych powodów, myślał, że może potrafi uniknąć walki, w której miał przed sobą dwie równie przykre ostateczności: strzały żołnierzy Zbigniewa, lub topór Sieciecha, gdyż wiedział, że wojewoda krakowski zwykł był podobnych dotrzymywać obietnic.
Tymczasem przybył Stefan i zsiadłszy z konia z przynależną powagą, zbliżył się do wodzów, kiedy jego rycerze witali się ze znajomymi i przyjaciołmi.
— Przewielebny Biskupie! — zabrał głos przed wszystkiemi Sieciech — opuściłeś spokojne przybytki Pańskie dla przeniesienia się na pole, które wkrótce krew ludzka obleje; zapewnie chcesz nam dać święte twoje błogosławieństwo przed bitwą.
— Jeśli do niej przyjdzie — odpowiedział sędziwy kapłan — nie omieszkam tego uczynić. Ale teraz posłuchajcie mnie uważnie...
— Może chcesz nam zabronić sprawiedliwej zemsty — przerwał Mieczysław, uniesiony obrazem uwięzionej Hanny — ale choćby cię wszyscy usłuchali, jeden tu zostanę, i będę walczył, dopóki siebie i wroga pod gruzami tego zamku nie zagrzebię.
— Synu Bolesława — rzekł Stefan — wstrzymaj gwałtowność, która twego ojca zgubiła, i posłuchaj słów człowieka, którego obowiązkiem jest przywracać pokój i dzikie łagodzić zapędy. Słuchajcie mnie wszyscy, bo wszystko co wam ogłoszę, zgadza się z przepisami Boga, kościoła i cnoty.
Po tych słowach zamilkł na chwilę Stefan i przywitał się z każdym wodzem.
— Czyby nie lepiej było pójść do jakiego namiotu, niż tu przed wszystkimi się wynurzać — rzekł Skarbimir.
— Wszyscy mogą słyszeć moje słowa — odparł Biskup — bo nic złego w nich się nie mieści; na cóż dla niewinnej narady udawać się do namiotu, kiedy jak najprędzej nam ją odbyć potrzeba? alboż — dodał z uśmiechem — nie jesteśmy pod szerokim namiotem, rękami Stwórcy rozbitym; a to świetne słońce czyż nie weselsze myśli pokoju i szczęścia w nasze wlewa serca, od ciemnych mieszkań ludzi, w których często odbywa się zbrodnia i kryje się obłuda? zaczynam więc moje przełożenia, i proszę o uwagę. Wczoraj kiedy szło o sprawiedliwość, zachęcałem króla, by ją wymierzył z całą uroczystością, jakiej wymagało zgromadzenie przedniejszych panów narodu. Stało się podług moich chęci i życzeń. Ale dzisiaj widząc sposób oszczędzenia smutku i żalu dobremu panu, przybyłem was prosić, byście mi w swojem imieniu pozwolili udać się do Zbigniewa. Tam jako poseł i sługa Boży na ziemi, wystawie mu ciężką niemocą złożonego ojca, ciężką klęską zasmuconą ojczyznę; przełożę mu wasze żądania, aby oddał córkę Wszeborowi z Ciechanowa, i przysiągł, że zachowała zupełną niewinność, bo mam nadzieję, że Bóg nie dozwolił, by syn naszego monarchy tak ciężką zbrodnią swoje sumienie obarczył. Ale nie myślcie — dodał, widząc zachmurzone czoło Mieczysława — bym przystał na warunki sławie lub czci waszej ujmę przynieść mogące, bo znam powinność rycerza i Polaka. Może zmiękczę skamieniałe jego serce wyliczaniem popełnionych zbrodni, i mam nadzieję, że tej ostatniej nie będzie chciał dodać do przeszłych. Wypełnię obowiązek, który sam na siebie wkładam, jak gdybym był waszym przyjacielem, obrońcą, powiernikiem, jak gdybym jutro miał składać przed Panem świata rachunek z moich czynności. Nie obawiam się śmierci, a jeśli odważy się podnieść rękę na mnie, z Stanisławem razem błagać będziemy w niebiosach Boga, by odwrócił nieszczęścia i klęski od naszej ojczyzny, od Polski. — To mówiąc, wzniósł oczy w górę, ogień nadludzki, jak gdyby promień przyszłej nieśmiertelnej chwały, oświecił twarz zmarszczkami okrytą, i zdawało się, że anioł pokoju zstąpił z Nieba na uszczęśliwienie ziemi. — Skończyłem i sądzę, że będziecie woleli ukończyć tę sprawę, jak na cnotliwych ziomków przystoi, niż pluskać się w krwi współbraci, rozrywać przyjaźń bratnią, zapominać o uczuciach, w którychście wzrośli, i srożyć się na synów wspólnej matki.
Taką była powaga biskupa, i tak powszechne dla niego uszanowanie, że nikt nie śmiał się jego słowom sprzeciwiać, chociaż Sieciech zawołał...
— Daremna praca!... Zbigniew nikogo nie usłucha!...
— Do broni towarzysze! do broni! — krzyknął Jarosz z Kalinowy dla przypodobania się wodzowi.
— I ja pójdę z tobą do zamku, szanowny kapłanie — ozwał się Mieczysław — w tej zbroi ze spuszczoną przyłbicą lub przebrany wkradnę się do niej.
— Nie, młodzieńcze, poświęcam siebie dla was i ojczyzny, ale nie zezwolę na to, by książe Mieczysław narażał się na niebezpieczeństwa. Stefana inny Biskup zastąpi, zgonu syna Bolesława nikt nie zastąpi, bo Zbigniew jest zbrodniarzem, a jego brat dzieckiem.
— Przeklęty starzec — pomyślał książe — i tej już nie mam nadziei. Wszystko ułoży, oddadzą Hannę, a Zbigniew przy życiu zostanie. Nie, na Boga, muszę się o niej czegoś dowiedzieć, muszę zabić wroga. Henryku! — zawołał.
— Pójdę do zamku — odparł młodzieniec, zgadujący pana swego chęci, dowiem się o Hannie z Ciechanowa, bo mam tam znajomych, może zginę, a w tym przypadku po zdobyciu zamku każesz moje ciało pochować, jeśli go do Wisły nie wrzucą, i siostrze mojej powiedzieć, żem do ostatniej chwili wiernie i mężnie tobie służył.
Łza zabłysła w oku Mieczysława.
— Zostań się, dobry mój Henryku, zostań.
— Na Boga, nie zostanę książe i panie mój — i to mówiąc, odbiegł księcia. Tymczasem radzono, kogoby posłać przed bramę zamkową, dla oznajmienia Zbigniewowi zamiaru Stefana.
— Nikt do tego zdatniejszym nie jest — rzekł Sieciech — od naszego szanownego Skarbimira, bo z rzadkiem męstwem umie łączyć rzadszą jeszcze roztropność.
— A więc, panie Gulczewa — ozwał się biskup — polecamy ci oświadczyć stojącym nad bramą zamkową, że Stefan, biskup płocki, żąda posłuchania u księcia Zbigniewa.
Poszedł chwiejąc się na nogach z bijącem od strachu sercem, zmuszony Skarbimir, ale za każdym krokiem wzmagała się bojaźń tak, że prawie bez duszy przybył do miejsca dosyć jeszcze dalekiego od bramy. Tu stanął i obtarłszy zimny pot cieknący z czoła, ledwo mógł, wymówić kilka słów, które nie doszły uszu stojących na straży nieprzyjaciół.
— Bliżej — zawołał Sieciech, — bliżej przystąp, potężny władco Kościelca, nie obawiaj się niczego, a potem nie to nie szkodzi, kiedy dla dobra ojczyzny strzała w sercu lub mózgu utkwi.
— Niech cię piekło pochłonie — rzekł słabo Skarbimir, słysząc dolatujące go jak piorun słowa Sieciecha. Zebrał ostatek sił, wsparł się na mieczu i postąpił dalej. Tu jak najprędzej mógł, spełnił poselstwo, a nie czekając odpowiedzi, szybkim biegiem uciekł, jak gdyby wszystkie wojska nieprzyjaciół go ścigały, i wrócił do swoich.
— Jakaż więc odpowiedź? — krzyknął Sieciech napół żartobliwym, napół groźnym głosem.
— Jakaż odpowiedź? — zapytali wszyscy.
Ochłonął z bojaźni Skarbimir i wściekle spojrzał na otaczających.
— Możecie posłać — zawołał — jakiego giermka lub żołnierza po odpowiedź, bo pewno wam jej nie przyniesie Skarbimir, pan radny i podskarbnik królewski. Od jakiegożto czasu wysyłają do bram nieprzyjacielskich ludzi najwyższemi dostojeństwy zaszczyconych? Ale na ten raz zgoda. Skarbimir z Gulczewa, podniósł wasze przełożenia; niechaj Sieciech, wojewoda krakowski odpowiedź przyniesie.
— Jaroszu — przerwał Sieciech — idź po odpowiedź; niezmierną chęć czuję, rękojeścią pałasza usta mu przymknąć, biegnij Jaroszu.
— Znowu kłótnie, niesnaski — ozwał się Biskup i z smutną twarzą czekał na powrót posłańca, który odważnie, śpiewając piosnkę wojskową, szedł do warowni nieprzyjacielskich, a chcąc swemu wodzowi dogodzić zawstydzeniem Skarbimira, stanął o dwa kroki od ogromnego rowu zamek opasującego. Wkrótce ukazał się nad bramą Mestwin i odpowiedział, że pan jego, książe Zbigniew, nie może przenieść na sobie, odmówienia posłuchania Biskupowi płockiemu.
— Jeden tylko mały warunek zastrzegamy — dodał rycerz niemiecki — żeby nikt oprócz Stefana, nie wszedł do zamku, czynimy zaś to z obawy niepotrzebnych kłótni przed walką mającą się zacząć, a nie ze złych i zgubnych na osobę szanownego kapłana widoków.
Po usłyszeniu tej odpowiedzi, wzniósł ręce do Nieba biskup, i klęknąwszy, gorącemi modły błagał Boga zastępów. Poszli za jego przykładem wszyscy przytomni, a kiedy Mieczysław z schyloną głową ku ziemi, przemyśliwał nad ocaleniem Hanny, uczuł rękę lekko dotykającą się jego ramienia; odwróciwszy się ujrzał przy sobie młodzieńca uzbrojonego na wzór żołnierzy Zbigniewa.
— Skąd dostałeś tej zbroi? — zapytał książe.
— I ja mam Hannę w tych murach — odparł Henryk z nieznacznym uśmiechem. — Żegnam cię panie.
Po tych słowach wmieszał się do ludzi biskupa, którzy ze spuszczonemi dzidami, ze smutkiem na twarzy, odprowadzali pana, jak gdyby żadnej już na tej ziemi dla niego nie pozostawało nadziei, bo znali wszyscy gwałtowność Zbigniewa, wiedzieli jakich miał doradców, i trzeba było całej biskupa odwagi, wzmocnionej wiarą i przekonaniem, że obowiązek wypełnia, na ośmielenie się do kroku mogącego najnieszczęśliwsze skutki ściągnąć na jego osobę. Henryk zaś uniesiony przywiązaniem ku Mieczysławowi, miłością ku Katarzynie, rzucał się na widoczną zgubę, z tą nadzieją i ufnością młodości właściwą, choć dobrze wiedział, że Zbigniew, jeśli go odkryją jako szpiega i gwałcącego warunki zawartej umowy, stracić rozkaże.
Za przybyciem Stefana do bramy, spuszczono most zwodzony, a kilkunastu żołnierzy wystąpiło z zamku i broniąc przystępu przeciwnej stronie, puściło tylko samego Biskupa. Powstały wrzaski i groźby. Przez chwilę trwało zamieszanie, już nawet brano się do oręża, ale na skinienie Stefana, opadły ręce wzniesione na jego obronę. Nie stracił tymczasem z oczu Mieczysław młodego giermka i dostrzegł, jak wmieszawszy się zręcznie do ludzi Zbigniewa, wraz z Stefanem wszedł do zamku. Ale w tej chwili zawarto bramę, i podniesiono na skrzypiących łańcuchach most szeroki, który oddzielił dwóch tych śmiałych ludzi od reszty przyjaciół i towarzyszy.