<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Wśród lodów polarnych
Wydawca Księgarnia J. Przeworskiego
Data wyd. 1932
Druk „Floryda“ Warszawa
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Désert de glace
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XV.
Przejście północno zachodnie.

Następnego dnia Altamont, Bell i doktór udali się na wybrzeże celem obejrzenia resztek pozostałych z „Porpoise“ aby zbadać co się da wybrać do budowy szalupy.
Główne części starej szalupy dawały się jeszcze użyć, całość jednak była nie do użycia, trzeba więc było zbudować nową, lekką, którą można by było transportować na saniach.
Cieśla zabrał się natychmiast do roboty.
W końcu maja temperatura podniosła się do zera. Wiosna na dobre zbliżała się, podróżni zdjąć mogli ubrania zimowe. Deszcz padał coraz częściej, śnieg topniał, potworzyło się mnóstwo strumyków i wodospadów.
Hatteras nie ukrywał swego zadowolenia, wolne bowiem morze było i dla niego wolnością!
Zastanawiał się on czy poprzednicy jego mylili się, przewidując istnienie pod biegunem, wolnego od lodów morza, czy nie?
Miał nadzieję teraz przekonać się o tem, a od stwierdzenia tego zależało udanie się jego przedsięwzięcia.
Pewnego wieczora kapitan skierował rozmowę na ten przedmiot i przytoczył wszelkie dane, przemawiające na korzyść tego twierdzenia.
— Widocznem jest, mówił on, że kiedy ocean pozbywa się swoich lodów przed zatoką Wiktorja, to część północna jego, aż do nowej Kornwalii musi być także wolna od lodów, aż do kanału Królowej.
— Ja też byłem tego zdania, zauważył Altamont.
— Istotnie, można tak mniemać, potwierdził Hatteras.
— Można być nawet tego pewnym, rzekł amerykanin, to samo bowiem wolne morze, które widzieli Penny i Belcher w bliskości wybrzeża Grunella, widział i Morton, porucznik Kane‘go, z cieśniny noszącej nazwę tego odważnego uczonego.
— Nie znajdujemy się na morzu Kane‘go a zatem nie możemy tego stwierdzić, powiedział Hatteras.
— Co najmniej jest to prawdopodobne, rzekł Altamont.
— Zapewne, wtrącił doktór, pragnąc załagodzić sprawę, muszę was tutaj objaśnić, że przypuszczenie Altamonta ma też pewne zasady słuszności, gdyż lądy pod temi samemi szerokościami posiadają te same ukształtowanie.
Osobiście wierzę w wolne morze tak na wschodzie, jak i zachodzie.
— Dla nas niema to znaczenia, rzekł Hatteras.
— Nie powiem tego, odpowiedział Altamont, mogło by to i dla nas mieć pewne znaczenie.
— W jakim razie?
— Gdy pomyślimy o powrocie.
— A któż o nim myśli?
— Chwilowo nikt, ale przecież w pewnym miejscu, kiedyś zatrzymamy się.
— A gdzie to miejsce? pytał Hatteras.
Po raz pierwszy pytanie to postawione zostało wprost amerykaninowi.
Altamont nie odpowiadał, kapitan powtórzył pytanie.
— Tam, dokąd dążymy, odpowiedział amerykanin.
— A któż to wie, wtrącił uspokajająco doktór.
— Utrzymuję jednak, mówił amerykanin, że o ile wracać będziemy przez morze podbiegunowe, będziemy zmuszeni spróbować dostać się na morze Kane‘go, które nas zbliży do zatoki Baffińskiej.
— Tak pan sądzi? pytał ironicznie kapitan.
— Tak sądzę, i przekonany jestem, że jeżeli kiedykolwiek morza północne będą otwarte dla żeglugi, wszyscy drogą tą dążyć będą, gdyż przedstawia ona najmniej trudności. O, odkrycie doktora Kane jest bardzo doniosłem!
— W istocie, rzekł Hatteras, aż do krwi gryząc sobie wargi.
— Tak, nie można temu zaprzeczyć, dodał doktór, i należy zasługi każdego sprawiedliwie oceniać.
— Tem bardziej, mówił dalej uparty amerykanin, że przed nim nikt tak daleko nie posunął się na północ.
— Zdaje mi się, odpowiedział Hatteras, że Anglicy są obecnie jeszcze dalej.
— I Amerykanie, dodał Altamont.
— Amerykanie? zawołał Hatteras.
— Tak bo kim ja jestem? pytał, dumnie Altamont.
— Pan jesteś, odpowiedział Hatteras, zaledwie wstrzymujący się od wybuchu, człowiekiem, który przypadkowi i wiedzy równy chce dać udział w sławie.
Wasz kapitan amerykański daleko wprawdzie dotarł na północ, ale przypadek…
— Przypadek! pan śmiesz twierdzić, że Kane zrobił wielkie odkrycie, nie dzięki swej energji i nauce?
— Twierdzę, że nazwiska Kane‘go nie godzi się wymieniać w kraju słynnym z odkryć takich ludzi, jak Parry, Franklin, Ross, Belcher i Penny lub Mac Clure, który znalazł przejście północno-zachodnie.
— Mac Clure, zawołał amerykanin, przytaczasz pan nazwisko tego człowieka, a odmawiasz przypadkowi wszelkiego udziału w sławie odkryć. Czyż to nie tylko przypadek go tam zaprowadził?
— Nie, odpowiedział rozgniewany Hatteras, stanowczo nie! Raczej jego odwaga i wytrwałość, z jaką przepędził cztery zimy wśród lodów…
— Temu wierzę, dorzucił Amerykanin, lody zamknęły mu drogę, nie mógł ruszyć dalej i opuścił nareszcie swój okręt, celem powrotu do Anglii.
— Moi przyjaciele… odezwał się doktór.
— Wreszcie przestańmy mówić o osobach a rozpatrzmy rezultaty, mówił Altamont. Pan mówi o przejściu północno-zachodnim, przejście to trzeba przedewszystkiem odnaleźć!
Hatteras, usłyszawszy te słowa, podskoczył nieomal do góry; nigdy jeszcze kwestja sporna nie była poruszana z taką namiętnością pomiędzy dwoma narodowościami, współzawodniczącemi ze sobą.
Doktór starał się ciągle wynaleźć sposób pośredniczenia.
— Nie masz pan słuszności panie Altamont, rzekł on.
— Mam! utrzymuję moje twierdzenie w całości, odpowiedział amerykanin, przejście północno-zachodnie jeszcze nie jest wynalezione, ani nie przebyte, jeśli tak wolicie! Mac-Clure nie dotarł do niego i do dnia dzisiejszego żaden jeszcze okręt nie przebył drogi Behringa do zatoki Baffińskiej.
Twierdzeniu amerykanina w zasadzie nic zarzucić nie było można.
Jednakże Hatteras powstał i rzekł:
— Nie mogę znieść, aby w mojej obecności napadano na sławę angielskiego kapitana.
— Nie możesz pan znieść! odpowiedział amerykanin, który również powstał, ale fakty świadczą po temu i zaprzeczyć im nie potrafisz!
— Mój panie! zawołał Hatteras, blady z gniewu.
— Ależ, przyjaciele, wtrącił się doktór, troszkę zimnej krwi! Przecież rozważamy tu kwestję naukową!
— Pomówimy jeszcze o tych faktach, zawołał groźnie Hatteras, który nie słuchał już żadnych uwag.
— I ja także sobie tego nie odmówię, odparł amerykanin.
Johnson i Bell nie wiedzieli, jakie zająć wobec tej sprzeczki stanowisko.
— Moi panowie, rzekł doktór z naciskiem, pozwólcie, abym i ja w tej sprawie coś powiedział. Fakty, o których mowa, znam tak dobrze jak i wy, a może i lepiej, a przyznacie, że potrafię je bezstronnie przedstawić.
— Tak, tak zawołali Bell i Johnson, którzy, zaniepokojeni obrotem tej sprzeczki, zamierzali przyłączeniem się do doktora nadać ważności jego słowom.
— Zacznij tylko mówić, panie Clawbonny, rzekł Johnson, ci panowie będą cię słuchali, a my się czegoś nauczymy.
— Mów! rzekł amerykanin.
Hatteras dał znak, że się zgadza i zajął znów swoje miejsce, skrzyżowawszy ręce na piersiach.
— Przedstawię wam fakty w świetle istotnej prawdy, a wy, moi przyjaciele, możecie prostować, jeżeli ominę lub przekręcę szczegół jakiś.
Tutaj macie kartę mórz podbiegunowych, w ten sposób możemy śledzić drogę Mac-Clure’a. Jak wam wiadomo, w roku 1848, dwa okręty: „Herald“ pod kapitanem Kellet i „Plower“ pod kapitanem Moore, wysłane zostały do cieśniny Behringa celem odnalezienia śladów Franklina; poszukiwania ich były bezowocne. W 1850 r. przyłączył się do nich Mac-Clure, dowódca „Investigatora“, towarzyszył mu kapitan Collinson, dowódca „Entreprise“, lecz dotarłszy do cieśniny Behringa wyprzedził go, nie chcąc dłużej czekać i postanowił na własną odpowiedzialność, — uważaj pan, panie Altamont — albo odnaleźć Franklina, albo przejście.
Dnia 5 sierpnia 1850 roku dotarł on do wschodniego morza, po mało znanej drodze, 30 tegoż miesiąca do przylądka Bathurst, 6 września odkrył ląd Behringa, później ziemię księcia Alberta.
Następnie skierował się do owej długiej cieśniny morskiej, oddzielającej te dwie potężne wyspy, którym nadano nazwę „Cieśnina księcia Walii“
Proszę, postępujcie myślą za śladami tego odważnego żeglarza. Miał on nadzieję wpłynąć do basenu Melville, przez który myśmy przebyli, ale przy wyjściu z cieśniny morskiej zagrodziły mu drogę lody.
Zatrzymany w ten sposób Mac-Clure przepędził tam zimę 1851 i w tym czasie zrobił wycieczkę po lodzie, celem przekonania się o komunikacji między cieśniną morską a basenem Melville.
— Tak, ale drogi tej nie przebył, zauważył Altamont.
— Cierpliwości, odpowiedział doktór. Podczas tego zimowania oficerowie Mac-Clure’a zwiedzali sąsiednie wybrzeża.
W lipcu, z pierwszą odwilżą, próbuje on wprowadzić swój statek do basenu Melville zbliża się doń na odległość 20 mil, tylko 20 mil! ale burze gnają go ku południowi.
Decyduje się więc powrócić przez cieśninę księcia Walii, okrążyć kraj Banksa i dotrzeć do upragnionego miejsca od strony zachodniej.
Wraca zatem, i 18 przybywa do przylądka Kellet, 20 do przylądka księcia Alfreda, ale później, po strasznych walkach z górami lodowemi, zostaje zatrzymany w przejściu Banksa, przy wejściu do cieśnin, prowadzących do morza Baffińskiego.
— Lecz nie mógł przejechać, rzekł Altamont.
— Zaczekaj pan chwilkę i miej cierpliwość.
Mac-Clure miał zapas żywności, wystarczający tylko na 18 miesięcy, a pomimo to nie myśli o powrocie.
Odjeżdża na saniach, przebywa cieśninę Banksa i przybywa na wyspę Melville.
Na wybrzeżu tej wyspy miał on nadzieję spotkać okręty dowódcy Austina, które miały doń przybyć przez zatokę Baffińską i cieśninę Lancaster.
Dnia 28 kwietnia, przybywa do Winter-Harbour, miejsca gdzie przed 33 laty przezimował Parry. Okrętów jednak nie spotkał, znalazł za to dokument, z którego dowiedział się, że Mac-Clinton, porucznik Austina, przejechał tędy zeszłego roku.
Każdy inny, skutkiem takiego zawodu poddałby się rozpaczy, Mac-Clure jednak nie tracił odwagi i w tej samej kairnie umieścił drugi dokument z oznajmieniem zamiaru powrotu do Anglii przez północno-zachodnie przejście, które odnalazł.
Jeżeli potem nie słyszano już o nim, pochodzi to stąd, iż został zapędzonym, czy to na północ, czy też na zachód od wyspy Melville; przybywa jednak do zatoki Mercy, celem trzeciego przezimowania, w 1852 na 1853 rok.
— O odwadze jego nigdy nie wątpiłem, zaznaczył Altamont, tylko o powodzeniu.
— Idźmy za nim dalej, mówił doktór. Gdy w połowie marca, wskutek bardzo ostrej zimy, a stąd zupełnego braku zwierzyny, musiano zmniejszyć do dwóch trzecich części zwykłą rację, Mac-Clure postanowił połowę osady wysłać z powrotem do Anglii, bądź przez zatokę Baffińską, bądź przez rzekę Mackenzie i zatokę Hudsońską; druga połowa miała „Investigatora“ odprowadzić do Europy.
Wybrał ludzi mniej zdrowych, którym zaszkodzićby mogło czwarte przezimowanie.
Wszystko przygotowane już było do odjazdu, który nastąpić miał 15 Kwietnia.
W dniu 6 Mac-Clure przechadzając się z porucznikiem Croswellem, spostrzegł biegnącego od strony północnej człowieka, dającego znaki rękoma.
Człowiekiem tym był porucznik Pim z okrętu „Harald“, porucznik kapitana Kelleta, którego, jak poprzednio zaznaczyłem, pozostawił przed dwoma laty na drodze Behringa.
Kellet, przybywszy do Winter-Harbour, znalazł dokument Mac-Clure’a, a dowiedziawszy się, że przebywa w zatoce Mercy, wysłał doń Pima.
Z porucznikiem przybył oddział marynarzy a wśród nich fraucuz Bray, służący w charakterze ochotnika sztabu Kelleta.
— Temu spotkaniu się naszych rodaków nie zaprzeczy pan?
— Bynajmniej, odpowiedział Altamont.
— A więc dobrze, zobaczmy teraz co się później stało i czy odkryto przejście północno-zachodnie?
Zechciej zwrócić uwagę na to, że jeśli odkrycie kapitana Parry’ego uzupełnimy odkryciami Mac-Clure’a, to przekonamy się, iż północne wybrzeża Ameryki zostały opłynięte.
— Ale tego nie zrobił żaden okręt, odpowiedział Altamont.
— Tak, ale jeden człowiek. Idźmy dalej. Mac-Clure odwiedził kapitana Kelleta na wyspie Melville; w ciągu dni 12 przebył 170 mil dzielące zatokę Mercy od Winter-Harbour. Umówił się z dowódcą „Heralda“, że mu przyśle swych chorych i powrócił do swego okrętu. Inni na miejscu Mac-Clure’a sądziliby, że zadanie swoje wypełnili, ale ten nieustraszony młodzieniec chciał jeszcze raz spróbować szczęścia. Wtedy, i na to właśnie szczególną waszą zwracam uwagę, opuścił go porucznik Croswell, który towarzyszył chorym.
Wyszedł on z zatoki Mercy, dostał się do Winter-Harbour, a stamtąd, po 470 milowej podróży saniami, przybył 2 czerwca na wyspę Beechey, a w kilka dni później z 12 ludźmi wsiadł na okręt „Phenix“.
— Na którym i ja wówczas służyłem, dodał Johnson.
— I w dniu 7 października 1853 roku, mówił dalej doktór, przybył Croswell do Londynu, przebywszy całą przestrzeń pomiędzy drogą Behringa i przylądkiem Farevell.
— A zatem, rzekł Hatteras, jeśli się przybywa jedną stroną, a wypływa drugą, czy to się nazywa, że „przeszedł?“
— Tak, odpowiedział Altamont, przeszedłszy 470 mil po lodzie.
— I cóż to znaczy?
— Właśnie na tem polega rzecz cała, odpowiedział Amerykanin. Czy okręt Mac-Clure’a przebył tę drogę?
— Nie, odpowiedział doktór, po czwartem przezimowaniu musiał go Mac-Clure pozostawić wśród lodów.
— W podróżach morskich pewną drogę przebywa okręt, a nie człowiek. Jeśli kiedykolwiek przejście północno - zachodnie będzie można przebyć, to tylko na okrętach, a nie na saniach. Okręt zatem musi odbyć tę podróż, a w braku tegoż szalupa.
— Szalupa! zawołał Hatteras, który przenikał z tych słów myśl amerykanina.
— Altamoncie, mówił doktór, w tym względzie nikt z nas słuszności przyznać ci nie może.
— O to u was nie trudno, moi panowie, jesteście czterej przeciw jednemu. Nie przeszkadza mi to jednak zachować moje zdanie.
— Zachowaj je pan sobie, tylko tak abyśmy więcej o niem nie słyszeli.
— Jakiem prawem przemawiasz pan do mnie tym tonem?
— Prawem kapitana.
— A czy ja jestem pod pańskiemi rozkazami?
— Bezwątpienia! I biada ci, jeśli…
Doktór, Johnson i Bell wdali się pomiędzy nich, a czas był po temu największy nieprzyjaciele mierzyli się wzrokiem.
Doktorowi serce ściskało się.
Po kilku pojednawczych słowach, Altamont położył się na posłanie, gwiżdżąc amerykańską piosnkę narodową.
Hatteras wyszedł na powietrze i długo spacerował około domku, dopiero po upływie godziny powrócił i niezadługo udał się na spoczynek.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Anonimowy.