W kraju orangutanów i rajskich ptaków/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł W kraju orangutanów i rajskich ptaków
Wydawca Spółka Nakładowa "Odrodzenie"
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

BALI I LOMBOCK.

Dom był bardzo mały, ale zato na wysokich palach z werandą, z której rozciągał się przecudny widok na okolicę. Jednakże ciasno w nim było. Jeden jedyny, malutki pokoik, jaki panu Cilińskiemu odstąpiono musiał służyć jako jadalnia, sypialnia i pracownia, jako skład na upolowane zwierzęta, ptaki, owady, motyle, a zarazem jako sala sekcji. Nie było w nim ani stołu, ani krzeseł, ani półek, ani wogóle żadnych sprzętów. Ściany roiły się od mrówek, a psy, koty i kury wchodziły do pokoju, kiedy im się podobało. Równocześnie był to także salon pana Cilińskiego, czyli raczej sala przyjęć, zawsze pełna gości, ciekawych i chętne przyglądających się robocie. Głównym sprzętem była wielka skrzynia, która służyła jako stół, jako krzesło, na którem trzeba było zdejmować skórę z ptaków, jako półka do suszenia tych skór, a zarazem jako stół sekcyjny. Aby zabezpieczyć się jakoś od mrówek, profesor z wielką trudnością pożyczył starą ławkę, której cztery nogi wstawił w wielkie, napełnione wodą skorupy orzechów kokosowych. Rozumie się, że w takich warunkach, jeśli nowa jakaś zdobycz przybyła, trzeba było przedewszystkiem myśleć o tem, co już można ze skrzyni na bok odłożyć. Ponieważ skóry schną przez dłuższy czas, a podczas tego wydzielają z siebie bardzo nieprzyjemną woń, nie było nic dziwnego, iż mrówki, muchy, psy, koty, szczury i inne stworzenia specjalnie łakome na padlinę bezustanku pokój atakowały.
— Dopiero teraz zrozumiesz mój bracie — tłumaczył pan Ciliński swemu młodemu towarzyszowi — na jakie cierpienia i trudności naraża się uczony, nie mający dostatecznych środków i zmuszony do oszczędności. Byłoby bardzo pożyteczną rzeczą zakonserwować szkielety różnych ptaków, zwierząt, płazów lub ryb w spirytusie. Dalej cenne byłyby też skóry większych zwierząt, należałoby też przywieźć może zasługujące na uwagę owoce, wkońcu najciekawsze wyroby rzemieślników i przedmioty handlu. Jest to jednak niemożliwe, z tego powodu, że musiałbym chyba prowadzić za sobą całe karawany.
— E, bo pan profesor toby zaraz chciał wszystkie wyspy Malajskie zawieźć do krakowskiego muzeum!
— Wyspy, jak wyspy, ale sam zrozumiesz, że nasi ludzie nieco więcej w krajach widują. Wszystko warto wiedzieć! Cóż zrobić, trzeba się ograniczyć i poprzestać tylko na najniezbędniejszych zbiorach.
Do wypychania skór używany był najęty do tego specjalnie Portugalczyk Manuel. Był to młody człowiek, który urodził się w tych stronach i znakomicie mówił kilku malajskimi dialektami. Żyjąc wciąż z krajowcami, choć sam chrześcijanin, przywykł do wyrażenia się ich zdaniami i mówił zupełnie jak Mahometanin. Pracował zwykle otoczony całym tłumem Malajczyków i Sassaków, jak nazywają się mieszkańcy Lombocków. Obecność tylu widzów nie przeszkadzała im, przeciwnie, Manuel podczas pracy rozmawiał chętnie i przeważnie wykładał Malajczykom różne prawdy, niby jakiś nauczyciel.
— Allah był dziś na nas wielce łaskaw — mówił i dał nam kilka bardzo pięknych ptaków. Bez jego woli niczego wskórać nie można.
Na to odpowiadał któryś z Malajczyków: — To się rozumie samo przez się, ptaki są zupełnie jak ludzie. Mają wyznaczony sobie dzień śmierci. Kiedy ten dzień nadejdzie, nic ich nie może uratować, lecz jeśli nie, nikt ich nie zabije.
Zrywał się oczywiście ogólny pochwalny szept i okrzyki:
— Butul! Butul! (słusznie! słusznie!)
Wówczas Manuel rozpoczynał jakąś nieskończoną historję o swem polowaniu i fatalnych „pudłach“. Uganiał się za jakimś ptakiem przez cały dzień. Trzy razy strzelał do niego i nie mógł go trafić.
— O, nic w tem dziwnego — odzywał się znowu któryś Malajczyk. — Czas jego nie przyszedł i dlatego nie mogliście go trafić.
Podczas tych nieskończonych rozmów przy pracy zapoznał się Tadzio, który zwolna zaczynał już dialekt Dyaków rozumieć z niektóremi przesądami, zabobonami i legendami Sassaków. Twierdzili oni, że w ich stronach niektórzy ludzie zmieniają się w krokodyle, a to w tym celu aby móc bezkarnie pożreć swych nieprzyjaciół. Było dużo takich różnych legend i zabobonów. Ale ku wielkiemu zdziwieniu profesora w tych stronach nie wierzono zupełnie w duchy.
— Duchów u nas niema zupełnie — opowiadał raz pewien krajowiec.
— Jakże to — pytał zdziwiony Manuel.
— Widzicie, gdzie indziej w innych krajach na Zachód, na Jawie, jeśli człowiek umrze, lub zostanie zabity, to nie można w nocy przejść koło niego, bo słyszy się rozmaite okrzyki i odgłosy duchów, dokoła zwłok zgromadzonych. Tu dużo ludzi ginie gwałtowną śmiercią, a ciała ich leżą niepogrzebane na polach lub też przy gościńcu. Jednakże można koło nich w nocy przechodzić spokojnie i nigdy duchów się nie spotyka.
Jednakże pewnego dnia Manuel wraz z kilku Malajczykami przyszedł do pana Cilińskiego i poważnie zaczął mu wykładać, aby się z domu nie ruszał, bo grozi wszystkim wielkie niebezpieczeństwo.
— Cóż się takiego stało, pytał zdziwiony i zaniepokojony profesor.
Malajczycy tak zwykle skryci i nieszczerzy nie odpowiedzieli odrazu, ale zaczęli coś opowiadać o kryszach, zarzynaniu ludzi, ucinaniu głów i t. p.
— Ależ powiedzcie mi wyraźnie co się takiego stało — pytał w dalszym ciągu profesor.
— Sprawa jest bardzo nieprzyjemna — odpowiedział stary Malajczyk. Nasz radża przysłał swych ludzi do wsi, żądając aby mu dano pewną ilość głów, które chce ofiarować w swej świątyni aby zabezpieczyć krajowi urodzaj ryżu.
— To przecie jest niemożliwe! — oburzył się profesor — wasz radża nigdy w świecie czegoś podobnego by nie zrobił.
Mimo, że profesor opowiadaniom Malajczyków nie wierzył, Manuel prawie, że się z domu nie ruszał. Pan Ciliński pozostawił go przy pracy, sam jednakże wraz z Tadziem, ku wielkiemu zdziwieniu Malajczyków chodził jak zwykle do lasu i na polowanie. Nic się im nigdy nie stało. Jednakowoż czasami mieli istotnie wrażenie, że niebezpieczeństwo jakieś nietylko im grozi, ale nawet krąży już dokoła nich i zbliża się coraz bardziej. Z każdym dniem opowiadano sobie coraz to straszniejsze historje, a trwoga wśród mieszkańców wsi bezustannie wzrastała. Wreszcie pokazało się kto był przyczyną tego popłochu. Pewnego dnia pojawił się we wsi amerykański marynarz, który uciekł ze statku i piechotą, bezbronny szedł na drugą stronę rzeki. Rozumie się samo przez się, że nikomu nic złego nie zrobił i że w dobrze zrozumianym własnym interesie wystrzegał się wszelkich czynów gwałtownych — sam jeden wśród setek tysięcy krajowców. Przyjmowano go wszędzie bardzo gościnnie, bezpłatnie go żywiono i chętnie przyjmowano go na nocleg. Jednakowoż uważano go za człowieka bardzo niebezpiecznego.
— I czegoż wy się boicie? — ruszał ramionami profesor? Cóż wam ten biedak zrobić może?
— Niedobry człowiek — uciekł ze swego statku — ani słowa nie można mu wierzyć — odpowiadali Malajczycy, kręcąc z niedowierzaniem głowami.
Pewnego wieczoru kiedy tak wszyscy trzej, zajęci pracą, siedzieli w dusznym pokoju zauważyli coś w rodzaju jak gdyby grzmotu, a równocześnie dom zadrżał zlekka. Właśnie przyglądał się robocie wójt gminy, a zarazem i gospodarz pana Cilińskiego Inchi Daud (Pan Dawid).
— Co to takiego? — spytał pan Ciliński.
— Trzęsienie ziemi — spokojnie odpowiedział gospodarz. — Zdarza się to u nas bardzo często, ale niewiele sobie z tego robimy. Jak widzicie domy nasze są bardzo lekkie.
Całemi dniami wałęsali się po wsi chłopcy, którzy przy rowach, płotach i drogach łapali na przynętę ważki. Robili to przy pomocy długich, cienkich patyków, z paru pętlami, tak umocowanemi na końcu, że za najmniejszym ruchem tworzyły coś w rodzaju jak gdyby koszyczka, czy siatki. Ważki w owym czasie, kiedy właśnie kwitł ryż, były tak liczne, że łapano je poprostu tysiącami. Owady te smażono w oliwie z cebulą i krabami, albo też czasem same tylko i zjadano jako przysmak.
— Na Borneo, Celebes i wielu innych wyspach, — tłumaczył Tadziowi pan profesor — je się poczwarki pszczół i ós, czasem żywe, świeżo wyjęte z plastrów, lub też smażone jak te właśnie ważki. Na Molukkach gąsienice pewnych owadów przynosi się z bambusa i sprzedaje jako żywność. Nadmiar owadów doprowadził ludzi w tych stronach do tego, że starają się w jakiś sposób z niego skorzystać.
Zresztą żyło się tam choć pracowicie, to spokojnie i względnie nawet wygodnie. Żywności nie brakowało, uprzejmi Sassakowie i Malaje znosili co mieli i miło było po całym dniu wytężonej pracy usiąść na werandzie i przysłuchiwać się wieczorną chwilą zgiełkowi, jaki z niedalekiej dżungli robiły ptaki, układające się do snu. Szczególnie ciekawy był krzyk jednego z nich, który dziwnie głośnym głosem wołał, wciąż „kwejcz-kwejcz“, powtarzając to słowo w różnych i wcale melodyjnych tonacjach.
Mnóstwo było w tych stronach wielkich, zielonych gołębi. Te piękne ptaki większe niż największe gołębie europejskie, roiły się poprostu wśród palm, na których wisiały wielkie pęki owoców. Okrągłe orzechy, pokryte suchą zieloną skorupą, zawierającą odrobinę białego miąższu, a wielkie mniej więcej na cal. Patrząc na gołębie nie wierzyło się poprostu, że te ptaki potrafią zjeść takie masy orzechów i że mogą je odpowiednio rozgryźć. Jednakże całe masy skorup i nadtłuczonych dziobami owoców leżało pod pniami drzew, u których wierzchołków trzepotały się całe, zielone chmury ptaków, podobnych zdala do liści latających.
Dżungla po której z obowiązku musiał się włóczyć Tadzio, strzelając dla swego profesora ptaki, odznaczała się niesłychaną obfitością cierni. Wszystko tu było najeżone cierniami. Zioła, osty, ljany, nawet bambusy. Każda roślina rosła ostremi zygzakami i zrastała się z drugiemi roślinami w gąszcz nieprzebrany, a za każdy gwałt mszcząc się niezliczonemi ukłuciami, bardzo nawet bolesnemi, lub też podarciem ubrania. Właśnie w tym gąszczu żył pewien ciekawy ptak, którego pan Ciliński nazywał „Pitta“ i którego parę okazów koniecznie chciał zdobyć.
— Nazywa się mój bracie ten ptak Pitta Concinna, objaśniał profesor Tadziowi.
— Akurat on się panu będzie tak nazywał! — zżymał się Tadzio, który nienawidził łaciny — jakby się pan go mógł spytać, to onby panu z pewnością powiedział, że się nazywa zupełnie inaczej. Pitta Concinna! juści! Nie widział go pan, a już pan wie, jak się nazywa. Jakże ja go w ten sposób poznam? Mam się go może spytać: Czy mam przyjemność z Pittą Concinną?
— Uważasz mój bracie, to jest taki niewielki ptaszek, ale bardzo pięknie upierzony. Grzbiet ma soczysto zielony, głowę czarną, z błękitnemi i brunatnemi paskami nad oczami, a u ogona i na plecach szerokie srebrzysto-błękitne pręgi. Podbrzusze zaś ma delikatnie czerwono-żółte z pręgami karmazynowemi, obramowanemi czarno. Jak takiego złodzieja zobaczysz to pal mu bracie w łeb, bo jeszcze go w zbiorze swoim nie mam.
Chodził tedy Tadzio po puszczy, szukając tego różnobarwnie upierzonego „złodzieja“ z uczonem łacinskiem nazwiskiem. Chodził i klął co się wlazło, bo jak na złość ptaka podobnego do niego nie widział. Były owszem piękne trawiaste zielone gołębie, wielkie, czarne kukułki, piękne koguty z dżungli, dalej jakieś małe szkarłatne ptaszki, ale takiego jakiego profesor mu opisał wytropić nie mógł. Nareszcie pewnego dnia w najgłębszej dżungli ujrzał stado przedziwnie kolorowych ptaków. Nie był pewny, czy są to właśnie te, które profesor kazał mu szukać, jednakże ptaszki mu się tak spodobały, że na wszelki wypadek postanowił ich parę upolować. Było to jednakże trudniejszem niż się na pierwszy rzut oka zdawało. Ptaki skakały po ziemi, migając tylko czasem wśród ostów i grubego pokładu opadłych, butwiejących liści. To tu, to tam widziało się ich pióra, lśniące pięknemi barwami, gdy promień słońca padł na nie. Zanim jednak Tadzio podniósł strzelbę i mógł się złożyć ptak już zniknął mu z oczu. Kilka razy strzelał napróżno.
To go podrażniło. Zaczął przemyśliwać nad tem, w jaki by sposób przecie bodaj jednego takiego ptaszka zdobyć. Poznawał je już obecnie po szczególnym krzyku złożonym z dwóch nut, które się wciąż powtarzały oraz po szeleście zeschłych liści, po których ptaki biegały. Wkońcu wymyślił swoją taktykę i nie puszczał się już za temi ptakami w gąszcz dżungli, ale chodził cichutko ciasnemi ścieżkami leśnemi, nadsłuchując i naśladując czasem krzyk ptaków. Wreszcie jednego dnia udało mu się w ten sposób jednego ptaka zwabić w odpowiednie miejsce.
Strzelił do niego i trafił go, jednak ptak ostatnim wysiłkiem skoczył w głąb dżungli.
Miało się właśnie ku zachodowi. Jak ciemno-brunatna, złota jakaś masa świeciły gęste warstwy dawno już opadłych i rozpadających się liści. Na nich widoczny poprzez gałęzie gęstych zarośli, niby klejnot drogocenny, cudnemi barwami lśnił zabity ptak. Jednakże dostać się do niego nie można było w żaden sposób. Tadzio roznamiętniony i podniecony kilkakrotnie starał się przedrzeć przez gąszcze. Ciernie drapały mu twarz, raniły ręce, tak że cały prawie krwią ociekał. Podrażniony do ostateczności tym wściekłym oporem „głupich krzaków“ rzucił się na nie, nie dbając już o nic. I w tej chwili jak gdyby go sto kleszczy złapało. Krzak ugiął się pod nim, ale równocześnie w kilku miejscach zaczęło na nim trzeszczeć ubranie. Wreszcie padł, prawie nieprzytomny i przez chwilę nie ruszał się z miejsca, dysząc tylko ciężko i zgrzytając ze złości zębami. Powoli uspokoił się i wówczas przyszło mu na myśl, że najlepiej będzie poprostu wyciąć cały krzak nożem. Wstał tedy i zabrał się do karczowania gąszcza, poczem istotnie bez najmniejszych trudności łup swój podniósł i przytroczył do pasa.
Zalany krwią i cały w strzępach i łachmanach stanął przed swoim profesorem.
— Bój się Boga chłopcze, co ci się stało! — zawołał przerażony jego widokiem pan Ciliński.
— Co mi się stało? — mam dla pana wreszcie tę pańską przeklętą „Pittę“, ale dużo mnie kosztowała. Widzi pan jak się podrapałem? To te wściekłe cierniska. Ładny ten pański Wschód, ale takich cierni w całej Polsce nie znajdziesz!
— I nie mogłeś to zawołać kogoś, żeby ci pomógł? Całe ubranie na nic. Wszystko podarte, a i ty podrapany jesteś niemożliwie.
— Nic nie szkodzi, trudno to nie było, lecz przecież tego wściekłego pańskiego ptaka mam — chwalił się chłopiec. Ja proszę pana już taki jestem. Albo robić, albo nie robić! Jak mi się co sprzeciwia to mnie do takiej pasji doprowadza, żebym szedł na śmierć i życie.
— Cóż ty z krzakami będziesz wojował?
— Krzak, nie krzak, człowiek, nie człowiek, zwierzę, nie zwierzę, musi być tak jak chcę, inaczej życia dla mnie niema!
— Będą z ciebie ludzie! — mruknął zadowolony profesor — a ptak — coś cudownego.
To mówiąc podniósł ptaka w górę, zaczął go oglądać z zachwytem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.