W kraju orangutanów i rajskich ptaków/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł W kraju orangutanów i rajskich ptaków
Wydawca Spółka Nakładowa "Odrodzenie"
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
JERZY BANDROWSKI.
W KRAJU ORANGUTANÓW
I RAJSKICH PTAKÓW
POWIEŚĆ DLA DORASTAJĄCEJ MŁODZIEŻY.
LWÓW 1922
SPÓŁKA NAKŁADOWA „ODRODZENIE“





DOBRE SPOTKANIE.

Było to z końcem lipca 1914 roku w Singapoore, około dziewiątej godziny rano.
Mimo tak wczesnej pory, upał był straszny, a nad morzem wisiała gęsta, gorąca i promienista mgła. Powierzchnia morza była zupełnie cicha i gładka, jednakowoż zdawało się, że nawet malajskie sampany poruszają się na niej powoli i leniwo, jak gdyby brnąc w gęstej, nieruchomej wodzie.
Profesor dr. Augustyn Tymoteusz Ciliński, asystent uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie z wielką niecierpliwością, a nawet niepokojem przechadzał się po wyścielonych gładkim kamieniem białych bulwarach przystani singapoorskiej, z utęsknieniem patrząc na olbrzymi, pływający gmach, który zwolna zbliżał się do brzegu. Był to „Körber“, jeden z najwspanialszych statków Lloydu austrjackiego, przyjeżdżający wprost z Triestu. Pan Ciliński wpatrywał się w statek tak, jak gdyby na pokładzie jego wśród tłumu pasażerów mógł dojrzeć tego, kogo się spodziewał, mimo iż parowiec był jeszcze dość daleko. Z niecierpliwością chodził biedny uczony to tam, to sam, z przyzwyczajenia ze strefy umiarkowanej, zdejmując od czasu do czasu korkowy hełm tropikalny, z pod którego pot lał mu się strumieniami i zalewał wychudłą, żółtą twarz, nastroszone siwiejące brwi, uczernione wąsy i czarne okulary, któremi profesor chronił swe oczy od blasku podzwrotnikowego słońca. Za każdem takiem zdjęciem hełmu następował ceremonjał uroczystego obcierania czoła wielką i przedziwnie kraciastą chustką — zwyczaj, którym szanowny profesor imponował swym uczniom, kiedy jeszcze był biednym suplentem w Brzeżanach. Żółta twarz, okropne czarne okulary, a dalej chuda postać i strój profesora, imponowały wszystkim mieszkańcom w Singapoore. Albowiem zacny ten uczony, wbrew powszechnie przyjętemu zwyczajowi za nic na świecie nie byłby ubrał białych ineksperymabli, niezbędnej części składowej podzwrotnikowego kostjumu. Niektórzy myśleli, iż przyczyną tego jest jakaś utajona melancholja czy żałoba przyrodnicza w tak dziwny sposób manifestowana. W rzeczywistości jednak sprawa miała się znacznie prościej. Szło mianowicie o to, iż profesor zawsze był w pogotowiu wojennem, t. zn. gotów był zawsze do pogoni za jakimś motylem, czy też owadem i bez najmniejszej ceremonji rzucał się na trawę, w błoto, na czem szyk i wdzięk podzwrotnikowej toalety musiałby stracić. Zauważywszy, iż ze swej pogoni za szczęściem wraca przeważnie z zielonemi lub brunatnemi plamami na białych ineksperymablach rozstał się z elegancją i przywdział czarne brukselinowe prymitywy.
Prof. dr. Augustyn Ciliński nie był oczywiście w porcie sam. Na wygrzanych słońcem, gorących kamieniach wysokiego bulwaru, za którym tuż w odległości 30 kroków od morza ciągnął się długi szereg niskich magazynów przedstawiających austrjackie baraki wojskowe, stała dość liczna grupa ludzi. Na czoło ich wysunął się majestatycznie Anglik, urzędnik policji portowej, poważny i uroczysty, w białym hełmie korkowym i w białem podzwrotnikowem ubraniu. O kilkanaście kroków od niego stała garść chińskich, himalajskich wekslarzy, zmieniających pieniądze i dzierżących w rękach worki ze srebrnemi rupiami lub dolarami meksykańskimi, zaś za pazuchą portfele grubo naładowane wszelkiego rodzaju papierami, począwszy od białych i cienkich funtów szterlingów, a skończywszy na zapisanych charakterami chińskiemi, zielonawych banknotach shangajskich lub hongkongskich. Chińczycy byli w zwykłym swoim stroju, mianowicie w luźnych, białych szarawarach jedwabnych i kaftanach, Malajczycy zaś wysocy, smukli i chudzi mieli owinięte dokoła biódr jedwabne kolorowe sarongi i białe, lekkie a krótkie kaftany — na głowach mycki płaskie, haftowane złotem. Za tą wykwintniejszą grupą stali urzędnicy hotelowi, pół nadzy kulisi i riksze chińscy, wysocy, chudzi, żółci, w granatowych majtkach i żółtych, spiczastych, podgiętych kapeluszach. Rozmawiali ze sobą i przechodzili czasem z miejsca na miejsce, prowadząc za sobą małe lakierowane wózeczki do foteli dentystycznych podobne, właśnie tak, jak się prowadzi zwykle psa na sznurku.
Statek powoli przybijał do portu. Kotwicę zarzucił u swego bulwaru, poczem przerzucił na bulwar pomost. Naprzód wszedł na pokład Anglik, spokojny i udający, że nikogo nie widzi. Za nim weszli bankierzy, którzy rozstawili się na pokładzie niedaleko drzwi wiodących do fumoiru, gdzie właśnie kontrolowano papiery pasażerów. Oczekując datków, mała gromadka bronzowych, prawie zupełnie nagich chłopców skoczyła do wody i zaczęła statek okrążać, to nurzając się w wodzie, to wyskakując z niej prawie do pół ciała, zupełnie jak gromada młodych delfinów. Małym urwiszom, prawie że wychowanym na wodzie, kąpiel ta sprawiała w ten gorący poranek widoczną przyjemność, równocześnie zaś połączona była z nadzieją zysków.
Po pewnym czasie pojawili się na pokładzie podróżni. Kilku Japończyków, paru chudych Anglików, tłuści, apoplektycznie czerwoni Niemcy, kilkudziesięciu Chińczyków, wreszcie olbrzymiego wzrostu, tędzy i czerwoni na twarzach Holendrzy. Zaczęło się zwykle wołanie o kulisów, pakunki, zazgrzytały łańcuchy i żórawie na statku, szeroko otworzyły się drzwi wiodące do magazynów, a zakrzywione haki żórawi raz po raz z otchłani statku wyciągały olbrzymie kufry i kosze, które łagodnie opuszczały na pokład. Równocześnie od strony morza pokazał się też szeroki prom, pełen węgla i wiozący zarazem kulisów, którzy mieli węgiel wyładować na stacji. Po pokładzie biegali majtkowie i młodzi oficerowie, którzy od czasu do czasu głośno wydawali komendę. Ktoś się ściskał, drugi się żegnał, a powoli długi szpaler podróżnych zaczął schodzić po moście na ląd.
Wszyscy dążyli ku przejściu między dwoma magazynami, za któremi czekały ich samochody, a także przewiewne, śmieszne karetki malajskie, zaprzężone w dwa konie z dzwonkami u szyi. Powoli przystań opróżniała się. Pozostali tylko riksze, którzy nie znaleźli pasażerów, oraz p. Ciliński z wzrokiem utkwionym w pomost i wyczekujący jak się zdawało nadaremnie. Prawie wszyscy już wyszli, a on stał wciąż jeszcze i czekał. Wreszcie po kilku minutach bezowocnego oczekiwania spytawszy o coś tego i owego, wzruszył ramionami i już chciał odejść, gdy naraz uwagę jego zwróciła pewna charakterystyczna scena.
Oto kilkunastu rikszów chińskich wałęsających się po przystani jak psy po starem śmietnisku, obstąpiło zwartem kołem, młodego zaledwie kilkunastoletniego chłopca. Ubrany był młodzieniec w kostjum nie odpowiadający klimatowi, a mianowicie granatową kurtkę gimnazjalną bez pasków, angielski skautowski kapelusz, krótkie popielate spodnie do kolan, pończochy i wątpliwej całości trzewiki. Z przykrótkich rękawów bluzy wystawały ręce młode, czerwone, jakby odmrożone, zarazem jednakże dość silne i kościste. W rękach trzymał młody człowiek niewielki pakuneczek, który riksze starali się mu wyrwać, aby w ten sposób zyskać sobie gościa.
Prof. dr. Augustyn Tymoteusz Ciliński nie zwykł zajmować się sprawami swych bliźnich, mając cały czas zajęty przeważnie badaniem motyli, ptaków, pająków i innych tym podobnych tworów. W tym wypadku jednakże zdawało mu się, że widzi któregoś ze swoich uczniów, który poszedł jak się to dawniej w gimnazjum mawiało „za szkolę“. Nie mógł się oprzeć wrażeniu, iż strój chłopca jest właściwie trochę zdeformowanym mundurem gimnazjalnym. Że to był w tych stronach nowicjusz, można było odgadnąć po grzecznym i prawie że nieśmiałym sposobie w jaki rozmawiał z rikszami. Grzecznie i uprzejmie wymawiał się, coś im po swojemu perswadował, nieśmiało się cofał, zupełnie jak gdyby dziękował za jakąś miłą i zupełnie przyjemną propozycję. Profesor Ciliński wiedział, że natarczywi riksze chińscy nie rozumiejąc nawet chłopca i nie wiedząc dokąd on się chce udać, nie pragną niczego innego, jak tylko, aby go posadzić na swym wózeczku i powieźć prosto przed siebie dokąd oczy patrzą, choćby nawet pasażer przeciwko temu protestował. Prędzej czy później rzecz oprze się oczywiście o „policemana“, który sprawę wyjaśni i podróżnego odeśle tam, dokąd on zechce. Chińczyk jednak na tem nie straci. Bo żaden Europejczyk, choćby dziesięć razy oszukany nie jest w stanie odmówić bodaj drobnej, srebrnej monety półnagiemu nędzarzowi, który go wiózł, a teraz oto stoi przed nim ciężko dysząc, sztucznie a chorobliwie kaszląc i ociekając potem. Chińczykowi zaś o nic innego nie idzie.
Ciekawy jak się ta cała historja skończy p. Ciliński zdjął z głowy hełm, wytarł kraciastą chustą zlane potem czoło, zdjął okulary i gładząc jedną ręką włosy na skroniach przyglądał się nierównej walce. Chińczycy już, już zdobyli sobie chłopca, a jeden z nich wyrwał mu z ręki tobołek i triumfalnie poniósł go na swój wózek. W tej chwili jednak, chłopak w oczach się zmienił. Naraz wybuchł, rozerwał krąg Chińczyków, rzucił się na zuchwałego rikszę, wyrwał mu swój tobołek, a odepchnąwszy zuchwałego rikszę z rozdętymi nozdrzami i blady z irytacji podchodził ku niemu, grożąc mu pięścią i mrucząc przez zaciśnięte zęby:

— Ty psiakrew! Ja ci mordę skuję!

Tu pan Ciliński nie wytrzymał. Zrozumiawszy, iż ma przed sobą Polaka, czem prędzej pośpieszył mu na pomoc, a biegły w języku malajskim czem prędzej czeredę chińską rozpędził.
Chłopak stał przed nim zziajany, podrażniony, z zaciśniętemi pięściami i z pełnymi gniewu oczami. Mógł mieć najwyżej około 16 lat. Twarz miał niemal dziecinną, oczy duże, jasno-niebieskie, włosy złote. Była to typowo polska chłopięca twarz.
— Toś ty Polak? — spytał ucieszony pan Ciliński.
— Ma się rozumieć! — odpowiedział butnie, jakby z niechęcią chłopak.
— A skądeś ty jest?
— Ja? Ze Sanoka, Tadeusz Ślączka, uczeń piątej klasy gimnazjalnej.
— Słuchaj chłopcze, a skąd ty jedziesz? — pytał dalej pan Ciliński.
— Jakto skąd, rozumie się prosto ze Sanoka.
— No, to się rozumie, chciałem się dowiedzieć w którym porcie wsiadłeś na ten statek?
— Ma się wiedzieć w Trieście. Gdzie pan siędzie w Austrji na statek austrjackiego Lloydu? — odrzekł chłopak jakby z lekceważeniem.
— Istotnie masz zupełną słuszność, nie zastanowiłem się nad tem pytaniem. Proszę ciebie nie możesz mi powiedzieć, nie jechał razem z tobą na „Körberze“ niejaki pan Zawadzki?
— Żadnego pana Zawadzkiego na „Körberze“ nie było.
— A ty, którą klasą jechałeś?
— Co się pan pyta? Wyobraża sobie pan, że ja mogłem jechać inną klasą niż trzecią?
— Także racja — ale ty może nie wiesz, może w pierwszej klasie był pan Zawadzki.
— Ja bym nie wiedział!
— Więc napewno pana Zawadzkiego nie było.
Chłopak spojrzał na pana Cilińskiego z politowaniem.
— A dokąd ten pan Zawadzki miał jechać?
— Do Singapoore.
— O, jacy ci ludzie są dziwni, niechże pan chwilę pomyśli. Jakby jechał do Singapoore, toby przyjechał, a jakby przyjechał toby wysiadł, jeżeli nie wysiadł, to znaczy, że nie przyjechał i że go na statku niebyło. I o to się pan musi tak długo wypytywać.
— Bardzo mi przykro mój chłopcze — skręcił z niezadowoleniem głową pan profesor Ciliński. — Dzielny to chłopiec ten Zawadzki, a przytem jeden z najlepszych moich uczniów. Cały plan mi zepsuł. Takie w nim pokładałem nadzieje. A ty co myślisz tu robić?
— Ja wcale nic nie myślę, ja chcę zobaczyć. A robić to będę co się da.
— A poco ty tu przyjechałeś?
Chłopak odwrócił głowę i chwilę patrzył na morze. Oczy jego stały się jakby stalowe, zimne, usta wykrzywiły się w nieledwie dziecinną podkówkę. Pan Ciliński miał wrażenie, że chłopakowi zbiera się na płacz. Widział jak grdyka poruszyła mu się, jakby przy przełykaniu.
— Co tu dużo gadać i blagować! Uciekłem z domu.
— Bój się Boga!
— Co innego proszę pana jest bać się Boga, a co innego uciec z domu. Uciekłem — i już!
— Dlaczego?
— Właściwie to pana nic nie obchodzi. Ale jako Polakowi i starszemu człowiekowi mogę panu otwarcie powiedzieć. Uciekłem z domu dlatego, żeby zobaczyć świat i spróbować czy potrafię zrobić to co chcę. Nie święci garnki lepią. I my też potrafimy być Robinsonami Cruzoe, nietylko Anglicy, Szwajcarzy czy Meksykanie. Jeżeli jeden, drugi, dziesiąty Anglik czy Amerykanin mógł w dalekim świecie dojść do czegoś i jeszcze swoim pomóc, to i Polak też to potrafi, no nie? Dlatego uciekłem. Udało mi się wygrać na loterji i to mi na koszta podróży wystarczyło. Nikogo nie naciągnąłem. Nikogo nie skrzywdziłem.
— A nie lepiej to było skończyć gimnazjum, iść potem na uniwersytet i żyć jak porządny człowiek?
— A cóż to? Czy ci, co siedzą zagranicą to nie są porządni ludzie? Choćby pan! Jak ja tak z panem mówię, to zaraz muszę myśleć, że pan tu jest tylko dlatego, że pan coś przeskrobał?
Odpowiedź była tak cięta i niespodziewana, że pan Ciliński się zmieszał.
— No mój chłopcze, nie trzeba tego w ten sposób brać. Co innego ja. Ja jestem profesorem uniwersytetu, przyrodnikiem, badaczem, całe życie marzyłem o tem, by się móc wreszcie do tych krajów dostać, ciułałem grosz do grosza, wreszcie udało mi się uzyskać, jaką taką subwencję, coś się tam odziedziczyło, dostało się zamówienia od paru muzeów, na różne okazy i tak się to jakoś teraz tę taczkę pcha. Ale co innego ty, który puściłeś się daleko w świat nie znając języków, bez środków do życia, nie ukończywszy szkół, zupełnie na niepewne i po dziecinnemu, tylko dlatego, żeś przeczytał Robinsona Cruzoe. Sam zrozumiesz, że to niebardzo mądrze.
— Mądrze, niemądrze — to się dopiero pokaże. Już ja wiem czego chcę i wiem że mogę na swe siły liczyć. Pan może być spokojny, pomocy od nikogo nie potrzebuję i niech pan to wie, że pożyczać też nie będę.
Tu chłopiec odwrócił się od p. Cilińskiego i chciał odejść.
Ale poczciwy profesor zatrzymał go.
— Przepraszam cię bardzo. Ty jesteś Polak i ja jestem Polak, tak cię znowu puścić nie mogę. Pamiętaj sobie, że jestem starym profesorem gimnazjalnym, wychowałem całe pokolenia ludzi i mam nietylko prawo, ale obowiązek takim, jak ty zbiegiem się zająć. Co będziesz robił?
— Wcale nie widzę konieczności tłumaczenia się panu — burknął butnie chłopiec, — jestem nareszcie sam i bez opieki.
— Słuchajno, umiesz ty ptaki wypychać?
Chłopak spojrzał na profesora pytająco. Ptaki? — Nie wiem.
— Jak to — nie wiesz?
— Jakże mogę wiedzieć, kiedym nigdy nie próbował? Być może, że umiem.
Profesor uśmiechnął się.
— Po amerykańsku bierzesz się do rzeczy — i masz rację. Istotnie człowiek, który czegoś nie próbował nie może wiedzieć czy to umie czy też nie. A nigdy nie można odpowiadać, że się czegoś nie umie. Jednakże co do ptaków, to to nie jest takie proste i wierz mi trzeba się nauczyć. Jest to nawet sztuka, ale przy dobrych chęciach, wprawę wkrótce można nabyć. Tu w Singapoore są całe masy ludzi, którzy się niczem innem nie trudnią. Wypychają zwierzęta i ptaki jako okazy dla różnych muzeów i zakładów naukowych. Ja się na tem znam i mógłbym cię tego nauczyć. Robota nie jest bardzo przyjemna, bo nie pachnie, ale to przecie głupstwo. Cóż ty na to?
— Jeśli niema nic lepszego.
— A strzelać umiesz?
Chłopak spojrzał na pana Cilińskiego prawie obrażony.
— Strzelać? O jej panie strzelać to ja umiem byczo, jak Boga mego, w domu wszystkie wrony staremu wystrzelałem.
— Naprawdę?
— Może pan się przekonać, ja asy strzelam, juści, że nie ze starych pukawek, ale z porządnego flobertu. Tam u nas w Sanoku była jedna kamienica, taka nowa wie pan, dużo miała okien, to ja proszę pana nie z flobertu ale z procy śrutem wszystkie szyby tam powybijałem.
— A motyle byś łapał?
— Za kogo mnie pan ma? Cóż ja jestem, dziecko?
Profesor uśmiechnął się: — Nie trzeba się zaraz obrażać. Motyle łapać trzeba, to w celach naukowych. Ja przecie stary jestem i za motylami uganiać tak bardzo nie mogę, chociaż — wcale się nie zarzekam, jak nas będzie łapało dwóch, nałapiemy dwa razy więcej. A przytem wiesz, to nie byle jak łapie się motyle, na to bracie trzeba mieć spryt. Trzeba mieć olej nietylko w piętach ale i w głowie. To ci są takie motyle chytre, wiesz?
Profesor zaczął się zapalać: — To ci wiesz taki motyl jest tego koloru co zwiędłe liście, jak siądzie na drzewie a swoje skrzydła złoży, to zupełnie do listka jest podobny. Nikt go nie odróżni. Trzeba bracie na takiego sztukmistrza mieć oczy ostre, oczy inteligentne. Tu od tego są specjalni ludzie!
— No, jak są specjalni ludzie, to jakże ja mogę z nimi konkurować. Takich podstępnych motyli to ja nie łapałem. U nas w Sanoku to jest ten fuchs, kapustnik, jakiś admirał, cytrynka może być, czasem perłówka, albo już paź królowej. A słowo panu daję, choć mówili, że go widzieli, to ja tego pazia królowej nigdy nie widziałem.
— Nic nie szkodzi chłopcze, jak się nauczysz, jak się wprawisz, to ci to pójdzie gładko. Potrzebuję pomocnika i bardzobym się cieszył, żeby to był swój. Wprawdzie ja po malajsku mówię biegle, a ludzie tu są w swojem rzemiośle wprawni, ale to Malajczycy, Chińczycy albo mieszańcy, polegać na nich trudno. Jeśli chcesz, zarazbym cię wziął.
Chłopak wsadził ręce w kieszenie i przez chwilę zadumany patrzył w czarne okulary pana Cilińskiego. W oczach jego widać było jakby niedowierzanie i głęboki namysł.
— Przyjechałem ja tu panie po to, żeby się dostać albo do marynarki albo może gdzie dalej na Borneo, na Jawę, do nafty. Cóż teraz — za motylami panu będę gonił? I to ma być wszystko, pocom tyle świata zjeździł?
— Dla zachęty powiem ci, że nie skończymy na Singapoore. Ptaków i wogóle motyli, pająków tu nie jest tak wiele. Jeżeli przystaniesz do mnie, to zwiedzimy wszystkie wyspy archipelagu malajskiego. Pojedziemy sobie na Jawę, na Borneo, gdzie możesz orangutana zobaczyć, zrobimy wycieczkę do polujących na głowy ludzkie dzikich Dyaków, będziemy się wałęsać po morzach, zwiedzimy Celebes, Macassar, Bandę, daleką Amboinę, wreszcie przedostaniemy się morzem na te małe wysepki, na których zupełnie już dzicy ludzie żyją z polowania na rajskie ptaki. A czy ty wiesz ile jest rodzajów rajskich ptaków? Jakie to są cudne, latające klejnoty? Jakie one mają najrozmaitsze, a prześlicznie pióra, wyobrażasz sobie te ostępy leśne, w których one żyją? A chciałbyś ty kiedy widzieć tak o świcie, o wschodzie słońca zrywające się z palmy takie wielkie, białe ptaki ze złocistemi ogonami, zupełnie jak gdyby się za niemi promienie słoneczne ciągnęły? A chciałbyś ty widzieć rozmaite plemiona papuasów, z kędzierzawemi, gęstemi czuprynami, zaczesanemi na środku głowy w rozdział, jakiegoby się nie powstydził największy elegant londyński.
— A czy to prawda panie, że oni noszą mankiety na nogach?
— Idź-że idź! Sam zobaczysz!
— A czy nas te Dyaki nie zarżną?
— Postaramy się, żeby nas nie zarżnęły. A jeśli, to będziemy mieli przynajmniej tę pociechę, że nas było dwóch — zażartował uczony.
Chłopak pokręcił głową z powątpiewaniem. Ale profesor kuł żelazo póki gorące.
— Poco będziemy tak stali, tu gorąco. Chodź ze mną, zawiozę cię do swego hotelu, wykąpiesz się, zjesz śniadanie, przebierzesz się w inne ubranie.
— Kiedy nie mam.
— To głupstwo, to parę koron wszystkiego kosztuje. Kupimy po drodze. Potem się może zdrzemniesz, żeby ten upał przespać, a jak wstaniesz, pokażę ci Singapoore, zaprowadzę cię do botanicznego ogrodu i porozmawiamy, poznamy się. Nie będziesz chciał, znajdziesz sobie coś lepszego, to sobie pójdziesz. A jeśli ci się spodoba to co ci powiem, to będziemy pracowali razem, przysłużysz się nauce polskiej, dokładnie zwiedzisz nieznane zakątki świata. Parę lat ze mną przebędziesz, czegoś się tam nauczysz, a potem jak czas minie, rozejrzysz się w stosunkach, zrobisz co zechcesz. Za darmo u mnie pracować nie będziesz.
— To pan aż tu kilka lat myśli być?
— Kilka, nie kilka — będę tu tak długo, dopóki nie zrobię tego, co do mnie należy i com sobie przedsięwziął — choćbym miał zginąć.
Tu dobroduszna twarz profesora ścięła się w wyraz niezłomnego postanowienia.
Chłopak milcząco skłonił głowę.



SINGAPOORE. — PLANY NA PRZYSZŁOŚĆ.

— Chodź-że, chodź, nie bój się, za swoje pieniądze każdy ma prawo tu zjeść.
Pan Ciliński zachęcał w ten sposób Tadzia, który, onieśmielony wspaniałością jadalni aż się cofnął z progu.
Jadalnia była istotnie bardzo piękna, wysoka, cienista, chłodna, opierająca się na kilku szerokich słupach i udekorowana egzotycznemi roślinami i palmami. Niewielu już ludzi siedziało za szerokiemi i okrągłemi stołami przy pierwszem śniadaniu. Jednakże służba biało ubrana wciąż jeszcze kręciła się cicho po salach, uważna i gotowa do posługi. Na stołach wszędzie widać było cudne, rzadkie kwiaty, a prócz tego piękną porcelanę i gustowne, bogate srebrne nakrycie. Do jednego z takich stołów podążył pan Ciliński, ciągnąc niemal za sobą swego nowego towarzysza.
— Siadaj-że chłopcze i jedz czego dusza zapragnie. Nie żałuj sobie. Masz w czem wybierać. Potraw na śniadanie jest conajmniej piętnaście. Cóż byś chciał zjeść, na co masz gust?
To mówiąc podsunął chłopcu kartę, na której widać było bogaty spis potraw.
Tadzio przyglądał się jej przez chwilę, a potem rzekł zniechęcony:
— Nie umiem ja tyle po angielsku, aby się móc w tym raju zorjentować.
— No to ja ci chłopcze poradzę. Kaszę owsianą z mlekiem słodzonem, będziesz jadł?
Chłopak skrzywił się.
— Czekaj-że. To zrobimy tak, łupniesz sobie naprzód bracie beefsteak z przysmażonymi ziemniakami, potem, jeżeli masz gust, rybę smażoną, potem se zafundujesz takie na gorąco ciastka z miodem, napijesz się herbaty i zjesz sobie ze dwie pomarańcze. Będziesz miał dość?
— Może być — odpowiedział chłopak zachęcony.
W krótkim czasie potrawy zjawiły się na stole. Beefsteak był istotnie bardzo smaczny. I Tadzio sprzątnął go w mgnieniu oka. Nie gorszą okazała się ryba, do której podano świeże, jeszcze ciepłe bułeczki, wypiekane z jakiemiś grzybkami. Ciastka, gorące, polane miodem okazały się bezwzględnie znakomite. Herbata, jak herbata, ale pomarańcze były „pierwszej klasy“. Kiedy Tadzio zjadł już dwie, a profesor zauważył, że ma ochotę na trzecią, rzekł z dobrodusznym uśmiechem:
— Nie żałuj sobie chłopcze, nie żałuj, sięgaj śmiało, człowiekowi się przecie coś w życiu należy, a tem to już chyba najmniej zgrzeszysz. Kto dobrze je, ten dobrze pracuje. Kto sobie w najpierwszych potrzebach odmawia, ten widać nie myśli o tem, żeby go na nie stać było. Nie jest tak źle na świecie, jak myślisz. Kto chce pracować, ten na wszystko zarobi.
Po śniadaniu, profesor zaprowadził chłopca do swego pokoju, gdzie mu pokazał swe skarby. Były tam różne przyrządy ze szkła, oprawnego to w mosiądz, to miedź, niby aptekarskie jakieś instrumenty, wszystkie — jak mówił pan profesor Ciliński — bardzo kosztowne i bardzo pożyteczne. Naturalnie nie brakowało też różnych map, atlasów i dziwnie pokratkowanych zeszytów. Było to wszystko jeszcze nowe i przeznaczone do użytku w dalekich krajach.
Najwięcej jednak zaimponowały Tadziowi dwie piękne, malusieńkie angielskie dubeltówki i śliczny 11-strzałowy sztucer belgijski siedmiomilimetrowy.
— Widzisz? Taka mała szelma, a bije centralnie na trzysta kroków — objaśniał pan Ciliński. Tylko, że strzelać z niego trzeba dobrze, bo inaczej ptak raniony ucieknie. W głowę strzelać nie można, ptaka by się w ten sposób zrujnowało, trzeba mierzyć wprost w serce, aby padł od jednego strzału. Kaliber jest mały, więc otwór w skórze robi się nieznaczny, a pióra także nie niszczą się tak, jak od śrutu.
— To z tego ja będę strzelał panie? — spytał uradowany Tadzio. Ja proszę pana nie blaguję, ja strzelam dobrze, oczy mam doskonałe i cel, jak mało kto. Ale takiej strzelby jeszcze nie miałem. Strzelałem z flobertu, a i to udawało mi się bić wróble na 60 kroków.
— Co tam wróble, tu będziesz co innego strzelał. A jeszcze ci powiem, że ten sztucer zupełnie nie trąca. Gładziusieńko strzela, w rękach ani drgnie.
— A pan dobrze strzela?
— Ja? Ja na polowanie nie chodziłem nigdy, zwierzęcia dla przyjemności ani dla jedzenia mordować nie będę. Żadnej radości w tem niema. Ale co innego dla nauki. Cóż bracie poczniesz? Taki rzadki ptak na ręce ci nie usiędzie, zbadać ci się nie da, ani do muzeum za tobą nie poleci, a przecie znać i wiedzieć trzeba wszystko. Więc jeśli o wiedzę, o naukę idzie, to ja, choć nie jestem myśliwym, sądzę że potrafię być dobrym strzelcem. Ale może chciałbyś się trochę zdrzemnąć?
Jednakże Tadzio nie był śpiący, a ponieważ i profesor nie należał do ludzi, lubiących siedzieć w domu, przeto w najlepszej zgodzie wyszli razem za miasto.
Chodzili po ulicach Singapoore, z obu stron ocienionych wysokiemi i trochę obdrapanemi arkadami, najzupełniej przypominającemi Sukiennice. Szybkim krokiem dążyli tam przed siebie bankowi urzędnicy, lub kupcy angielscy w białych, podzwrotnikowych strojach. Gościńce pełne były uganiających rikszów, a po lewej stronie ulicy znowu jechały dwukołowe, płaskie karetki zaprzężone w konie. Tu i ówdzie na jakimś skwerze, w cieniu szerokich rozłożystych drzew widziało się całe rzędy rikszów, siedzących w kuczki przed swemi wózeczkami. To znowu pojawiali się Malajczycy w pantoflach, w pstrych sarongach i białych, jedwabnych kaftanach. Domy naogół były struktury europejskiej i niekoniecznie gustowne. Jak mówił pan Ciliński — zbudowano je z kamieni przywiezionych z dalekich stron na statkach, ponieważ na wyspie Singapoore kamieni niema. Stały tedy budynki ogromne i bogate, w stylu odrodzenia, czasami angielskiego gotyku, a czasami zupełnie bez stylu i choć bogate i pretensjonalne, to brzydkie, udające wiedeńską secesję, z jakiemiś niby hełmy pruskie spiczasto zakończonemi kopułami i dziwacznemi wieżyczkami, to znów kościoły z ostro zakończonemi wieżyczkami w staroangielskim stylu, lub pomniki wielkich, a mało komu znanych mężów, w europejskich strojach, z butnie zadartemi głowami w górę, a dziwacznych i śmiesznych wśród egzotycznej przyrody. Wyszedłszy z europejskiej dzielnicy weszli w ulice malajskie. Było tam mnóstwo otwartych sklepów, pełnych najrozmaitszych towarów. Na ladach — w europejskiem tego słowa znaczeniu — siedzieli z podkulonemi pod siebie nogami bronzowi kupcy w sarongach i białych kaftanach, tudzież różnobarwnych myckach. Nie widać było wielu kupujących. A mimo to przez całą tę ulicę, jak gdyby nieustannie prąd elektryczny przebiegał. Wszyscy byli ogromnie ożywieni, zbiegali się w jakieś gromadki, radzili nad czemś, znowu rozbiegali się i widziało się, że prowadzą jakieś interesy. Miny kupców nie były bynajmniej uniżone. Choć na pierwszy rzut oka przypominali Tadziowi Żydów, bynajmniej nie ciągnęli nikogo za połę i nie zachęcali do kupna towarów. Przeciwnie, zdawało się jak gdyby im na sprzedaniu towaru zupełnie nic nie zależało. Tadzio zauważył pewną damę angielską, która stojąc przed jednym z takich sklepów perswadowała coś kupcowi. Kupiec siedząc na ladzie na skrzyżowanych nogach, patrzył na nią niemal z wyniosłym i lekceważącym uśmiechem. I z tonu jego głosu widać było, że nietylko Angielki na kupno nie namawia, ale raczej żartuje z niej sobie. Delikatny, drwiący uśmiech okalał jego wargi, a oczy czarne, niemal agatowe błyszczały i lśniły jak żywe kamienie.
— Jak się tym ludziom dziwnie oczy świecą — rzekł Tadzio do swego przewodnika — ma się wrażenie, że oni wszyscy są tutaj bez trosk, bez zmartwień i w jak najlepszych humorach, że sobie z niczego nic nie robią.
— To moje dziecko jest słońce. Nie wyobrażaj sobie, że ci ludzie nie mają żadnych zmartwień, ani też namiętności. Zdarza się nieraz nawet, że dostają poprostu napadu szału. Ten sam, tak wesoło uśmiechnięty kupiec malajski, z pod przymrużonych powiek patrzący na Angielkę, która ma torebkę nabitą funtami srebrnemi, może ni stąd ni zowąd dostać krwawego szału, chwyci za nóż i zupełnie już obłąkany rzuci się w ulicę, mordując każdego, kto mu w rękę wpadnie — mężczyzn, kobiety i dzieci. Zdarza się to jednakże rzadko. — W codziennem życiu ci ludzie żyją więcej słońcem, aniżeli swojemi interesami, o które zresztą bardzo a bardzo dbają. To samo zresztą mógłbyś zauważyć i we Włoszech. Im silniejsze jest światło słoneczne, tem pogodniejsza jest dusza ludzka i tem mniej potrzebują.
Rozmawiając szli dalej, póki nie stanęli nad wielką przystanią, całą pokrytą łodziami krajowców. Była to rzeka, przez którą w dal prowadzi żelazny, pięknej konstrukcji most. Cała rzeka od brzegu do brzegu pokryta była najrozmaitszego kształtu galarami, łodziami i łódkami. Z jednych żółci kulisi chińscy wyładowywali wielkie, kwadratowe skrzynie drewniane, na innych krzątały się całe rodziny, które gotowały sobie obiad na ogniu, rozpalonym w środku łodzi na specjalnem płomienisku. To znów widać było skryte matami sampany malajskie, z pod których wyglądały czarnookie i brunatne twarze półnagich dzieci. Gdzie indziej widziało się na łodzi całe stosy zielonych bananów, albo też włochatych, brunatnych kokosów. Tuż wiózł Chińczyk piramidy żółtych cytryn, t. zw. pomolo, większych od głowy dziecka, a niewypowiedzianie miłych w smaku. Słyszało się najrozmaitsze dialekty wschodnie. Czuło się wstrętny odór bobowego oleju, jakiego kulisi chińscy najchętniej do swych potraw używają, widziało się nieustanną bieganinę i krzątaninę robotników żółtych i bronzowych z ciałami wysuszonemi przez słońce, przewiązanemu w biodrach niebieskiemi przepaskami i w niebieskich chustkach na głowie. Ludzie ci, jak gdyby z wody zrodzeni śmiało ślizgali się po krawędziach łodzi, przeskakiwali z jednej na drugą, lub przebiegali tam i napowrót po cienkich żerdziach, w przedziwny sposób utrzymując równowagę.
A dalej pokazał pan Ciliński Tadziowi świątynie chińskie.[1]
Był to przecudny budynek prawie cały z laki, ze złotemi literami nad głównem wejściem. Dach zrobiony z zielonej, żłobkowanej dachówki, a złocony pięknie na krawędziach, podgięty był w górę. Nad nim sterczał drugi, takiż sam dach z bokami jeszcze bardziej podgiętemi, a kształtem przypominający arkę Noego. Przed świątynią pełno było pięknych wazonów z porcelany chińskiej, różnobarwnej i cudnie polerowanej, zaś w wazonach rosły rzadkie, niewidziane kwiaty. Obu boków świątyni strzegły małe kapliczki trochę kształtem przypominające nasze kioski uliczne. Od strony podwórza, gdzie świątynia otoczona była murem, widać było pełzające po dachu prawie jak żywe rzeźby, przedstawiające przedziwne zębate smoki, jakieś okropne potwory i straszliwe węże.
Weszli później w dzielnicę chińską. Tadzio wiele słyszał o nieczystości i niechlujstwie Chińczyków, tu jednak niczego podobnego nie zastał. Szedł ulicami zabudowanemi po obu stronach wysokiemi, kolorowemi domami z licznemi werandami i balkonami. Gęsto zwisały z domów wielkie znaki cechowe, sporządzone przeważnie z papieru, a przypominające jak gdyby kolorowe żyrandole, obwieszone fantastycznemi pomponami. Tu i ówdzie znów sterczał z domu szyld — niby deska ustawiona pionowo i polakierowana na czarno, a na której złotemi i czerwonemi charakterami wypisane było niezawodnie nazwisko Iksa i to czem on handluje. W sklepach podobnych do werand, ale wciśniętych w głąb domu piętrzyły się olbrzymie stosy owoców, a także ogromne pęki białej, grubej i długiej jak ramię rzepy, niebieskich słodkich ziemniaków, rzodkwi, grzybów dziwnego kształtu, dalej zasuszonych po japońsku na kamień ryb złocistych oraz cukierków z grochu i innych tym podobnych wschodnich łakoci. Czasami można było spotkać dziewczynę niosącą na głowie kosz pełen zielonych liści, ubielonych niegaszonem wapnem. Był to betel, narkotyk wschodni, który ludzie tamtejsi żują bezustannie, spluwając po nim, czerwoną śliną. Brudu i niechlujstwa nie było. Pewne zaniedbanie jakie można było na ulicach zauważyć pochodziło niewątpliwie stąd, iż domy były gęsto zamieszkałe przez robotników, a po ulicach kręciło się mnóstwo ludzi a zwłaszcza dzieci, krzykliwych, lecz nie natarczywych.
Tak idąc powoli i rozmawiając doszli wreszcie do przepięknego parku.
— Jest to słynny ogród botaniczny w Singapoore. Słynny na cały świat i jak mówią, urządzony nawet lepiej aniżeli sławny ogród botaniczny na Jawie, opowiadał pan Ciliński Tadziowi. — Uczony może studjować w nim całą niezmiernie bogatą florę wysp archipelagu malajskiego. Są tu rośliny kształtów nieopisanych. Niektóre z nich wyglądają jakby były z lanego żelaza, są to ogromne, ciemno purpurowe krzaki, z liśćmi twardemi a obwiedzionemi szkarłatną obwódką. Inne znowu są tak delikatne, że wyobraź sobie, nawet w tym gorącym klimacie musi się je przecież hodować w cieplarni. Zato jednak masz tu wszystko czego dusza zapragnie. Począwszy od roślin klimatu indyjskiego a skończywszy na kwiatach dalekich wysp Polinezyjskich.
Mógł sobie opowiadać uczony profesor co chciał, ale Tadzio nie słuchał go. Prawie z otwartemi ustami przyglądał się przepięknemu szpalerowi palm, oplecionych u dołu powojem, a rozczapierzających szeroko swe kosmate gałęzie. Gdzie indziej znów rosły palmy, które widywał czasami w mieszkaniach zamożniejszych kolegów, ale o ileż większe i wspanialsze, o ileż śmielsze w swoim bujnym rozroście wyglądały nie jak palmy, lecz jak olbrzymie jakieś potworne paprocie. To znowu szli brzegiem wielkiego stawu, po którym pływały niby tace zielone wielkie, półmetrowej prawie średnicy liście lotosu. A tu i ówdzie widać też było białe kwiaty tej świętej, czczonej przez cały Wschód rośliny. Staw otoczony był gęstą, prawie nieprzeniknioną zielenią drzew, rosnących bujnie, a powiązanych ze sobą pnączami i lianami. Gdzie niegdzie jakieś drzewo obsypane było drobniutkiem, czerwonem kwieciem. Tu i ówdzie z gąszcza jak pióropusze jenerałów austrjackich wystawały jasno-zielone korony wysokich palm. Wyniośle pięły się w górę olbrzymie australijskie eukaliptusy, naogół jednak oko zachwycała zieleń wszystkich, rozmaitych odcieni, poczynając od delikatnego turkusu, a kończąc na mocnych i ciemnych tonach głębokiego szafiru. Była to jakby niesłychanie kunsztowna dekoracja, złożona z grup zieleni najrozmaiciej cieniowanej, a połączonej festonami i girlandami pnączy, które owijając się dokoła drzew opadały ku wodzie w fantastycznych skrętach, niby pełzające powoli węże.
Po przechadzce Tadzio zmęczony wracał ze swym przewodnikiem do hotelu, gdy naraz zatrzymał się przed niewielkim stosunkowo sklepem.
To co w nim ujrzał olśniło go tak, iż przez chwilę słowa wymówić nie mógł. Był to sklep jubilerski, zaś cała wystawa podobna była do olbrzymiego skarbca, w którym mieściły się istne stosy kosztownych kamieni, wyrobów ze srebra i złota, nożów drogocennych o cudnych damasceńskich klingach, przekunsztownie żyłkowanych, o rękojeściach wysadzanych jaspisem, turkusami i rubinami, zaś dalej kołysały się w powietrzu zrobione z cieniutkich, złotych kręconych nitek napierśniki dla tancerek i znów między kamieniami klejnoty kosztowne, pantofelki pięknych mahometanek z jedwabiu, brokatu, aksamitu różnobarwnego, wyszywane złotem, srebrem a niejednokrotnie wysadzane przedziwnie lśniącym kamieniem księżycowym.
— Jak można tyle skarbów zebrać za dwoma oknami! — zdumiał się Tadzio.
— Zapominasz mój chłopcze, że jest to właśnie w kraju, z którego pochodzą wszystkie cuda jubilerskiej i szlifierskiej sztuki. Tuż niedaleko na Cejlonie jest Colombo słynne z handlu kosztownemi tkaninami, branemi z Cejlonu lub z Indji. W tych krajach właśnie żyją i pracują najzręczniejsi złotnicy, których dzieła znacznie subtelniejsze od dzieł Benwenuta Celliniego zapełniają skarbce indyjskich maharadżów. Są tu wyroby złote, misternością i kształtem przypominające najrzadsze kwiaty. Są tu cacka z kości słoniowej nad któremi pracowały dwa lub trzy pokolenia najzdolniejszych i najcierpliwszych robotników. Są tu cudne jubilerskie wyroby z Nikko, arcydzieła z srebra, malowanego dosłownie złotem, którego płytki malutkie japońscy mistrze wpuszczają w przedmiot srebrny, kiedy on jeszcze jest gorący. A wiedząc dobrze jak złoto się w tym metalu rozpuszcza, od oka bez żadnego rysunku zdobią je w ten sposób w najrozmaitsze desenie. To jest kochaneczko Wschód, ziemia wielu dziwnych tajemnic, wielu zbytków i niezmierzonych bogactw i niesłychanych sztuk.
Bardzo był zmęczony Tadzio kiedy po obiedzie, dość późnym wieczorem kładł się spać w pokoju swego opiekuna. Wszystko wirowało mu w głowie. Widział swój Sanok i morze fosforyzujące, usiane jak gdyby cudnemi kamieniami z owego jubilerskiego składu. I widział rikszów, uganiających dookoła Sanoka i widział sampany malajskie i małych chłopców, którzy nurzali się i pluskali w głębinach morskich jak ryby.
— Cokolwiek bądź by było, ja z tym panem Cilińskim pojadę — mówił sobie usypiając. — Ten sztucer 11-strzałowy trzeba będzie koniecznie wypróbować.
Zaś pan Ciliński nie kładł się, ale usiadłszy przy stole czytał. Zaś ktoby go był uważnie obserwował spostrzegłby, iż poczciwy uczony zupełnie nie patrzył na kartki książki, ale pilnie zerkał na ścianę, gdzie zbierało się coraz więcej najrozmaitszego robactwa. A kiedy już posiedzenie było kompletne, wtedy pan Ciliński nieznacznym, prawie kocim ruchem sięgał po siatkę i jednym zamachem zgarnął do niej ze ściany prawie połowę zgromadzenia.
A potem usiadł za stołem, wziął lupę i zaczął badać zdobyte tym sposobem ciekawe i nieznane okazy.



WYCIECZKA NA GÓRĘ OPHIR.

„Drogi i Szanowny Panie Profesorze!
Ogromnie żałuję, ale niestety nie mogłem przyjechać do Singapoore pomimo, że bardzo się na tę podróż i na współpracownictwo z Panem Profesorem cieszyłem i mimo, że dzięki dobroci mej rodziny udało mi się nawet zebrać potrzebne na podróż pieniądze. Wiem, że niezmiernie wiele przez to tracę, faktycznie jednak czasy są takie, że z kraju obecnie wyjeżdżać nie można. Na Bałkanie wciąż kipi, a po zamordowaniu następcy tronu w Serajewie, o czem Pan niewątpliwie czytał, wojna zdaje się być nieuniknioną. Kto wie, czy to nie ta właśnie wielka wojna o wolność ludów, o którą modlił się Mickiewicz i która ma dać wolność Polsce. Znając mnie, zrozumie Pan Profesor dobrze, iż w takiej chwili nie mogę opuszczać szeregów tych nielicznych żołnierzy, którzy powiedzieli sobie, iż w danym razie wystąpią z bronią w ręku. O ile burza przeminie, o ile stosunki polityczne się ułożą i o ile wojny nie będzie, wyjadę za Panem Profesorem i pewny jestem, że Go w dalekim świecie znajdę. Tymczasem przepraszam Pana za niedotrzymanie słowa, ściskam Pana serdecznie i polecam się Pańskiej pamięci.
Jan Zawadzki“.
— Wojenka, wojenka, szabelka, oto co się śni dzisiaj tym młodym uczonym, — mruczał niezadowolony pan profesor Ciliński. — Trzymają się w pogotowiu jakby istotnie wojna miała światu grozić, a tymczasem ludzie nie głupi, wiedzą co to masowy rozlew krwi, jakie to straszne klęski ekonomiczne by za sobą mogło pociągnąć. Grożą sobie wzajemnie armatami i karabinami, ale do wojny nie dopuszczą. Ani gadania o podobnej awanturze! Nie głupi! Nie głupi!
List Zawadzkiego dogonił Pana Cilińskiego już w Malacce, gdzie wraz z Tadziem mieszkał od tygodnia, przygotowując się do wyprawy w głąb kraju. Zorganizowanie takiej wyprawy nie było rzeczą łatwą. Tadzio nie miał wyobrażenia o wypychaniu ptaków lub też ściąganiu skór ze zwierząt, należało tedy odpowiedniego człowieka znaleźć. W Malacce nie było to rzeczą zbyt trudną, jednakże odpowiedni specjaliści byli zajęci przez drugie firmy i nie każdy z nich swobodnie sobą mógł rozporządzać. Zaś pan Ciliński potrzebował kogoś, któryby był zupełnie wolny i nie miał żadnych zobowiązań, ponieważ sam nie wiedział jak długo i gdzie wypadnie mu przebywać. Po długich staraniach, przy pomocy uczynnych władz miejscowych, udało się wreszcie znaleźć pewnego młodego Portugalczyka, który był bardzo wykształcony w swym zawodzie, a nawet posiadał duże wiadomości z zakresu nauk przyrodniczych. Znacznie łatwiej poszło z wynalezieniem kucharza, bez którego również nie można się było obejść, ponieważ kuchnia malajska Europejczykom nie odpowiada, zaś w tych niesłychanie gorących a także malarycznych stronach nieodpowiedni wikt powoduje ciężkie choroby a przedewszystkiem naraża na febrę.
Kiedy pan Ciliński załatwiał swe sprawy, Tadzio wałęsał się po mieście. Malakka jest miastem starem i malowniczem. Położona na wybrzeżach niewielkiej rzeczki, składa się właściwie z ciasnych uliczek, w których gęsto stoją kramy, a także domy mieszkalne, zamieszkałe przez kupców chińskich i mieszkańców portugalskich. Za miastem znajdują się białe bungalowy urzędników angielskich i licznych kupców portugalskich — piękne wilie, ze wszystkich stron osłonione palmami i drzewami owocowemi, których piękna zieleń mile bawi oko znużone widokiem kraju palonego gorącem słońcem. Stary fort, wielki gmach rządowy i ruiny katedry świadczyły o dawnem bogactwie i doniosłości handlowej tego miasta, które kiedyś było centrum całego handlu wschodniego.
— Dziś Malakka już podupadła — tłumaczył pan Ciliński Tadziowi. Zniszczyła ją konkurencja Singapoore. Dawniej było to miasto niezmiernie bogate, rynek Indji, Chin, Molukków, wszystkich wysp dokoła, nawet tak dalekiej jak Banda, Jawa, Sumatra, Kormandel, dalej Siam, Pegu i Bengalo.

Ze wszystkich tych krajów i wysp przybywały tu liczne statki wiozące najrozmaitsze towary. Mieszkały tu tysiące ludzi, mimo, że klimat jest bardzo niezdrowy. Ryzykowano zdrowie za bogactwa. Dziś oczywiście ani śladu już niema tej dawnej wspaniałości. Ale ludność tego miasta jest ciekawa. Masz tu wszędobylskiego Chińczyka, w szerokich, białych szarawarach, białym kaftanie jedwabnym i z długim czarnym warkoczem, masz zawsze uprzejmie uśmiechniętych, spokojnych i dobrze wychowanych Malajczyków, masz też mieszańców Malajczyków z Portugalczykami, rasę zdegenerowaną, napół niby europejską, ale w rzeczywistości niczem się od krajowców nie różniącą, masz wreszcie Anglików, Holendrów. Dziwnie nierozumnie biali się ubierają. Przyjrzyj się im i zapamiętaj to sobie. Jak można w takim klimacie chodzić w ciężkiem ubraniu europejskiem w kołnierzu i krawatce, która przecie dusi. To już znacznie lepiej ubierają się Portugalczycy, a najmądrzej, mojem zdaniem ubrani są Chińczycy.
Nareszcie nadszedł dzień, w którym wszystko było gotowe. A w parę dni później Tadzio wraz ze swym przewodnikiem i kliku ludźmi najętymi do różnych posług znalazł się w głębi nieznanego sobie kraju. Pan Ciliński nie podróżował pośpiesznie. Wybrał się był wprawdzie na górę Ophir, ale jakoś z dwa tygodnie spędził w miejscowości Gading, gdzie udzielili mu gościny uprzejmi jezuiccy misjonarze. Dom wyznaczony gościom na mieszkanie, przypominał raczej szopę, ale był czysty. Zaś pan Ciliński niewiele do życia potrzebował. Parę stołów i stołków, tapczan, na którym w braku siennika słał sobie poprostu liśćmi, derka, dalej rozstawione skrzynie i wielkie butle ze spirytusem, oto było wszystko, co pan Ciliński nazywał umeblowaniem. Gotowano oczywiście za domem w specjalnie zbudowanej prymitywnej kuchni.
Okolica nie była bardzo zajmująca. Plantacje pieprzu, kawy, dalej las, gęsty zwłaszcza u dołu. Pan Ciliński narzekał, że mało jest owadów, zato jednakże było w dżungli wiele pięknych ptaków i oto dlaczego uczony w tych okolicach się zatrzymał.
Tu przyszedł czas próby na Tadzia. Ze swym znakomitym sztucerem belgijskim w ręku, cały dzień musiał się wałęsać po lesie strzelając rozmaite ptaki. Wychodził na polowanie wczesnym rankiem, nieraz już przed świtem, jako że była to pora najodpowiedniejsza. Kiedy się robiło gorąco ptaki chowały się i dżungla milkła. Dziwnem było chłopcu, że z bronią w ręku może się włóczyć po tych ogromnych bezpańskich a obcych lasach, sam jeden w dziczy i głuszy, dziwnem mu też było, że pan Ciliński lekkomyślnie — jakby się mogło zdawać — wysyła go w głąb tej puszczy, w której w przecież jako w kraju dzikim mogłoby grozić jakieś niebezpieczeństwo. W pierwszych dniach Tadzio nawet bał się trochę. Nieswojo mu było samemu wśród tych ogromnych przestrzeni leśnych, wśród wysokiego krzewia, w którem trudno się było orjentować, a w którem nie widziało się nieraz dalej przed siebie jak na dwa, trzy kroki. Ale pan Ciliński rozprószył wszelkie jego obawy, tłumacząc mu, że nic mu grozić nie może. — Dzikich zwierząt już tutaj niema, widzisz one nigdy nie trzymają się miejsc, w których pracują ludzie, szukają raczej, mateczników. Buty masz wysokie, więc nawet wąż nic ci nie zrobi. Zaś ludzie? Ludzi bać się nie potrzeba dlatego, bo różnią się od nas tylko barwą skóry. Bronzowi czy żółci są oni tacy sami jak i my. A możesz być pewnym, że mieszkańcy tych stron pod wielu względami są właśnie nawet lepsi i gościnniejsi, niż mieszkańcy najbardziej kulturalnych stron Europy.
Istotnie okazało się, że pan Ciliński miał słuszność. Zdarzało się Tadziowi czasem spotkać w lesie Malajczyka, lub robotników chińskich, nie spotkała go jednak z ich strony żadna przykrość, przeciwnie ilekroć pytał o drogę nietylko, że mu ją wskazywano, ale nawet nie żałowano czasu, aby go na nią wyprowadzić. Oswoiwszy się z lasem Tadzio, już spokojnie i zainteresowany swym nowym zawodem całe dnie spędzał na polowaniu, wsłuchując się w odgłosy puszczy, to znów drzemiąc w ciszy południa. Ptaków było istotnie mnóstwo i miło było wejść rano w gąszcz i słyszeć ich dziwne a dysharmonijne głosy. Nie śpiewały one bynajmniej tak, jak nasze ptaki leśne, ale krzyczały, wrzeszczały lub piszczały tak dziwnymi tonami, że Tadzio z początku nie wierzył, aby to mogły być ptaki. Zato upierzenie ich było nadzwyczaj piękne. I mieniło się jaskrawemi barwami. Na piórach ich świecił czysty błękitny kobalt, obramowany złocistą pomarańczową obwódką, to znowu widziało się pióra szmaragdowo-zielone, cudownie ubarwione skrzydła i szkarłatne lub karmazynowe piersi, przedziwne i różnobarwne czuby. Tadzio, który strzelał istotnie dobrze, przynosił wieczorem dziesiątki tych różnych ptaków panu Cilińskiemu, który go nieraz z radości serdecznie ściskał, dziękując mu za nieznane, rzadkie okazy, jak gdyby Tadzio istotnie wiedział do czego strzela. Chłopcu wystarczyło, że łup miał obfity, czy okazy przyniesione były rzadkie czy nie, o tem przeważnie nie miał najmniejszego pojęcia.
Najmilsza była w tej dżungli chwila przedwieczorna, kiedy młody myśliwy objuczony zdobyczą i nóg nieraz nie czując pod sobą, siadał zmęczony na skraju lasu i odpoczywał przed powrotem do domu. Dżungla oświetlona ostatniemi promieniami zachodzącego słońca rozpalała się złocistym brzaskiem, który szybko gęstniał w ciemno-złoty zmrok. Jak gdyby czując, że wkrótce noc zapadnie zaczynały nerwowo, niespokojnie krzyczeć wszystkie ptaki, zaś równocześnie gęstym, tęgim, metalicznym szumem zrywały się niezliczone różnokształtne owady krajów podzwrotnikowych. Dziwne chrząszcze, jakby ze śpiżu ulane, połyskujące w powietrzu a ciągnące za sobą ogromnie długie rogi, nieraz cztery razy dłuższe od samego owadu. To znowu widziało się chrząszcze opancerzone grubą skórą a wywijające przed sobą ostremi nożycami, niby małe raki chodzące po drzewach i krzakach. Na jednym jedynym liściu można było ujrzeć pięć do sześciu przedziwnych potworów, to z wąsami, bardzo długiemi i nastroszonemi, to znowu kształtów potwornych i groźnych, jakich żadna wyobraźnia wymyśleć by nie zdołała. W tym krzyku ptasim, w tem brzęczeniu owadów było jakby podniecenie, jakby strach przed tem, że życie za chwilę zgaśnie a może jutro już się nie zbudzi. Aż zwolna, zwolna ten wieczorny gwar dżungli zcichał, las zmieniał się w czarny, nieprzenikniony gąszcz i po krótkim zmierzchu zapadała noc. Wtedy Tadzio zarzucał strzelbę na ramię i obładowany zawieszonemi ptakami szedł zwolna do wsi, gdzie zdala już widać było światło lampy, płonącej na stole niezmordowanego i wiecznie czynnego pana Cilińskiego.
Po dwóch tygodniach pobytu w Gadingu naraz zdecydował się pan Ciliński wyruszyć na górę Ophir, znajdującą się mniej więcej w środku półwyspu, około 50 mil angielskich na wschód od Malakki. W tym celu najął sześciu kulisów malajskich, którzy mieli służyć za przewodników a zarazem nieść bagaże.
— Ponieważ spędzimy na górze najmniej tydzień — mówił pan Ciliński do Tadzia — musimy wziąć ze sobą spory zapas ryżu, trochę sucharów, masła, kawy, ryby suszonej i odrobinę koniaku. Prócz tego oczywiście koce, bieliznę, puszki na owady, sieci, strzelby i amunicję. Ty uważaj, aby wszystko było w porządku.
W krótkim czasie wyprawa stanęła w miejscowości Ayer-panas, skąd do Ophiru było już wszystkiego około 30 mil angielskich. Po krótkim odpoczynku profesor Ciliński wydał rozkaz do marszu.
Pierwszego dnia droga prowadziła przez karczowiska leśne, gdzie było też dużo wsi malajskich. Wieczorem wyprawa dotarła do jakiejś wioski, której gościnny wójt przyjął białych uprzejmie i odstąpił im na noc swoją werandę. Nie koniec na tem, darował nawet uczonemu kaczkę i kilkanaście jaj. Noc była ciepła i po skromnej kolacji obaj biali z przyjemnością wyciągnęli się na gładkich, lśniących matach, na werandzie, gdzie też znakomicie noc spędzili.
Następnego dnia wyruszono już o świcie. Okolica stawała się coraz bardziej górzysta i dzika. Szło się ogromnymi lasami wzdłuż ścieżek tak bagnistych, że błoto sięgało kolan. Prócz tego trzeba się było mieć na ostrożności przed pijawkami, z których strony te słyną. Pijawki te leżą zwykle na liściach na wysokości człowieka. Słysząc kroki lub głosy jak tygrysy czają się i gotują do skoku. Kiedy człowiek lub zwierzę przechodzi blisko nich wyciągają się na całą swą długość i jeśli dotkną jego ubrania lub ciała, natychmiast odrywają się od liścia i wpijają się w ciało. Są to stworzonka niewielkie, a ukłucie ich w pierwszej chwili zupełnie nie boli, tak że człowiek nie czuje nawet, iż pijawka ssie mu krew. Nasyciwszy się krwią pijawka odpada. Ustrzec się tych napastników absolutnie niepodobna. I Tadzio sam ujrzał na karku swego opiekuna pijawkę prawie zupełnie napełnioną krwią.
— Panie profesorze, panie profesorze! — zawołał przerażony — pijawka panu na karku siedzi!
Profesor ostrożnie sięgnął ręką na kark i znalazłszy pijawkę powoli odczepił ją od ranki, poczem położywszy sobie ją na dłoni przyglądał się jej ciekawie.
— Fuj, jakież to obrzydliwe! — krzyknął z obrzydzeniem Tadzio.
— Obrzydliwe? — Zdziwił się profesor. — Wcale nie widzę w tem nic obrzydliwego. Patrz, to czarne stworzonko wcale ładnie wygląda z temi szerokiemi żółtemi pręgami. A to, że ssie krew... cóż zrobić skoro Pan Bóg ją tak stworzył. Inaczej nie byłaby pijawką. To mówiąc pan Ciliński dotknął ręką małej ranki.
— Chwała Bogu, że mi arterji nie przegryzła — rzekł łagodnie.
Wcześnie po południu wyprawa stanęła u stóp góry i rozłożyła się obozem nad czystym strumieniem, którego skaliste brzegi gęsto były zarosłe suchemi ostami. Noc minęła spokojnie, poczem mały orszak znowu ruszył wczesnym rankiem. Minąwszy niewielki lecz gęsto zarosły park dżungli i błotniste gąszcza, przez które trzeba było sobie wyrąbywać ścieżkę, po kilkudniowym ciężkim marszu wyprawa stanęła u pola kamiennego.
— „Padang-batu“ — rzekł stary Malajczyk do pana Cilińskiego, wyciągnąwszy rękę w kierunku pola.
— A! Padang-batu — ucieszył się pan Ciliński, wiele o tem słyszałem, ale jeszcze nigdy nie widziałem.
Było to istotnie skośnie, ku górze idące kilkumilowe pole jakby z jednego głazu skalnego, teraz oślepiające blaskiem odbitych promieni słonecznych i zdaleka zionące nieznośnym żarem. Wrażenie było tak przykre, że podróżni, którzy wiedzieli, iż czeka ich kilkugodzinny marsz przez te rozpalone kamienie, jakby zniechęceni tą niemiłą perspektywą usiedli na skraju dżungli.
Pole było zupełnie gładkie i prawie pozbawione roślinności. Tylko tam, gdzie skała popękała, gdzie skutkiem tego w rozpadlinach zbierało się trochę wody rosły jakieś dziwne krzaki.
Nie było rady. Po krótkim odpoczynku profesor Ciliński wstał, śmiało ruszył na rozpaloną przestrzeń kamienną i pociągnął za sobą swoich ludzi. Szli po dość stromem zboczu kamiennem, zalewając się potem i ledwo dysząc. Powiedziano im, że na polu kamiennem jest gdzieś woda. Nadaremnie jej jednak szukali. Z wysiłku i z żaru jakiem całe pole dyszało dostali pragnienia, którego niczem zaspokoić nie można było. Wreszcie po trzech godzinach uciążliwego marszu dostali się znowu do lasu, który jednak był bardziej karłowaty i zarosły krzakami. Droga była ciężka, zato nie było tu już tak gorąco.
Kiedy wyprawa stanęła na wierzchołku góry, Malajczycy oświadczyli, że dalej już nieść bagażów nie mogą. Mianowicie garb, na którym stali, oddzielony był od szczytu góry tak stromą rozpadliną, iż człowiek objuczony ani zejść w nią nie mógł, ani z niej wyjść. Przytem właściwy szczyt góry znacznie był wyżej od garbu położony. Wobec tego pan profesor postanowił iść na górę tylko w towarzystwie Tadzia i starego Malajczyka, który tu już kiedyś był. Wzięli ze sobą trochę niezbędnych zapasów żywności, koce i pozostawiwszy swych tragarzów na niższym garbie ruszyli naprzód.
Wszedłszy w siodło znajdujące się między obu szczytami zaczęli wdrapywać się na górę. Zbocze góry było jednakże tak strome, iż w wielu miejscach musieli wyjść na czworakach. Wreszcie tuż pod szczytem znaleźli coś w rodzaju groty, utworzonej przez wystającą skałą. Pod skałą tą było niewielkie źródełko, czyściutkiej, zimnej jak lód wody, którą znużeni podróżni natychmiast raczyć się zaczęli. Stąd już niedaleko było do szczytu, to też pozostawiwszy pod skałą toboły, sami czem prędzej ruszyli dalej i w przeciągu paru minut stanęli na wierzchołku góry Ophir na wysokości 4.000 stóp nad morzem, na małej skalistej platformie, zarosłej jakiemiś krzakami.
— Co to za krzaki rosną na tej górze? — zapytał Tadzio, widząc zamiast kosodrzewiny lub jałowców krzaki przypominające mu żywcem kwiaty mieszczańskich salonów.
— To rododendrony i inne zielska — odpowiedział wszystko wiedzący profesor.
Tadzio niemal z uszanowaniem zdjął przed tą dziwną górą kapelusz. Rododendrony i inne zielska — pomyślał, przypominając sobie z jaką pieczołowitością matka jego hodowała jedyny rododendron, jaki miała, dumę i ozdobę skromnego saloniku.
Widok z góry był piękny. W różnych kierunkach białe grzbiety górskie zarosłe lasami a także leśne doliny.
— Ale, wie pan co? — odezwał się trochę rozczarowanym głosem Tadzio — niema najmniejszego porównania z widokami w naszych górach. Choćby tylko z takiej Babiej Góry u nas jest widok znacznie piękniejszy.
— O Szwajcarji już nie mówiąc — rzekł profesor.
Po kawie profesor zajął się pomiarami, podczas gdy Tadzio krzątał się koło kolacji. Zjadłszy co mieli pod ręką wyciągnęli się na łożach, zgotowanych z chrustu, który przykryli kocami. Noc była ciepła, widok bądź co bądź majestatyczny i piękny. Wysoko na niebie świeciły gwiazdy, a wśród nich jasny sierp księżyca.
Rozmawiając o wrażeniach wycieczki i układając plany na przyszłość zasnęli spokojnie.
Wczesnym rankiem zbudził Tadzia jakiś krzyk. Zerwał się w mgnieniu oka, chwycił za swój sztucer, przypuszczając, że jakiś wróg. Nie był to jednakże żaden wróg, ale szanowny przyrodnik, który pełen zapału z zieloną siatką uganiał za motylami.
Tadzio zbudziwszy się i umywszy się u źródełka pod wiszącą skałą, energicznie dopomniał się o śniadanie. Krzywił się na to profesor, ponieważ właśnie gonił był za jakimś rzadkim, choć wcale nieefektownym motylem. Tadzio jednak zaatakował go tak energicznie, że uczony musiał się poddać i przystąpić do zorganizowania śniadania. Ugotowano kawę, przysmarzono na ogniu wędzonkę, która z sucharami smakowała na świeżem powietrzu doskonale. Dopiero po tym posiłku wędrowcy zabrali się do powrotu na dół.
— Jeżeli ty sądzisz, że ja się stąd tak prędko wyniosę, to się grubo mylisz — oświadczył pan Ciliński swemu wychowankowi. — Zbyt wiele jest tu ciekawych rzeczy do widzenia.
— Niestety chyba z lupą trzeba za niemi chodzić — odpowiedział Tadzio.
— Można i z lupą! — wykrzyknął profesor, który był widocznie w doskonałym humorze — mój drogi, lupa to jedna z największych armat wiedzy!
Oczywiście stało się, jak sobie uczony pan profesor życzył. Wyszukał sobie cudowny teren na mieszkanie — mianowicie bagnisko jakieś położone niedaleko strumienia, a ze wszystkich stron ogarnięte lasem w którym wycięto parę linij. Tu Malajczycy zbudowali dla niego dwie chaty bez ścian, właściwie szopy, czy też stodoły, wystarczające jedynie jako schroniska przed deszczem i w tych pałacach profesor mieszkał wraz ze swymi ludźmi, polując uporczywie na ptaki i uganiając za motylami i owadami.
— Słuchajno Tadziu — rzekł pewnego wieczoru profesor. Słyszysz ty ten dziwny krzyk, który się bezustanku w lesie rozlega?
— Rozumie się, że słyszę. I niejednokrotnie chciałem wiedzieć, co to tak wrzeszczy, ale nigdy tego stworzenia nie mogłem znaleźć — odpowiedział młody myśliwiec.
— A wiesz ty co to jest? — spytał znowu profesor.
— Jakże mogę wiedzieć, kiedy nigdy nie widziałem — odpowiedział z właściwą sobie ciętością Tadzio.
— To jest, mój bracie, słodki bażant, który się nazywa argus. Argus — rozumiesz, to jest ten, wiesz, ptak, co to w ogonie miał tysiąc oczu. I dlatego nikt nigdy znienacka podejść go nie mógł.
— E, bo pan profesor myśli, że ja to jeszcze zupełnie głupi. Prawda, że niebardzo mi się chciało, ale wkońcu w naszych szkołach, to choćby człowiek nie chciał, musi się czegoś nauczyć.
— No widzisz — rzekł pan Ciliński głaszcząc chłopca po jasnej głowie. Nie są te szkoły znów tak złe, jakby się zdawało! Otóż bardzo bym pragnął mieć bodaj parę okazów tego gatunku bażantów. Ten ptak jest ogromnie płochliwy i ostrożny i spotkać go można tylko w najgęstszej dżungli, gdzie porusza się tak szybko, iż trudno go zauważyć. Przytem barwa jego upierzenia najzupełniej odpowiada barwie liści leżących na ziemi. I istotnie bardzo dobre oczy trzeba mieć, aby go zobaczyć. Dałbym ci osobne wynagrodzenie zato, gdybyś mi choć takiego ptaka upolował.
Zaciął się Tadzio i od tego czasu całymi dniami chodził po lesie szukając argusa, jednakże mimo, iż nieustannie słyszał jego krzyk, nigdy go nie widział. Wszelkie usiłowania pozostały bezowocne.
Kiedyś w okolicznej wsi żyły tygrysy i nosorożce, o których chińscy kulisi nieustannie wieczorami opowiadali. Obecnie te drapieżne zwierzęta prawie że zupełnie wyginęły lub też przeniosły się w inne strony. Mimo to podróżni wieczorem zawsze rozpalali ogniska, aby się zabezpieczyć przed ewentualnym nocnym napadem.
Tak minął jakiś czas, poczem profesor Ciliński rozpuścił swe sługi i wrócił do Malakki, gdzie porządkował swe zbiory i robił plany na przyszłość.



NA BORNEO. — ORANGUTANGI.

— A jednak ludzkość zwarjowała! — mówił pan profesor Ciliński, kiedy przeczytał gazety. — Więc znowu wielka rzeź, więc znowu wielka wojna! I co za wojna! Miljony ludzi idą do boju, nie wiedząc nawet dlaczego i o co. Aparat mobilizacyjny nie oszczędził nikogo, wszystkich chwycił w swe kły. Poleje się znowu strumieniami krew ludzka...
— To znów panie profesorze! nie tak bardzo prawda! — sprzeciwiał się Tadzio. Te tam strumienie krwi, nawet rzeki czy morza, to i owszem przyznaję, że się poleją, ale żeby to znowu było bez przyczyny, bez powodu i bez celu, to mi się nie zdaje. Nie znam ja się na tych rzeczach, ale tyle oszustwa jest w świecie, że najwyższy chyba czas, aby jakaś wielka wojna doprowadziła to wszystko do porządku. Szczerze panu profesorowi powiem, że bardzo żałuję, że tam nie jestem. Przecie może to być wielka radość, rozbić wrogów Polski!
— A ty sobie naturalnie wyobrażasz, że sam jeden dałbyś wszystkim radę? — Zresztą — mniejsza z tem! Przypuśćmy nawet, że jesteś Aleksandrem Macedońskim, że podbiłbyś cały świat! A ja ci mówię, że pracą pozytywną, pracą naukową, zasługami dla ludzkości, dla wiedzy, człowiek znacznie łatwiej i silniej, znacznie pozytywniej utrwala swój naród i stwierdza jego pożyteczność dla ludzkości. Dlatego, jeśli im się już tak podoba, to niech się biją i niech się mordują. A tymczasem my, — róbmy swoje. I właśnie dlatego, że tam teraz w tej starej historycznej i wiecznie wojującej Europie zacznie się okres zniszczenia, my, którzy od tego wszystkiego stoimy zdala powinniśmy jak najwięcej pracować i jak najwięcej tworzyć. To co my zdobędziemy, choć w nieznacznej części, przecie bardzo się przyda po wojnie, jak to przysłowiowe „ziarnko do ziarnka“.
Było to na Borneo, w małej wiosczynie, leżącej tuż przy nowo założonych kopalniach węgla. Wioska leżała nad małą, lecz bardzo krętą rzeczką ocienioną wysokim lasem, który się czasami nad nią zasklepiał. Cała okolica między tą rzeczką a morzem była zupełnie gładką a bagnistą równiną, gęsto zarośniętą, wśród której wznosiło się parę odosobnionych wzgórz. U stóp tych wzgórz znajdowały się kopalnie. Od małej przystani morskiej wiodły ku kopalniom ścieżki Dyaków, zrobione z ciętych pni, ułożonych jeden na drugi. Bosi krajowcy, nawet obładowani większemi ciężarami, z łatwością chodzili temi ścieżkami. Ale obute stopy Europejczyków ślizgały się po okrągłych pniakach. Zwłaszcza profesor Ciliński rozglądający się zawsze ciekawie po okolicy i poszukujący bezustannie motyli czy chrząszczów, niejednokrotnie zamiast iść po pniach wpadał w błoto po kolana.
Zresztą w okolicy było mnóstwo karczowisk i linij leśnych, które od kilku już miesięcy wycinało 20—50 drwali, Chińczyków i Dyaków. Prócz tego w różnych punktach dżungli budowano tartaki, rżnięto na deski i belki wielkie, grube pnie drzew. W promieniu setek mil dokoła, przez równiny i góry, skały i bagniska ciągnął się wspaniały gęsty las. W wyciętych przez kulisów linjach leśnych i na słonecznych polankach wszystko iskrzyło się od motyli i chrząszczy.
— Mało tu wprawdzie ptaków i motyli, ale zato bardzo piękne orchidee, chwalił sobie pan profesor Ciliński.
— To panu profesorowi tych motyli jeszcze mało! — zdziwił się Tadzio. Lata tu tego paskudztwa tyle, że człowiek czasem myśli, że to są chyba kwiaty latające!
Pan profesor korzystając z obecności robotników kazał sobie za małą opłatą wybudować na wzgórzu mały domek, złożony z dwóch pokoi z werandą. Prawda, że ściany domku były ażurowe, a dach, pokryty liśćmi palmowemi, ledwie zabezpieczał od deszczu, ale w schronisku tem pełnem powietrza i światła żyło się wygodnie i swobodnie. Profesor ogromnie sobie okolicę chwalił.
— Widzisz chłopcze — tłumaczył Tadziowi — w krajach podzwrotnikowych obfitość owadów, a przedewszystkiem chrząszczów zależy mniej lub więcej od roślinności, a mianowicie od krzewia, kory i liści znajdujących się w rozkładzie. W nietkniętych lasach dziewiczych owady rozrzucone są na olbrzymiej przestrzeni, grupują się jednak przeważnie na wzgórzach, gdzie leżą stare drzewa, obalone przez burzę lub wiek. Tam sobie te drzewa przecudownie próchnieją i na nich właśnie mnożą się najrozmaitsze rodzaje owadów, a także pasą się motyle, co do których wcale nie jest prawdą, aby się karmiły jakąś tam rosą, czy słodyczą kwiatów. Wiedz o tem, że są motyle, które żyją na padlinie, albo też i na nawozie zwierząt. Otóż pamiętaj sobie, że nieraz na 20 milach kwadratowych nie znajdziesz takich skarbów, jak na małej przestrzeni karczowiska. W pniach pod wyważonemi gałęziami, pod korą na zamszonej części pni i wśród gałęzi, mnóstwo jest owadziej ludności, której byś nadaremnie szukał w zdrowej nietkniętej siekierą dżungli. Naturalnie, rodzaj i ilość owadów zależy tu przedewszystkiem od bezpośredniej bliskości dżungli, ale także od karczowisk i leśnych polanek, na których od dłuższego czasu leżą te cięte drzewa.
Wogóle uczony był w doskonałym humorze. Przez cały dzień biegał po polankach i linjach leśnych z zieloną siatką w ręku i zbierał łup nadzwyczaj bogaty i obfity.
— W przeciągu dwóch tygodni zebrałem około 700 gatunków owadów, z tego na dzień przeciętnie 24 gatunków zupełnie nieznanych! chwalił się Tadziowi. — W jednym dniu udało mi się zebrać 76 różnych okazów i wyobraź sobie 34 były mi nieznane! Jestem pewny, że w krótkim czasie zbiorę na Borneo do dwóch tysięcy okazów.
Pewnego dnia, jeden z robotników chińskich — bo tych pan Ciliński różnemi datkami również zachęcał do zbierania mu żab, motyli i owadów — przyniósł mu wielką żabę latającą. Było to stworzenie dość dziwaczne z szerokiemi płetwami u stóp, o grzbiecie ciemno-zielonym i lśniącym a podbrzuszu żółtem. Oczy żaby otoczone były również żółtemi czarno pręgowanemi obwódkami. Chińczyk zaklinał się, że widział tę żabę jak leciała w skośnym kierunku z wierzchołka wysokiego drzewa.
— Popatrz Tadziu — mówił profesor, — pokazując chłopcu szerokie płetwy latającej żaby — widzisz, że płetwy nie służą tylko do tego aby pływać. Dla ucznia Darwina wynika stąd jasno, iż płetwy tak samo dobrze mogą służyć do pływania jak i do latania, o czem z łatwością możesz się przekonać na morzu, kiedyś patrzył na latające ryby. Faktycznie niewiadomo, czy w danym razie skrzydła ptaków nie będą mogły zmienić się w płetwy, o ile przyroda w tym kierunku pójść zechce.
— Pan profesor jest mądry człowiek i dlatego wolno panu mówić co się panu podoba, odpowiedział po swojemu Tadzio. — Ja jednak wcale nie muszę temu wierzyć, i mojem zdaniem żaba latająca i orzeł to jednak mimo wszystko jest zupełnie co innego.
Tadzio po staremu zajmował się głównie polewaniem i strzelaniem ptaków. Profesor miał rację. Ptaków w tej okolicy istotnie było niewiele, zato Chińczycy mówili, iż można tu spotkać orangutana, który po malajsku powszechnie nazywa się Mias.
Przez dłuższy czas jednakże wszelkie poszukiwania młodego myśliwego były bezowocne. Pewnej nocy, kiedy chłopiec, nie mogąc zasnąć z powodu gorąca przewracał się na swem posłaniu z liści usłyszał, iż ktoś czy coś buszuje wśród gałęzi niedalekiego owocowego drzewa. Noc była przypadkowo jasna. A chłopak patrząc przez szpary w ścianie, ujrzał na drzewie jak gdyby jakiegoś swego rówieśnika. Miał wrażenie, że jest w Sanoku, że w lecie pilnuje sadu swych rodziców i że na jabłoni czy na gruszy widzi któregoś z łakomych uliczników. Zdawszy sobie jednak sprawę z tego, że w krajach tych, pełnych drzew owocowych, niewątpliwie nie ma złodzieji, którzyby się nocą do sadu zakradali, pomyślał, iż może to być orangutang. Szybko się zerwał i wziąwszy swój sztucer, który zawsze trzymał nabity pod ręką, wyszedł pocichu z chaty. Na tle jasnego nieba wyraźnie widać było wśród gałęzi przesuwające się ostrożnie a gibko jakieś ciemne ciało. Tadzio złożył się i strzelił. — Zwierzę zleciało z drzewa, ale w tej chwili wspięło się na sąsiednie drzewo, ześliznęło się po gałęziach i rozkołysawszy jeden giętki konar zręcznie skoczyło na drzewo następne. Tadzio znów strzelił i trafił zwierzę w skoku. Małpa spadła, ale gdy Tadzio ku niej podchodził zerwała się, pobiegła naprzód błyskawicznie, jak kot wspięła się na drzewo i przepadła w jego gęstej koronie. Napróżno chłopak pół godziny chodził dokoła drzewa. Ani jedna gałązka nie drgała, wszystko było zupełnie spokojne: niewątpliwie orangutang — jeśli to on był — zdołał po konarach ze sąsiednich drzew przebiec i schronić się w głębi puszczy.
W kilka dni później Tadzio zapędził się w gęstą dżunglę, zarośniętą wysokiemi drzewami. Było to daleko od wszelkich plantacyj, karczowisk i linij leśnych. A prócz tego u spodu nie było żadnych zarośli ani krzaków. Wysokie pnie drzew, rozgałęziających się w różnych kierunkach, sterczały pysznie, łącząc korony swe w jedno olbrzymie, zielone sklepienie, podobne do wiecznie szumiącego i falistego morza, w którem orangutanowi łatwo się ukryć i zanurzyć. W tej właśnie części dżungli Tadzio, który szedł cicho, a oddawna nie strzelał, bo nie miał do czego, zauważył wielkiego orangutanga, który ostrożnie szedł po grubszych konarach drzew, napół wyprostowany, jak mu na to pozwalała nadzwyczajna długość ramion i krótkość nóg. Orangutang wędrując powoli po konarach zawsze wybierał te gałęzie, które nieledwie wnikały w koronę sąsiedniego drzewa, tak aby za pierwszym szelestem mógł już skoczyć w nowe centrum zieleni, z którego w dalszym ciągu prowadziłoby mnóstwo dowolnych dróg napowietrznych w różnych kierunkach. Nie śpiesząc się i nie skacząc, szedł ostrożnie próbując naprzód siły gałęzi, a potem z niesłychaną zręcznością, akrobatycznym ruchem, przerzucał się z jednej na drugą. Wśród prześwietlonych słońcem liści widać było wyraźnie jego niekształtną ale silną postać i przedziwne akrobatyczne sztuki i łamańce, jakich z nadzwyczajną swobodą dokonywał na wysokości conajmniej 30—40 stóp nad ziemią.
Tadzio, który miał obecnie pięciostrzałowy belgijski sztucer dziewięciomilimetrowego kalibru, szedł zcicha i ostrożnie za wędrującem po morzu napowietrznem zwierzęciem. Orangutang właśnie dotarł był do najwyższej części olbrzymiego drzewa i natychmiast zaczął łamać gałęzie szybko dokoła siebie, a układając je na skrzyżowanych konarach robił sobie coś w rodzaju gniazda. W przeciągu kilku minut, legowisko swe zakrył gęstemi liśćmi, tak że zupełnie już nie było go widać. Tadzio, który zrozumiał, iż orangutang zdoła się zupełnie przed nim zasłonić strzelił do niego parę razy, chcąc go z gniazda wypłoszyć. Jednakże mimo iż czuł, że orangutanga trafił, małpa absolutnie nie chciała gniazda opuścić i choć za każdym strzałem całe legowisko drgało, Tadzio nie wiedział czy zwierzę jest istotnie ciężko ranne, czy też tylko przed nim się ukryło. Na odgłos strzału przypadkiem przybiegli pracujący gdzieś w okolicy Chińczycy. Tadzio próbował ich namówić, aby wleźli na drzewo i skontrolowali czy orangutang jest zabity, czy nie. Gdyby był zabity, prosił, aby mu go zrzucono na dół. Chińczycy jednak prawdopodobnie bojąc się walki z silną małpą, w dodatku z pewnością rozwścieczoną, na drzewo wspiąć się nie chcieli. Na szczęście przyszło za nimi dwóch młodych Dyaków. Tadzio, który ledwie zaczynał mówić po malajsku a języka Dyaków nie znał, na migi wytłumaczył im czego żąda. Dwaj brązowi chłopcy stanęli pod drzewem i zadarłszy głowy zaczęli się przyglądać pniowi. Pień był gruby, zupełnie prosty, kora gładka, a najwyższa gałąź znajdowała się na wysokości 50—60 stóp. Mimo to Dyacy oświadczyli, że na drzewo to wspiąć się mogą i porozumiawszy się ze sobą przystąpili do pracy. Przedewszystkiem podeszli do rosnącej niedaleko grupy bambusów i ścięli jeden z największych pni. Pień ten pocięli na drobne kawałki, długości mniej więcej stopy, które porąbali na kołki, ostro zakończone na jednym końcu. Sporządziwszy z kawałka jakiegoś drzewa coś w rodzaju młota, wbili w drzewo jeden z kołków, poczem zawiesiwszy się na nim, próbowali czy dość silnie i głęboko jest wbity. Kiedy pokazało się, że kołek pod ich ciężarem się nie ugina, sporządzili odpowiednią ilość kołków tego samego rodzaju, potem jeden z nich wyciął znowu długą żerdź bambusową i z lianów wiszących niedaleko sporządził coś w rodzaju liny. Teraz wbili Dyakowie kołek na wysokości trzech stóp nad ziemią, przystawili do niego żerdź i przywiązali ją. Był to pierwszy szczebel drabiny. Na szczeblu tym stanął jeden z Dyaków i znowu w wysokości mniej więcej trzech stóp wbił w drzewo kołek, który również do żerdzi przywiązał. Tak zwolna a bez żadnego dla siebie niebezpieczeństwa budując równocześnie drabinę szedł wciąż w górę. Kiedy doszedł do końca żerdzi towarzysz jego podał mu drugą — tę Dyak przywiązał do pierwszej żerdzi i wyciągnąwszy znowu pęk związanych liną, zaostrzonych kołków bambusowych budował drabinę dalej, póki wreszcie nie dotarł do legowiska orangutanga. Tadzio z wielkiem zaciekawieniem przyglądał się temu sposobowi chodzenia na wysokie drzewa. I musiał w duchy przyznać, że jest on zmyślny, dowcipny i zupełnie prosty.
Ostrożnie rozchyliwszy liście i gałęzie mały zręczny Dyak zaglądnął do legowiska orangutanga. Zwierzę było martwe i po chwili ciemne jego ciało zleciało na ziemię. Przy pomocy Chińczyków, Tadzio zaniósł je swemu opiekunowi, który za tę rzadką zdobycz podziękował mu serdecznym uściskiem.
Naturalnie dokoła zabitego orangutana zebrała się cała gromada ludzi, przedewszystkiem Chińczyków, którzy patrzyli na niego, jak na smaczny kąsek, a także i Dyak. Stary wójt Dyaków, który mówił płynnie po malajsku, a całe życie spędził w okolicach zamieszkałych przez orangutangi, opowiadał:
— Niema zwierzęcia w dżungli tak mocnego, aby mogło zaczepić Miasa. Jest to jedyne zwierzę, które może zwycięsko walczyć nawet z krokodylem. Mias żyje głównie owocami, zwłaszcza duriany. I z tego powodu wyrządza wiele szkód, ponieważ lubi owoce przeważnie niedojrzałe, kwaśne i prawie gorzkie. Kiedy są dojrzałe, wyjada z nich tylko niektóre cząstki. Czasami zrywa owoc po owocu, nadgryza go zlekka i rzuca na ziemię. Kiedy w dżungli niema owoców Mias idzie nad rzeki, gdzie rosną korzonki, które on jada, albo też owoce dojrzewające tuż nad wodą. Krokodyl próbuje go czasem złapać, ale Mias rzuca się na niego i bije go rękami i nogami, szarpie go, aż go wreszcie zabije. Widziałem sam taką walkę i Mias zawsze wychodził z niej zwycięsko.
Drugi wójt Dyaków plemienia Ballow z nad rzeki Simunjon opowiadał:
— Mias niema w dżungli wrogów. Nie śmie go zaczepić żadne zwierzę prócz krokodyla i pytona. Krokodylowi Mias skacze na grzbiet, stoi na nim, otwiera mu paszczę i rozdziera aż po gardło. Jeśli pyton rzuci się na Miasa małpa chwyta go rękami, a potem gryzie i rozrywa na sztuki. Mias jest bardzo mocny — niema w dżungli zwierzęcia tak mocnego jak on.
Tadzio zupełnie nie dziwił się łakomstwu orangutanga na duriany. Z owocem tym zapoznał się dopiero na Borneo i z początku nawet zapachu jego znosić nie mógł. Ale później tak w nim zasmakował, że im więcej jadł tem więcej mu się jeść chciało.
Durian rośnie na wielkiem, wysokiem drzewie, kształtem ogólnym przypominającem wiąz, o korze znacznie gładszej i łuszczącej się. Sam owoc jest okrągły lub trochę owalny, wielkości dużego orzecha kokosowego, zielony i cały pokryty grubemi i mocnemi cierniami. Zewnętrzna kora jest tak gruba i mocna, że owoc padając z najwyższej nawet wysokości nigdy nie pęka. Otwierać można go tylko ostrym i mocnym nożem i z wielkim trudem. Wewnątrz owocu znajduje się pięć cząstek, atłasowo-białego koloru, a każda z nich wypełniona jest owalną masą właściwie miąższem biało-śmietanowej barwy, wśród którego znajdują się dwie lub trzy pestki wielkości orzechów. Ten miąższ jest właśnie jadalną częścią owocu, a jego smak i zapach są nieopisane. Porównać go można do tłustej, bitej śmietany, zmieszanej z migdałami. Równocześnie jednak jest w nim jakby posmak sera śmietankowego i sosu cybulowego, palonego sherry i innych jeszcze nieokreślonych części składowych. Owoc ten odznacza się niesłychaną delikatnością i działa odświeżająco, nie jest ani kwaśny, ani słodki, ani soczysty, ale zalet tych zupełnie nie potrzebuje, bo taki jaki jest, jest doskonały. Zjeść durian, to zupełnie nowe wrażenie, mogące samo przez się być celem podróży na Daleki Wschód. Jedną ma tylko wadę, że czuć go strasznie jakby gnijącą cebulą. Zapach ten był tak mocny i odrażający, iż w pierwszych dniach nasi wędrowcy durianu zupełnie nie mogli jeść. Później do woni tej przywykli.
Owoc dojrzały spada z drzewa sam. Jest wtenczas najlepszy, równocześnie zaś woń jego jest najmniej drażniąca. Niedojrzały służy znakomicie jako jarzyna, którą można gotować, aczkolwiek Dyakowie jedzą zielone duriany surowe. W dobrym sezonie owocowym soli się durian, poczem owoc może wytrzymać nawet i przez rok, aczkolwiek dla smaku Europejczyka staje się niemożliwym przez swój intenzywny zapach.
— Popatrz chłopcze — mówił pan Ciliński do swego młodego towarzysza — ten owoc bywa nieraz bardzo niebezpieczny. Wyobraź sobie co się stać może jeżeli taka kula najeżona cierniami a ciężka, padnie z wysokości kilkudziesięciu stóp. Jeśli spadnie robotnikowi na głowę, zabije go z pewnością, jeśli na grzbiet, to ciernie ciało mu poryją głęboko, a trzeba ci wiedzieć, iż rany wskutek tego odniesione dziwnie trudno się goją; mówię ci to po to, abyś uważał, jak pod temi drzewami przechodzisz. — A uśmiechnąwszy się dodał:
— Poeci i moraliści sądząc po naszych drzewach i owocach myśleli zawsze, że małe owoce rosną na wysokich drzewach i przez to krzywdy żadnej człowiekowi uczynić nie mogą, podczas gdy wielkie owoce jak melony, banany i dynie, muszą pełzać po ziemi. Stąd wyciągano wniosek, iż Bóg istotnie stworzył świat dla człowieka, z całą delikatnością broniąc go jako pana stworzenia od wszelkich możliwych nieprzyjemności. Tymczasem dwa największe i najcięższe owoce jak durian a także orzech brazylijski (Bertholettia) rosną na bardzo wysokich drzewach, a spadając z nich niespodzianie, kiedy są dojrzałe, często ranią lub zabijają pracujących w ich cieniu krajowców. Stąd dwa wnioski: przedewszystkiem nie uogólniać spostrzeżeń, uczynionych na podstawie obserwacji drobnej tylko części przyrody, a powtóre nie wyobrażać sobie, że drzewa i owoce, jak też i zwierzęta stworzone zostały tak, aby służyć przedewszystkiem wygodzie i pożytkowi zarozumiałego człowieka. Pamiętajże sobie o tem i miej się na ostrożności, a nie będziesz się potrzebował skarżyć na złośliwość przyrody.



W GŁĘBI BORNEO. — WŚRÓD POLUJĄCYCH
NA GŁOWY DYAKÓW.

— Z wielkim bagażem, mój chłopcze nigdzie daleko się nie dostaniesz, — tłumaczył pan profesor Ciliński. Strzelbę należy wziąć i amunicji też dość, aby nam po drodze nie zabrakło, ale pamiętaj sobie, co powiedział pewien wielki uczony: „Kto chce zajść daleko musi być lekki!“ Dlatego też my nie weźmiemy ze sobą dużo służby, a tylko tego Malajczyka, Bujona, który zna dialekt Dyaków okolicy Sadongu, gdzie są kopalnie węgla. Tu zostaniemy jeszcze parę dni, bo trzeba zakupić odpowiednią ilość owoców i jaj i trzeba ostatecznie załatwić się z Datu Bandarem, malajskim gubernatorem tego kraju. Chodź, pójdziemy do niego.
— Pan profesor tak jedzie do tych dzikich ludzi, jak gdyby to byli nasi podhalańscy górale — zauważył Tadzio. Ja się nie boję i wiem już, że po dżunglach można chodzić jak po krakowskich plantach, ale przecie niech się pan profesor zastanowi nad tem, że jedziemy do ucinaczy głów. Ja ze swoim sztucerem na taką bandę absolutnie nie wystarczę. Czy pan profesor koniecznie chce, żeby panu któryś z tych młodych początkujących fryzjerów ogolił swoim nożem nietylko szyję, ale nawet i głowę?
— To proszę ciebie jest taki zwyczaj krajowy, który ci młodzi ludzie stosują tylko wobec siebie — odpowiedział profesor. Bądź pewny, że nam się tam nic nie stanie. Nie traćmy czasu, chodźmy do Datu Bandara, bo inaczej nie będziemy mogli się stąd wydostać.
Datu Bandar mieszkał w dużym, dobrze zbudowanym domu, bardzo brudnym nazewnątrz i w środku. Przyjąwszy grzecznie gości z niezmiernem zainteresowaniem wypytywał ich o ich stosunek do budujących się właśnie w tych stronach kopalni węgla. Kiedy profesor zaznaczył, że te rzeczy nic go nie obchodzą, Datu Bandar zaczął z powątpiewaniem kręcić głową i widać było, że nie wierzy. Wogóle krajowcy nie wierzyli Europejczykom i nie mogli zrozumieć jaki cel mogły mieć wielkie wydatki, złączone z eksploatowaniem węgla. Nie mieściło im się w głowie, że tyle pieniędzy wydaje się na coś, co ma służyć tylko jako opał, bo pocóż dostawać opał z takim trudem i takim kosztem, skoro tyle na każdym kroku jest drzewa!
Widać było, że w tych stronach Europejczycy rzadko się pokazują, ponieważ kobiety na ich widok przeważnie uciekały do domu. Dwunastoletnia dziewczyna, która właśnie niosła z rzeki bambusowe naczynie pełne wody ujrzawszy dwóch białych, tak się zlękła, iż z okrzykiem przerażenia rzuciła na drogę swoje naczynie z wodą i skoczyła do rzeki. Płynęła pięknie i z wprawą, oglądając się od czasu do czasu, jak gdyby w przekonaniu, że straszni biali ludzie ścigają ją, a choć ani pan Ciliński ani jego młody towarzysz nie ruszyli się z miejsca, piszczała ze strachu. Stojący nad brzegiem w gromadkach młodzi parobcy i chłopcy zanosili się na ten widok od śmiechu.
Po dłuższych pertraktacjach pan Ciliński zdobył mniejszą łódź, na której umieścił część swego bagażu, zaś resztę odesłał; rzeka, którą powędrowali w głąb lądu stała się z powodu wylewu tak gwałtowna i rwąca, że cięższą łodzią podróżować po niej nie można było. Nastały dni żmudnej, lecz zajmującej podróży. Widok po obu brzegach rzeki był dość monotonny, ponieważ po obu stronach ciągnęły się szerokie i błotniste pola ryżowe, a tylko tu i ówdzie małe, pokryte liśćmi palmowemi chaty przerywały niemalownicze linje błotnistych wybrzeży, porosłych wysoką trawą lub też obramowanych wierzchołkami lasów, ciągnących się za uprawnemi polami. W krótkim czasie jednak łódź minęła granice wszelkiej kultury i wjechała między przecudne lasy dziewicze, wstępujące aż ku brzegom rzeki, z olbrzymiemi palmami i lianami, szlachetnemi wysokiemi drzewami, zaroślami i paprociami. Brzegi rzeki były wciąż jeszcze zalane wodą, tak że trudno było znaleźć miejsce, na którem możnaby zanocować. Podróżni nasi spali, gdzie mogli a niejednokrotnie przepędzali noc w łodzi.
Wreszcie po dłuższej podróży wyprawa dotarła do miejscowości Tabokan, pierwszej wsi Dyaków zamieszkujących wzgórza. Kiedy podróżni wylądowali, zastali na otwartej przestrzeni między wsią a rzeką około 20 chłopców, zabawiających się jakąś grą towarzyską. Ich ozdoby z różnokolorowych guzików i drutu mosiężnego, ich pstre chusty i suknie iskrzyły się w powietrzu tak, że biegający po polu chłopcy podobni byli do różnobarwnych motyli. Zawsze uśmiechnięty i uprzejmy przewodnik Malajczyk Bujon przywołał chłopców do siebie i zażądał od nich, aby zanieśli bagaże podróżnych do domu gminnego. Jest to budynek znajdujący się w każdej wsi, a służący jako mieszkanie dla cudzoziemców, miejsce handlu, sypialnia dla nieżonatych chłopców i sala posiedzeń. Zwykle zbudowany jest na wysokich palach, ma w środku duże ognisko, a w dachu dokoła dużo okienek. W budynku takim przewiewnym i czystym mieszka się stale wygodnie, choć jest się wciąż na oczach ludzi. Ale pan Ciliński nie był bynajmniej samotnikiem lecz przeciwnie szukał właśnie znajomości i choćby przez tłumacza chętnie wdawał się w rozmowy. Pokrzepiwszy się czemś nieczemś przeszedł się po wsi, a potem wraz z Tadziem wrócił do domu gminnego, gdzie już poszukiwały go tłumy młodych mężczyzn i chłopców, którzy chcieli się przyjrzeć białemu człowiekowi. Byli to wszystko bardzo mili, młodzi ludzie i pan Ciliński wprost rozpływał się nad prostotą i elegancją ich stroju. Ubrani byli wszyscy w długie „chawat“ t. j. suknię składającą się z dwóch fartuchów zwisających z przodu i z tyłu. Suknia ta jest przeważnie błękitna, obramowana u dołu szerokiemi pasami czerwonej, błękitnej i białej barwy. Niektórzy mieli na głowie jakby ręczniki zawiązane nakształt turbana, albo czerwone z cienkiemi złotemi paskami, albo też trójbarwne jak obramowanie chawatów. Szerokie, wycięte nakształt półksiężyców mosiężne kolczyki, ciężkie naszyjniki z białych lub czarnych guzików, dziesiątki naramienników i nagolenników mosiężnych, dzwoniących za każdym ruchem, albo też branzolety z białych muszli, pięknie odbijały od ciemnej skóry i od czarnych włosów. Każdy Dyak miał u pasa puszkę, w której mieściło się wszystko, co było potrzebne do żucia betelu, a oprócz tego długi, cienki nóż w bambusowej pochwie.
Pan Ciliński do późnego wieczora zabawiał się wesoło z tymi młodymi dzikusami, pilnie i uważnie studjując i podziwiając ich gry. Kiedy nareszcie nastała pora spoczynku, bez najmniejszego lęku położył się spać w dużej sali domu gminnego, nie zważając na to, że nad jego dachem sterczało około 12 poczerniałych od słońca, nabitych na żerdzie uciętych, schnących czaszek ludzkich.
Na drugi dzień wieczorem zjawił się w gmachu gminnym Orang-Kaya czyli bogaty człowiek, co w języku malajskim oznacza zwykle wójta wsi. Przyszedł on z małym sztabem starszych mieszkańców wsi i rozpoczął poważną a uroczystą rozmowę, której tematem było dostarczenie wioślarzy do dalszej podróży. Rozmowa nie dała zbyt dodatnich rezultatów, czuło się, że Orang-Kaya coś kręci, ale pan Ciliński bynajmniej się tem nie denerwował, przeciwnie po rozmowie z wójtem zaprosił do domu gminnego młodych chłopców, prosząc ich, aby się przy nim bawili lub tańczyli według przyjętych we wsi zwyczajów. Chłopcy po krótkiem wahaniu uczynili zadość jego prośbie. Przedewszystkiem zaczęli od zapasów. Mianowicie dwóch chłopców siadało naprzeciwko siebie i oparłszy stopę o stopę chwytało obu rękami gruby kij. Każdy z nich starał się przechylić jak najbardziej wstecz, aby w ten sposób podnieść swego przeciwnika z ziemi czy to siłą, czy też nagłym ruchem. Jeden z przyglądających się zapasom z starszych mężczyzn, chwycił również za kij, chcąc wypróbować sił dwóch czy trzech chłopców naraz. Różne były zabawy, a widziało się z tego wszystkiego, że ci rzekomo dzicy Dyakowie nieledwie namiętnie oddają się sportom, niejednokrotnie nawet nieznanym w Europie, a przyczyniającym się w znacznym stopniu do wyrobienia siły i zręczności. Pan Ciliński przyglądał się im z zachwytem, a nawet namówił Tadzia, aby w tych zabawach popróbował swych sił. Chłopak był niewątpliwie silny, jednakże brakowało mu tej zręczności i żywości ruchów, jaką odznaczali się nadzwyczajnie wytrenowani młodzi Dyakowie. Jednakże, aczkolwiek ten i ów ciężką miał z nim robotę, a niektórzy zostali pokonani, żaden z nich nie miał do niego żalu, lecz przeciwnie poklepywali go po ramionach, jakby wyrażając podziw dla jego siły i zręczności.
Po dłuższych pertraktacjach udało się wreszcie wydostać od Orang Kayi odpowiednią łódź, długą na trzydzieści stóp, a ledwo na 28 cali głęboką. Charakter rzeki zmienił się nagle. Dotychczas rzeka była wprawdzie rwąca, ale głęboka, o gładkiej powierzchni i płynąca między płaskiemi brzegami. Teraz wybrzeża jej były pokryte bardzo pięknie zabarwionym żwirem, zaś łożysko kamieniste, a nawet skaliste przypominało strumień, pełen progów i wirów. Wiosłować nie można było, ale Dyakowie zapomocą żerdzi bambusowych kierowali łodzią z wielką zręcznością, nie tracąc równowagi na tak wąskiej i niepewnej łódce, mimo iż przez czas cały stali a nawet biegali po jej wąskich krawędziach. Czas był cudowny, a zuchwałe ruchy mężczyzn, szum rwącej wody, szerokie i urozmaicone dekoracje zieleni, którą oba brzegi były ozdobione, sprawiały wrażenie bardzo miłe a nawet podniecające.
Bez strachu już podróżni wysiedli nad wieczorem w pewnej wsi, gdzie natychmiast zaproszono ich do domu gminnego. Tam już czekał na cudzoziemców tłum mężczyzn, kobiet i dzieci, a kiedy biali przybyli i zaczęli się rozgospodarowywać, przez jakie pół godziny mieli wrażenie, że są czemś w rodzaju dzikich zwierząt, podziwianych po raz pierwszy przez ciekawą publiczność. Tadzio zauważył, że wszyscy mieli tu mnóstwo mosiężnych naramienników. Ramiona kobiet były niemi zupełnie pokryte, zaś niektóre modnisie, dźwigały na nogach całe stosy mosiężnych bransolet od kostek aż po kolana, tak że nóg ich z pod nich zupełnie widać nie było. Kobiety miały na głowach stożkowate jakieś kapelusze, bez kres, zrobione z różnobarwnych guzików, związanych zapomocą nici sporządzanych z trzciny wodnej, wcale fantastycznie, ale jednakże malowniczo.
Ponieważ dość jeszcze czasu było do wieczerzy pan Ciliński zawsze ciekawy i na wszystko zwracający uwagę wziął ze sobą Tadzia i wyszedł się przejść poza wieś. Okolica była piękna, trochę pagórkowata a ku południowi górzysta. Wszystko dokoła zajęte było pod uprawę ryżu. Zachwycony pięknemi widokami i spokojnem popołudniem pogodnem a ciepłem, pan Ciliński wyciągnął notatnik i pobieżnemi szkicami notował ciekawsze widoki, ku wielkiemu ździwieniu młodych Dyaków, którzy oczywiście całemi grupami szli za nim. Kiedy wrócił do domu gminnego, czekał tam już na niego olbrzymi tłum — prawdopodobnie wszyscy mieszkańcy wsi. Mniej przyjemną rzeczą było jeść w kole setek widzów, którzy z wielkiem zaciekawieniem obserwowali każdy ruch i krytykowali każdą sobie nieznaną rzecz.
— Jak Boga kocham, jemy tu jak dwa lwy w menażerji! — oburzył się Tadzio.
— Nic sobie z tego chłopcze nie rób — odpowiedział mu jak zwykle pogodny profesor. Nic się przecie złego nie dzieje. A nie można się dziwić, że ludzie, którzy się nie znają przyglądają się sobie uważnie, po nas prawdopodobnie na białych tak się już gapić nie będą.
— Mała pociecha — mruknął niezadowolony Tadzio.
Po wieczerzy profesor poprosił chłopców, aby mu pokazali swe ulubione gry i zabawy. Ponieważ jednakże mieszkańcy wsi patrzyli na białych trochę niedowierzająco i nieufnie i nikt, jak się zdawało, nie miał do zabawy ochoty, przeto poczciwy pan profesor, przypomniawszy sobie kilka sztuczek ze swej młodości, sam pokazał im prymitywne obrazki cieniste, zapomocą złożonych odpowiednio rąk. Dyakom bardzo się to podobało, a zwłaszcza sylwetka cienista psa jedzącego wywołała powszechny zachwyt.
Łódki, które Orang Kaya tej wsi dał podróżnym do rozporządzenia były tak małe, iż nie można było wziąć ze sobą nic więcej prócz odrobiny bielizny i ubrania, strzelb i paru przyrządów do gotowania najniezbędniejszych, bez których nie można się było obejść. Brzegi były tu już łupkowe, czasami krystaliczne, a przeważnie zupełnie pionowe. Od czasu do czasu po lewej i po prawej stronie widać było pojedyncze góry wapienne, z białemi szczytami, świecącemi silnie w słońcu i odbijającemi pięknie od przepysznej roślinności, która je zewsząd otaczała. Łożysko rzeki było z masy żwiru przeważnie czystego, białego kwarcu, z wielką obfitością agatu, skutkiem czego żwir ten mienił się różnemi pięknemi barwami. Podróżowało się miło rzeką rwącą i bystrą wśród nieznanych wybrzeży i nieznanych lasów. Wieczorem trzeba było znowu wylądować. Zjawił się oczywiście Orang Kaya w stroju paradnym, — mianowicie w aksamitnej kurtce, ale bez spodni i zaprosił podróżnych do swego domu, gdzie wyznaczył im miejsca pod baldachimem z białej bawełny i pstrych, różnobarwnych ręczników. Wielka weranda pełna była zaciekawionych krajowców, a Orang Kaya ofiarował gościom wielkie półmiski pełne ryżu i gotowanych albo też surowych jaj. Następnie jakiś staruszek w pstrem ubraniu i obwieszony świecidłami usiadłszy na ziemi wygłosił długą modlitwę, czy też inwokację, rzucając dokoła siebie ryż, który czerpał z naczynia trzymanego w lewej ręce. Równocześnie kilku młodych ludzi z niesłychaną zawziętością biło w wielkie gongi, a niektórzy na cześć gości strzelali z karabinów. Podano też wino ryżowe, bardzo kwaśne, ale nie pozbawione miłego zapachu i smaku. Rozochocony pan Ciliński poprosił swych gospodarzy, aby mu pokazali tańce krajowe. Prośbie jego uczyniono zadość, ale tańce nie były bynajmniej zajmujące, mężczyźni tańczyli przebrani za kobiety, podczas gdy dziewczęta kręciły się w kole tak sztywnie i śmiesznie jak to tylko było możliwe. Równocześnie kilku młodych ludzi bezustannie łomotało w sześć czy ośm wielkich gongów chińskich. Z tego powstał tak przerażający huk, że pan Ciliński nie mógł już dłużej wytrzymać i uciekł wraz z Tadziem do okrągłego domu gminnego, gdzie zasnął spokojnie, nie zważając na pół tuzina uwędzonych czaszek, jakie nad nim sterczały.
Rzeka była dalej tak płytka, że trudno było podróżować łodzią, wobec czego pan Ciliński ruszył w dalszą drogę piechotą. Jednakże ta podróż była mniej zajmująca, ponieważ ścieżka prowadziła głównie przez gęste bambusowe zarośla. Dyakowie mają zwykle dwa żniwa: jedno ryżowe, a następnie zbierają trzcinę cukrową, kukurudzę i jarzyny, poczem grunt leży odłogiem 8—10 lat i tak zarasta bambusami i krzakami, że gąszcz zupełnie zasklepia ścieżki i uniemożliwia przyjrzenie się krajowi.
Po kilku dniach podróży pan Ciliński dotarł wraz z Tadziem do pewnej dużej wsi, zbudowanej pomiędzy dwoma strumieniami, ale tak otoczonej zewsząd drzewami owocowemi, że prawie jej widać nie było. Dom gminny był obszerny, czysty i wygodny, a mieszkańcy wsi bardzo grzeczni. Kobiety i dzieci nie widziały tu jeszcze białego człowieka i nie chciały wierzyć, aby ciało jego było istotnie tak białe jak twarz. Prosiły zatem pana Cilińskiego a przedewszystkiem Tadzia, aby im pokazał ramiona lub nogi. Szanowny pan profesor Ciliński z całą gotowością zawinął spodnie aż po kolana. Jednakże widok jego żółtych nóg niezbyt przekonał ciekawe kobiety. Zato Tadzio zaimponował im najzupełniej. Ramiona miał jak z mleka.
Wioślarze, jakich tu panu Cilińskiemu dano, nie odznaczali się wielką zręcznością. Dyakowie zamieszkujący te okolice, położone nad rzekami, nie byli wioślarzami, ponieważ dopiero od niedawna zeszli w te strony z gór i uważali się wciąż jeszcze za górali. Robili dobre ścieżki, budowali mosty i uprawiali ziemię w górach, co nadawało okolicom znacznie weselszy wygląd. Strony te były niewątpliwie bardziej cywilizowane, aniżeli kraje, w których ludzie jako jedyne drogi uznają rzeki i żyją wyłącznie nad ich brzegami.
Mimo to udało się wreszcie panu Cilińskiemu namówić trzech Dyaków, którzy zobowiązali się powieźć go dalej. Jednakże na pierwszy rzut oka można było zauważyć, że niezbyt pewnie czują się na łodziach. Łódź wciąż wzlatywała na skały to znów zanurzała się w wodzie, przepływając przez progi, a wioślarze, którzy nią kierowali nieledwie tracili przytomność. Było już tak źle, że o mało wszyscy nie potonęli. Ma szczęście kilku kupców malajskich, którzy płynęli tuż za nimi, widząc niezręczność Dyaków przysłało na pomoc swoich dwóch wioślarzy, którzy wkrótce wybawili pana Cilińskiego z niewątpliwego kłopotu. Okolica była nadzwyczajnie malownicza. Ponieważ po obu stronach brzegi były płaskie, zajęte pod uprawę ryżu, skutkiem tego widać było dobrze głąb kraju. Tu i ówdzie wśród drzew zwisających nad brzegami rzeki pobudowano małe stodoły, a nierzadko widziało się też bambusowe mosty, zawieszone na konarach i przerzucone przez rwący nurt rzeki. Dalej znowu wznosiły się białe góry wapienne o fantastycznych kształtach i lśniących szczytach udekorowanych festonami przepysznej zielonej roślinności. Brzegi rzeki po obu stronach gęsto były zarosłe drzewami owocowemi, które stanowią większą część pożywienia Dyaków. Rosły tu obficie mangusty, lansad, rambutan i blimbing, niemniej obfity był też durian.
Domy Dyaków budowane były wszystkie na wysokich palach, nieraz długie na 200 lub 300 stóp a na 40 do 50 stóp szerokie. Podróżni zachodzili do nich często i nie mogli się nadziwić ich prymitywności, ale i czystości zarazem. Podłoga była zwykle z płyt ścinanych z szerokich pni bambusowych, tak że każda taka płyta była prawie płaska i szeroka na trzy cale. O ile płyty te były dobrze zrobione, świetnie się po nich chodziło boso, ponieważ okrągława powierzchnia ich była bardzo gładka i mile działała na podeszwę, a równocześnie dawała silną podstawę. Co więcej na podłodze tej niezmiernie elastycznej a do pewnego stopnia zaokrąglonej świetnie spało się na matach, znacznie lepiej niż na twardej i gładkiej podłodze.
— Widzisz Tadziu, co znaczy bambus dla ludzi mieszkających w tych krajach. O ile łatwiej ściąć go, aniżeli palmę lub inne drzewo, które w dodatku trzeba jeszcze potem wygładzać, czego ludzie nie mający dobrych narzędzi nigdy dostatecznie zrobić nie mogą — tłumaczył pan profesor swemu młodemu towarzyszowi. Oni pracują tylko siekierą i nożem, wyobraź-że sobie, ile tygodni zajęłoby im ścinanie zapomocą tych prymitywnych narzędzi starszych i większych drzew. Tymczasem bambus, który jest tak łatwy co ścięcia, stanowi dla nich najlepszy do użycia i wszechstronny materjał. Widzisz, brukują nim swoje ścieżki, robią z niego kunsztowne mosty.
— Dziękuję panu za taki most! — skrzywił się Tadzio. Mucha albo pająk może po nim przejść chyba, ale nie człowiek. Jakżeż można iść po takiem rusztowaniu, przez które właściwie prowadzi tylko jedna belka bambusowa, a poręcz jest taka, że się na niej nawet oprzeć nie można.
— Im to jednak wystarcza i nawet, jak widziałeś, ludzie obładowani chodzą przez te mosty bezpiecznie. Spójrz, we wszystkich stromych miejscach, prowadzących ku rzece, masz z porobionych bambusów doskonałe schody. Przypomnij sobie, sam mi opowiadałeś, jak Dyakowie wbijali szczeble w drzewo, robili sobie drabinę, po której mogli z łatwością wejść nawet na wysoki szczyt drzewa. Posługują się tym sposobem także przy podbieraniu miodu pszczołom, których ule na Borneo, znajdują się przeważnie pod gałęziami drzewa zwanego tappan, olbrzyma o pniu cylindrycznym, wznoszącym się niejednokrotnie na wysokość 100 stóp bez gałęzi. Tak samo durian, który ci tak smakuje rośnie, przeważnie na wysokości przynajmniej 30—50 stóp. Jakżeż by się Dyakowie mogli obejść bez tych improwizowanych drabin z kołków bambusowych. Zewnętrzna kora bambusów pocięta na drobne kawałki jest najlepszym materjałem do robienia koszyków; kojce, klatki na ptaki, dalej kosze na ryby, wszystko to robi się właśnie z tych włókien bambusowych. Sam widzisz, każdy prawie dom Dyaka zaopatrzony jest w wodociąg, sporządzony z rynien, z pni bambusowych. Niedość na tem, podłużne pnie bambusowe służą Dyakom jako kadzie na wodę i w każdym domu mają ich conajmniej pół tuzina. Są czyste, lekkie, łatwe do podniesienia i pod wielu względami przewyższają naczynia gliniane. Dyakowie sporządzają z bambusów także doskonałe garnki, w których gotują jarzynę i ryż, a których używają przeważnie podczas podróży. W tych naczyniach przechowuje się także solone owoce lub ryby, cukier, ocet i miód. W małych pudełeczkach, ładnie rzeźbionych i malowanych Dyak nosi wszystkie swe przyrządy potrzebne do żucia betelu, a jego cienki, długi nóż jest również w pochwie z bambusu. Tak samo fajki robią sobie z tegoż drzewa. I wogóle bez niego żyć by nie mogli.
Rozumie się, że pan profesor Ciliński przedsiębiorąc bezustanne reidy po okolicy znalazł sobie miejscowość, która tyle przedstawiała dla niego ponęt, iż się w niej osiedlił. Kwiatów było tam mało, jak zwykle w lasach podzwrotnikowych. Rzadko kiedy szanowny uczony mógł znaleźć coś co go cieszyło. Naogół lasy złożone były z kolosalnych bataljonów olbrzymich drzew, o pniach cylindrycznych, mchem i lianami porosłych. Czasami spotykało się dziwaczne i niewidziane gdzie indziej drzewo zwane waringin, które wydaje z bocznych gałęzi korzenie powietrzne, zwisające ku ziemi, jak cienkie sznurki. Korzenie te ledwo dotkną ziemi natychmiast zapuszczają się w glebę, a od tej podstawy zaczyna ku górze iść prąd soków odżywczych. Korzeń rośnie, grubieje, tężeje i staje się słupem podpierającym konary. W ten sposób z wielu gałęzi tworzy się coś w rodzaju palisady z podpór bocznych, często tak silnych i grubych jak sam pień. Trafić się może nawet, że właściwy pień zaniknie, zgnije, rozpadnie się a mimo to szeroka i rozłożysta korona utrzymuje się na bocznych podporach. Drzewo to uważane jest przez krajowców za święte i twierdzą, że ktoby je ściął musi ten grzech śmiercią przypłacić.
Profesor Ciliński kazał sobie w pewnej miejscowości wybudować dom z werandą, z której widać było w dali cały łańcuch górski, porosły gęstym lasem. Wieczorem, kiedy profesor zapalał lampę zlatywało się ku światłu mnóstwo ciem i nocnych owadów. Czasami przylatywało ledwie parę owadów, czasem znów wirowały w powietrzu całe chmury i obłoki tych właśnie stworzeń. Wtenczas profesor był zupełnie szczęśliwy.
— Nie śpię wprawdzie nieraz całą noc — mówił do Tadzia — ale to się mój bracie doskonale opłaca. Czasami uda mi się dobrej nocy złapać 100—250 ciem i owadów, reprezentujących w dwóch trzecich zupełnie nowe i nieznane mi gatunki.
Niektóre okazy łapał profesor na ścianie lub na stole. Za innemi biegał po werandzie, a nawet wdrapywał się na dach, skutkiem czego i Tadzio spać nie mogąc z powodu hałasu, przyłączał się do polowania.
Jak długo to wszystko trwało nie wiedzieli. Profesor notował wprawdzie daty w swym dzienniku, ale zdawało się, że zupełnie nie liczy się z czasem. Tadzio zaś tak był zajęty nowemi i nieznanemi sobie rzeczami, łapaniem motyli, owadów i polowaniem, że zupełnie nie zdawał sobie sprawy z tego, jak długo żyje już w tych egzotycznych krajach.
Zato zapoznał się bardzo dobrze z Dyakami i ze zdziwieniem zauważył, że ludzie ci uważani powszechnie za dzikusów, pod wielu względami stali jeśli nie wyżej, to przynajmniej na równi z ludami cywilizowanemi.
— Co się tyczy charakteru, moralności i zdolności umysłowych — tłumaczył profesor — to Dyakowie stoją znacznie wyżej od Malajczyków. Ponieważ to są ludzie prości i uczciwi, skutkiem tego padają nieustannie ofiarą kupców malajskich i chińskich, którzy ich łupią bez miłosierdzia. Są znacznie żywsi od Malajczyków, bardziej rozmowni, nie tak skryci i nie tak podejrzliwi, jak Malajczycy. Skutkiem tego w ich towarzystwie miło się czas spędza. Malajczycy są leniwi, a chłopcy zupełnie nie zajmują się sportem, który, jak widzisz, jest ulubioną zabawą młodych Dyaczków. Kiedy wrócisz do kraju, powiedz o tem swoim kolegom. Nawet dzicy ludzie rozumieją co to sport i że gimnastyka i ruch na świeżem powietrzu są niezbędnie do życia potrzebne. Sam mogłeś się przekonać: Pokazywałem im różne gry i zabawy europejskie, a oni nietylko znają je, ale nawet mają swe własne, ciekawe tych gier odmiany. Dowodzi to, że lud ten zdolny jest do pewnej cywilizacji, albowiem człowiek, który podejmuje się pewnego wysiłku fizycznego bezinteresownie, nie dla zarobku nie jest już dziki. Mówią, że to są piraci i dzikusy polujący na głowy ludzkie. Co się tego ostatniego tyczy, to wątpliwości najmniejszej nie ulega, że jest to zwyczaj bardzo barbarzyński i okrutny. Pochodzi on poprostu z rywalizacji wsi między sobą. To samo jednakże jest i u nas i wiesz bardzo dobrze o tem, że parobcy z dwóch sąsiadujących ze sobą wsi, nie myślą o niczem innem, jak tylko o tem, aby sobie kunsztownie u kopców granicznych głowę rozbić. Żeby jednak Dyacy byli piratami, to absolutnie nieprawda, ponieważ to są górale. Sam widziałeś, że źle wiosłują.
O uczciwości Dyaków Tadzio sam się przekonał. Cała okolica zarośnięta była gęstemi drzewami owocowemi. Zdarzyło się raz podczas jakiejś wycieczki, że pan Ciliński, który właściwie był wegetarjaninem poprosił towarzyszącego mu Dyaka o zerwanie duriana z pięknego, rosnącego tuż przy ścieżce drzewa. Dyak odmówił, usprawiedliwiając się, że owocu zerwać nie może, ponieważ właściciel drzewa jest nieobecny.
— Słyszałeś ty coś podobnego? — chłopcze? — zdumiał się profesor. Myślałby kto, że to są drzewa bezpańskie, a tymczasem każde z nich ma swojego właściciela. I popatrz się ten Dyak bez pozwolenia jednego owocu nawet nie zerwie.
Tadzio wybuchnął śmiechem.
— Nikt by temu u nas w Sanoku nie uwierzył. U nas w sadzie, kiedy ja jeszcze byłem małym chłopcem, a ojca w domu nie było, to kradli nietylko w nocy, ale nawet i w dzień. Matka wychodziła do ogrodu i krzyczała na chłopców, ale oni się z niej śmiali. A jakby co któremu z nich zrobić, toby potem w nocy z gościńca okna porozbijali, lub rzucaliby przez parkan kamieniami. Niechże mi pan profesor powie: czy ci dzicy ludzie są naprawdę dzicy, czy też nam tylko się zdaje, że my jesteśmy cywilizowani?
Pomimo, że dom stał stale otworem nikt nigdy z niego nic nie ukradł. Profesor zużywał przy swej robocie dużo papieru i nieraz walały się po werandzie rozmaite świstki. Jeśli który z Dyaków chciał wziąć taki świstek, zawsze się pytał o pozwolenie. Nigdy nie było widać wśród nich człowieka pijanego lub, nieumiarkowanego w jedzeniu. Ci rzekomo dzicy ludzie byli bardzo grzeczni i uprzejmi i żyło się wśród nich zupełnie spokojnie i bezpiecznie.



BALI I LOMBOCK.

Dom był bardzo mały, ale zato na wysokich palach z werandą, z której rozciągał się przecudny widok na okolicę. Jednakże ciasno w nim było. Jeden jedyny, malutki pokoik, jaki panu Cilińskiemu odstąpiono musiał służyć jako jadalnia, sypialnia i pracownia, jako skład na upolowane zwierzęta, ptaki, owady, motyle, a zarazem jako sala sekcji. Nie było w nim ani stołu, ani krzeseł, ani półek, ani wogóle żadnych sprzętów. Ściany roiły się od mrówek, a psy, koty i kury wchodziły do pokoju, kiedy im się podobało. Równocześnie był to także salon pana Cilińskiego, czyli raczej sala przyjęć, zawsze pełna gości, ciekawych i chętne przyglądających się robocie. Głównym sprzętem była wielka skrzynia, która służyła jako stół, jako krzesło, na którem trzeba było zdejmować skórę z ptaków, jako półka do suszenia tych skór, a zarazem jako stół sekcyjny. Aby zabezpieczyć się jakoś od mrówek, profesor z wielką trudnością pożyczył starą ławkę, której cztery nogi wstawił w wielkie, napełnione wodą skorupy orzechów kokosowych. Rozumie się, że w takich warunkach, jeśli nowa jakaś zdobycz przybyła, trzeba było przedewszystkiem myśleć o tem, co już można ze skrzyni na bok odłożyć. Ponieważ skóry schną przez dłuższy czas, a podczas tego wydzielają z siebie bardzo nieprzyjemną woń, nie było nic dziwnego, iż mrówki, muchy, psy, koty, szczury i inne stworzenia specjalnie łakome na padlinę bezustanku pokój atakowały.
— Dopiero teraz zrozumiesz mój bracie — tłumaczył pan Ciliński swemu młodemu towarzyszowi — na jakie cierpienia i trudności naraża się uczony, nie mający dostatecznych środków i zmuszony do oszczędności. Byłoby bardzo pożyteczną rzeczą zakonserwować szkielety różnych ptaków, zwierząt, płazów lub ryb w spirytusie. Dalej cenne byłyby też skóry większych zwierząt, należałoby też przywieźć może zasługujące na uwagę owoce, wkońcu najciekawsze wyroby rzemieślników i przedmioty handlu. Jest to jednak niemożliwe, z tego powodu, że musiałbym chyba prowadzić za sobą całe karawany.
— E, bo pan profesor toby zaraz chciał wszystkie wyspy Malajskie zawieźć do krakowskiego muzeum!
— Wyspy, jak wyspy, ale sam zrozumiesz, że nasi ludzie nieco więcej w krajach widują. Wszystko warto wiedzieć! Cóż zrobić, trzeba się ograniczyć i poprzestać tylko na najniezbędniejszych zbiorach.
Do wypychania skór używany był najęty do tego specjalnie Portugalczyk Manuel. Był to młody człowiek, który urodził się w tych stronach i znakomicie mówił kilku malajskimi dialektami. Żyjąc wciąż z krajowcami, choć sam chrześcijanin, przywykł do wyrażenia się ich zdaniami i mówił zupełnie jak Mahometanin. Pracował zwykle otoczony całym tłumem Malajczyków i Sassaków, jak nazywają się mieszkańcy Lombocków. Obecność tylu widzów nie przeszkadzała im, przeciwnie, Manuel podczas pracy rozmawiał chętnie i przeważnie wykładał Malajczykom różne prawdy, niby jakiś nauczyciel.
— Allah był dziś na nas wielce łaskaw — mówił i dał nam kilka bardzo pięknych ptaków. Bez jego woli niczego wskórać nie można.
Na to odpowiadał któryś z Malajczyków: — To się rozumie samo przez się, ptaki są zupełnie jak ludzie. Mają wyznaczony sobie dzień śmierci. Kiedy ten dzień nadejdzie, nic ich nie może uratować, lecz jeśli nie, nikt ich nie zabije.
Zrywał się oczywiście ogólny pochwalny szept i okrzyki:
— Butul! Butul! (słusznie! słusznie!)
Wówczas Manuel rozpoczynał jakąś nieskończoną historję o swem polowaniu i fatalnych „pudłach“. Uganiał się za jakimś ptakiem przez cały dzień. Trzy razy strzelał do niego i nie mógł go trafić.
— O, nic w tem dziwnego — odzywał się znowu któryś Malajczyk. — Czas jego nie przyszedł i dlatego nie mogliście go trafić.
Podczas tych nieskończonych rozmów przy pracy zapoznał się Tadzio, który zwolna zaczynał już dialekt Dyaków rozumieć z niektóremi przesądami, zabobonami i legendami Sassaków. Twierdzili oni, że w ich stronach niektórzy ludzie zmieniają się w krokodyle, a to w tym celu aby móc bezkarnie pożreć swych nieprzyjaciół. Było dużo takich różnych legend i zabobonów. Ale ku wielkiemu zdziwieniu profesora w tych stronach nie wierzono zupełnie w duchy.
— Duchów u nas niema zupełnie — opowiadał raz pewien krajowiec.
— Jakże to — pytał zdziwiony Manuel.
— Widzicie, gdzie indziej w innych krajach na Zachód, na Jawie, jeśli człowiek umrze, lub zostanie zabity, to nie można w nocy przejść koło niego, bo słyszy się rozmaite okrzyki i odgłosy duchów, dokoła zwłok zgromadzonych. Tu dużo ludzi ginie gwałtowną śmiercią, a ciała ich leżą niepogrzebane na polach lub też przy gościńcu. Jednakże można koło nich w nocy przechodzić spokojnie i nigdy duchów się nie spotyka.
Jednakże pewnego dnia Manuel wraz z kilku Malajczykami przyszedł do pana Cilińskiego i poważnie zaczął mu wykładać, aby się z domu nie ruszał, bo grozi wszystkim wielkie niebezpieczeństwo.
— Cóż się takiego stało, pytał zdziwiony i zaniepokojony profesor.
Malajczycy tak zwykle skryci i nieszczerzy nie odpowiedzieli odrazu, ale zaczęli coś opowiadać o kryszach, zarzynaniu ludzi, ucinaniu głów i t. p.
— Ależ powiedzcie mi wyraźnie co się takiego stało — pytał w dalszym ciągu profesor.
— Sprawa jest bardzo nieprzyjemna — odpowiedział stary Malajczyk. Nasz radża przysłał swych ludzi do wsi, żądając aby mu dano pewną ilość głów, które chce ofiarować w swej świątyni aby zabezpieczyć krajowi urodzaj ryżu.
— To przecie jest niemożliwe! — oburzył się profesor — wasz radża nigdy w świecie czegoś podobnego by nie zrobił.
Mimo, że profesor opowiadaniom Malajczyków nie wierzył, Manuel prawie, że się z domu nie ruszał. Pan Ciliński pozostawił go przy pracy, sam jednakże wraz z Tadziem, ku wielkiemu zdziwieniu Malajczyków chodził jak zwykle do lasu i na polowanie. Nic się im nigdy nie stało. Jednakowoż czasami mieli istotnie wrażenie, że niebezpieczeństwo jakieś nietylko im grozi, ale nawet krąży już dokoła nich i zbliża się coraz bardziej. Z każdym dniem opowiadano sobie coraz to straszniejsze historje, a trwoga wśród mieszkańców wsi bezustannie wzrastała. Wreszcie pokazało się kto był przyczyną tego popłochu. Pewnego dnia pojawił się we wsi amerykański marynarz, który uciekł ze statku i piechotą, bezbronny szedł na drugą stronę rzeki. Rozumie się samo przez się, że nikomu nic złego nie zrobił i że w dobrze zrozumianym własnym interesie wystrzegał się wszelkich czynów gwałtownych — sam jeden wśród setek tysięcy krajowców. Przyjmowano go wszędzie bardzo gościnnie, bezpłatnie go żywiono i chętnie przyjmowano go na nocleg. Jednakowoż uważano go za człowieka bardzo niebezpiecznego.
— I czegoż wy się boicie? — ruszał ramionami profesor? Cóż wam ten biedak zrobić może?
— Niedobry człowiek — uciekł ze swego statku — ani słowa nie można mu wierzyć — odpowiadali Malajczycy, kręcąc z niedowierzaniem głowami.
Pewnego wieczoru kiedy tak wszyscy trzej, zajęci pracą, siedzieli w dusznym pokoju zauważyli coś w rodzaju jak gdyby grzmotu, a równocześnie dom zadrżał zlekka. Właśnie przyglądał się robocie wójt gminy, a zarazem i gospodarz pana Cilińskiego Inchi Daud (Pan Dawid).
— Co to takiego? — spytał pan Ciliński.
— Trzęsienie ziemi — spokojnie odpowiedział gospodarz. — Zdarza się to u nas bardzo często, ale niewiele sobie z tego robimy. Jak widzicie domy nasze są bardzo lekkie.
Całemi dniami wałęsali się po wsi chłopcy, którzy przy rowach, płotach i drogach łapali na przynętę ważki. Robili to przy pomocy długich, cienkich patyków, z paru pętlami, tak umocowanemi na końcu, że za najmniejszym ruchem tworzyły coś w rodzaju jak gdyby koszyczka, czy siatki. Ważki w owym czasie, kiedy właśnie kwitł ryż, były tak liczne, że łapano je poprostu tysiącami. Owady te smażono w oliwie z cebulą i krabami, albo też czasem same tylko i zjadano jako przysmak.
— Na Borneo, Celebes i wielu innych wyspach, — tłumaczył Tadziowi pan profesor — je się poczwarki pszczół i ós, czasem żywe, świeżo wyjęte z plastrów, lub też smażone jak te właśnie ważki. Na Molukkach gąsienice pewnych owadów przynosi się z bambusa i sprzedaje jako żywność. Nadmiar owadów doprowadził ludzi w tych stronach do tego, że starają się w jakiś sposób z niego skorzystać.
Zresztą żyło się tam choć pracowicie, to spokojnie i względnie nawet wygodnie. Żywności nie brakowało, uprzejmi Sassakowie i Malaje znosili co mieli i miło było po całym dniu wytężonej pracy usiąść na werandzie i przysłuchiwać się wieczorną chwilą zgiełkowi, jaki z niedalekiej dżungli robiły ptaki, układające się do snu. Szczególnie ciekawy był krzyk jednego z nich, który dziwnie głośnym głosem wołał, wciąż „kwejcz-kwejcz“, powtarzając to słowo w różnych i wcale melodyjnych tonacjach.
Mnóstwo było w tych stronach wielkich, zielonych gołębi. Te piękne ptaki większe niż największe gołębie europejskie, roiły się poprostu wśród palm, na których wisiały wielkie pęki owoców. Okrągłe orzechy, pokryte suchą zieloną skorupą, zawierającą odrobinę białego miąższu, a wielkie mniej więcej na cal. Patrząc na gołębie nie wierzyło się poprostu, że te ptaki potrafią zjeść takie masy orzechów i że mogą je odpowiednio rozgryźć. Jednakże całe masy skorup i nadtłuczonych dziobami owoców leżało pod pniami drzew, u których wierzchołków trzepotały się całe, zielone chmury ptaków, podobnych zdala do liści latających.
Dżungla po której z obowiązku musiał się włóczyć Tadzio, strzelając dla swego profesora ptaki, odznaczała się niesłychaną obfitością cierni. Wszystko tu było najeżone cierniami. Zioła, osty, ljany, nawet bambusy. Każda roślina rosła ostremi zygzakami i zrastała się z drugiemi roślinami w gąszcz nieprzebrany, a za każdy gwałt mszcząc się niezliczonemi ukłuciami, bardzo nawet bolesnemi, lub też podarciem ubrania. Właśnie w tym gąszczu żył pewien ciekawy ptak, którego pan Ciliński nazywał „Pitta“ i którego parę okazów koniecznie chciał zdobyć.
— Nazywa się mój bracie ten ptak Pitta Concinna, objaśniał profesor Tadziowi.
— Akurat on się panu będzie tak nazywał! — zżymał się Tadzio, który nienawidził łaciny — jakby się pan go mógł spytać, to onby panu z pewnością powiedział, że się nazywa zupełnie inaczej. Pitta Concinna! juści! Nie widział go pan, a już pan wie, jak się nazywa. Jakże ja go w ten sposób poznam? Mam się go może spytać: Czy mam przyjemność z Pittą Concinną?
— Uważasz mój bracie, to jest taki niewielki ptaszek, ale bardzo pięknie upierzony. Grzbiet ma soczysto zielony, głowę czarną, z błękitnemi i brunatnemi paskami nad oczami, a u ogona i na plecach szerokie srebrzysto-błękitne pręgi. Podbrzusze zaś ma delikatnie czerwono-żółte z pręgami karmazynowemi, obramowanemi czarno. Jak takiego złodzieja zobaczysz to pal mu bracie w łeb, bo jeszcze go w zbiorze swoim nie mam.
Chodził tedy Tadzio po puszczy, szukając tego różnobarwnie upierzonego „złodzieja“ z uczonem łacinskiem nazwiskiem. Chodził i klął co się wlazło, bo jak na złość ptaka podobnego do niego nie widział. Były owszem piękne trawiaste zielone gołębie, wielkie, czarne kukułki, piękne koguty z dżungli, dalej jakieś małe szkarłatne ptaszki, ale takiego jakiego profesor mu opisał wytropić nie mógł. Nareszcie pewnego dnia w najgłębszej dżungli ujrzał stado przedziwnie kolorowych ptaków. Nie był pewny, czy są to właśnie te, które profesor kazał mu szukać, jednakże ptaszki mu się tak spodobały, że na wszelki wypadek postanowił ich parę upolować. Było to jednakże trudniejszem niż się na pierwszy rzut oka zdawało. Ptaki skakały po ziemi, migając tylko czasem wśród ostów i grubego pokładu opadłych, butwiejących liści. To tu, to tam widziało się ich pióra, lśniące pięknemi barwami, gdy promień słońca padł na nie. Zanim jednak Tadzio podniósł strzelbę i mógł się złożyć ptak już zniknął mu z oczu. Kilka razy strzelał napróżno.
To go podrażniło. Zaczął przemyśliwać nad tem, w jaki by sposób przecie bodaj jednego takiego ptaszka zdobyć. Poznawał je już obecnie po szczególnym krzyku złożonym z dwóch nut, które się wciąż powtarzały oraz po szeleście zeschłych liści, po których ptaki biegały. Wkońcu wymyślił swoją taktykę i nie puszczał się już za temi ptakami w gąszcz dżungli, ale chodził cichutko ciasnemi ścieżkami leśnemi, nadsłuchując i naśladując czasem krzyk ptaków. Wreszcie jednego dnia udało mu się w ten sposób jednego ptaka zwabić w odpowiednie miejsce.
Strzelił do niego i trafił go, jednak ptak ostatnim wysiłkiem skoczył w głąb dżungli.
Miało się właśnie ku zachodowi. Jak ciemno-brunatna, złota jakaś masa świeciły gęste warstwy dawno już opadłych i rozpadających się liści. Na nich widoczny poprzez gałęzie gęstych zarośli, niby klejnot drogocenny, cudnemi barwami lśnił zabity ptak. Jednakże dostać się do niego nie można było w żaden sposób. Tadzio roznamiętniony i podniecony kilkakrotnie starał się przedrzeć przez gąszcze. Ciernie drapały mu twarz, raniły ręce, tak że cały prawie krwią ociekał. Podrażniony do ostateczności tym wściekłym oporem „głupich krzaków“ rzucił się na nie, nie dbając już o nic. I w tej chwili jak gdyby go sto kleszczy złapało. Krzak ugiął się pod nim, ale równocześnie w kilku miejscach zaczęło na nim trzeszczeć ubranie. Wreszcie padł, prawie nieprzytomny i przez chwilę nie ruszał się z miejsca, dysząc tylko ciężko i zgrzytając ze złości zębami. Powoli uspokoił się i wówczas przyszło mu na myśl, że najlepiej będzie poprostu wyciąć cały krzak nożem. Wstał tedy i zabrał się do karczowania gąszcza, poczem istotnie bez najmniejszych trudności łup swój podniósł i przytroczył do pasa.
Zalany krwią i cały w strzępach i łachmanach stanął przed swoim profesorem.
— Bój się Boga chłopcze, co ci się stało! — zawołał przerażony jego widokiem pan Ciliński.
— Co mi się stało? — mam dla pana wreszcie tę pańską przeklętą „Pittę“, ale dużo mnie kosztowała. Widzi pan jak się podrapałem? To te wściekłe cierniska. Ładny ten pański Wschód, ale takich cierni w całej Polsce nie znajdziesz!
— I nie mogłeś to zawołać kogoś, żeby ci pomógł? Całe ubranie na nic. Wszystko podarte, a i ty podrapany jesteś niemożliwie.
— Nic nie szkodzi, trudno to nie było, lecz przecież tego wściekłego pańskiego ptaka mam — chwalił się chłopiec. Ja proszę pana już taki jestem. Albo robić, albo nie robić! Jak mi się co sprzeciwia to mnie do takiej pasji doprowadza, żebym szedł na śmierć i życie.
— Cóż ty z krzakami będziesz wojował?
— Krzak, nie krzak, człowiek, nie człowiek, zwierzę, nie zwierzę, musi być tak jak chcę, inaczej życia dla mnie niema!
— Będą z ciebie ludzie! — mruknął zadowolony profesor — a ptak — coś cudownego.
To mówiąc podniósł ptaka w górę, zaczął go oglądać z zachwytem.



ŻYCIE NA PLANTACJACH. — WE WSI
KRAJOWCÓW ANOK.

Statek zwolna przybijał do brzegu. I już widać było niedaleką przystań Makassaru. Wybrzeża Celebes były tu niskie i płaskie, obejmowane drzewami miejscami tak gęsto, że rzadko kiedy widać było przez nie głąb kraju, wyjąwszy małe luki w zaroślach, przez które widziało się szerokie i błotniste pola ryżowe. W głębi wznosiło się kilka wzgórz, niebardzo wysokich.
— Za temi wzgórzami powinno być widać najwyższy centralny łańcuch półwyspu makassarskiego — mówił pan profesor Ciliński, a przynajmniej słynny szczyt Bontyne. Niestety teraz takie mgły już są, że daleko nie widać.
W przystani Makassaru znajdowało się parę mniejszych statków wojennych, pełniących służbę policyjną na morzach wschodnich, wciąż jeszcze niepokojonych czasem przez malajskich piratów. Prócz tego widać było też parę większych statków kupieckich i 20—30 t. zw. „prau“ żaglowych statków używanych przez krajowców do dłuższych nawet podróży.
Zaraz w przystani pan Ciliński, zawsze ogromnie czynny i energiczny udał się na poszukiwanie jakiegoś Holendra, do którego miał list polecający. A tymczasem Tadzio poszedł oglądnąć sobie miasto. Dawno już nie był wśród ludzi cywilizowanych i wielkie europejskie gmachy oraz piękne szyby wystawowe, za któremi widziało się najrozmaitsze towary imponowały mu niemało. Miasto było czyste. Wszystkie domy europejskie dobrze i okazale zbudowane, a ulice obficie skropione wodą i bardzo porządnie zamiecione. Na każdym kroku można było zauważyć właściwe Holendrom pedantyczne zamiłowanie czystości. Miasto składało się właściwie z jednej długiej, ale niezbyt szerokiej ulicy, ciągnącej się wzdłuż wybrzeża morskiego, a poświęconej głównie handlowi. Zajęta ona była przez różne firmy holenderskie i fińskie, magazyny pełne towarów, dalej kramy krajowców i bazary. Ulica ta ciągnęła się prawie na długość mili angielskiej, poczem domy europejskie zaczęły znikać i zwolna wchodziło się jakby do wsi malajskiej, zabudowanej przez małe i prowizoryczne chaty na polach, nieraz brudne, czasem napół zawalone, ale wszystkie szczyty ciągnące się równo w jednej linji jak po sznurku i przeważnie otoczone drzewami owocowemi.
Ulice były pełne ludzi, Bugisów lub też krajowców z Celebes, przybranych w króciutkie spodnie sięgające ledwie ponad kolana i pstre malajskie sarongi, owinięte to dokoła biódr, to znów zarzucone na plecy i związane pod piersiami. Za miastem ciągnęły się płaskie pola ryżowe, obecnie wyschłe i pokryte zakurzonemi ziołami i chwastami. Parę miesięcy temu była to oczywiście masa zieleni, lecz czas żniw minął i puste wyschłe pola leżały teraz odłogiem.
Pan profesor Ciliński uwinął się gracko ze swemi interesami i już na drugi dzień wyruszył wraz z Tadziem w towarzystwie pewnego plantatora holenderskiego na wieś do małej plantacji kawy i folwarku położonego w odległości jakich dwóch mil od Makassaru. Plantator ten nazywał się Messman i widać było, że lubiał gości i we wszystkiem chciał im służyć swą pomocą. Mógł mieć około 35 lat, był żonaty, miał dzieci i mieszkał w wielkim, obszernym domu niedaleko miasta, otoczonym ze wszystkich stron przez rosnące gęsto drzewa owocowe, dalej przez cały labirynt domków administracyjnych, obór, stajen, a także chat malajskich zajętych przez liczną służbę.
Podróżni nasi odpoczywali w gościnnym domu Holendra przez kilka dni. Wstawali zwykle przed w schodem słońca i pili kawę, poczem pan Messman wychodził i doglądał swej służby, koni, sług, aż do godziny siódmej kiedy podawano obfite śniadanie, składające się z ryżu, mięsa, ryb i owoców. Śniadanie to zjadano na chłodnej werandzie. Następnie pan Messman przebierał się w czyste, białe ubranie płócienne i jechał małą bryczką do miasta, gdzie miał biuro, w którem pracowało kilku pisarzy chińskich — pan Messman bowiem, zajmował się też handlem, zwłaszcza kawą i opjum. Był człowiekiem zamożnym i oprócz plantacji kawy miał też swoją własną „prau“, która docierała do wschodnich wysp niedaleko Nowej Gwinei, skąd przywoziła masę perłową i szyldkret. Koło godziny pierwszej wracał do domu. Wówczas podawano znowu kawę, ciastka, ewentualnie owoce lub jakieś jarzyny. Z powodu gorąca przebierano się przeważnie w szerokie szarawary i koszule, zaś chodzono boso. Pan Messman kładł się trochę spać, potem aż do czwartej po południu czytał. Następowała herbata, po której kiedy robiło się chłodniej gospodarz szedł na przechadzkę i oglądał swoją plantację.
Składała się ona z pól na których uprawiano kawę i z wielkiego sadu. Niedaleko plantacji znajdowała się mała wioska, zamieszkała przez Malajczyków z Timoru a także służbę makassarską. Jedna rodzina doglądała bydła i zaopatrywała dom w mleko. Inne znowu rodziny doglądały koni, które spędzano tam każdego popołudnia i karmiono. Znowu inna rodzina miała obowiązek zaopatrywania w siano koni swego pana z Makassaru. W ten sposób praca była podzielona.
Po kilku dniach odpoczynku pan Ciliński zaczął się widocznie nudzić. To ze strzelbą, to znów z puszką na owady i z siatką robił krótsze i dłuższe wycieczki w okolicę, wracał jednak z nich niezadowolony i bez humoru.
— Nie mamy tu co robić — skarżył się swemu młodemu towarzyszowi — wygodnie się nam tu żyje, ale nie potośmy tu przyjechali. Trzeba nam koniecznie wybrać się w dżungle, zaś o ile wiem, dżungla stąd daleko.
Uprzejmy Holender zauważył, że gościowi jego czegoś nie dostaje, a tedy pewnego wieczoru wprost go spytał w czem właściwie może mu jeszcze być pomocnym. Dowiedziawszy się, że na plantacji niema ani odpowiedniej ilości owadów, motyli i ptaków, ani też okazy nie są zbyt zajmujące, zaproponował panu Cilińskiemu, aby udał się wraz z nim do radży Goa, którego terytorja znajdują się niedaleko i który niewątpliwie pozwoli mu na nich polować i zbierać owady.
— Przywiozę panu list od gubernatora i razem pojedziemy do radży — mówił Holender — radża jest moim przyjacielem. Jest to człowiek spokojny, dość inteligentny i niemłody już. Zaznaczam, że nie jest bynajmniej interesowny.
Tak pewnego dnia udali się powozikiem pana Messmana we trzech do radży, którego zastali siedzącego na stołkach przed drzwiami i przyglądającego się budowie domu. Jego majestat był nagi do pasa, zaś na chudych, długich nogach miał zwykłe, krótkie majtki i rozchylający się sarong. Przyniesiono dwa krzesła dla Europejczyków, ale wszyscy wójtowie otaczający właśnie „króla“ i wszyscy krajowcy siedzieli na ziemi. Pan Messman wyjął list gubernatora, zapieczętowany w żółtej kopercie i podał go komuś z orszaku radży. Służący upadłszy radży do stóp, wręczył list swemu władcy, ten otworzył go i przeczytał a potem pokazał go panu Messmanowi, który nietylko doskonale mówił w języku makassarskim ale nawet doskonale w nim czytał. Radża niezwłocznie pozwolił panu Cilińskiemu polować na swem terytorjum, gdzie i jak mu się chciało, prosząc tylko aby go uwiadomił jeśli zechce gdzie osiąść na dłuższy czas, aby w tym wypadku mógł mu pomóc. Następnie podano nieco wina, stare jakieś ciastka i ohydną kawę.
— Słusznie się u nas mówi, że szewc zwykle bez butów chodzi — narzekał pan Ciliński, który dobrą kawę namiętnie lubiał — nie zdarzyło mi się jeszcze, aby mi dano dobrą kawę w krajach, gdzie kawa rośnie.
Korzystając z pozwolenia radży pan Ciliński rozpoczął wraz z Tadziem szereg wędrówek po kraju. Tu i ówdzie istotnie widziano mnóstwo pięknych ptaków, cudownie upierzonych, a których pan Ciliński w swych zbiorach nie miał. Wogóle było ogromnie zabawną a i miłą zarazem rzeczą, towarzyszyć temu uczonemu w tych ekskursjach i przyglądać się z jakim zapałem i z jaką emocją zbliża się do jakichś krzaków, dziur wypełnionych wodą, czy skał.
— Nigdy nie zapomnę tych przerozkosznych godzin, spędzonych na włóczędze nad wyschłymi łożyskami rzek i strumieni! — zachwycał się uczony, ledwo czasem dysząc ze zmęczenia i ocierając chustką pot z czoła zalewający mu oczy. — Ty mój bracie masz wprawdzie temperament myśliwski, ale nie w tym stopniu co ja. Ty lubisz biegać za swą zdobyczą, dopaść jej, wytropić, zastrzelić. Ale nawet sprawy sobie nie zdajesz, czy to co zabiłeś ma jakąś wartość. Ja poluję z całą świadomością i zgóry wiem czy na danym terenie mogę co znaleźć, czy nie. Dlatego ty nie rozumiesz tej tremy, z jaką ja podchodzę do tych pełnych wody dziur, skał, lub obalonych przez burzę drzew, a ocienionych jeszcze wspaniałą zielenią. Powiadam ci, aż mi czasami tchu brak w piersiach, ręce mi się trzęsą, a nieraz mi się zdarzało, że kiedy znalazłem jakiś nadzwyczaj rzadki okaz, tańczyłem z radości, jak czerwonoskóry.
Jednakże i ten teren w krótkim czasie wyczerpał się, a raczej nie dał się należycie eksploatować. Dlatego pan Ciliński postanowił sprowadzić się na jakiś czas gdzieś na wieś w dżungli. W tym celu należało znowu złożyć wizytę radży, którego tym razem zastali przy walce kogutów. Ujrzawszy gości w towarzystwie pana Messmana, radża natychmiast opuścił tak ulubiony przez Malajczyków sport i poprowadził białych do swego nowego domu. Był to dom szeroki, dobrze zbudowany i wysoki, z bambusową podłogą i oknami, w których o dziwo były nawet szyby. Największą część domu stanowiła wielka hala podparta drewnianymi słupami. Niedaleko okna siedziała sama królowa, na niziutkim stołeczku i żuła zwyczajem krajowców sirih i betel, spluwając do małej mosiężnej spluwaczki stojącej u jej nóg. Radża usiadł naprzeciwko swej żony na podobnem, niskiem krzesełku, przy którem również stała spluwaczka i pudełko ze wszystkiem co jest potrzebne do żucia betelu. Trzy krzesła przyniesiono znowu dla Europejczyków a dokoła radży ustawiły się córki jego, za niemi zaś niewolnice.
Tadzio znajdował się pierwszy raz w tak świetnem i arystokratycznem towarzystwie. Jednakże przyglądając się wzniosłym damom z orszaku jego majestatu doznał uczucia zawodu i rozczarowania. Te córki monarsze, te różne piękności wschodnie, opisywane z takim zapałem przez poetów, opowiadających niesłychane cuda o ich oczach, czarnych warkoczach i malutkich stópkach, o niesłychanie wykwintnych strojach i klejnotach wyglądały prawie biedne a przedewszystkiem brudne i były najwyraźniej zaniedbane. W każdym razie nie było w nich nic królewskiego. Jedyna rzecz, która mogła mu imponować, to była spokojna i pełna godności poza radży i jego sposób postępowania, istotnie niepozbawiony pewnego majestatu. Widziało się też, że orszak jego szanuje go. Nikt nie śmiał stanąć w jego obecności, a podczas gdy on siedział na krześle, wszyscy inni klęczeli na matach.
— Malajczycy nadzwyczaj przestrzegają tego zwyczaju, aby wobec radży nikt nie sięgał głową wyżej niego! — tłumaczył później pan Messman Tadziowi — tu najwyższe krzesło jest też pierwszem miejscem, a dochodzi to do tego stopnia, że kiedy swego czasu radży Lombocku darowano karetę, biedny „król“ choć bardzo się nią cieszył, nigdy jej nie mógł używać, ponieważ niepodobieństwem malajskiej etykiety było, aby woźnica mógł siedzieć wyżej od niego. Skutkiem tego kareta stała zwykle w stodole i służyła tylko na pokaz.
Radża nie robił żadnych trudności i wyznaczył pan u Cilińskiemu na mieszkanie pewną wieś, w której pozwolił wybrać sobie dom, jaki zechce. Niezmordowany pan Ciliński natychmiast wraz z Tadziem i tłumaczem do tej wsi pośpieszył. Wójt wsi przyjął go z szacunkiem, niemal z nabożeństwem wysłuchał rozkazu i polecenia radży, z pokorą przyjmując je do wiadomości, ale za całą odpowiedź rzekł:
— Ea nanti (poczekaj chwilkę).
Rozesłano na kilka stron paru ludzi, zaś „chwilka“ trwała długie trzy godziny.
Pan Ciliński czekał jakiś czas cierpliwie, ale wiedząc już z własnego doświadczenia do czego prowadzi takie „ea nanti“ postanowił postąpić energicznie. Wobec tego zawołał do siebie wójta i oświadczył mu wyraźnie, że jeśli natychmiast nie dostanie odpowiedniego domu, w tej chwili zwróci się do radży, jeśli zaś dom się znajdzie, właściciel jego otrzyma piękny miesięczny czynsz, w wysokości kilku rupji srebrnych. To oświadczenie zrobiło pewien efekt. I dwóch jakichś tam ławników malajskich, poprowadziło pana Cilińskiego do wsi i pokazało mu kilka domów, które by mógł odnająć. Były to jednak chałupy napół rozwalone do tego stopnia, że nawet człowiek tak skromny jak nasz uczony zamieszkać by w nim nie mógł i nie chciał. Wtedy rzekł z miną niezmiernie stanowczą:
— Te domy nie są dla mnie. Ja teraz odchodzę. Jutro przyjadę tutaj ze swoją służbą i mam mieć dom zupełnie porządny, a znajdujący się jak najbliżej dżungli. Dom ten ma być jutro już opróżniony tak z mieszkańców jak i z ich sprzętów.
To rzekłszy odszedł.
Na drugi dzień nie miał czasu sam udać się do wsi, ponieważ nie zdążył jeszcze wszystkich rzeczy zapakować. Zatem z częścią tylko rzeczy wysłał do wsi dwóch młodych chłopców najętych do posług w Makassarze, z rozkazem aby natychmiast zajęli odpowiedni dom i doprowadzili go do jakiego takiego porządku. Chłopcy wrócili wieczorem i oświadczyli, że wprawdzie dom jakiego pan Ciliński sobie tyczył im pokazano, że jednakże mieszkańcy się jeszcze z niego nie wyprowadzili, sprzętów żadnych z niego nie wyniesiono a kiedy oni chcieli się w tym domu jakoś zagospodarować omal nie doszło do awantury.
Trzeba było samemu załatwić sprawę. I pan Ciliński wziął się do tego z właściwą sobie w tych wypadkach stanowczością. Nie przyjechał tu przecie na wakacje. Przyjechał w interesie wiedzy, której oddany był całą duszą i dla której zdolny był do wszystkich możliwych i niemożliwych ofiar. Takie przeszkody drażniły go tylko, ponieważ wiedział dobrze, że ludzie najzupełniej nie oceniają doniosłości jego pracy i trudu. A choć Malejczykom nie można się było dziwić, dotknięty w swej dumie profesor niełatwo ustępował. Jak tylko przybyli do wsi czem prędzej udał się do wyznaczonego sobie domu i tam zająwszy postawę bardzo stanowczą, natychmiast mieszkańców usunął, rzeczy kazał wynieść, sam zaś rozstawił swoje skrzynie, pudła, słoje, flaszki, rozwiesił strzelby i siatki na owady i motyle i w przeciągu godziny najkompletniej się urządził. Wiedząc jednakże, że nie będzie mu przyjemnie mieszkać wśród ludzi, którzy niewątpliwie muszą do niego żywić urazę posłał po właściciela domu jednego z makassarskich chłopców i zawezwał go do siebie wraz z kilku członkami rodziny na konferencję, zwaną po malajsku Biczara.
Właściciel domu, wysoki, chudy, lecz niegłupi włościanin przyszedł z kilku swymi synami i jeszcze kimś tam z rodziny. Pan Ciliński przyjął ich na werandzie swego domu, posadził na matach, a następnie poczęstował tytoniem i kiedy już wszyscy zapalili rozpoczął wykład zapomocą tłumacza. Oto on wiecznie mieszkać tutaj nie będzie, a zato, że mieszka ofiaruje pięć pięknych, srebrnych rupij, prócz tego wieś będzie mogła u niego zarobić, bo on przecie potrzebuje jaj, kur, ryb, owoców, za co będzie dobrze płacił. Zważyć też należy, że nawet dla małych dzieci, otwiera się nowe źródło do zarobku. Oto każde dziecko może zbierać w wolnych od zajęć chwilach, owady, motyle, małe ptaszki, małe żabki, chrząszcze, a jeśli mu to przyniesie dostanie jeden lub dwa miedziaki. W ten sposób obie strony mogą być przecie zupełnie zadowolone.
Istotnie wysłuchawszy kwiecistej przemowy pana profesora, obrażeni pogodzili się z nim, inkasowali zgóry za cały miesiąc pięć rupij i odeszli życząc mu zdrowia i powodzenia w pracach. Do tych nie trzeba było pana Cilińskiego zachęcać.
Teraz miał Tadzio sposobność przyjrzeć się zbliska życiu Malajczyków na wsi. Pracowały przedewszystkiem kobiety, które przygotowywały ryż do dziennego użytku, znosiły ze wszystkich stron do domu drzewo na opał, wodę, wreszcie myły, kopały w ogrodach, lub też tkały albo przędły. Mężczyźni hodowali sirih, a także pracowali w ogrodach warzywnych. Zajęcia mieli niewiele, ich prace rolnicze polegały na tem, że raz na rok zaorywali niewielki kawałek gruntu, zapomocą drewnianych soch, ciągniętych przez bawoły. Orka szła naprzód niesłychanie powoli i trwało to długo. Od czasu do czasu wieśniacy naprawiali wiecznie zapadające się domy, lub też robili maty, sieci, kosze i inne narzędzia domowe. Przeważnie jednak leniuchowali przez cały dzień.
Mimo, iż ludność nie była bynajmniej nieżyczliwa przybyszom, nie żyło się im tam bardzo przyjemnie. W całej wsi znajdowało się ledwie parę osób, które mówiły parę słów po malajsku. Zaś dialekt makassarski tak się różnił od malajskiego, że nawet profesor, który wschodniemi językami zajmował się dla celów naukowych niewiele rozumiał. Prócz tego we wsi prawdopodobnie nigdy jeszcze nie widziano Europejczyka. Kiedy Tadzio lub pan Ciliński przechodził przez wieś, tak między ludźmi jak i między bydłem powstawała panika. Gdziekolwiek się ruszyli, wszędzie psy szczekały, dzieci piszczały, kobiety uciekały, a mężczyźni stali z przerażonemi minami, jak gdyby mieli przed sobą dwóch ludożerców.
— Jak Boga kocham nawet konie juczne na gościńcach uciekają, kiedy mnie zobaczą i pędzą w dżungle! — skarżył się profesor. A co się tyczy tych obrzydliwych, haniebnych bestyj, tych bawołów, to ja nigdy się nie mogę pokazać w ich bliskości, nie dlatego, abym ich sam się bał, ale ze względu na publiczne bezpieczeństwo. To bydło wyciąga naprzód zdumione łby, a potem ni stąd ni zowąd rozbiega się jak opętane na wszystkie, strony i leci jakby je djabli ścigali, wszystko rozbijając i roznosząc po drodze. Ile razy spotkam gdzie taką hordę, to muszę sam uciekać do dżungli i tam siedzieć, póki bawoły nie przejdą, inaczej niezawodnie musiałoby dojść do katastrofy.
Do katastrofy wprawdzie nie doszło, ale istotnie doszło do tego, że kiedy pan Ciliński wracał ze swej ekskursji nad wieczorem, trzeba było wszystkie bawoły spędzać do wsi i wiązać u pali, inaczej faktycznie rozbiegały się, co groziło niebezpieczeństwem dzieciom.
— Raz — nadszedłem znienacka, kiedy jakieś kobiety brały wodę ze studni — opowiadał Tadziowi zniechęcony uczony. Pomyśl sobie, wszystkie uciekły piszcząc i wrzeszcząc jak warjatki. Słowo daję, trudno mi tu żyć, nie lubię, jak mnie nie lubią i uważają za dzikiego człowieka.
Pewnego dnia Tadzio siedział nad wieczorem na werandzie wraz z jednym z makassarskich chłopców i oczekiwał pana profesora, ciesząc się, że zaimponuje mu kilku nowemi okazami zabitych przez siebie ptaków. Słońce już miało się zwolna ku zachodowi, zewsząd spędzano bydło i we wsi słychać było nadwieczorny gwar ludzi przygotowujących się do spoczynku nocnego. Słyszało się okrzyki mężczyzn, klątwy kłócących się kobiet i śmiechy czy też płacz dzieci, — odgłosy, do których Tadzio tak już przywykł, że stały mu się zupełnie zrozumiałe. Wtem wśród tego i szumu i brzęku ula układającego się na spoczynek dała się słyszeć jakaś nuta dziwna, ostra i przerażająca. Ktoś krzyknął, ale tak strasznym głosem, jak gdyby to była groźba. Równocześnie okrzykowi temu zawtórowały głosy inne, przerażone a także podniecone, urywane, przypominające jak gdyby komendę i nawoływanie się.
— Co się to stało? — spytał swego towarzysza zaniepokojony mimowoli Tadzio.
— Bierz strzelbę panie, — drżącemi wargami ledwo wyjąkał przerażony chłopiec — to Amok. Biada nam, jeśli ten oszalały człowiek tu wpadnie.
— Co to jest Amok? — spytał zdziwiony Tadzio, chwytając równocześnie swój pięciostrzałowy, zawsze nabity sztucer.
— Zdarza się czasem, że ktoś skrzywdzony albo też nieszczęśliwy nagle szaleje — odpowiedział mu chłopiec, — a wtedy chwyta za nóż, wypada na ulicę i morduje wszystkich, którzy mu się pod rękę nawiną, mężczyzn, kobiety i dzieci. Cała wieś rzuca się wtedy za nim w pogoń, z czem kto ma w ręku, bo człowieka takiego jak tygrysa, który raz krwi skosztuje zabić się musi. On jest w szale bojowym, on nie widzi przed sobą śmierci swojej, a w żyłach jego kipi radość zabijania. Będzie mordował dzień i noc, póki wreszcie go ktoś nie zabije. I szczęśliwy jest, kiedy ginie w szale walki i krwi.
Z werandy widać było drogę oddaloną o jakie sto kroków od domu. Po chwili istotnie pokazał się na niej jakiś jakby kłąb ludzi, pędzących przed siebie, na czele ich jeden: ten w zaciśniętej pięści trzymał krzywy, błyszczący krysz i pędził jakby wiatrem niesiony. Za nim z dzidami, nożami, paru z fuzjami, nawet z widłami leciała gromadka wyjących i wołających Malajczyków. Wyglądało to istotnie dziko i przerażająco. Cała sielanka wiejska gdzieś przepadła. I Tadzio nagle zrozumiał, że oto znajduje się sam jeden w kraju dalekim, nieznanym, pełnym tajemnic i niebezpieczeństw grożących za każdym krokiem i niewiadomo skąd i kiedy.
Tuż przypomniał sobie, że właśnie z tej strony, w którą pędził oszalały Malajczyk, miał wrócić profesor, naturalnie nie wiedząc zupełnie o niebezpieczeństwie, jakie mu groziło. Chłopak zastanawiał się przez chwilę. Być może, że Malejczycy szaleńca zabiją, być może także, że profesor jeszcze nie wraca. Jeśli jednakże jest już gdzieś w pobliżu, w takim razie może mu grozić śmierć nieuchronna.
— Co zrobić? — strzelać do tego warjata? — myślał Tadzio, było to niemożliwem, ponieważ Malajczycy ścigający szaleńca następowali mu prawie na pięty. I Tadzio mógł był któregoś z nich postrzelić.
Nie namyślając się, wybiegł ze strzelbą w ręku przed dom i pomknął jak jeleń ukośnie w stronę drogi, tak aby szaleńca wyprzedzić. Biegnąc patrzył na grupę i zauważył, że pogoń prawdopodobnie zmęczona pozostaje coraz bardziej w tyle za wywijającym nożem Malajczykiem. Szaleniec uniesiony swem podnieceniem, z siłami pomnożonemi przez furję, gnał istotnie jak wiatr, ale Tadzio nie napróżno był jednym z najlepszych gońców w drużynach harcerskich. I wiedział, że swoim łydkom los swój i życie powierzyć może. Więc bez trwogi biegł dalej wierząc, iż szalonego przegoni. Kiedy dopadł drogi, Malajczyk ze swym kryszem był jakie 15 kroków za nim. Teraz trzeba było pędzić co siły, bo obłąkany tuj, tuj mógł dopaść z tyłu i wepchnąć nóż między łopatki. Wiedział Tadzio, że stawka jego jest śmiertelna i bardzo wysoka. Dlatego biegł jak na wyścigach, nawet się nie oglądając za siebie. Nie myślał o tem, że za nim może już coraz bliżej jest człowiek, który go chce zabić, który może w tej chwili wymierzy śmiertelny cios. Skupiwszy się cały w oczach patrząc przed siebie, uważał, aby gdzieś nie napotkać jakiejś niespodziewanej przeszkody, aby się nie potknąć o niezauważony kamień, bo wtedy niewątpliwie raz upadłszy jużby nie wstał. Dopóki jednak nie czuł w plecach ostrza noża, mówił sobie, że wszystko to jest tylko pięknym podniecającym zawodem i pędził przed siebie jak dla zabawy.
Wreszcie po jakimś czasie obejrzał się ukradkiem. Faktycznie zostawił za sobą szaleńca w dość nawet dalekiej odległości — najmniej o jakie sto kroków.
Mimo to jednak trzeba było biec dalej. Chłopak wiedział o tem, że odpoczywać nie wolno. Zacisnął zęby, pochylił się naprzód, cofnął wstecz ramiona i gnał dalej całą siłą swoich młodych nóg.
Trwało to długo. Może niedługo na czas, ale długo na siły Tadzia, który naraz uczuł, że coraz trudniej mu już oddychać. Kiedy powietrze wciągane przez nozdrza nie wystarczało zaczął oddychać ustami. I usłyszał jak w piersiach mu gra. Wtem ujrzał przed sobą pana Cilińskiego, który niezmiernie zadowolony ciężko objuczony wszelakim łupem szedł wprost ku niemu.

Po prawej stronie drogi była niedaleko jakaś szopa. Tadzio ujrzawszy profesora Cilińskiego dał mu ręką znak, aby biegł ku tej szopie. Profesor zaś choć nie rozumiał, co się dzieje, natychmiast za jego skinieniem poszedł. Równocześnie zaś Tadzio również ku tej szopie się skierował. Kiedy dopadł profesora, nic nie mówiąc, chwycił go za rękę i pociągnął za sobą. Obiegli szopę dokoła, za nią zaś zauważyli jakieś gąszcza. W te gąszcza chłopiec wciągnął swego opiekuna i ciężko dysząc, ukląkł na ziemi. Dłonią pokazał na usta, że mówić nie może i słychać było, jak ciężko jego płuca pracowały. Mimo to trzymał w rękach przygotowaną do strzału strzelbę, wpatrzony w otwór między krzakami, przez które widać było drogę oddaloną o kilkadziesiąt kilometrów.
Po chwili przebiegł nią Malajczyk. Cały świecący od potu, z nożem nagim w ręce, wyszczerzonemi zębami i wytrzeszczonemi, czarnemi oczami. Biegł jak ścigane zwierzę. Tuż za nim w niewielkiej już odległości pędzili ścigający go Malajczycy. W chwilę później, gdzieś trochę już dalej, dał się słyszeć przeraźliwy krzyk i odgłosy jakby walki. Naraz wszystko ucichło.
Oszalały człowiek widocznie padł.
Jak się później pokazało, człowiek, który skończył w tak tragiczny sposób, dosłownie wściekł się z tego powodu, iż grając w kości przegrał o dolara więcej, niż miał. Widocznie były także i inne przyczyny, które złożyły się na to, że tak małe nieszczęście wyprowadziło go zupełnie z równowagi. Dość na tem, iż spokojny jeszcze wczoraj włościanin zginął pod kijami, dzidami i nogami swych rodaków.
— Co za straszna jakaś namiętność, co za okropny obyczaj! — mówił ze zgrozą Tadzio.
— Naturalnie, dla ludzi nieprzywykłych to jest straszne — odpowiedział profesor — jeśli się jednak zastanowi, to nie jest to nic innego jak zwykłe samobójstwo. My strzelamy sobie w łeb, albo dajemy się zabić w pojedynku lub też zabijamy. Japończyk doprowadzony do ostateczności rozpruwa sobie brzuch. U nich też istnieje pojedynek, ale za każdy pojedynek zwycięzca płaci swoją śmiercią — co znaczy zabić choćby się miało potem umrzeć. Ci ludzie, jak widzisz, są bardzo spokojni i ogromnie nad sobą panują, ale w głębi ich duszy wre straszna, niczem niepohamowana namiętność i kiedy ona wybuchnie — wszystko się kończy. Człowiek szaleje i — mahometańskim zwyczajem — szuka śmierci gwałtownej w boju i walce. Z nożem w ręku pędzi przeciw całemu światu. Zamordowany ginie w szale, ponieważ mordował. Jest to ostatecznie zupełnie zrozumiały protest przeciwko niewłaściwościom i złościom tego świata — a tych jest zawsze dość. Widzisz o Malajczykach mówi się, że są bardzo kulturalnym i spokojnym narodem. Sam widziałeś jak są grzeczni, jak łagodnie traktują swe dzieci, których nigdy nie biją, ani też na które nigdy nie krzyczą. Jest to jednakże tylko zewnętrzny pokost. Bo gdy ten człowiek straci równowagę staje się tygrysem, ich panowanie nad sobą dowodzi, że są interesowni, wygodni i nie mają dużo serca. Jeśli dzieciom pozwalają robić, co im się podoba, to bynajmniej nie z miłości, lecz z obojętności i wygody. Murzyni biją swoje dzieci nieraz okrutnie, ponieważ temperament ich ponosi, ale kochają je bezwarunkowo znacznie więcej od kulturalnych, zimnych, ale wyrachowanych Malajczyków.
— A dlaczego pan tych ludzi nazywa Malajczykami, skoro oni zupełnie po malajsku nie mówią — spytał zdziwiony Tadzio.
— Niewątpliwie są tu jakieś przymieszki, jednakże rasa jest bezwarunkowo malajska, — odpowiedział profesor. Temu się niema co dziwić, wyspy są dość odległe od siebie, a ludzie, choć mają tę samą kulturę, żyją w odrębnych warunkach i krzyżują się z rozmaitemi rasami. Stąd języki pomieszane są bardziej aniżeli u nas w Europie, gdzie bądź co bądź przeważna część ludzi mówi stosownie do klucza języków indo-europejskich. Sam się nad tem zastanów. Po malajsku owoc znaczy „bua“, a w języku Malajów z Celebes brzmi to słowo „bakena“. Jakże można się domyśleć, że jest pomiędzy jednem a drugiem słowem jakieś pokrewieństwo. Masz drugi przykład: miód po malajsku znaczy „madu“, co brzmi dość podobnie do słowa „med“, w języku Malajów z Celebes brzmi to słowo „ogora“, zaś w języku innych szczepów malajskich z Celebes miód nazywa się „ngongnou“. Sam przyznasz, że pokrewieństwa między jednem a drugiem wyrażeniem niema. Niewątpliwie jakiś rdzeń wspólny można między niektóremi słowami odczuć. Tak np. po malajsku jajo znaczy „tulor“, zaś w języku Malajów z Celebes „ontolo“, jest to jednakże pokrewieństwo istotnie bardzo dalekie. Mimo to sam widzisz, że ludzie żyją zupełnie tak samo, jak na innych wyspach malajskich i mają tę samą kulturę, nie mówiąc o odzieży, zwyczajach i choćby domach. Na wszystkich wyspach malajskich ujrzysz te same domy, budowane z bambusu na wysokich palach. — Nawet z głębi lądu, gdzie ludzie zupełnie nie trudnią się żeglugą. Pochodzi to stąd, iż rasa ta, bądź co bądź mieszana przyszła z nad morza, nad którem przeważnie mieszkała i dotychczas zachowuje zwyczaje i tradycje plemion nadbrzeżnych. Byliśmy przecie u Dyaków, w głębi Borneo, gdzie mieszkają przeważnie górale, zupełnie nie zajmujący się żeglugą. A mimo to otwory do wyrzucania nieczystości, jak to sam mogłeś zauważyć, znajdują się zwykłe w środku głównego pokoju i stamtąd wyrzuca się wszystko na dół, nie zwracając uwagi na to, iż te nieczystości i pomyje przecież cuchną i zanieczyszczają swym odorem cały dom. Pochodzi to stąd, że nawet te plemiona Dyackie, choć już o morzu zapomniały, w rzeczywistości zrodziły się z morza i trzymają się wciąż jeszcze żeglarskich zwyczajów. Ze statku można w ten sposób nieczystości wyrzucać, bo to wszystko idzie w wodę, a oni choć o morzu i o morzach dawno zapomnieli wciąż trzymają się starych zwyczajów.
Przyszła jesień, a właściwie pora deszczowa. I dalsze życie w dziurawej chacie stało się niemożliwe, wobec czego profesor wraz z Tadziem i obu makasssrskimi chłopcami opuścił wieś i przeprowadził się napowrót do plantacji pana Messmana, który, chcąc jak najwięcej swobody dać uczonemu, wyznaczył mu na mieszkanie mały dom, znajdujący się w odległości około mili od folwarku.
Pan Ciliński chętnie przyjął gościnę, pragnął bowiem uporządkować swe zbiory, a ewentualnie popakować okazy już gotowe i uporządkowane i odesłać je do Singapoore, gdzie miał swój główny skład. Praca była teraz mniej gorączkowa, a wszyscy członkowie wyprawy zażywali dobrze zasłużonego spoczynku. Miłą było rzeczą, zjeść przyzwoicie, mieszkać w porządnym, nieprzytykającym domu, pomiędzy ludźmi przyzwyczajonymi do „białych“ i posiadającymi pewną kulturę. Że pan Ciliński próżnować nikomu nie pozwalał, tego łatwo się domyśleć.
Z początkiem grudnia nastała pora deszczowa. Całemi dniami dął zachodni wicher, który niósł bezustannie deszcz. Na milę dokoła pola stały pod wodą, w której kaczki i bawoły kąpały się bezustannie. Wszystko dokoła drogi wiodącej do Makassaru znajdowało się pod wodą, lub było pokryte gęstem, grząskiem błotem, na którem widać było oraczów, kroczących powoli za sochami i popędzających bawoły długiemi bambusami. Zwierzęta te, niezmiernie leniwe i ociężałe, trzeba było popędzać bezustanku. Oracze zasypywali je okrzykami i w domu pana Cilińskiego nieustannie słychać było „Oook, aaa, dżi... uuu!“ w różnych tonacjach. Nawet w nocy nie było spokoju, bo wówczas koncert dawały żaby. Wyschłe pole dokoła chaty, zmieniło się w bagnisko zaludnione przez żaby, które darły się i skrzeczały niemożliwie od brzasku do zmierzchu. Niektóre z nich miały parę tonów melodyjnych, które przypominały dźwięki wio! w orkiestrze.
Wieczorem po skończonej pracy, przejeżdżał czasami w odwiedziny pan Messman, na którego rozkaz służba folwarczna zaopatrywała profesora i jego towarzyszy w mleko, owoce, ser, jaja i inne środki żywnościowe. Prócz tego w okolicy było też dużo dzikich świń, na które Holendrzy chętnie i często polowali, dzięki czemu zawsze zaopatrzeni byli w świeżą dziczyznę, a także i doskonałe wędliny. Tych również Europejczykom nie żałowali. Makassarscy chłopcy, Mahometanie, wędlin nie jadali, ale ich zapatrywanie na przepisy wiary mahometańskiej było dość dziwne. Ponieważ koniak, wino pili chętnie, a nieraz nadużywali wina palmowego, które sprzedawano w szumnie t. zw. bazarach, t. zn. kramikach rozłożonych tu i ówdzie w cieniu palm.
Wieczorami pan Ciliński opowiadał chłopcu o swem życiu, o ofiarach i zaparciu się samego siebie i o tem, w jaki sposób udałoby się nareszcie zrobić taki olbrzymi wysiłek, jakim była jego podróż naukowa na dalekie, nikomu w Polsce nieznane wyspy malajskie. Tadzio jakby widział całe to życie, niesłychanie żmudne, trudne i ciężkie, a poświęcone celowi, w którego urzeczywistnienie sam profesor w młodych swych latach wierzyć nie mógł. Jakiś wiertacz, który był swego czasu zajęty na Jawie w kopalniach nafty zupełnie wykolejony pijaczyna, opowiadał mu jako małemu jeszcze dziecku o tych wyspach czarownych i pełnych tak wielu dziwnych a nieznanych rzeczy, ludzi, roślin, zwierząt i obyczajów. Opowiadał mu o tych wszystkich cudach dlatego, że nikt z otaczających go ludzi mieszkańców małego miasteczka wierzyć mu nie chciał. I wszyscy się z niego naśmiewali. Jedno tylko dziecko słuchało go uważnie. I nie wiedział biedny, pół przytomny, a nieraz majaczący pijaczyna, że opowieściami swemi w duszy chłopaczka budzi jakieś tęsknoty, które później zadecydują o całem jego życiu. Już w gimnazjum pan Ciliński gorączkowo starał się zarabiać, a żyjąc niezmiernie oszczędnie, odkładał co tylko mógł, choć sam sobie nawet nie wierzył, aby sen, do którego przed sobą nie śmiał się przyznać mógł się urzeczywistnić. Na uniwersytecie oddał się specjalnie studjom przyrody podzwrotnikowej, co było zupełnie zbyteczne i nie prowadziło do żadnego, rozsądnego celu. Bo cóż krajowi po przyrodniku znającym się teoretycznie na przyrodzie egzotycznych wysp. Dlatego panu profesorowi szło niezmiernie ciężko, nie spotykał się nigdy z żadną pomocą ani poparciem, a wielu było takich, którzy uważali go poniekąd za człowieka niespełna zmysłów. A jednakże spełniło się. I profesor choć niemłody już, przecie urzeczywistnił marzenie swojej młodości.
— Dziś jestem już w swym wymarzonym raju i nikt mnie stąd odwołać nie może, — chwalił się Tadziowi — wszystko to sam sobie zawdzięczam — pojedziemy my jeszcze mój bracie dalej. Zwiedzimy Celebes, a potem sypniemy się na Wschód, na Ceram, dalej na malutkie wysepki Aru, gdzie ludzie rasy napół papuaskiej, napół malajskiej polują na rajskie ptaki, a jeśli nam się uda, dotrzemy aż do Nowej Gwinei. Przywieziemy do domu skarby niesłychane, jakich niema w żadnem polskiem muzeum i jakich nigdzie dostać nie można, bo widzisz sprzedaje się zwykle to, co jest najmniej warte. Kto chce mieć oryginalne okazy, musi je sam zdobyć i znaleźć.
— Ale to z pana profesora jest morowy chłop! — przyznał Tadzio.
— Morowy chłop! — uśmiechnął się profesor. — Ja pięćdziesiąt lat czekałem na to, aby móc sobie pozwolić na tę podróż. A ty smarkaczu szesnastoletni, nikogo nawet o pozwolenie się nie pytając, wyjechałeś jak stałeś. I trafiłeś tam, dokąd ja przez tyle lat napróżno zajechać chciałem. Mało tego, wałęsasz się po dżunglach, pomiędzy dzikimi ludźmi, nic się nie boisz, sam jeden w lesie, a jeszcze i życie uratowałeś mi...
— No, no, zaraz życie! — skrzywił się lekceważąco Tadzio. Jakby pan profesor tego warjata zobaczył, toby i beze mnie w krzaki uciekł.
— Gadaj sobie zdrów! Nie byliśmy starymi niedołęgami, ale wy jesteście przecie inni... Nic niema dla was na świecie dziwnego!



W FAKTORJI KUPIECKIEJ. — RAJSKIE PTAKI.

Dziwne to było miasto!
Zbudowane było na małej wysepce Wamma, na piaszczystem wzgórzu a składało się wszystkiego z trzech ciasnych a niezbyt długich ulic, zabudowanych przeważnie domami drewnianemi, pół na pół zburzonemi. Jednakże przystań, którą wjeżdżali do miasta, była dobra, otoczona rafami koralowemi i nadająca się znakomicie dla zapuszczania kotwicy przez mniejsze statki żaglowe. Z jednej strony za rafami koralowemi widać było część wyspy, dalej jedną lub drugą wieś, a naprzeciw nich sięgające szeroko i daleko monotonne morze. Ponieważ wyspa ze wszystkich stron owiana była wiatrami morskiemi, klimat miała zdrowy. Zaś na piaszczysty brzeg łatwo było wyciągnąć większe łodzie, lub też malajskie „prau“, na których kupcy tutaj przyjeżdżali.
Trudno było panu Cilińskiemu wyszukać sobie tutaj odpowiedni dom. Miasto zamieszkałe było w tej chwili, zaledwie przez pół tuzina Malajczyków i Chińczyków, którzy nie mogli dysponować domami do nich nie należącemi. Jeden niezamieszkały dom nie miał dachu, drugi, który właśnie budowano, mógł był być wykończony dopiero za miesiąc — jak mówił jego właściciel, budujący go na spekulację. Trzeci, którego właściciel wyjechał, wymagał naprawy, a na wyspie nie było rzemieślników, mogących się tej pracy podjąć. Wobec tego pan Ciliński nie zastanawiając się długo i pewny, że jakoś do porozumienia wkońcu dojdzie, zajął jeden z najlepszych domów, nikogo się o pozwolenie nie pytając. Służba rozstawiła stołki trzcinowe, a następnie wniosła do dwóch pokoików lekkie deski, zapomocą których pan Ciliński natychmiast sporządził sobie półki i stoły. Parę ławek bambusowych obrócono w łóżka, rozmieszczono przy nich puszki, rozesłano na podłodze maty, a w ścianie z liści palmowych wycięto bez ceremonji okno.
— Jeśli pan profesor coś podobnego domem nazywa, to ja już nie wiem — oburzał się Tadzio. To jest przecie zwykła szopa, gorsza od naszej stodoły.
— Gorsza od stodoły, to ona jest! — zgodził się profesor — ale lepszego domu mój bracie tutaj nie znajdziemy. I nic się nie bój, dobrze nam tu będzie.
— Ja bym się bał! — wzruszył ramionami Tadzio.
Miejscowość ta nazywała się Dobbo, a była małem miasteczkiem, w którem tylko na jakiś czas mieszkali kupcy, zbierający się tu na handel z mieszkańcami zachodnich i wschodnich wysp malajskich. W tej chwili jarmark się jeszcze nie rozpoczął. Wiadome było jednak, że w krótkim czasie miasteczko zaroi się przybyszami z dalekich stron.
Zaraz na drugi dzień po przybyciu na wyspę pan profesor z nieodłącznym Tadziem wybrał się na przechadzkę.
Szli wzdłuż morza, jakie pół mili i przyszli do małej wioski, z której prowadziła droga do lasu i do wsi Wamma, oddalonej o jakie trzy mile angielskie od wybrzeża. Ścieżka była bardzo wąska i niezbyt jeszcze wychodzona. Często bagnista, zatarasowana pniami tak, że z trudnością można się było naprzód posuwać. Mimo to, że profesor czuł niezadowolenie Tadzia, który na jego bieganie za owadami patrzył z nietajonem lekceważeniem a nawet pogardą, latał jak opętany dokoła ścieżki, wydając od czasu do czasu radosne okrzyki.
— W przeciągu dwóch godzin ośle jakiś złapałem około trzydziestu nieznanych okazów motyli. Jest to jeden z największych moich sukcesów z entomologicznego punktu widzenia! Popatrz się jakie to cuda. Oto motyl zwany Hestia durvilleia, co za barwy! To przecież cuda, klejnoty, to są skarby!
— A ja bym wolał zamiast tych motyli trochę porzeczek lub malin! — mówił Tadzio, którego dręczyło nieznośne pragnienie.
Wtem pan profesor stanął jak wryty i palec położył na ustach, poczem dech w piersi wstrzymał, z twarzą niesłychanie skupioną, z oczami utkwionemi w jeden punkt, z siatką przygotowaną do „ciosu“, zwolna zaczął się skradać naprzód. Tadzio zauważył, iż uczony drży ze wzruszenia, a kiedy zaczął szukać przyczyny tego wszystkiego, zauważył jakiegoś świetnie lśniącego motyla, który majestatycznie płynął w powietrzu ku profesorowi, nieprzytomnemu prawie z naprężenia nerwów. Motyl był istotnie piękny. Mienił się w powietrzu czarnym i świetnie zielonym aksamitem swych skrzydeł, szkarłatem piersi i złotym połyskiem ciała. Jeden ruch, zielona siatka mignęła w powietrzu — i pan profesor padł na nią z głośnym rykiem. Cały spocony, rzuciwszy na ziemię swe czarne okulary, drżącemi rękami wyjmował z siatki motyla, a kiedy wreszcie ujął go bezpiecznie w palce, zasypał go najpieszczotliwszemi słowy i z rozrzewnieniem czule ucałował. Odwróciwszy się do Tadzia, rzekł drżącym ze wzruszenia głosem:
— Jestem dziś niewątpliwie najszczęśliwszym człowiekiem w Dobbo. Wiesz ty co to jest, to jest „Ornithoptera poseidon“, motyl, którego niejednokrotnie widziałem w muzeach, ale nigdy jeszcze w przyrodzie. Nareszcie jestem szczęśliwy.
— No to chwała Bogu! — odpowiedział Tadzio — przynajmniej jeden z nas ma to, czego chciał.
Weseli i zadowoleni wrócili do domu, gdzie pan profesor natychmiast zabrał się do zakonserwowania motyla.
— Tak go pan profesor czule ściskał i całował — drwił sobie Tadzio, tak go pan od kochasiów i klejnocików wymyślał, a teraz pierwsza rzecz — ukatrupić go, co?
— Żywego przecie do domu nie dowiozę! — mruczał profesor. — Tybyś inaczej zrobił?
— Pewnie, że inaczej! — śmiał się Tadzio. Jabym go sobie poprostu przyszpilił do kapelusza.
— Ładny z ciebie przyrodnik — żachnął się profesor.
Miasteczko zwolna ożywiało się. Codzień przybijały do brzegu nowe „prau“, które wyładowywały kupców a także mnóstwo rozmaitych towarów. Kupcy wraz ze służbą natychmiast przystępowali do naprawy domów. Zewsząd znoszono żerdzie bambusowe, deski, liany i liście palmowe, któremi pokrywano dziurawe dachy. Budowano nowe ściany, strzechy, drzwi, a wszystko to działo się z wielką szybkością. Przyjeżdżali ludzie z Makassaru, przeważnie jednak z małych wysp, jak Goram, wschodnich wysp Ceram i innych wysepek, których mieszkańcy byli detajlicznymi handlarzami Wschodu. Przybywali też mieszkańcy z niedalekich wysp Aru, zwanych „blakang tana“, co w języku malajskim odpowiada mniej więcej wyrażeniu „Hinterland“, jako że wyspa Bamma należy do archipelagu Aru. Ludzie ci przywozili ze sobą produkt swej półrocznej pracy, który teraz sprzedawali kupcom. Zaś wielu z nich oddawało tylko towar, na który poprzednio zaciągnęli dług. Wszyscy ci przybysze, przedewszystkiem szli w odwiedziny do białego człowieka, któremu znosili całe stosy zwykłych powszechnie znanych i niepotrzebnych muszli, roślin lub zepsutych owadów. Byli oni wszyscy rasy przeważnie malajskiej lub też malajsko-chińskiej. Tylko mieszkańcy wysp Aru mieli już typ papuaski. Byli to ludzie o skórze czarnej, prawie jedwabnej, z wielkiemi czuprynami krętych czarnych włosów, z grubemi nosami, zresztą smukli i jakby nawet wątli. Przeważnie chodzili pół nago.
Z żywnością było na tej wyspie wcale dobrze. Codziennie znoszono do domu pana Cilińskiego całe pęki tripangu wędzonego czyli gniazd jaskółczych, dalej suszonych płetw wielorybich. Prócz tego mnóstwo jarzyn, ryb surowych i suszonych, wreszcie drobiu, ciastek, saga i owoców. Wkrótce byli dobrze zaopatrzeni. Chińczycy rzeczywiście przywieźli ze sobą kilka świń, które tuczyli w chlewach, znajdujących się przy szopach i kramach. Sprzedawano za pieniądze, najchętniej jednak brano inne towary, jak perkal, noże, tytoń, rum i t. d.
Na ulicy przez cały dzień panował żywy ruch. Pomiędzy kramami kręciło się mnóstwo krajowców odległych wysp. Miasto było przepełnione. Każdy dom był właściwie magazynem, w którym krajowcy składali swe produkty, wzamian za produkt, którego najbardziej potrzebowali. W szopach były całe stosy nożów, mieczów, tasaków, strzelb, tytoniu, ręczników, sarongów, perkalu i araku. To znów widziało się herbatę, kawę, cukier, wino i suchary, które jednakże kupowali głównie kupcy dla własnej potrzeby. Bogatsi krajowcy chętnie nabywali też galanterję, lornetki, parasole, brzytwy, fajki, sakiewki i t. p. rzeczy.
W piękne dnie rozkładano przed drzwiami maty, na których suszono tripang, a dalej cukier, sól, suchary, herbatę i ubrania, wszystko co mogłoby się zepsuć w wilgotnej atmosferze. Wieczorem całe tłumy Chińczyków przechadzały się po ulicy, lub też rozmawiały przed drzwiami znajomych w błękitnych szarawarach, białych kaftanach i z długiemi zwisającemi niemal do pięt warkoczami, przetykanemi czerwonemi wstążeczkami i srebrnym drutem. To znów widać było na ulicy, pełnego godności i majestatycznego hadżiego, w powiewającej sukni z zielonego jedwabiu i w pstrym turbanie. Za nim szło dwóch małych, brunatnych chłopców, którzy nieśli w puszkach sirih i betel. Domy wyrastały jak grzyby po deszczu, a z chlewów Chińczyków słychać było chrząkanie tłustych świń. Tu i ówdzie sprzedawano banany, a co rana dwóch małych chłopców przechadzało się po ulicy z tacami pełnemi róży, orzechów kokosowych, smażonych ryb i jarzyn. Cokolwiek mieli na sprzedaż, zawsze wołali — „Chocolatt!“ — Jedyne słowo oznaczające, iż sprzedają rzeczy do jedzenia, a powtarzane od wieków po Hiszpanach czy Portugalczykach, którzy wtedy w tych stronach byli.
— Ile tu ludzi teraz może być? — pytał raz Tadzio.
— Myślę, że najmniej pięćset — odpowiedział profesor.
— Taka mała, nikomu nieznana dziura, a tyle na niej bogactwa! — dziwił się Tadzio.
— To dziwne nie jest — ale co dziwniejsze, to to, że są tu przecie Chińczycy, mieszkańcy Ceramu, pół kasty Jawajczycy, stada pół dzikich Papuasów z Timoru, Dabberu i innych wysp, ludzie mający reputację jak najgorszą, a przecie niema absolutnie żadnych awantur. Popatrz, ta banda, ten tłum ignorancki, krwawy, złodziejski — bo przecie każdy chce tu tylko zarobić — żyje sobie bez najmniejszego rządu, bez policji, bez sądów i bez adwokatów. A mimo to nie ucinają sobie łbów, nie napadają się wzajemnie, nie rachują sobie wzajemnie towarów i bynajmniej nie możesz tu zauważyć jakiejś anarchji. Cóż to utrzymuje ich w ryzach i w jakimś porządku? Oto świadomość, iż jeśli będą awantury, to nikt tu nie przyjedzie na drugi rok i handlu ani zarobku nie będzie. Widzisz, sama ta świadomość nawet dzikim ludziom wystarcza.
Tu pan profesor zamyślił się. — Obawiam się chłopcze, że my w Europie mamy za dużo rządów. Zanadto się nami opiekują, a przecież nie jesteśmy już dziećmi. Pomyśl sobie, jakie niezliczone tysiące prawników i urzędników wraz z policją i armją przestrzegają u nas porządku, za co płacimy miljardy, choć wcale nie mamy zamiaru robić awantur. Zanadto się nami opiekują nasze władze!
Przedsięwziąwszy dalszą podróż morską po wyspach archipelagu Aru, pan Ciliński musiał siedzieć w Dobbo, czekając na wykończenie zamówionej przez siebie łodzi. Niecierpliwił się, zwłaszcza, że od czasu do czasu ludzie z „Hinterlandu“ a także i z innych bardziej oddalonych wysp przynosili mu rajskie ptaki, niestety przeważnie tak w złym stanie i tak zabłocone i brudne, że na nic się przydać nie mogły. Poczciwy profesor rwał się do tych krajów, gdzie w głębi lasów można było słyszeć krzyki szczególnie rzadkich ptaków, można je było dostać w całej świetności ich różnobarwnego upierzenia.
Zato Tadzio używał. W Dobbo było już pełno ludzi. Zbudowano kilka nowych domów, a różnej wielkości „prau“ i łodzie krajowców codziennie przybijały do wybrzeża. Koło domów wznosiły się stosy drzewa na opał, pracowano nad nowemi żaglami, budowano łodzie, ze wszystkich stron zwożono masę perłową. Załogi łodzi ścinały i zbierały chróst, a łodzie z Ceramu i Golamo wciąż przeładowywały zapasy sucharów, sago, stanowiących główną część żywności podczas podróży do domu. Miasteczko roiło się od kur, kaczek, gęsi, a wieprze Chińczyków były tak tłuste, iż czekała je śmierć nieuchronna, ale bliska. W kojcach bambusowych zawieszonych u drzwi domu, krzyczały papugi i kakadu najrozmaitszych rodzajów, a na dachach siadały metalicznie zielone lub białe gołębie, które gruchały melodyjnie rano i nad wieczorem. Tu i ówdzie widać było też małe, ładne kangury, złapane w lasach wysp Aru, ale już oswojone i w doskonałym humorze.
Wieczorem ulica pełna była życia i muzyki. Jęczały tamtamy, dzwoniły harfy, słychać było nawet trzechstrunne skrzypce arabskie a melancholijne pieśni arabskie brzmiały do późnej nocy. Prawie codzień urządzano na ulicy walki kogutów. Widzowie tworzyli zwarty krąg, a kiedy kogutom przymocowano do nóg długie, stalowe ostrogi i postawiono je naprzeciw siebie, widzów ogarniało nieopisane podniecenie. Robiono zakłady, nieraz nawet bardzo wysokie. Za każdą fazą walki widzowie wydawali głośne i dzikie okrzyki. Przedstawienie kończyło się po paru minutach. Zwycięskiego ptaka właściciel pieścił, podziwiał i wychwalał, podczas kiedy właściciel zwyciężonego ptaka chwytał go i niósł do siebie niejednokrotnie już po drodze skubiąc go żywcem, jako że ciężko ranny bojownik nie nadawał się do niczego innego, jak tylko do garnka.
O zachodzie słońca grano też często w piłkę nożną, urządzoną z jakichś włókien roślinnych. Była to piłka mała, lekka i bardzo elastyczna. Gracz trzymał ją zwykle przez chwilę na końcu nogi, balansując nią, czasem przerzucał ją na ramię lub na przegub, a naraz niespodziewanie rzucał wysoko przed siebie. Drugi gracz podbiegał i kiedy się piłka od ziemi odbiła, chwytał ją znowu na koniec stopy, lub na ramię, balansował nią jakiś czas i znowu wyrzucał wysoko w powietrze. Nie wolno jej było nigdy dotknąć dłonią. Zato do rzutów śmiało można było używać ramienia, kolana, przegubu i stopy. Niektórzy kupcy grali bardzo dobrze, tak że piłka bezustanku znajdowała się w powietrzu. Raz pokłócono się o coś w grze i zdawało się, że przyjdzie do bitki między kilku młodymi ludźmi, którzy już chwytali za noże i krysze. Na szczęście wmieszał się w spór hadżi w swym zielonym stroju i jakoś zwaśnionych pogodził.
Wśród mieszkających w Dobbo kupców, przeważnie rasy malajskiej lub mieszanej, zauważył też Tadzio szczególniejszego eleganta. Jak wiadomo Europejczycy przeważnie golą zarost i widać golenie się jest człowiekowi przyrodzone, bo Malajczycy, choć nie mają zwykle zarostu, z niesłychaną starannością golą stale głowę. Ten jednak elegant wszelkiemi siłami starał się o wyprodukowanie jakiegoś zarostu. Niewiadomo jakiemi zabiegami zdołał uzyskać, iż górną jego wargę zarosło około półtora tuzina długich i cienkich włosów, z których sporządził sobie coś w rodzaju wąsów. To mu jednak nie wystarczało i koniecznie chciał mieć brodę. Ponieważ zaś nic mu na brodzie nie rosło, wobec tego kultywował pieczołowicie kilka włosów wyrastających mu z brodawki na lewym policzku. Włosy te niejednokrotnie z dumą gładził i nawijał na palec, wyobrażając sobie prawdopodobnie, że ma piękną i bujną brodę.
W czasie sezonu kilku ludzi w Dobbo umarło. Chowano ich na małym cmentarzu tuż za wsią. Wśród kupców znajdował się też jakiś kapłan mahometański, który odprawiał obrzędy pogrzebowe, zresztą bardzo proste. Ciała zawijano w białe prześcieradła i tak je grzebano. Widzowie obsiadali zwykle dokoła grób, zaś kapłan śpiewał kilka wersetów z Koranu. Grób zasypywano ziemią i umieszczano na nim niewielki kół bambusowy z wypisanem na nim nazwiskiem zmarłego. Chińczycy znacznie od Malejczyków zamożniejsi i bardziej kulturalni, więcej dbali o swych zmarłych, których groby zdobili nagrobkami z solidnego granitu, sprowadzanego z Singapoore, z wyrzniętemi głęboko napisami, których charaktery były pomalowane czerwono, błękitno i złoto.
Nareszcie „prau“ była gotowa i można się było puścić w dalszą drogę. Pan Ciliński śpieszył się, gdy naraz pewnego dnia zjawiło się kilka łodzi, których załoga twierdziła, iż po drodze miała do czynienia z piratami. Pan Ciliński nie chciał temu wierzyć. Jednakże właśnie, kiedy wybierał się już w drogę, przybyła łódź, która stoczyła walkę z piratami i miała jednego rannego. Malajczycy twierdzili, że napadło ich pięć większych łodzi piratów i że prawdopodobnie za temi pięciu łodziami znacznie więcej było jeszcze w rezerwie.
— Jak to może być — dziwił się Tadzio — że taka gromada ludzi bogatych i mających bądź co bądź coś do stracenia wałęsa się po tych odległych morzach bez żadnej broni, na łasce i niełasce kilkunastu jakichś uzbrojonych drabów.
— Pochodzi to mój bracie stąd, iż ludzie ci myślą tylko o handlu. O ile mi wiadomo, po każdym takim napadzie piratów przez rok lub dwa włóczą za sobą karabiny. Piraci wiedzą o tem i wówczas ich nie napadają. A kiedy wszelki słuch o rozbojach morskich zaginie, nabierają znowu śmiałości i rzucają się na ludzi, którzy zapomnieli już o tem, że mogą być napadnięci.
— A jak pan sądzi: spotkamy się z piratami? — pytał Tadzio.
— Bardzo wątpię. Ci rozbójnicy dobrze wiedzą, na kogo opłaci im się napaść. Prawda, że i my mamy rzeczy, które stanowią dla nich skarb niemały. Wiedzą jednak, że my mamy sześć dobrych strzelb i niełatwo byłoby nas zwyciężyć.
— To znaczy — jedziemy?
— Jeszcze by też! Sądzisz, że kilkunastu parobków może mi przeszkodzić w mej pracy dla nauki i wiedzy? Grubo się mylisz!



WALKA Z PIRATAMI. — NA WYSPACH ARU.

Był piękny, pogodny dzień, kiedy ekspedycja profesora Cilińskiego, złożona z sześciu jego ludzi i czterech żeglarzy, znalazła się na pełnem morzu, zdala od gwarnego i ruchliwego Dobbo. Pan Ciliński nie zamierzał zapuszczać się zbyt daleko od brzegu, należało jednak okrążyć kilka niebezpiecznych punktów, gdzie blisko wybrzeża znajdowały się ukryte pod wodą rafy koralowe, a także niebezpieczne wiry i prądy. Po półdniowej podróży, zatoczywszy wielki krąg, „prau“ zbliżała się tedy ku wybrzeżom jakiejś wysepki, a podróżni byli pewni, że znajdą tam dogodną przystań i świeżą, słodką wodę.
Kiedy już byli niedaleko lądu, pokazało się, iż mają przed sobą dwie wyspy, oddzielone od siebie stosunkowo wąskim kanałem, mniej więcej szerokości 600—700 metrów. Obie wyspy zarosłe były gęsto wielkiemi drzewami, których gałęzie zwisały nisko nad wodą, tworząc coś w rodzaju zasłony czy kurtyny. Z pod jednej z takich zielonych zasłon wysunęło się naraz kilka dużych łodzi, przepełnionych wioślarzami i zbrojnymi. Równocześnie z poza drugiej wyspy wyjechały dwie łódki krajowców, wiozące do Dobbo towary. Łódki te ujrzawszy łodzie pędzące z jak największą szybkością po zielonej zasłonie roślinności ku morzu, chciały się cofnąć. Było jednakże już zapóźno. Cztery łodzie jakby się zdawało piratów puściły się za nimi w pogoń, podczas gdy trzy skierowały się ku „prau“ pana Cilińskiego.
Na pokładzie „prau“ powstało łatwo zrozumiałe zamieszanie. Majtkowie, widząc zbliżające się łodzie, potracili głowy. Służba malajska zapomniała nawet, że ma w rękach strzelby. I ze zgrozą wołała, iż piraci wszystkich niewątpliwie wytną. Pan Ciliński zdumiony i zaskoczony tą napaścią stał na przodzie „prau“, przyglądając się jakby w osłupieniu coraz bliżej podjeżdżającym łodziom, pełnym ludzi półnagich o ciemnej skórze i kędzierzawych bujnych, czuprynach, rozdzielonych równo nad czołem.

— To nie Malajczycy, to z pewnością Papuasi! — mówił do Tadzia — są oni znacznie więcej zbliżeni już do murzynów.
— Pan profesor się myli! — burknął Tadzio — teraz to oni najwięcej są zbliżeni do nas! Ale ja się postaram wysłać to towarzystwo zpowrotem.
To mówiąc, spokojnie złożył się ze swego sztucera i wypalił.
Stojący na przodzie w najbliższej łodzi dzikus wypuścił włócznię z rąk, zachwiał się i wpadł w morze.
— A teraz ja panie profesorze zdegraduję im sternika! — zapowiedział chłopiec.
Jednym strzałem rozciągnął sternika na łodzi.
— Panie profesorze, tej publiczności jest chyba dość! Czy ja mam być jedynym przedstawicielem pańskiej armji regularnej? Możeby pan profesor w imię nauki i swego własnego cennego zdrowia raczył ze dwa, trzy razy puknąć do tych kalorszów! Strzela pan profesor różne rajskie przepiórki i inne nietoperze, może więc pan profesor i nieznajomemu Papuasowi fryzurę poprawi!
— Kiedy jak kiedy, ale dziś to masz rację — odpowiedział profesor. Wyznam ci, że dla tych dzikusów nasz ładunek istotnie może być ponętnym. Wieziemy przecie tyle spirytusu!
— Spirytusu! Niech pan profesor będzie pewny, że oni te wszystkie pańskie jaszczurki i pijawki w słoikach zjedzą jak kompot!
— A to łajdaki! — oburzył się pan Ciliński. I nie panując już dłużej nad sobą chwycił strzelbą i posłał z niej kilka kul w stronę drugiej łodzi.
Ten przykład podziałał i na resztę służby. Malajczycy oraz dwaj Portugalczycy chwycili za broń i otoczyli „prau“ ogniem i dymem. Na wszystkie strony brzmiały karabiny i sztucery, a na ogień ich i Papuasi ze swych lodzi odpowiadali ogniem. Jednakowoż strzały piratów nie były celne, raz dlatego, że broń mieli starą i niedalekonośną, a powtóre, że sami odsłonięci w swych płytkich i odkrytych łodziach strzelali do ludzi ledwie widocznych. Wobec tego po krótkiej walce uznali za stosowne oddalić się od niebezpiecznej „prau“ i połączyć się z temi łodziami, które spokojnie i bez żadnego niebezpieczeństwa łupiły tymczasem bezbronnych krajowców.
— Jest to pierwsze zwycięstwo morskie, któreśmy jako polski statek odnieśli! — rzekł z dumą i zadowoleniem Tadzio.
Nie wiedząc czego się trzymać w dalszej drodze i czy przypadkiem inne łodzie piratów się nie pokażą, pan Ciliński kazał skierować się ku najbliższej wyspie, aby tam wylądować i uzyskać pewniejszą na wybrzeżu pozycję obronną. „Prau“ zawinęła pod olbrzymią kurtynę z wielkich, prawie zupełnie sklepionych gałęzi, powiązanych ze sobą lianami, kwitnącemi powojami i różnemi pnączami. Podróżni z karabinami w rękach wysiedli na ląd, oczywiście zarzuciwszy poprzednio kotwicę. Siły swe podzielili, dwóch ludzi przeszło na prawo i na lewo jako obserwacyjne straże skrzydłowe, zaś główna siła, reprezentowana przez pana Cilińskiego, Tadzia i dwóch Portugalczyków, pozostała w centrum i rozciągnąwszy się „łańcuchem“ tyraljerki na płaskiem wybrzeżu, z karabinami w rękach gotowała się do odparcia ewentualnej napaści.
Tymczasem znacznie gorzej powiodło się dwom łodziom bezbronnych krajowców. Łodzie piratów otoczyły je zwartem kołem, to zbliżając się ku nim, to znów odskakując od nich, jak czarne krokodyle. Piraci wywijali dzidami, potrząsali nogami, a od czasu do czasu strzelali. Napadnięci bronili się czem mogli. Kijami, laskami, wiosłami i długiemi żerdziami bambusowemi. Widać było jednakże, że nie zdołają obronić się przemocy. Tadzio wraz z panem Cilińskim i Portugalczykami, chcąc im dopomóc, słali jedną salwę po drugiej, robiąc w ten sposób dywersję ogniową, było to jednakże zbytecznem i nierozsądnem marnowaniem kosztownej amunicji, ponieważ sztucery nie mogły nieść tak daleko. Mimo to widać było na jasnem tle nieba i błękitnej wodzie sylwetki walczących. Czarni półnadzy Papuasi z rozwianemi, kędzierzawemi grzywami, wskakiwali już na łodzie krajowców, których mordowali bezlitośnie. Podniósł się straszliwy krzyk i słychać było tak jęki mordowanych, jak też dzikie okrzyki pewnych już zwycięstwa piratów.
A wówczas zdarzyła się rzecz nadzwyczajna.
Żeglarze malajscy przyglądali się dotychczas całemu zajściu zupełnie spokojnie, biernie, nawet obojętnie. Zdawało się, że myślą tylko o sobie i swojem bezpieczeństwie, że nie wierzą, aby z przygody tej mogli wyjść cało, zaś następnie, kiedy atak piratów odparto, poprzestali na pozycji wyczekującej. Teraz jednak, kiedy w ich oczach mordowano bezbronnych ludzi, poszeptawszy coś między sobą, zrzucili sarongi opasujące ich biodra i półnadzy, w krótkich tylko majtkach z krzywemi nożami w rękach zaczęli zsuwać się w wodę.
— Czyście wy powarjowali ludzie? — powstrzymywał ich pan Ciliński.
Malajczycy spojrzeli na niego spokojnie i bez śladu wzburzenia lub zawziętości na swych opanowanych twarzach.
— Nie można bezczynnie patrzeć, panie, kiedy łotry mordują bezbronnych.
— A cóż wy we czterech poradzicie przeciw całej hordzie? Zabiją was tylko! — mitygował ich pan Ciliński.
— Nie dojrzą nas nawet! — uśmiechnął się jeden z Malajczyków. Podpłyniemy tak, że nas nikt nie zauważy, a kilku tych zbójów przecież krwią swą zbrodnię przepłaci.
To mówiąc rzucili się w morze, z kryszami w zębach.
Tadzio patrzył za nimi uważnie.
Płynęli zrazu nie kryjąc się, pewni, iż z takiej odległości nikt ich nie dostrzeże. Potem czarne ich głowy zaczęły ginąć wśród lekko marszczących się fal. Wreszcie zniknęły zupełnie. Snać Malajczycy nurkowali i płynęli pod wodą, od czasu do czasu tylko zaczerpując powietrza. Wkońcu zupełnie ich już nie można było widzieć, ani zauważyć najmniejszego śladu czy znaku, świadczącego, że się w pobliżu łodzi znajdują. A naraz na łodziach piratów ktoś krzyknął przeraźliwie i widać było, że zleciał w morze, runąwszy w tył. Tadziowi zdawało się, jak gdyby zauważył błysk krzywego noża, ucinający mu z tyłu nogi, pod kolanami. Gdzie indziej znów, cień jakiś wdarł się na łódź, zadając w nogę kilka niespodziewanych i szybkich uderzeń, poczem skoczył jednym susem i znalazł się daleko w wodzie. Niewidziani napastnicy niespodziewanie pojawiali się to tu, to tam, kłując i bodąc nożami, póki wreszcie piraci nie zwrócili na to uwagi i nie zaczęli się przed nimi bronić. Wtedy mściwi Malajczycy zdawszy sobie sprawę z bezowocności dalszej walki, zniknęli i po krótkim czasie wynurzyli się pod zasłoną ze zwisających konarów drzew, ociekający wodą zmieszaną z krwią ale uśmiechnięci i zadowoleni.
— Pogryźliśmy ich trochę! — mówił jeden z nich.
Mimo to piraci wymordowali załogę obu łodzi, które natychmiast wzięli na sznury, częściowo obchodzili swymi ludźmi i powlekli gdzieś na wschód. Widać było ich flotyllę oddalającą się coraz szybciej i prawie niknącą w oczach.
— Ale że to kanonierki holenderskie czy angielskie nie mogą tego pospólstwa wytępić! — kręcił głową Tadzio.
— Owszem, reidy kanonierek są w tych stronach nawet częste, ale trudno tych łotrów dopaść. Jest tu mnóstwo malutkich wysepek, po których się piraci rozpraszają, udając zwykłych chłopów, którymi też właściwie i są. Że zaś przeważnie okradają krajowców, trudno po łupie poznać, że jest zrabowany.
Dalsza podróż odbywała się już spokojnie, aczkolwiek wiatr był przeciwny.
Zbliżywszy się do lądu „prau“ wjechała w ujście niewielkiej rzeczki, którą posuwała się dalej w głąb lasu, omijając szeroko rozciągające się bagniska, a tu i ówdzie uprawne pola. Po dwóch godzinach podróży pan Ciliński spostrzegł na jednym z brzegów dom, czyli raczej zupełnie nędzną szopę, w której jak mu to powiedział sternik, miał mieszkać wójt wsi Wamma. Szopa zajęta była przez kilka rodzin, mieszkających razem ze sobą. Były w niej dwa ogniska a wszystko roiło się od mężczyzn, kobiet i dzieci, do tego stopnia, iż zdawało się, że tu już wolnego kąta nie znajdzie tem bardziej, że wójt wsi był ciężko chory i nie można było z nim się rozmówić. Ale pan Ciliński nie poddawał się, ponieważ zauważył, że w okolicach tych są lasy cudowne i prawie dziewicze. Wobec tego za cenę paru tasaków zdołał uzyskać od właściciela domu pozwolenie na mieszkanie kątem. Do tego kąta wielkiego na pięć stóp kwadratowych kazał pownosić wszystkie swoje skrzynie i urządził w nim jakie takie laboratorjum, podczas gdy załoga wraz ze służbą malajską i Portugalczykami pozostała na „prau“. Z profesorem zamieszkał tylko Tadzio, nie rozłączający się oczywiście ze swym sztucerem.
Można sobie było wyobrazić jak się tam ciasno i nieprzyjemnie mieszkało. Dom był właściwie zwykłą szopą, zbudowaną raczej z nieociosanych kołów, niż z belek, bez ścian, ale zato z powałą bardzo niską zwisającą nad podłogą. Wewnątrz domu znajdowały się jak gdyby separatki czy loże, wzniesione z liści palmowych, systemem niby to celtowym, bo z każdej z nich wychodziło się na długi i szeroki korytarz, niby coś w rodzaju placu gminnego.
W tych „separatkach“ sypiały poszczególne rodziny. Całe umeblowanie stanowiło kilka mat, koszów i naczyń służących do gotowania. Łuki i włócznie były jedyną bronią. Niektóre kobiety chodziły w sarongach, wyplatanych z trawy. Mężczyźni nie mieli na sobie nic prócz przepaski dokoła bioder. Całemi godzinami i dniami wylegiwali się bezczynnie, zaś kobiety ich przynosiły im jarzyny i sago, które stanowiło całe ich pożywienie. Jedyną ich rozrywką, jedynem urozmaiceniem straszliwej monotonji dzikiego życia było właśnie lenistwo i rozmowa. Gadali strasznie i bez ustanku. A wieczorami dom zmieniał się w małą wieżę Babel, dzieci piszczały, mężczyźni krzyczeli lub śmiali się, kobiety kłóciły się bezustannie. Czasami przychodzili do pana Cilińskiego Malajczycy po rozporządzenia lub też z okazami zastrzelonemi w dżungli i słysząc nieustanny gwar głosów w tym domu, chwytali się czasem za głowę. A jeden z nich oburzony oświadczył:
— „Banyak quot bitchara Orang Aru“ (ludzie z narodu Aru są bardzo wielkimi i silnymi mówcami).
— Jak pan może w takim zgiełku i hałasie pracować! — podziwiał profesora Tadzio.
— Jak? Poprostu. Mogą sobie gadać co chcą, skoro nie rozumiem, nic mnie to nie obchodzi. Zupełnie jakby wiatr wiał!
Istotnie trzeba było podziwiać niesłychaną wytrwałość i zimną krew uczonego, pracującego w tak ciężkich warunkach, w brudzie i w otoczeniu kilkudziesięciu dzikich ludzi.
Zaś pan profesor nie tracił czasu. Natychmiast zawezwał tłumacza i zaczął się wypytywać, czy w okolicy są rajskie ptaki. Odpowiedziano mu, że tak, wobec czego zaraz następnego już dnia wysłał Tadzia na polowanie do dżungli.
Zaczęło się znowu samotne wałęsanie po dzikim, nieznanym lesie. Tadzio tak do tego przywykł, że czuł się już w dżungli, jak w domu. Już przed świtem, prawie w ciemnościach wchodził w chłodną, ciemną głąb lasu. Słychać było głośny krzyk wok! wok! wok! dający znać, iż wśród konarów drzew, wysoko latają rajskie ptaki. Przeraźliwie wrzeszczały papugi i kakadu. Niektóre znów piszczały, podczas kiedy różne mniejsze ptaszki ćwierkały lub pogwizdywały swą pieśń poranną. Tadzio kładł się czasami na ziemi i wsłuchiwał się w odgłosy dżungli, uświadamiając sobie, że jest jednym z nielicznych Europejczyków, którzy wogóle kiedykolwiek w tych lasach byli. Dziwił się sam sobie, w jaki sposób może się stać, że właśnie jemu udało się dotrzeć do mateczników Wschodu i ma swemi oczami patrzeć na rzeczy nieznane, dziwne a nieraz tak piękne.
Pewnego dnia ujrzał na własne oczy pierwsze rajskie ptaki. Były one zupełnie białe ze zwisającemi, złotemi ogonami. Latały koło jakiegoś drzewa tak wysoko, że strzelać do nich nie można było. Daremnie Tadzio biegał za niemi, gdy przeniosły się na inne drzewo. Ptaki, jakby czując, że im grozi niebezpieczeństwo nie zniżały swego lotu.
Aliści dżungla wkrótce wynagrodziła chłopca za ten zawód.
Było to raz koło południa, na niewielkiej lecz cienistej polance. Tadzio zmęczony i zniechęcony bezowocnem uganianiem po lesie, rzucił się na trawę i odpoczywał z wzrokiem utkwionym w niebo. Wtem na gałęzi jednego z pobliskich drzew zamigotał jakiś przecudny klejnot, coś tak nieopisanie pięknego, że chłopiec oczom własnym nie wierzył. Był to niewielki ptak barwy w większej części intenzywnie cynobrowo-czerwonej. Ku głowie pióra stawały się coraz krótsze i przechodziły w ton pomarańczowy. Pierś i brzuch miał ten ptak srebrzysto-biały, a tylko na piersi szeroka, ciemno-zielona metaliczna pręga, oddzielała biel podbrzusza od czerwieni podgardla. Dziób ptaka był żółty, zaś nogi pięknie kobaltowe. Nie na tem koniec jednakże. Oto ile razy ptak rozwinął skrzydła pokazywały się pod niemi długie na parę cali szare pióra, u końców szmaragdowo-zielone, a które składały się między skrzydłami a piersią w piękne wachlarze. Z ogona zaś ptaka zwisały dwa środkowe, długie pióra, również na końcu szmaragdowo-zielone i zakręcone w okrągłe pętle. Było to zjawisko tak piękne, iż Tadzio oczu od niego oderwać nie mógł. Zdawało mu się, że śni i nie chciał się nawet ruszyć, aby tego snu cudnego nie spłoszyć.
Wtem przyszedł mu na myśl pan Ciliński i jego radość, gdyby mógł dostać tak piękny, rzadki okaz. Natychmiast chłopak sięgnął ukradkiem po sztucer i nie wstając nawet, zdaje się niezauważony przez ptaka, złożył się z niego. Strzał nie był trudny, ponieważ cel lśnił barwami i nie mógł się skryć wśród liści. Rozległ się suchy trzask sztucera i przepiękny ptak zleciał na ziemię. Zaprzestawszy już dalszego polowania Tadzio pobiegł ze swą zdobyczą natychmiast do domu.
Profesor ujrzawszy ptaka omal nie oszalał z radości. Rzucił się Tadziowi na szyję, wycałował go, omal nie zdusił w objęciach, a potem zaczął tańczyć po sieni. Widok ten był tak pocieszny, że wszyscy Papuasi zawyli z radości.
— Wiesz ty co zabiłeś? — wykrzykiwał uradowany uczony — nie, skądże byś ty mógł wiedzieć. Ty jesteś tylko strzelec, Nemrod! Tobie tylko dać pukawkę do rąk i kazać strzelać. Wystarczy ci, żebyś trafił — a w co, to cię już nic nie obchodzi!
— To ja naumyślnie tę kurę dla pana profesora zabiłem, a pan profesor tak mi się odwdzięcza? — oburzał się Tadzio.
— Kurę! Ty bluźnierco, ty wiesz co to jest? To królewski ptak rajski, rzadkość w zbiorach europejskich.
Tadzio choć udawał, że go to niewiele obchodzi, rozumiał, iż zdobycz była cenna, ale Papuasi nadziwić się nie mogli tej uciesze uczonego z powodu zdobycia pięknego ptaka. Dla nich rajskie ptaki były istotnie rzeczą tak zwykłą i codzienną, jak kury i kaczki.
— Pomyśl tylko! mówił raz wieczorem uczony do chłopca. Ta daleka wyspa położona wśród morza, po którem rzadko kiedy jeżdżą statki, zdala od wodnych gościńców używanych przez floty kupieckie. Dokoła nas dziki, pyszny las podzwrotnikowy ciągnący się na mile. Przy nas ci wrzaskliwi, gadatliwi i dzicy Papuasi, a wśród tego wszystkiego my dwaj pracujący dla wiedzy i te cudne ptaki, wytwory jakiegoś szczególniejszego piękna! Pomyśl o długich wiekach minionych, wśród których zwolna te piękne kształty formowały się i rozwijały z pokolenia w pokolenie, rodząc się wciąż, żyjąc i umierając w gęstych koronach tych ciemni posępnych drzew. Zdala od inteligentnego oka, które mogłoby rozkoszować się ich niezrównaną pięknością. I nie mogło być inaczej. Te cudne ptaki mogły i mogą żyć tylko w tych dzikich, niegościnnych krajach, zupełnie barbarzyńskich i obcych wszelkiej kulturze, podczas gdy z drugiej strony jeśli człowiek cywilizowany doszedł do tych wysp i wniesie na nie swą cywilizację, niewątpliwie zniszczy i zmieni warunki organiczne i nieorganiczne w jakich te klejnoty latające jedynie wychować się mogą, a zatem zniszczy zupełnie rajskie ptaki. Człowieka wprost melancholja ogarnia na myśl o tem wszystkiem. Wiedz o tem, że absolutnie nie wszystkie rzeczy stworzone są dla człowieka, a wiele stworzeń niema z nim absolutnie nic do czynienia i ginie od samego jego zbliżenia się.
Mieszkając wśród Papuasów, których coraz więcej zbierało się w domu, pan Ciliński i Tadzio mieli sposobność dokładnego obserwowania ich.
— Ja myślałem, że dzicy, którzy nie pracują — mówił Tadzio — mogą robić co się im podoba. A tymczasem widzę, że oni się okropnie nudzą i żyją bardzo nędznie. Nie mają ani chleba, ani ryżu, ani kukurudzy, ani nawet sago. Jedzą jak zwierzęta jarzyny jakieś, korzonki, słodkie ziemniaki i sago zupełnie surowe. Tam na wybrzeżu, niedaleko przecież od tego domu jest mnóstwo ryb, a u nich ani jednej ryby nawet dostać nie można. Od czasu do czasu złapią gdzieś jakiegoś chorego dzika lub kangura. A wtedy to już jest wielki bal. Jak można jeść takie niedojrzałe i niedogotowane zielska i jarzyny!
— To też popatrz jak oni wyglądają. Wszyscy prawie cierpią na choroby skórne i mają wrzody na rękach i nogach. Pochodzi to niewątpliwie z nieregularnego i złego odżywiania się. Malajczycy nie ruszający się nigdzie bez ryżu wolni są od tych chorób. Przypomnij sobie także Dyaków, którzy odżywiają się dobrze i dlatego wyglądają doskonale. Dla mnie jest jasne, że człowiek bezkarnie nie może robić z siebie zwierzęcia, żywiącego się tylko ziołami i owocami i nie myślącego o jutrze. Dlatego też nie jestem wegeterjaninem. — A to wszystko są przecie wegeterjanie! Z tego punktu widzenia możnaby powiedzieć, że prowadzą życie wprost idealne! Żyją wciąż na świeżem powietrzu, pod słońcem, nie drażnią skóry zbytęcznemi ubraniami, powinniby być zahartowani i piękni jak posągi. A tymczasem to ledwie cienie ludzi.
Jedyną namiętnością Papuasów było żucie trzciny cukrowej, która w tych stronach rosła gęsto i udawała się nadzwyczajnie. Kiedykolwiek się weszło do domu zawsze można było zauważyć kilkanaście osób, kucających na matach i nożami przecinających grube pręty pełne słodkiego soku. Nieodzownym sprzętem były kosze, do których wrzucano wyssane już kawałki trzciny cukrowej. Produkt ten był jedynym towarem mieszkańców wyspy, którzy całe stosy trzciny cukrowej wywozili do Dobbo, gdzie im za nią nawet dobrze płacono.
Rozumie się, że dzicy ci ludzie przy każdej sposobności całą duszą oddawali się pijaństwu. Kupcy za wszystko płacili chętnie rumem. Dzikusy zaopatrzywszy się w wódkę zaczynali pić na umor. Rozbijali i łamali wszystko w swych domach, wrzeszczeli na całe gardło i pili tak długo, póki wszystkiego nie wypili. Potem leżeli chorzy i półprzytomni przez kilka dni.
Łodzie przybywały i odpływały wciąż, a dom, w którym mieszkał pan Ciliński zmienił się w coś, w rodzaju oberży. Mieszkały już w nim około setki chłopców, mężczyzn, kobiet i dziewcząt, a wszystko to robiło zgiełk nie do opisania. Conajmniej połowa z nich mówiła naraz, a nie była to cicha, umiarkowana rozmowa, apatycznie grzecznego Malajczyka, lecz gwar głośnych głosów, krzyków, pisków i wybuchów śmiechu, przypominających rżenie końskie. Wszyscy ci ludzie oczywiście zwartą gromadą stale otaczali pana Cilińskiego, bacznie i w skupieniu przyglądając się jego ruchom. Była to jedyna chwila, w której zgiełk na jakiś czas ustawał. Niektórzy wypytywali go łamanym, malajskim językiem co właściwie robi, na co potrzebne mu są te wszystkie zbiory. Tłumaczył im to, ale oczywiście, nikt mu nie wierzył. Uważano go powszechnie za czarownika. Pan Ciliński niejednokrotnie narzekał w duchu na te odwiedziny, zwłaszcza, że bardzo pilnie musiał się opędzać dzieciom, pchającym do wszystkiego palce. Ponieważ jednak przypuszczał, że wśród tych sąsiadów znajdzie kogoś, któryby mu dał wskazówki co do rajskich ptaków, stosunków nie zrywał.
Jednego dnia przyszło mu na myśl, aby poczęstować swych współmieszkańców rumem, którego kilkanaście flaszek miał na statku. Tadzio przyniósł rum, a pan Ciliński dał dwie duże flaszki najczęściej odwiedzającym go Papuasom. Flaszki wypito natychmiast. I naturalnie poproszono o więcej. Zacny uczony oświadczył, iż da chętnie więcej rumu, ale prosi, aby mu wskazano myśliwych, zajmujących się polowaniem na rajskie ptaki. W tej chwili rozesłano gońców do najbliższych chat i w godzinę później zjawiło się w domu paru nowych Papuasów, twierdzących, iż zajmują się zawodowo polowaniem na te drogocenne ptaki. Trzeba było i ich poczęstować rumem, który Papuasi oczywiście chętnie przyjęli, a usiadłszy na matach rozpoczęli z panem Cilińskim rozmowę.
— Jak się nazywa wasz kraj rodzinny? — pytał jeden z Papuasów.
— Poland! — odpowiedział pan Ciliński.
— Poland? To nie może być, to przecie zupełnie nic nie znaczy. W to nikt nie uwierzy, to jest przecież niedorzeczne, czy słyszał kto kiedy coś podobnego? Pulend, to nie może być żadną nazwą ani imieniem kraju. To jest nic.
— Jakże nic, jeden kraj nazywa się tak, a drugi inaczej! — tłumaczył pan Ciliński.
— To jest puste gadanie. Moja ojczyzna nazywa się Wanumbai, każdy może powiedzieć Wanumbai, ja pochodzę z Wanumbai, wszyscy wiedzą co to jest i gdzie to jest. Ale Pulend, czy słyszał kto kiedy coś podobnego? Nie drwij sobie z nas, powiedz nam naprawdę jak się twój kraj nazywa, abyśmy mogli wiedzieć jak mówić o tobie kiedy stąd odjedziesz.
Nie wierzyli też, aby zbiory profesora miały służyć do tych celów o jakich on im opowiadał.
— Co się stanie z tem wszystkiem kiedy wyjedziecie na morze? — pytał stary Papuas tajemniczym głosem.
— Cóż ma się stać? Wszystko zapakowane w skrzyniach, będzie leżało na dnie statku.
— Ale jak myślicie co się z niemi potem stanie? One wszystkie znowu odżyją, nieprawda.
Napróżno mu profesor tłumaczył, że są już martwe i nic ich nie ożywi. Starzec kiwał przecząco głową i szeptał wciąż z uroczystą miną: „Napewne to wszystko odżyje! Wszystko na morzu odżyje! Mnie w pole nie wyprowadzicie. Ja doskonale wiem co mówię, zanim wyście tu przyjechali padał wciąż deszcz, wilgoć była okropna. A teraz odkąd wy tu jesteście to wciąż pogoda i ciepło. Ohoho, już ja się na tem rozumiem, mnie me oszukacie“.
A naraz pojawiła się nowa kwestja.
— Słuchajcie! — rzekł stary Papuas — wy przecie wszystko wiecie! Jak wygląda ten wielki statek, na którym Chińczycy sprzedają swoje towary? On jest zawsze na pełnem morzu, a nazywa się Jong. Wiem, że się tak nazywa, ale jak on może wyglądać? Nikt go nigdy nie widział.
Trudno było panu Cilińskiemu odpowiedzieć na to pytanie, lecz napróżno zapewniał swych sąsiadów, iż sam tego statku nie widział, więc im go opisać nie może. Nie wierzyli mu i byli przekonani, że nie chce powiedzieć.
— W każdym razie jesteście lepszym człowiekiem, niż malajscy lub chińscy kupcy, którzy tu czasem zaglądają i którzy nas okradają i oszukują. Sprowadźcie sobie wszystko tu z Dobbo, wszystko czego potrzebujecie i zamieszkajcie wśród nas. Będzie wam dobrze. A jakże się naprawdę nazywa wasza ojczyzna?
— Powiedziałem wam już: Poland!
— Pulend? Czegoś podobnego jeszcze nikt z nas nie słyszał. Wiem, że jest Makassar, Jawa, Ceylon, Celebes, Ceram, Goram, Chiny, — ale Pulend, to nie może być! Takiego kraju na świecie niema.
Niewiadomo jak długo byłaby trwała ta mądra rozmowa, gdyby Tadzio poprostu Papuasów nie wyrzucił. Był też najwyższy już czas po temu, bo ledwo ruszali językami.
Wogóle jednak żyło się im wśród tych dzikich ludzi zupełnie spokojnie i bezpiecznie. Pan Ciliński czasami nawet zachwycał się nimi.
— Zdarzają się przecie nieraz bardzo piękne ciała! — mówił do Tadzia. Czemże są najpiękniejsze posągi greckie, wobec tych żywych, poruszających się zgrabnie i mówiących tak wesoło ludzi wokoło nas. Patrz, jak swobodnie oni chodzą. Jak lekko i zgrabnie się poruszają, prawie że zupełnie nadzy. Patrz jak pięknie wygląda taki młody chłopak, kiedy napina łuk i strzela do celu. Doprawdy jest się czemu przyglądać.
— Baby są straszne! — krzywił się Tadzio.
— Masz słuszność, kobiety nie są ładne. Twarze mają prawie zupełnie niekobiece, prócz tego zniszczone są pracą, biedą, no a także zbyt wczesnemi małżeństwami.
— A jakie to toalety tutaj noszą.
— No, toalety!
Istotnie moda była na wyspie niesłychanie uproszczona. Rzadko kiedy widziało się kobietę w sarongu. Przeważnie chodziły nagie z krótkiemi opaskami z maty od pasa do kolan. Opaski te były niesłychanie brudne i prawdopodobnie noszono je tak długo bez zmiany póki się nie rozleciały. Zato wszystkie te kobiety zwracały wielką uwagę na fryzurę. Niejednokrotnie czesały się całemi godzinami przy pomocy grzebienia drewnianego a raczej drewnianych widełek, któremi starannie rozdzielały włosy nad głową. Drugą ich ozdobą były wielkie kolczyki mosiężne i naszyjniki z paciorków. Niektóre z nich przewlekały naszyjniki przez otwory kolczyków a końce zawiązywały z tyłu na włosach.
— Wygląda to wcale oryginalnie i ozdobnie — mówił pan Ciliński. — Ma się wrażenie, że niby ten kolczyk przecież na coś może się przydać. Jak wrócisz do domu powiedz o tem tym naszym paniom, które jeszcze chodzą po świecie z dziurami w uszach. Może ci się uda wprowadzić taką nową modę.
— Ee, pan profesor ma także pomysły.
— Głupi jesteś mój bracie. Niema takiego pomysłu, któregoby w modzie nie przyjęto. Tam dobre wszystko czego nie było, choćby jak najbardziej zwarjowane.
Pewnego dnia Papuasi dali panu Cilińskiemu znać, że idą na polowanie, ponieważ w pewnej części lasu zauważyli większą ilość rajskich ptaków, w pełnej świetności upierzenia. Przyszli się go zapytać ile mu też ptaków trzeba i jaką dostaną za nie zapłatę. Tadzio słysząc to, pomyślał sobie, że ciekawą mogłoby być rzeczą pójść na polowanie w dżungle z prawdziwymi dzikimi, którzy nie używają nawet strzelb a tylko łuków. Wiedział, że rajskie ptaki latają i gnieżdżą się bardzo wysoko i nie wyobrażał sobie w jaki sposób można je zabić strzałą z łuku, skoro niejednokrotnie on sam z powodu zbytniego oddalenia celu nie mógł strzelać ze swego sztucera. Zaproponował tedy panu profesorowi, aby go posłał wraz z Papuasami. Zapomocą butelki rumu udało się profesorowi uzyskać zgodę myśliwych, którzy zapowiedzieli Tadziowi jednakże, iż strzelby brać ze sobą nie potrzebuje, a gdyby nawet ją wziął, to strzelać mu nie wolno. Prócz tego na polowanie trzeba było iść już wieczorem, aby być wczas na miejscu. Tadzio zgodził się na podyktowane mu warunki i istotnie nad wieczorem wyruszył wraz z kilkunastu młodymi chłopcami, którzy skierowali się ku najdzikszej a odległej części dżungli.
W lesie było już ciemno. Ścieżki nie widziało się, a jednak bosi Papuasi szli wciąż chyżym krokiem, znakomicie orjentując się wśród gęstwy czarnych, wysokich pni, a nawet w ciernistem krzewiu. Kroków ich prawie nie było słychać. Postacie same ciemne, rozpływały się w mroku i ciemnościach i zrzadka tylko na polankach majaczyły niewyraźnie. Maszerowano tak bez słowa i bez odpoczynku kilka godzin. Poczem myśliwi zatrzymali się, siedli na ziemi i rozpoczęli cichą naradę. Po chwili kilku z nich wstało i nacięło nożami kilkadziesiąt prętów bambusowych, poczem ten i ów zaczął się piąć jak kot na wysokie drzewa. Co tam robili, tego Tadzio nie widział, bo było ciemno. Sam wdrapać się na żadne drzewo nie mógł. Wobec tego musiał jak niepyszny stać, przyglądając się czemuś, czego nie rozumiał i czego nikt nie mógł mu wytłumaczyć. Powoli topniała gromadka myśliwych, aż wreszcie zostało się zaledwie kilku, którzy znakami dali chłopcu do zrozumienia, aby szedł za nimi. Wprowadziwszy go w głębokie i gęste zarośla ukazali mu ziemię, na której się też sami położyli i wkrótce zasnęli.
Obudził ich nadranny chłód, blady brzask i głośne krzyki rajskich ptaków, krążących wysoko nad drzewami.
Zerwali się i cicho zaczęli się skradać w tę stronę, gdzie w nocy niektórzy myśliwi wdrapywali się na drzewo.
Zwolna robiło się coraz jaśniej. Powietrze wypełniło się złotym blaskiem pierwszych promieni wschodzącego słońca.
I tu ujrzał Tadzio rzecz przecudną. Dokoła wielkich, wysokich drzew w atmosferze czystej i przesyconej wątłym jeszcze blaskiem słonecznym, na tle ledwo błękitniejącego nieba latały jak gdyby śpiewające kule biało-złote, z długimi rozwianymi w powietrzu, złocistymi ogonami. Słychać było ich głośny, dźwięczny a niezrozumiały krzyk — gou, gou, gou! zaś od czasu do czasu kula ta nagle zwijała się w powietrzu i padała z wysokości, czasem na ziemię, a czasem na gęstsze gałęzie i konary drzew. Tadzio jednego ptaka podniósł, który leżał na ziemi. Oglądał go chcąc widzieć, jak został trafiony i gdzie tkwi strzała. Jednakże ku wielkiemu swemu podziwowi nie mógł znaleźć żadnej rany, ani też najmniejszej kropelki krwi na niepokalanie białej piersi i wśród złotych piór ptaka. Zdawało się jakby ptaki te spadały na ziemię niewidzialną jakąś siłą, czy też zaklęciem strącone. Nie widać też było zupełnie myśliwych. Dopiero pod jednem drzewem znalazł Tadzio rozwiązanie zagadki. Leżała tam mianowicie strzała Papuasa, długa, mocna, lecz bez grotu. Strzała kończyła się czemś w rodzaju wydłużonej ale nieostrej, lecz przeciwnie tępej pałeczki.
Wysoko wśród gałęzi drzew widać było młodego Papuasa, leżącego na konarach w niewygodnej i męczącej pozycji. Nad nim zrobiono coś w rodzaju zasłony z żerdek bambusowych, przykrytych gęsto liśćmi. Nad drzewem krążyły ptaki, do których Papuas strzelał z łuku poprzez otwory zrobione w zasłonie. Ptaki ogłuszone tępym strzałem spadały na ziemię, gdzie je pozostali myśliwi podnosili i ukręcali im karki. W ten sposób pióra były nieuszkodzone i okazy oddawano w całej ich wspaniałości.
— Każdy człowiek ma na tyle chytrości i sprytu, ile mu niezawodnie do życia potrzeba! — rzekł sobie w duchu Tadzio. Ktoby przypuścił, że te dzikusy mają takie sprytne sposoby! Od każdego można się czegoś nauczyć.



CIĘŻKIE PRZEJŚCIA. — RANA PANA CILIŃSKIEGO.
— ZNOWU TROCHĘ KULTURY.

Uzyskawszy kilkanaście pięknych okazów rajskich ptaków p. Ciliński stracił już panowanie nad sobą. Postanowił koniecznie dotrzeć do tych dzikich miejscowości, w których o te przecudne stworzenia było łatwiej. Z Tadziem i pięciu najętymi strzelcami puścił się w długą i uciążliwą podróż ku wybrzeżom Nowej Gwinei, jeśli bowiem szło o zdobycie nowych jakichś okazów ptaków, motyli lub owadów, dla naszego uczonego nie było żadnych niemożliwości. Tak tedy tułali się po pustyni, morzach wschodnich, błąkając się nieraz między wyspami i rzadko kiedy tylko widując malajskie „prau“ albo dżonki chińskie o czarnych żaglach. Nieraz brakowało im świeżej wody do picia, to znów nie dostawało świeżego mięsa. Przez dwa tygodnie walczyli z przeciwnemi wiatrami, posuwając się krok za krokiem wzdłuż wybrzeży jakiejś wyspy i wciąż spychani wstecz przez wicher, który jak gdyby się zawziął na nich. To znowu wjechali w pas ciszy morskiej i musieli po gładkiem, wietrznem morzu posuwać się powoli naprzód przy pomocy wioseł, a malajscy majtkowie niechętnie się do tej ciężkiej pracy brali. Wreszcie wylądowali w miejscowości Wandammen, zupełnie dzikiej, pokrytej gęstym lasem, a zaludnionej przez Papuasów słynących z dzikości i okrucieństwa. Polowanie jakie zaraz po przybyciu na miejsce pan profesor urządził podobne było raczej do wyprawy wojennej. „Prau“ stała daleko od brzegu, a majtkowie musieli trzymać barki, każdej chwili gotowi do odparcia ataku piratów, p. Ciliński zaś ze swym sztabem i strzelcami, ze sztucerami w rękach posuwał się w głąb lasu szerokim łańcuchem tyraljerskim. Rozumie się, że w ten sposób trudno było podejść ptaki niezmiernie płochliwe i żyjące w głębi lasu, prócz tego tu i ówdzie napotykani krajowcy groźnymi ruchami, okrzykami i złemi twarzami dowodzili, iż istotnie nie żywią wobec nowoprzybyłych dobrych zamiarów i że gościnności się po nich spodziewać nie mogą. Raz i drugi koło głowy Tadzia świsnęła strzała wypuszczona z za krzaków przez dzikiego, który znikał potem jak zając, zaszywając się w zarośla. W tych warunkach długo i z dobrym rezultatem polować nie można było, wobec czego p. Ciliński poprzestawszy na paru niezbyt nawet ciekawych okazach wrócił na „prau“. Teraz skierował się znowu ku wyspie Jobie, miejscowości również niebezpiecznej, gdzie krajowcy nieraz mordowali majtków, którzy wychodzili na brzeg. Zdarzało się także, że na swych niewielkich łodziach atakowali statki. Kiedy „prau“ p. Cilińskiego wpłynęła do małej, płaskiej i piaszczystej przystani zdawało się, że wyspa jest bezludna. Wyprawa, choć nie zaniedbując ostrożności, nie wypuszczając z rąk broni, bez przeszkód posuwała się naprzód, przedewszystkiem w celu zdobycia zapasu świeżej wody oraz upolowania trochę ptaków jadalnych, bodaj papug, jako, że mięsa na pokładzie dawno już nie było. Rezultaty wyprawy nie były złe, ustrzelono trochę ptactwa i znaleziono w gąszczu źródło z dobrą, słodką wodą. Kiedy jednakże armja prof. Cilińskiego rozpoczęła odwrót, ni stąd ni zowąd posypały się zewsząd kamienie i zaczęły jęczeć w powietrzu strzały. Kilkuset zupełnie nagich, ciemno-brązowych Papuasów następywało na pięty z nieopisaną furją, złośliwie strzelając z łuku z poza pni i z za krzaków. Porywczy Tadzio natychmiast bój przyjął i otworzył ogień. Zahuczały w dżungli wystrzały sztucerów. Salwy wstrzymały trochę Papuasów, jednakże w krótkim czasie pokazało się, że Europejczycy wzięli ze sobą za mało amunicji. Trzeba było oszczędzać naboji, bez których sztucery stawały się co najwyżej mało użytecznemi w ręcznym boju maczugami. Tyraljerka białych w lot zrozumiawszy sytuację podwoiła kroku, a wkrótce odwrót zamienił się w paniczną ucieczkę. Przy tej sposobności strzała jedna trafiła profesora w nogę w okolicy kostki. Dzielny profesor choć kulał, przecie biegł naprzód, póki wreszcie nie dopadli wszyscy niezarosłego już wybrzeża, na które Papuasi nie ośmielili się wybiec, wiedząc, że przywitają ich tam celne wystrzały białych. Dzięki temu udało się podróżnym uniknąć niebezpieczeństwa i cało przedostać na pokład „prau“. Kiedy to dzicy ujrzeli, a zwłaszcza kiedy widzieli, że „prau“ odbiwszy od brzegu kieruje się ku morzu, ośmieleni wypadli z lasu i wywijając dzidami, łukami, nożami i pałkami, szatańskim chórem wyli pogróżki i obelgi w stronę białych. Miny mieli przytem tak nadęte i zwycięskie, tak pyszne, że można było pękać ze śmiechu, gdyby nie upokarzające poczucie klęski, nie podrażnienie z powodu niebezpieczeństwa jakie się przeszło, a także gdyby nie rana profesora. Dlatego Tadzio przywoławszy ku sobie strzelców i wiedząc już, że o amunicję troszczyć się nie potrzebuje, zakomenderował w stronę wyjącego tłumu kilka salw. Widać było jak trafieni padali na ziemię. Zaś pozostali spostrzegłszy, iż „prau“ nawet zdaleka kąsać potrafi, rozpierzchli się po zaroślach, zrzadka tylko wypuszczając za uciekającymi strzały, które oczywiście z powodu odległości nie mogły już trafić do celu.
Po tej nieszczęśliwej wyprawie profesor Ciliński wylądował w miejscowości zwanej Dorey, a położonej na Nowej Gwinei. Była to wioska, w której oprócz krajowców mieszkało także dwóch misjonarzy, opiekujących się Papuasami i uczących ich biblji. Obaj ci misjonarze mówili już dobrze po papuasku. Udało im się nawrócić na chrześcijanizm parę kobiet, a oprócz tego zgromadzili też w swej szkółce garstkę dzieci, które uczyli czytać, z niewielkiem jednakże powodzeniem. Z powodu bardzo niskiego wynagrodzenia, ludzie ci musieli z konieczności trudnić się handlem, który polegał na tem, iż zakupywali od krajowców ich produkty, a kiedy później pokazywało się, że krajowcy są w biedzie, odsprzedawali je z małym zyskiem. Jakkolwiek misjonarze postępowali uczciwie i zadowalali się drobnymi zarobkami, to przecie mimo wszystko Papuasi nie mogli wierzyć w ich bezinteresowność, zwłaszcza, że wyobrażali sobie, iż zyski ich opiekunów są znacznie wyższe niż były w rzeczywistości.
Dorey było wioską niewielką i zupełnie już nie malajskiego typu. Wszystkie domy zbudowane były na palach w wodzie, a prowadziły do nich z wybrzeża długie i bardzo prymitywne mosty. Chałupy były niskie, pokryte strzechami z liści, kształtu łodzi wywróconej dnem do góry. Pale na których te chaty zbudowano, mosty i platformy składały się z krzywych kołów, rozmieszczonych nieregularnie i bez żadnego porządku. Podłogi zrobiono również z drągów i żerdzi, nierównych a tak od siebie nieraz oddalonych, iż powstawały szerokie dziury, przez które dziecko z łatwością mogło przelecieć i wpaść w wodę. Ściany wznoszono z łat, desek ze starych czółen, zniszczonych, starych mat i liści palmowych tu i ówdzie ściągniętych włóknem, tak iż to wszystko ledwie się trzymało. Zato pod strzechami wisiało wiele wysuszonych i poczerniałych czaszek ludzkich, bojowych trofeów z walk z dzikimi Arfakami z głębi lądu, którzy ze swych wzgórz urządzali często rozbójnicze reidy ku wsiom położonym nad morzem. W środku wsi znajdował się wielki, kształtem do łodzi podobny dom gminny, budowany na większych i grubszych palach i ozdobiony rzeźbami przedstawiającemi potworne, nagie kobiety. Jednem słowem miejscowość miała charakter zupełnie barbarzyński i niezachęcający.
Rozumie się, że w pierwszych dniach podróżni stale na noc wystawiali czaty. Okazało się to jednak zbytecznem, bo ludność zupełnie ich nie napadała, nie troszczyła się o nich, a nawet można powiedzieć zachowywała się wcale życzliwie. Na pierwszy rzut oka wyglądali ci Papuasi bardzo dziko i odrażająco. Chodzili zupełnie nago, tak mężczyźni jak i kobiety i zdawało się, że są nieomal ludożercami.
— Nie taki djabeł straszny, jak go malują! — chwalił sobie Papuasów pan profesor. — Jak się im dobrze przyjrzeć, to można nawet powiedzieć, że to są wcale piękni ludzie. Widziałem między nimi mężczyzn wysokiego wzrostu i dobrze zbudowanych, z wyrazistemi rysami twarzy i orlemi, szeroko rozdętemi nosami. Ich fryzura jest właściwie bardzo oryginalna.
— A pan profesor to zaraz już fryzurą nazywa! — oburzył się Tadzio, który od czasu bitwy z Papuasami spokojnie na nich patrzeć nie mógł. To jest poprostu grzywa, a nie jakaś tam fryzura!
— Przesadzasz, mój bracie, przesadzasz! Oni o te swoje grzywy bardzo dbają. Każdy z nich nosi w czuprynie wysoki drewniany grzebień, którym się wciąż czesze.
— Ma po temu widocznie bardzo gryzące przyczyny — burknął Tadzio.
— Nie przypuszczam. Idzie im poprostu o to, aby te ich niezmiernie gęste włosy nie poplątały się i nie zamieniły w kołtun. Prócz tego możesz zauważyć, iż ci ludzie, choć niby dzicy...
— Niby! — wykrzyknął z urazą Tadzio.
— ...mają w każdym razie pewne poczucie piękna. Uważałeś, że każda deska w ścianie domu pokryta jest dość prymitywnemi ale ciekawemi płaskorzeźbami. Dzióby łodzi są niejednokrotnie ozdobione rzeźbami wcale nawet ciekawemi i zrobione nie bez talentu. Niektóre znowu przyrządy są i rzeźbione i barwione pięknie roślinnemu farbami ich własnego wyrobu. Wszystko to dowodzi, iż lud ten zdolny jest do kultury i mimo swej biedy i nagości stoi na pewnym stopniu cywilizacji. Jak widzisz nie leni się i pracuje nietylko dla zarobku, ale i dla własnej przyjemności.
Ponieważ nie można było zdobyć żadnego mieszkania, p. Ciliński najął 10 Papuasów, którzy wraz z Malajczykami mieli mu wybudować dom. Nie można się było skarżyć na tych ludzi, pracowali dość chętnie, postępowali jednakże jak dzieci. Kiedy trzeba było przynieść parę belek, do czego śmiało wystarczało dwóch lub trzech ludzi, odbiegali wszyscy, to znowu przychodzili do pracy bez żadnych narzędzi mimo, iż wiedzieli, że p. Ciliński także ich nie posiada. Trudno się z nimi było porozumieć, bo nawet Malajczycy języka ich nie znali, a na migi nie wszystko można było wyrazić. Mimo tych trudności dom w krótkim czasie stanął, wycięto dokoła niego zarośla, a także ścięto kilkadziesiąt drzew, aby zyskać światło i łatwy dostęp powietrza. O jakie 40 kroków od domu płynął mały strumień, z którego brano wodę i w którym się też kąpano. Dom był zbudowany z drzewa z podłogą bambusową i z drzwiami sporządzonemi z liści palmowych. Jego szerokie okna wychodziły na morze, któremu p. Ciliński przyglądał się w chwilach zamyślenia z za swego stołu.
Niestrudzony uczony mimo rany w nodze, próbował w pierwszych dniach chodzić przynajmniej na niedalekie przechadzki. Pokazało się jednak, że postąpił lekkomyślnie, a przytem upadłszy uderzył właśnie zranioną nogą o jakiś pień i znowu się skaleczył, skutkiem czego rana zaczęła obierać, a potem nastąpiły takie komplikacje, że p. Ciliński całymi tygodniami domu opuszczać nie mógł. Gorliwie pracowali dla niego pod kierunkiem Tadzia jego strzelcy, Papuasi zachęceni darami w postaci tasaków, nożów angielskich, tytoniu, perkalu i innych rzeczy, chętnie znosili mu całe kosze najrozmaitszych owadów. Ale p. Cilińskiego to nie zadowalało. Mieszkańcy wsi zbierali oczywiście te owady, które najłatwiej wpadały im w ręce, których było najwięcej, a zatem rzeczy znane powszechnie. Co do strzelców i Tadzia, to p. Ciliński nigdy się nie mógł oprzeć wrażeniu, że gdyby był sam poszedł na polowanie zdobyłby okazy znacznie piękniejsze, niż oni. Całe dnie przesiadywał biedak na progu, z melancholją patrząc na tak niedaleki, nieznany a niedostępny mu las, w którym spodziewał się znaleźć skarby nieopisane i nieocenione.
— Przechodzę poprostu męki Tantala! — skarżył się Tadziowi. — Nie masz pojęcia co się dzieje ze mną, kiedy widzę jak tuż pod nosem przelatują mi rozmaite motyle i owady! Ruszyć się z miejsca nie mogę, a widzę, że tracę dziennie po 20—30 okazów!
W tych czasach p. Ciliński zaczął gorzknieć i coraz częściej wspominał kraj.
— Nie to, żebym chciał zaraz wracać, bo jeszcze i tak mam ogromnie wiele do roboty! — zwierzał się Tadziowi — tutaj dla tysiąca uczonych nie brakłoby roboty choćby i przez sto lat! Ale ani opieki, ani zjeść co porządnego, ani gazet, ani towarzystwa, nic tylko ci dzicy ludzie i ta pustynia dokoła. Kiedy człowiek nie może pracować brzydnie mu to wszystko.
Po miesiącu profesor mógł wychodzić z domu i robić niedalekie wycieczki. Widząc, że nie zdoła biegać za motylami, wyrzekł się ich i całą uwagę poświęcił rozmaitym chrząszczom i owadom drzewnym. Krążył wciąż dokoła zwalonych pni, dłubał w nich, jak się sam wyrażał „polował pod korą“ i znosił do domu mnóstwo drobnych, czarnych chrząszczyków. Ale tu znów wystąpiły do boju z nim mrówki.
Tych było w Dorey mnóstwo niesłychane, a zwłaszcza dokuczliwy był jakiś czerw niewielki i zupełnie czarny. Pełne były tych mrówek wszystkie krzaki, a prawie każde drzewo znajdowało się pod ich panowaniem. Wszędzie było widać wielkie, jak gdyby papierowe gniazda. Jak tylko p. Ciliński rozgościł się w tym domu, mrówki zajęły go i zbudowały sobie wielkie gniazdo na dachu, skąd z łatwością schodziły po belkach i palach na dół. Roiło się od nich na stole p. Cilińskiego, który musiał baczną uwagę zwracać na to, aby mu mrówki nie kradły z pod ręki mniejszych owadów. Biegały mu wciąż po rękach i po twarzy, wciskały się we włosy i krążyły po całem ciele, nie przeszkadzając jak długo nie kąsały, co się zdarzało przeważnie wówczas, kiedy w swym pochodzie napotkały na jakąś przeszkodę. Wtedy gryzły tak boleśnie, że p. Ciliński zrywał się na równe nogi, gubiąc nieraz przytem mniejsze owady lub też wypuszczając z rąk instrumenty. Pełno ich też było w łóżkach. I podczas kilkumiesięcznego pobytu w Dorey podróżni nie mieli od nich ani pół godziny spokoju.
A tymczasem Tadzio wałęsał się ze strzelbą na rumieniu po gęstej dżungli. Okolica była tu zaniedbana i prawie zupełnie bez dróg. Nad błotnistemi ścieżkami, w których się grzęzło po kolana, ciągnęły się nisko, zasklepione zupełnie krzaki i zarośla, tak że godzinami szło się jak gdyby przez zielone tunele. Papuasi niechętnie zapuszczali się w głąb lądu, obawiając się swych dzikich sąsiadów z gór. A ile razy Tadzio kierował się ku lasowi, małe dzieci wybiegały z chat i pokazując mu czaszki czerniejące na strzechach wołały, jakby go chciały przestrzec:
— Arfaki! Arfaki!
W tej dziczy i samotności i Tadzio zaczął tracić humor i zwykłą sobie energję. Posępnie jakoś i ponuro było mu w kraju, gdzie do człowieka zbliżać się należało z palcem na cynglu. Prawda, zwiedził już dużo świata, widział wiele, zmężniał, nauczył się różnych rzeczy, strzelał znakomicie — jednakowoż to wszystko robiło się coraz bardziej jakby bezcelowe, a przedewszystkiem nużyło tym dziwnym włóczęgowskim trybem życia i tą koniecznością poprzestawania na sobie. Widział różne morza, widział zachody słońc na morzu i cudne, ciche, gwiazdami wyiskrzone noce podzwrotnikowe, widział przepyszną zieloność dżungli uwieńczonej festonami i girlandami powojów i lianów, był świadkiem, jak zbudzone rajskie ptaki złotem świecąc o wschodzie słońca krążyły dokoła wysokich, dziwnych drzew, rozmawiał z ludźmi tylu nieznanych ras, różnych kolorów, różnych zwyczajów i obyczajów i przywykł tak do dźwięcznego języka malajskiego, jak też i do gardłowych niemożliwych do naśladowania dźwięków dialektów papuaskich. Zdawałoby się, że mógłby się poprostu rozpłynąć i roztopić w poezji romantycznego życia i jego przeżyć. Który z jego rówieśników nie zazdrościł by mu! Któryż z nich nie wyobrażałby sobie, że tego rodzaju życie jest szczytem szczęścia! — a jednak Tadzio czuł się właśnie znużony niesłychaną a mało komu znaną prozą włóczęgi. Niemożliwością przywiązania się do czegokolwiek bądź koniecznością bezustannego pakowania, rozpakowania, przenoszenia, zwijania, rozwijania i innych tym podobnych kłopotliwych czynności. Prawda, strzelał do różnych ptaków, ale teraz wszystko jedno już mu było czy strzela do rajskiego ptaka, czy do jakiejś tam sowy.
Zły humor i niezadowolenie osłabiło prawdopodobnie nerwowo naszych podróżnych. Bo oto naraz zaczęli chorować na febrę. Pan Ciliński dobrze zaopatrzony był w chininę, ale choroba uporczywa nie ustępowała, a gorączka wycieńczała ich. Nadomiar złego zachorowało też dwóch strzelców, a jeden gdzieś uciekł. A może został zabity przez Arkassów. Cała wyprawa została na łasce i niełasce młodego chłopca Bandaruna, który miał czuwać nad chorymi i zaopatrywać ich w żywność. Pomagali trochę misjonarze, jednak i oni niewiele dać mogli, bo sami mało mieli.
I wówczas zdarzył się cud.
W przystani pojawił się nagle wielki, majestatyczny, szary krążownik holenderski.
Z podziwem przyglądał się z okien chaty temu stalowemu kolosowi Tadzio, niemal z szacunkiem kłaniając się olbrzymim lufom jego wielkich dział i wieżom pancernym. Ze wzruszeniem patrzył, jak z krążownika spuszczano na wodę szalupę — i jak po schodkach zbiegali do niej biało ubrani marynarze. Na dany znak wszystkie wiosła drgnęły, zaczęły rytmicznie bić wodę tak, iż łódź wyglądała, jak wielki pająk, mnogiemi nogami biegnący po powierzchni wody. Kiedy łódź zbliżała się do brzegu rozległa się komenda i naraz wszystkie wiosła podniosły się do góry. Zwolna wyszło na brzeg trzech oficerów, którzy skierowali się ku chacie misjonarzy.
A w chwilę później ktoś zapukał do drzwi chaty p. Cilińskiego i trzech wykwintnie ubranych młodych oficerów weszło do wnętrza. Tadzio zdumiał się na ich widok. Wydali mu się poprostu podobni do bogów. Mieli na sobie białe, czyste podzwrotnikowe ubrania ze złotemi naszywkami a niebieskie ich, jakby porcelanowe, oczy świeciły życzliwym uśmiechem w twarzy młodej, rumianej i starannie ogolonej.
— Czy rozumiecie po angielsku? — spytał jeden z nich.
— Yes, yes! — zapewnił gorąco Tadzio, który w swych długich wędrówkach nieźle się tego języka poduczył.
— Dowiedzieliśmy się, iż jest tu jakiś uczony, złożony chorobą. Może moglibyśmy czem pomóc? Zatrzymamy się tu jakiś czas i będziemy mogli być wam użyteczni.
Tadzio pośpiesznie oprowadził gości do pokoju p. Cilińskiego.
Teraz dopiero widząc obok swego mistrza tych trzech młodych ludzi, dobrze odżywionych, mocnych i zdrowych zauważył jak strasznie zniszczony i sterany jest jego biedny profesor. Chudy był do niemożliwości, twarz z żółtej stała się ziemista, oczy głęboko wpadłe błyszczały gorączkowo, na cienkich wychudłych palcach skóra się marszczyła. Biedak tak się wzruszył na widok niespodziewanych gości, że prawie mówić nie mógł.
— Ależ to okropne — wykrzyknął jeden z Holendrów — wy wyglądacie jak szkielety! Czy może nie macie pieniędzy?
Pan profesor uśmiechnął się niemal z wyniosłością.
— Pieniędzy? Pieniędzy my mamy dość. Tylko, że w tych stronach prawie nic nie można za nie dostać. Prócz tego chorujemy już od dłuższego czasu.
— Jakże można sobie takie rzeczy w ten sposób lekceważyć! Wszak mogliście tu zginąć!
— Niewątpliwie. Przypuszczam jednak, że w każdym razie zbiory nasze nie przepadłyby, prędzej czy później znalazłaby się sposobność wysłania ich do Europy, a na każdej skrzyni jest dokładny adres. Proszę panów uczony to to sam o co żołnierz. Idzie do celu, nie myśląc o tem czy zginie, czy nie.
Jeden z Holendrów był lekarzem okrętowym. Ten zbadał chorych i oświadczył, że najlepiej dla nich będzie, jeżeli na jakiś czas przeniosą się na pokład krążownika.
— Zbiory swe bezpiecznie możecie tu zostawić, pod opieką misjonarzy i swej służby. Sami zaś odpoczniecie trochę i odetchniecie inną atmosferą. Do wyzdrowienia potrzeba wam nietyle chininy, ile przyzwoitych łóżek, lepszego odżywiania się, a przedewszystkiem kulturalnego otoczenia. Zapomnijcie trochę o tem, że w tych stronach musi się mówić po malajsku. Mówcie własnym językiem. Jakiej jesteście narodowości?
— Jesteśmy Polacy — odpowiedział p. Ciliński.
— Aa, zatem jesteście narodem przyszłości!
— Jak pan to rozumie?
— O to toczy się obecnie w Europie wielka wojna, która w gruzy obróci cały dawny porządek Europy. Na tem wy możecie tylko zyskać. Z tego krwawego chaosu wyłoni się z pewnością wolna Polska.
— Co pan mówi? — zawołał zdumiony p. Ciliński, chwytając lekarza za rękę.
— To nie ulega już najmniejszej wątpliwości. Ale narazie nie mówmy o tem, bo widzę, że pan jest jeszcze zanadto osłabiony. Zbierzcie się i poczekajcie chwilę na nas, wkrótce zabierzemy was na pokład statku.
A wieczorem p. Ciliński i Tadzio leżeli wygodnie wyciągnięci na bambusowych leżakach. Obok nich siedział lekarz okrętowy, przyrodnik, który ciekawie rozpytywał ich o ich podróże po dalekich krajach, o to co widzieli i o to co przeszli. Opowiadanie to było tak ponętne i ciekawe!
Zaś dokoła płonęły lampy elektryczne, oficerowie przechadzali się wytworni, uśmiechnięci z cygarami wonnemi w rękach, a dalej na pokładzie orkiestra statku grała wieniec narodowych melodyj ententy. I w pewnej chwili z mosiężnych trąb trysnęło:
— Jeszcze Polska nie zginęła!
Słuchali tej pieśni zebrani tłumnie na wybrzeżu nadzy Papuasi, zapatrzeni w potwora świecącego setką błyszczących oczu.



ZNOWU NA MORZU. — UCIĄŻLIWA PODRÓŻ.

Krótka „prau“ pana profesora Cilińskiego huśtała się na falach niespokojnego morza.
— A czemu pan profesor nie wywiesi na tym swoim krążowniku polskiej bandery? — nalegał na uczonego Tadzio.
— E, mój kochany! Zbyt to wątły statek, abym chciał prezentować na nim nasze barwy! — bronił się pan Ciliński. — Fale nim tak rzucają, że już mi się zaczyna słabo robić.
— A mówił pan profesor, że morze będzie zupełnie spokojne.
— Idź do naszego pilota Gurulampoko, bo to on jest tym fałszywym prorokiem, nie ja. W każdym razie do Mysolu mamy już niedaleko.
— A co my tam będziemy robili w tym Mysolu?
— To samo co gdzie indziej.
— Znowu te rajskie ptaki? Wolałbym sto razy przepiórki i kuropatwy.
Jechali szerokim kanałem między Ceramo a Mysolo. Kanał ciągnął się tu na jakie sześćdziesiąt mil morskich, a monsun dął silnie. Kiedy wypłynęli na pełne morze, porwały mały statek wielkie fale, które zaczęły nim miotać na wszystkie strony. O zachodzie, choć widać było zupełnie wyraźnie Mysol, „prau“ nie zrobiła jeszcze nawet połowy drogi. Całą noc trzeba było lawirować przeciwko wiatrowi, a kiedy słońce wzeszło, żeglarze z przerażeniem zauważyli, że wiatr niósł ich daleko na zachód od wyspy. Widać było dokładnie góry, ale dostęp do wyspy był bardzo utrudniony. Wobec tego pan profesor Ciliński zmienił kierunek i postanowił wylądować na małej wyspie zwanej Pulo Kanary, odległej o jakichś dziesięć mil morskich od Mysolu.
Żeglowano uparcie cały dzień. Około dziewiątej godziny wieczorem ku wielkiemu zadowoleniu pana Cilińskiego „prau“ istotnie zbliżała się ku wyspie i wpłynęła na zupełnie spokojną już wodę.
— Najwyższy czas! — mruczał biedny uczony, wyczerpany przez chorobę morską. Wyjdziemy sobie na ląd, zgotujemy kawę, dobrą kolację i wyśpimy się jak susły!
— Nie mam nic przeciw temu — cieszył się Tadzio.
Byli oddaleni od wyspy najwyżej jakieś dwieście yardów, gdy naraz pan profesor z niezmiernem przerażeniem zauważył, że woda unosi statek na zachód. Załoga „prau“ wiosłowała z wielką zaciętością, ale na nic się to nie zdało. Zdradziecki prąd morski niósł statek coraz dalej od wyspy. Ludzie spoceni i zgrzani porzucili wiosła i „prau“ popłynęła napowrót na pełne morze w kierunku północnym.
— Niech będzie i tak. Może się dostaniemy do wyspy Salvatty! — zgodził się profesor.
— O ile nasz statek nie zmieni się w jakiś zwarjowany okręt wiecznie wędrujący po morzu — burknął Tadzio. A gdzież moja kawa i kolacja?
— Przy tak wytężającej pracy fizycznej lepiej nie przejadać się — zauważył profesor. I tak na nic ci się to nie zda. Choroba morska apetyt z pewnością ci odebrała.
— Ja ta wcale nie choruję — przeciwnie od tego słonego powietrza jeść mi się chce coraz więcej — konstatował Tadzio.
Cóż było robić. Łódź płynęła dalej, miotana krótkiemi falami morza i dmącym uparcie wichrem. Po nocy przykrej i spędzonej w nieustającej pracy pokazało się, że łódź wcale nie płynęła w kierunku wyspy Salvatty, lecz raczej ku wyspie Poppie. Zgodliwy pan Ciliński wydał rozkaz przygotowania się do wylądowania na tę wyspę. Ale wiatr znowu dmuchnął w kierunku południowym i „prau“ jeszcze raz wybrzeża ominęła. Nie było to przyjemne, ponieważ brakowało słodkiej wody.
W ten sposób łódź suwała się po morzu przez cztery dni i noce. Stary sternik ani na chwilę nie odchodził od steru. I wogóle prawie nikt przez cały ten czas oka nie zmrużył. Próbowano przybić bodaj do jakiejś małej, bezimiennej wysepki, ale i to się nie udawało. Wreszcie profesor Ciliński kazał zwinąć żagle i wziąć się do wioseł. W ten sposób po niemałych usiłowaniach udało mu się nareszcie zbliżyć do jakiejś małej wyspy o tyle, że była już możliwość przedostania się wpław na ląd i przyciągnięcia lekkiej „prau“ do brzegu zapomocą lin. Połowa załogi, to znaczy dwóch ludzi, bo na statku było wszystkiego czterech majtków popłynęła ku wybrzeżu, aby tam udać się do lasu, sporządzić liny z lianów i przyciągnąć następnie statek do brzegu. Tymczasem pan Ciliński kazał zapuścić kotwicę. Naraz kotwica się urwała i statek zaczął się zwolna oddalać od brzegu. Zapasowej liny już nie było. Urwała się gdzieś po drodze podczas wysiłku lądowania. Uczony wraz z Tadziem i pozostałymi dwoma ludźmi z załogi, rzucił się ku wiosłu, okazało się jednak, że prąd i wiatr były silniejsze. Wypalono z karabinów na alarm. Na odgłos strzału dwaj znajdujący się na lądzie majtkowie wypadli, ujrzawszy co się dzieje, weszli w wodę jak gdyby chcieli rzucić się wpław. To znowu wyskakiwali na brzeg, biegali po nim bezmyślnie a niespokojnie, to wołali, znowu wskakiwali do wody i znowu wychodzili na brzeg. A tymczasem mała „prau“ bezustanku oddalała się od wyspy, aż wkrótce niesiona prądem wypłynęła na pełne morze, tak że kontury wyspy zaczęły się zacierać.
— Ładna historja — kręcił głową Tadzio — nadzwyczajny kapitan z pana profesora! Czegoś podobnego jeszcze w życiu nie widziałem. Straciliśmy ostatnią kotwicę, ostatnią linę kotwiczną i pięćdziesiąt procent załogi! Cóż teraz zrobimy?
— Co się da! Nic się nie bój mój bracie, będzie dobrze! — pocieszał go profesor.
Około południa prąd zaniósł „prau“ pomiędzy dwie wyspy oddzielone od siebie kanałem szerokim na jaką milę morską. Było tu trochę spokojniej, wobec czego pan profesor Ciliński zaryzykował jeszcze dwadzieścia pięć procent z swej załogi, a mianowicie przedostatniego Papuasa, który z cienką linką w zębach popłynął ku lądowi. Dostawszy się szczęśliwie na brzeg po pewnych usiłowaniach ściągnął „prau“ w niewielką zatokę, gdzie można było przywiązać statek do wystających u wybrzeża skał.
Podróżni wysiedli na ląd, ryzykując, że jeśli i ta lina się zerwie, woda odniesie „prau“ i oni pozostaną na wyspie.
— Mniejsza z tem! Zabawimy się w Robinsonów Crusoe, — mruczał Tadzio — kiedy profesor zwierzył mu się ze swych obaw.
— Trzeba się jednak było zdobyć na zuchwały ten krok, bo koniecznie należało sporządzić nową drewnianą kotwicę i bodaj kilka lin z lianów. Dopiero kiedy tego dokonano i upewniono się, że „prau“ nie ruszy się z miejsca, można było udać się na poszukiwanie wody.
Podróżni rozprószyli się po wyspie. W krótkim czasie znaleźli ślady niedawnego ogniska i trochę drew, — co znaczyło, że ktoś tu widocznie obozował. Z brzegu widać było dżunglę. Świadczyło to, iż i woda w okolicy być musi. Jakoż znaleziono wkrótce głęboki dół pomiędzy palmami sagowemi, pełny wody świeżej ale cuchnącej nieznośnie, ponieważ pełno było w niej więdnących liści i gałęzi palm sagowych. Domyślając się, że jest to tylko zanieczyszczone źródło, podróżni wspólnemi siłami oczyścili je, przekonani, że wieczorem woda będzie już zupełnie czysta. Dokonawszy tej pracy, udali się na pokład, gdzie zjedli śniadanie, a potem znowu wyszli na brzeg i całe pół dnia pracowali nad sporządzeniem tratwy bambusowej, którą mogliby bezpiecznie przejeżdżać z brzegu na „prau“ i z „prau“ na brzeg. Ledwo tę pracę ukończyli naraz znowu pękła lina kotwiczna i statek uderzył silnie o gładką ścianę skały. Na szczęście nie było tu ani wiatru, ani prądu, tak, że „prau“ nie ruszyła się z miejsca. Czem prędzej wyciągnięto z płytkiej wody kotwicę i przywiązano do niej nową linę. A kiedy zaczęto badać, dlaczego pierwsza lina pękła, pokazało się, iż lekkomyślni a niedoświadczeni żeglarze nie zwrócili uwagi na to, że lina ta przez cały czas tarła się o ostre kanty podwodnej rafy koralowej.
— Z takimi marynarzami podróżować, to doprawdy dopust boski — niecierpliwił się Tadzio. Doprawdy, nie rozumiem, jak pan profesor pojęcia o tych rzeczach nie mając, mógł się tak śmiało puścić w tę podróż!
— Może właśnie dlatego! — odpowiedział otwarcie uczony. — Prawdopodobnie gdybym był wiedział, jakie trudności napotkam, nigdy byłbym się na coś podobnego nie odważył. Widzisz, nieznajomość trudności i niebezpieczeństw daje nam bardzo często pewność siebie i zwycięstwo. Wygrywa ten człowiek, który wierzy, że wszystko może, nie ten, który zawsze waha się i myśli przedewszystkiem o trudnościach.
Wieczorem pewni siebie udali się z naczyniami bambusowemi do źródła, zgóry ciesząc się na zimną i orzeźwiającą a czystą wodę. Ku niesłychanemu przerażeniu, zauważyli jednak, iż dół między palmami jest zupełnie pusty, a tylko na dnie jego znajduje się gęste, czarne i cuchnące błoto. Pokazało się mianowicie, że nie było to żadne źródło, ale jama, w której zebrała się deszczówka.
Biedaków ogarnęła rozpacz. Nietylko nie było co pić, ale nie było na czem gotować. Wobec tego niezwłocznie rozpoczęto dalsze poszukiwania. Niestety, na wyspie nie było żadnej rzeki. Dopiero Tadziowi udało się znaleźć łożysko małego strumyczka, zupełnie zresztą pozbawionego wody. W nadziei, że może u źródła coś nie coś wody znajdzie, uparty chłopak szedł wciąż w górę strumienia, aż wreszcie udało mu się odkryć parę jam, a w nich wodę w dostatecznej ilości. Wszystko do ostatniej kropli wyczerpano z tych dołów i przeniesiono na pokład statku.
Po wieczerzy zaczęto się naradzać nad tem, co zrobić z ludźmi, którzy pozostali na owej samotnej wysepce. Nie było do nich daleko, jednakże wobec tego, iż wiatr dął w kierunku przeciwnym a równocześnie prąd „prau“ niósł w stronę inną, niżby pan Ciliński chciał, wątpliwą było rzeczą, aby można się napowrót do tej wyspy dostać.
— Może nam się uda zatoczyć na morzu taki krąg, aby przecież w to samo miejsce trafić — proponował Tadzio.
— A no, spróbujemy.
Odpocząwszy trochę po kilku nieprzespanych nocach, następnego dnia wieczorem „prau“ ruszyła w dalszą drogę. Wiatr sprzyjający trwał całą noc. I rano „prau“ oddalona była o jakie dwadzieścia mil na zachód od najbardziej w morze wysuniętego przylądka wyspy Waigiou, otoczonej zewsząd całym archipelagiem mniejszych wysepek. Już zdawało się, docierano do lądu, gdy wtem o godzinie dziesiątej rano statek całym pędem wjechał na rafę koralową.
— Bodaj to jasne pioruny! — krzyknął Tadzio, który skutkiem wstrząśnienia upadł na pokład, potoczył się po nim i wyrżnął z całą siłą głową o maszt. — Będę miał z pewnością długo pamiątkę po tej podróży. To mówiąc, chwycił się masztu, wstał i zaczął rozcierać dłonią na czole olbrzymiego guza.
— To głupstwo, głupstwo! — uspokajał go pan profesor Ciliński — chwała Bogu, że statkowi nic się nie stało!
Pracując niezmordowanie parli wciąż ku brzegowi. Niestety statek posuwał się naprzód niezmiernie powoli. Przyszedł znowu wieczór, noc zapadła a do lądu wciąż było daleko. Około północy „prau“ znów wpadła na jakąś rafę koralową. Tym razem wstrząśnienie było bardzo silne, tak, że statek aż trzasnął i zdawało się, że się w kawałki rozleci. Ale szczęśliwym zbiegiem okoliczności nie poniósł żadnych poważniejszych obrażeń i zwolna popłynął dalej. Noc była bardzo ciemna. Żeglarze nie wiedzieli ani gdzie się znajdują, ani czy lada chwila nie zatoną. Wobec tego uznali za najlepsze, zapuścić kotwicę i przenocować na rafie. O świcie znowu popłynęli dalej.
Przez cały dzień „prau“ krążyła po morzu, rzucana bezustanku falami i pędzona wichrem. Ku wieczorowi wpłynęła pomiędzy wysepki, wśród których wił się cały labirynt kanałów i kanalików. Mimo to z powodu ciemności, które już zapadły nie można było wylądować, a ponieważ znowu zabrakło wody nie było na czem ugotować ryżu. Dopiero na drugi dzień rano udało się wysiąść i znaleźć trochę wody. I znowu trzy dni minęły na tułaniu się po morzu. Wybrzeża były opuszczone, nigdzie nie widziano domów, wiosek, zdawało się jak gdyby to były wyspy zupełnie bezludne. Raz ujrzał Tadzio małą łódź krajowców, która nawet wcale blisko podjechała do „prau“, jednakże mimo sygnałów dawanych przez podróżnych odpłynęła w przeciwnym kierunku. Nareszcie czwartego dnia wieczorem udało się przybić do jakiejś wyspy, na której brzegu znajdowała się niewielka wioska. Naczelnik gminy mówił trochę po malajsku i poinformował podróżnych, że wejście do cieśniny istotnie znajdowało się w kanale, którym jechali, jednakże było tak ciasne i tak się wiło między jeziorami, skałami i wyspami, że ktoś, kto nie znał tych stron, absolutnie odnaleźć go nie mógł.
W cieśninie tej znajdowała się wielka wieś Muka, z której można było w przeciągu trzech dni dostać się do Waigiou.
Skołatani podróżni odetchnęli.
Na drugi dzień wczesnym rankiem siadł na pokład „prau“ krajowiec pilot, który wskazał wejście do cieśniny. Było ono istotnie tak zamaskowane i tak podobne raczej do małej jakiejś rzeczki, niż do cieśniny morskiej, że nie było najmniejszego dziwu, iż podróżni nie mogli go znaleźć wśród gęstej, podzwrotniczej zieleni. Kanalik ten płynął zakrętami wśród spadzistych skał, a następnie rozszerzył się jakby w jezioro, które jednakże w rzeczywistości było głęboką ze wszystkich stron otoczoną zatoką morską. Widać tu było mnóstwo małych, skalistych wysepek, których dolne części tworzył kamień koralowy. Wszystkie zaś wysepki grzybowatego kształtu pokrywały dziwne zarośla i drzewa, które wystrzelały wysokie wytworne, smukłe, z rozwianemi zielonemi czuprynami. Górzysta okolica była nadzwyczajnie malownicza.
Jednakże i tu trzeba było ciężko pracować, aby się móc posuwać naprzód. Przez cały dzień wszyscy musieli bezustanku wiosłować i upłynęło trzy dni ciężkiej i żmudnej pracy, zanim wreszcie ukazały się domy Muki. Wójt tej wsi dowiedziawszy się w jakiś tajemniczy sposób o przyjeździe białych, wysłał na przyjęcie ich parę łodzi z darami, na które złożyły się owoce i jarzyny. Prócz tego łodzie krajowców pośpieszyły z pomocą załodze „prau“, którą przyholowały do przystani.
Natychmiast po przybyciu do Muki, pan Ciliński wynajął łódź z kilku krajowcami, którzy mieli odszukać jego zagubionych ludzi. Krajowcy ci wrócili po dziesięciu dniach, ale z pustemi rękoma. Pogoda była zła i choć istotnie wylądowali gdzieś na jakiejś wyspie podobnej do tej, jaką im pan Ciliński opisał, nikogo na niej nie znaleźli. Zrozpaczony uczony obiecał im jeszcze obfitszą nagrodę i kazał im natychmiast udać się na poszukiwanie. Tym razem czekał dwa tygodnie. Ale wreszcie łódź przybyła, triumfalnie wioząc rozbitków, wcale owszem zdrowych, choć trochę osłabionych i wychudzonych. Pokazało się, że przez cały ten miesiąc żyli sobie spokojnie na wyspie, nic nie robiąc, dobrze zaopatrzeni w wodę i żywiąc się korzonkami, rybami, ostrygami i jajami ptasiemi. Chwalili sobie nawet ten przymusowy odpoczynek. Prawda, na obu była tylko jedna para szarawarów i jedna koszula. Kiedy jeden wychodził na polowanie, drugi musiał siedzieć w domu. Ale zrobili sobie chatę, a oprócz tego sporządzili coś w rodzaju rajskich zasłon z palmowych liści.



WŚRÓD ZJADACZY SAGA.

Wieś Muka położona na południowem wybrzeżu wyspy Waigiou składała się z wielkiej ilości ubogich chat, budowanych na palach częściowo nad wodą, częściowo na lądzie, a rozsypanych nieregularnie na przestrzeni około pół mili nad płytką zatoką. Dokoła wioski wiło się wśród zarośli kilka ścieżek, zaś w odległości około pół mili widać było dżunglę, przez którą kilka ścieżek i dróg wiodło ku nielicznym sadybom ciągnącym się jeszcze dalej w głąb lądu na jaką milę. Okolica była słabsza, ale miejscami bagnista. Zaś wieś opływały dwa strumienie wpadające do morza.
Spostrzegłszy, iż ani jeden dom nie nadawał się na mieszkanie i laboratorjum p. Ciliński, który i tak chciał mieszkać niedaleko dżungli, najął sześciu robotników, którzy pod jego kierunkiem mieli budować dom. W przeciągu paru dni zbudowano długą, dość niską szopę, pokrytą liśćmi palmowemi a której ściany tworzyło zdjęte z „prau“ płótno żaglowe. Po rozstawieniu skrzyń, przyrządów i różnych innych przedmiotów p. Ciliński czuł się w tej szopie tak wygodnie i dobrze, jak inny uczony czułby się w swem europejskiem i pięknie urządzonem laboratorjum.
Natychmiast po przybyciu i zagospodarowaniu się w Muce, p. Ciliński zaczął wypytywać krajowców o rajskie ptaki, które stały się obecnie nieledwie jego manją prześladowczą. Nieraz wieczorem lub rano słyszał ich donośne i wrzaskliwe głosy, a mimo to krajowcy twierdzili, że w tych stronach rajskich ptaków niema. Tadzio wybrawszy się na polowanie, po długich poszukiwaniach i błądzeniu w dżungli wyśledził wreszcie jakiegoś ptaka, który wbrew zwyczajowi dotychczas widzianych rajskich ptaków biegał po ziemi, łapiąc owady. Kiedy siadał na krzakach, z ogona jego zwisały dwa długie na kilkanaście cali pasma, właściwie cienkie pióra, cudownie zakręcone nazewnątrz nakształt liry. Raz miał go już na celu i nawet pociągnął za cyngiel, niestety jednak strzelba nie wypaliła. Drugi raz widział około ośm tych ptaków latających wysoko dokoła jakiegoś drzewa pokrytego mnóstwem małych, czerwonych owoców. Strzelał kilka razy, jednakże ptaki były widocznie za wysoko. Już myślał, że nie uda mu się, upolować, ani jednego z tych tak płochliwych i ostrożnych ptaków, gdy nagle pięknego poranka wychodząc z szopy na polowanie ujrzał na dalekiem drzewie figowem właśnie tak upragniony przez siebie okaz, skaczący z gałęzi na gałąź i rwący figi. Nie zważając na to, że p. Ciliński pogrążony był w głębokim śnie, dobrze zasłużonym bieganiną dnia poprzedniego, Tadzio zmierzył i strzelił z za progu przez pól otwarte drzwi. Pan Ciliński zerwał się na równe nogi, ale zato ptak zleciał jak kamień na ziemię i choć uczony narzekał na zbyt gwałtowne i hałaśliwe przebudzenie się, nie mógł się powstrzymać od słów zachwytu na widok przecudnego ptaka. Głowa, grzbiet, łopatki ptaka były barwy żółtej, gardło metalicznie zielone, zaś nad oczami i dzióbem pióra ułożone były w dwa czarne grzebienie. Po bokach miał ptak wielkie, obfite pęki piór, głębokiego czerwonego koloru, zaś dwa środkowe pióra ogona zakrzywiały się w elegancką i wytworną spiralę.
— To tak zwany czerwony rajski ptak! — mówił uczony, z lubością gładząc pieszczotliwie cudne, lśniące pióra ptaka.
Co było w Muce dziwne, to to, że wieczorami w miejscowości położonej tak niedaleko równika, a nawet na południe od niego, widać było coś w rodzaju zorzy północnej. Noce były jasne i pogodne. Zaś na północnej części nieba, widać było bezustannie migające jakieś błyskawice i lśnienia, zupełnie przypominające zorzę północną.

— To z pewnością następstwa suchego monsunu! — twierdził p. Ciliński.
— Niema się czemu dziwić — odpowiedział Tadzio — takie same lśnienia i błyskawice widać przecie w Zakopanem podczas halnego wiatru w najgorętszych tygodniach lata.
Mieszkańcy Muki żyli w niesłychanej nędzy — jak zwykle w krajach obfitujących w palmy sagowe. Z powodu łatwości uzyskania najniezbędniejszych środków żywności, ani im się śniło nawet o zajmowaniu się hodowlą jarzyn lub owoców. Żyli przeważnie sagiem i rybami, których część sprzedawali, aby móc zato zaopatrzyć się w odrobinę niezbędnej odzieży, ewentualnie tytoniu lub rumu.
Tu miał Tadzio sposobność przyjrzeć się dokładnie uprawie saga i sposobowi przyrządzania go. W przeciągu jednego tygodnia poznał wszystkie możliwe tajemnice.
Palm sagowych było tu mnóstwo. Na każdym kroku widziało się te ogromne drzewa, nie tak wysokie, jak palmy kokosowe, ale zato znacznie większe, a wogóle potężne, od stóp do głów pokryte kosmatemi, olbrzymiemi liśćmi. Ścinano palmy sagowe tuż przed ich zakwitnięciem. Ścięte pnie oczyszczano z liści, poczem zdejmowano z nich pas kory i w ten sposób odkrywano rdzeń barwy, jakby rdzy u dołu pnia, ale białej ku górze i z dość silnemi włóknami, które go przerastały. Rdzeń ten był twardości nieugotowanego jabłka. Przy pomocy pałki, na której końcu osadzony był ostro zakończony kamień ubijano ten miąższ na grubą kaszę. Tę kaszę wrzucano do koryt sporządzonych z liści palmy sagowej i przepłukiwano ją wodą dopóki nie nabrała białego, zlekka tylko zaróżowionego koloru. Tę kaszę ładowano do specjalnych naczyń, mniej więcej w ilości 30 funtów, przykrywano ją liśćmi palmy sagowej i w ten sposób sprzedawano jako tak zwane sago surowe.
Kasza ta ugotowana w wodzie przedstawiała się jako galaretowata masa, o smaku trochę cierpkim. Jedzono zaś na zimno z solą i cytryną. W wielkich ilościach wypiekano też placki sagowe, w niewielkich glinianych piecykach, zawierających sześć do ośmiu przedziałek na placki. Te przedziałki napełniano kaszą sagową dobrze zmieloną i wysuszoną na słońcu. Pod piecykami rozpalano ogień z chrustu, przedziałki przykrywano lekką pokrywą z kory palmy sagowej i w przeciągu pięciu minut placki były już dostatecznie wypieczone. Gorące placki bardzo były smaczne z masłem, a już upieczone z domieszką cukru i tłuszczu kokosowego smakowały wybornie. Zresztą placki te suszono na słońcu i robiono z nich suchary, które sprzedawano w paczkach po 20 sztuk. Suchary takie mogą wytrzymać całe lata. Naturalnie są ogromnie twarde, ale mieszkańcy tych stron przywykli do tego. Nieraz Tadzio widział małe dzieci zajadające te kamienne placki z takim samym smakiem, z jakim gdzie indziej dzieci jedzą chleb z masłem.
— Bardzo to ciekawy widok — mówił p. Ciliński przyglądając się, jak krajowcy obrabiali ścięty pień sagowej palmy. — Policz z mój bracie, przeciętnie wielki pień palmy sagowej może dać do tysiąca ośmiuset sucharów, ważących sześćset funtów. Twierdzą, iż dwa takie placki wystarczają człowiekowi na obiad, śniadanie lub wieczerzę. Pięć na cały dzień. To znaczy tysiąc ośmset placków sagowych tworzy zapas żywności wystarczający na rok. A teraz weź pod uwagę drugą ewentualność. Dwóch mężczyzn obrobi drzewo w przeciągu trzech do pięciu dni. W następnych pięciu dniach dwie kobiety mogą cały zdobyty zapas kaszy sagowej wypiec w suchary. To znaczy, że w przeciągu dziesięciu dni jeden jedyny człowiek, zawziąwszy się może sobie przygotować żywność na cały rok. Mimo tej łatwości zdobywania chleba, ludność tu żyje niesłychanie nędznie. Czemu? Bo nikomu nie chce się pracować. Wyobraź sobie, co by było, gdyby na całym świecie tak łatwo było o chleb, jak tutaj. Żylibyśmy prawdopodobnie w zupełnej ciemnocie i barbarzyństwie.
Istotnie trudno było żyć w okolicy, gdzie nawet za dobrą zapłatą nikt niczego nie mógł sprzedać. Z początku pomagał nowoprzybyłym pewien kupiec z Ceramu, który tu mieszkał już od paru miesięcy i miał niewielki ogród warzywny. Od niego czasem udało mu się coś dostać. Czasami znowu Tadzio złapał parę ryb. Naogół jednak żyło się bardzo nędznie, a drób, owoce i jarzyny były zbytkiem rzadko kiedy dostępnym. Nawet orzechów kokosowych tak niezbędnych w kuchni wschodniej, nie można było znikąd dostać, mimo, że we wsi rosło dobrych kilkaset pięknych palm kokosowych. Jednakże ludność Muki zjadała swe orzechy zanim dojrzały, zastępując niemi jarzyny, których im się nie chciało uprawiać. Bez jaj, bez orzechów kokosowych i jarzyn żyło się naszym podróżnym nieledwie w niedostatku, zwłaszcza, że morze przeważnie burzliwe utrudniało połów ryb.
Ponieważ w tych stronach mało było odmian rajskich ptaków, tak pożądanych przez pana profesora, uczony postanowił opuścić Mukę i po miesiącu bezowocnego uganiania się po dżungli przeprowadził się do innej miejscowości zwanej Bessir. Po krótkiej podróży morzem, podróżni dotarli do tej miejscowości położonej po drugiej stronie wąskiego kanału, oddzielającego ją od Muki. Wieś ta zbudowana była na wybrzeżu Attolów, czyli stwardniałych korali, podmytych przez fale morskie u dołu tak, że górna część brzegu wystawała daleko ponad morze lub też zwisała nad niem w postaci jakby jakichś fantastycznych zasłon. W tych wybrzeżach tu i ówdzie były przerwy, wymyte i wypłukane przez małe strumienie. W jeden taki strumień wjechała niewielka łódź uczonego i wylądowała na białem, piaszczystem wybrzeżu.
Naczelnik wsi przyjął białych gościnnie i uprzejmie i bez żadnych trudności wyznaczył im dom na mieszkanie.
— Jakto? ja mam mieszkać w tej psiej budzie? — wykrzyknął pan profesor na widok wyznaczonego sobie „domu“ — przecież to niepodobieństwo. Gdzież ja się tutaj zmieszczę.
Istotnie budynek, który naczelnik gminy z taką gościnnością oddał mu do rozporządzenia był poprostu domem karła. Pale, na których go zbudowano wystawały zaledwie na cztery i pół stopy nad ziemią, a wznosząca się nad podłogą izba wysoka była zaledwie na pięć stóp.
— Na miłość boską! — rozpaczał p. Ciliński. Ja bosy wysoki jestem na sześć stóp i jeden cal! Nie będą mógł stanąć prosto w tej izbie!
Napróżno jednak szukali lepszego domu. Wszystkie inne chałupy były strasznie brudne i przepełnione mieszkańcami. Nie było wyboru. Trzeba było zadowolić się tem, co im ofiarowano. Wobec tego p. Ciliński wniósł swe skrzynie do izby, która miała mu służyć zarazem za sypialnię, sam zaś osłoniwszy żaglowemi płótnami miejsce, wśród pali pod chałupą zamienił je na coś w rodzaju pracowni i pokoju stołowego, gdzie pracował i jadł przy maleńkim stoliku wiecznie skulony, uderzając głową o sufit, ile razy żywiej się poruszył. Nabiwszy sobie kilka guzów stał się już ostrożniejszym i stracił nieco na właściwej sobie żywości temperamentu.
Naturalnie natychmiast zawezwał do siebie krajowców i rozpoczął z nimi długie narady co do rajskich ptaków — czy są w tej okolicy, jakie i czyby nie chcieli zająć się ich dostawą dla niego. Krajowcy niezbyt byli skłonni do zawierania umów z człowiekiem wyglądającym dziwacznie i o którym nie wiedzieli czego właściwie chce i czy umowy dotrzyma. Każdą umowę zawarliby z zawodowym kupcem, zgóry wiedząc, że ten ich wykorzysta i oszuka, postępowanie p. Cilińskiego, co do którego na pierwszy rzut oka można było powiedzieć, iż kupcem nie jest nie wydawało im się godne zaufania. Według przyjętego w tych stronach zwyczaju trzeba było zapłacić zgóry i p. Ciliński wiedząc o tem zaofiarował krajowcom przywiezione przez siebie noże, siekiery i inne towary. Taka jednak była wśród tych ludzi nieufność, że tylko jeden dzikus zgodził się wziąć zadatek na dwa ptaki. — Inni chcieli zobaczyć jak się ta cała sprawa skończy. Po trzech dniach Papuas przyniósł p. Cilińskiemu kilka pięknych okazów rajskich ptaków złapanych żywcem, ale tak zmęczonych i storturowanych i tak powiązanych, że ich piękne ogony i pióra zupełnie się połamały i okazy niewielką przedstawiały wartość. Uczony tłumaczył swym ludziom aby uważali na ptaki i przynosili mu je w jak najlepszym stanie, ucząc ich wiązać je tak, jak u nas wiąże się koguty. Krajowcy widząc, że interes jest możliwy i że się niczego nadzwyczajnego od nich nie wymaga, wzięli teraz zadatek: jeden na jednego ptaka, drugi na trzy, trzeci na sześć. Zaznaczyli tylko, że muszą iść daleko po te ptaki i że wrócą wtenczas kiedy będą mogli. Tylko jeden wrócił po tygodniu, przynosząc p. Cilińskiemu kilka ptaków. Niestety, ponieważ łapano te ptaki daleko w głębi lasu, żaden z myśliwych nie chciał wracać z jednym lecz czekał aż ich złapie więcej, skutkiem czego krępował ptaki złapane tak, że im puchły nogi, a ponieważ ptaki wyrywały się i starały się wszelkiemi siłami z więzów wyzwolić, więc też były ogromnie zmordowane i w złym stanie. Niektóre z nich trzymane w chałupie, w której wieczorem zapalano zamiast lamp łuczywa, miały pióra zupełnie zbrudzone sadzą.
— Ci barbarzyńcy zupełnie nie umieją się z temi ptakami obchodzić i psują najpiękniejsze okazy, — narzekał wielki uczony. — Ale pióra tych ptaków są tak mocne, że można je Bogu dzięki swobodnie wyprać, bez szkody dla ich pięknych barw. W ten sposób uda nam się przecież coś niecoś uratować.
Kilka ptaków, w bardzo nawet pięknym stanie złapano żywcem i przyniesiono p. Cilińskiemu, który kazał dla nich zbudować wielką klatkę bambusową i tam je umieścił, karmiąc obficie owocami tego drzewa, na jakiem je złapano. Ptaki piły dużo wody i były w nieustannym ruchu, przeskakując z grzędy na grzędę, tak, iż zdawało się, że czują się zupełnie dobrze. Można było podziwiać ich żwawość i żywość, która przez cały dzień kazała im skakać z miejsca na miejsce. Na drugi dzień traciły humor i stawały się trochę osowiałe, jadły też mniej, a trzeciego dnia rano, zwykle nie żyły. Napróżno p. Ciliński karmił je gotowanym ryżem, a także owocarni, których sam sobie odmawiał, lub też owadami. Nie zdarzyło mu się nigdy, aby rajski ptak w klatce mógł wytrzymać dłużej niż trzy dni.
Korzystając ze sposobności Tadzio wybrał się z kilku krajowcami zobaczyć, w jaki sposób oni łapią te tak płochliwe i dzikie ptaki. Krajowcy szli na polowanie bez najmniejszej broni, niosąc tylko pętle przywiązane do rozwidlonych kijków. Ptaków nie szukali bynajmniej na wierzchołkach drzew, lecz tropili je na ziemi, szukając pod drzewami ich pomiotu. Odkrywszy w ten sposób, gdzie i na których drzewach ptaki siadają wdrapywali się na nie i tam wśród małych, czerwonych owoców zręcznie zakładali pętlę, poczem oddalali się i czekali w ukryciu. Czasami kiedy drzewa pokryte były gęsto owocem, trzeba było czekać dzień, dwa a nawet i trzy dni zanim wreszcie ptak dotknął pętli, która wciągnęła mu nogi, podczas gdy widełkowaty patyk chwytał go za szyję. Jeśli myśliwy miał szczęśliwą rękę, niejednokrotnie w przeciągu paru godzin mógł doczekać się widoku ptaka, padającego na ziemię jak wielki, cudnie lśniący kamień.
Pan Ciliński widząc, że miejscowość, w której osiadł, jest istotnie dogodna i ma kontakt ze stronami, obfitującemi w różne gatunki rajskich ptaków postanowił siedzieć na miejscu tak długo, jak będzie można, mimo iż żył w niesłychanych niewygodach a nawet nędzy. Kupiec z Ceramu odjechał i p. Ciliński wraz z Tadziem musiał jeść to, co mieli krajowcy. Rzadko kiedy udało się złapać jakąś rybę. Zamiast drobiu musieli strzelać gołębie i kakadu, które jedli z ryżem lub z sagiem, gdy ryż się skończył. Po tylu miesiącach podróży wyczerpał się zapas korzeni, masła i cukru, tak, że jedzenie z każdym dniem stawało się prymitywniejsze. Pan Ciliński chudł z każdym dniem. A i Tadziowi policzki zaczęły się zapadać. Równocześnie obaj chorowali też na febrę.
— No i cóż będzie panie profesorze? — pytał Tadzio, któremu znudziła się ta głodna poniewierka. — Czy pan profesor zamierza znowu próbować zginąć tu, jak w tym przeklętym Dorey swego czasu?
Pan Ciliński bezradnie rozłożył ręce.
— Chłopcze! mój bracie! — mówił tonem żałosnym, prawie błagalnym. — Cóż ja na to poradzę! Sam się zastanów! Przyjechałem tu po to, aby wreszcie wyeksploatować co się tylko da i obowiązkiem moim jest zebrać okazów jak najwięcej. Rozumiesz dobrze, iż nie jest bardzo prawdopodobne, abym kiedyś jeszcze w te strony wrócił. Tem bardziej iż tyle lat włóczęgi po tych morzach i dżunglach niewątpliwie zdrowie moje podkopały. Ale jakże ja się mogę oderwać od tych niesłychanych skarbów. Jakże mogę od nich odejść, gdy jeszcze trzymam się na nogach i mam nadzieję, że się na nich przecie jakiś czas utrzymam!
— Nic nie mówię. Pan profesor istotnie spełnia swój obowiązek, ale niech mi wolno będzie zauważyć, że pan jednak więcej myśli o rajskich ptakach niż o mnie, mimo że tak wiernie panu profesorowi służyłem.
Poczciwy uczony aż się złapał za głowę.
— Masz zupełną słuszność mój chłopcze! Jednakże służba u uczonego — to służba u czarnoksiężnika, a może nawet i u czarta! Mnie mój bracie nawet myśleć o tobie nie wolno, skoro mam jeszcze tyle rajskich ptaków do zabicia. Pomyśl sobie czem jest życie jednego chłopca wobec pięknie i bogato zaopatrzonego muzeum, z za którego szklanych gablotek patrzą na chciwą wiedzy młodzież różnobarwne oczy rzadkich ptaków z dalekie stron.
— Panie profesorze, co to może obchodzie mnie, który nigdy w żadnym muzeum nie byłem.
Pan profesor znowu rozłożył ręce. To trudno! Na to ja już nie poradzę. Nie chcesz ginąć razem ze mną — dam ci tylko co mogę, podzielę się z tobą całym moim majątkiem, jedź dokąd chcesz.
— Z całą przyjemnością! — wykrzyknął Tadzio.
— Jakto? — Spojrzał na niego przerażony uczony — więc istotnie chciałbyś mię opuścić?
— Powtarzam jeszcze raz, z całą przyjemnością!
— I dokądże zamierzasz się udać?
— Wie pan profesor dokąd? Na te rozmaite inne wyspy, gdzie są nieznane nam i niedostępne w tej chwili gatunki rajskich ptaków! jeżeli chcemy prędzej tę robotę skończyć, musimy się na jakiś czas rozejść! Pan profesor będzie siedział tu na miejscu, a ja pojadę. — I kto wie, czy w ten sposób nie uzyskamy większej liczby okazów, w znacznie krótszym czasie.
— Perła, a nie chłopiec! — rozrzewnił się uczony przyciskając chłopca do swego zapadłego łona i z właściwą sobie żywością zapytał:
— Kiedyż myślisz jechać? bo to niema z czem zwlekać. Jak robić to robić! Jeżeli ty nie chcesz, to zostań tu i siedź na miejscu, a ja pojadę.
Ale Tadzio machnął ręką.
— Daleko by pan profesor zajechał. Lepiej niech pan już zostanie w tym kurniku, a ja jadę, jeśli można — jutro.



TUŁACZKA PO WYSPACH. — SPOTKANIE
Z PROFESOREM. — POLSKA JEST WOLNA.

I tak tułał się Tadzio po różnych nieznanych wyspach, lasach i górach. Nie pytał już, jak się która wyspa nazywa, gdzie leży i kto ją zamieszkuje, a tylko jakie są na niej ptaki rajskie i czy je będzie można dostać. Zmęczony, nieraz głodny, niejednokrotnie zupełnie już nie wiedząc gdzie się znajduje, lecz niestrudzony, parł wciąż naprzód i naprzód, to rozmawiając po malajsku, to na migi, przyzwyczajony do tego, że choćby Bóg wie, jakim językiem krajowcy mówili, on porozumieć się musi i potrafi. Niezależny i zdany na własne siły, stał się człowiekiem żelaznej woli i szybkiej a śmiałej decyzji. Czując, że nie należy przedłużać zbytnio tych naukowych wypraw, starał się istotnie w jak najkrótszym czasie jak najwięcej zrobić. Nie widział już przeszkód, a tylko widział pracę, którą miał przed sobą. Zahartował się, zmężniał, stał się niezwykle zacięty i przedsiębiorczy. Radził sobie w najtrudniejszych sytuacjach, nie oglądając się na nic a tylko idąc prosto do celu. W tym wielkim wysiłku, w tych nieustannych walkach i pokonywaniu trudności, zupełnie już zapomniał o sobie i o wszystkiem, co go z dawniejszem życiem łączyło.
— Byle naprzód! Byle naprzód — mówił do siebie z zaciśniętemu zębami. Im większe były trudności, im większych wysiłków wymagała wyprawa, tem szybciej i energiczniej pracował. Czasami zdawało mu się, że wszyscy dokoła niego ruszają się za powoli. Że jest w nim jakaś siła, którą powinienby obdzielić drugich. Leniwych, apatycznych krajowców ni stąd ni zowąd stawiał na nogi, porywał ze sobą i pociągał w jakieś awanturnicze podróże i wędrówki po nieznanych a pustynnych krajach. Niejednokrotnie ryzykował. Szedł w lasy bez niezbędnych zapasów żywności, wiedząc, że przecie coś nie coś się znajdzie. Kiedy mu mówiono, że jakaś okolica jest nie do przejścia, śmiał się z tego i szedł właśnie w jej kierunku, pewny, że skutkiem jej rzekomej niedostępności, droga, która przez nią prowadzi, będzie najprostsza i najkrótsza. Krajowcy niejednokrotnie opuszczali go lub buntowali się przeciwko niemu. Nieraz rzucali skrzynie, kładli się na ziemię i wypowiadali mu posłuszeństwo. Wówczas ten młody chłopiec porzucał wszystko, zostawiał próżniaków przy skrzyniach i szedł naprzód sam. Już po kilkudziesięciu krokach przyłączali się do niego dwaj lub trzej młodsi ludzie, których podniecał widok jego energji i nieustraszonej odwagi. Ci szli wraz z nim i śmiejąc się, zapewniali go, że będzie mógł dotrzeć do celu, nawet bez pomocy starych. — A na pierwszej stacji po kilkugodzinnym odpoczynku zawsze spostrzegali idących gęsiego ze skrzyniami i pakami tych, którzy twierdzili, iż dalej iść nie można.
Tadzio stał się jednym z najlepszych strzelców rajskich ptaków, których też widział najróżniejsze rodzaje. Polował na wielkiego rajskiego ptaka, gnieżdżącego się na olbrzymich drzewach, a którego jaj nawet krajowcy nigdy nie widzieli. Według ich twierdzenia, samica tego ptaka znosi tylko jedno jajo, a mimo, iż rząd holenderski swego czasu ogłosił był za nie wysoką nagrodę, nikomu jaja tego nie udało się znaleźć. Widział też małego ptaka rajskiego, zwanego przez Francuzów małym szmaragdem. Spotykał często czerwonego ptaka rajskiego, którego swego czasu pierwszy upolował w Muce. Podziwiał królewskiego ptaka rajskiego, zwanego po malajsku „Burong rajah“, to znaczy król ptaków, zaś na wyspach Aru „Goby-goby“. Udało mu się zastrzelić kilka t. zw. ptaków rajskich wspaniałych, z przecudnym wachlarzem mieniących się piór nad karkiem i z parą piór, zakrzywionych w ogonie tak, jak rękojeść nożyc. Po wielkich trudnościach udało mu się upolować dziwacznego ptaka, który na głowie miał znów wachlarz szerszy, niż rozpostarte skrzydła, z piór czarnych i lśniących a podobnych do „gołąbków“, jakie w niektórych okolicach noszą na czepkach wieśniaczki. To znów pokazano mu w gąszczu leśnym ptaka o sześciu grotach, sterczących z głowy, a ułożonych w dwa prześliczne pióropusze. Najbardziej jednak spodobał mu się ptak rajski o długim ogonie, ptaszyna zresztą niewielka, o piórach aksamitno-czarnych, mieniących się w pręgi brązowe i purpurowe i z trzy razy tak długim jak cały ptak ogonem, barwy opalizującego błękitu. Główną ozdobą tego ptaka były jednakże szerokie pióra, które wysterczały z jego boków i rozszerzały się u końców, pręgowane metaliczną zielenią i błękitem. Mimo, iż ciało ptaka było niewielkie, długość jego wynosiła trzy do czterech stóp.
Nie sposób wyliczać tu wszystkie ptaki rajskie, które Tadzio po drodze strzelał, lub też które udało mu się nabywać od krajowców. Jednego dnia, dowiedziawszy się, że na pewnej wyspie znajdują się lasy nadzwyczaj obfitujące w rzadkie okazy rajskich ptaków, postanowił zebrać kilku śmielszych ludzi i wraz z nimi udać się w tamte strony. Znajomy wójt papuaski przestrzegał go przed tą wyprawą, twierdząc, iż nadbrzeżni mieszkańcy wyspy, sami polowaniem na rajskie ptaki się nie zajmują, ale kupują je za niską cenę od mieszkających w głębi wyspy górali, zaś ponieważ temi rajskiemi ptakami płacą podatki, skutkiem tego nie zechcą nikogo w głąb kraju dopuścić, aby nie wzrósł popyt na rajskie ptaki a wraz z nim i cena. Z tego powodu krajowcy z pewnością nieżyczliwie będą usposobieni dla Europejczyka, przypuszczając, że on będzie dla nich groźnym konkurentom handlowym. Równocześnie zaś będą się obawiali, aby i podatki ich nie zostały podwyższone i aby nie żądano od nich płacenia tych podatków w okazach rzadszych, a co za tem idzie i znacznie droższych.
Tadzio śmiał się z tego. Zgromadził dokoła siebie ludzi cieszących się we wsi jak najgorszą opinją i obiecawszy im sutą nagrodę, wyruszył w głąb kraju. Wszyscy spotkani po drodze krajowcy radzili mu, aby raczej wrócił, twierdząc, że górale są bardzo dzicy, że go napewno zabiją i że trafiają się między nimi wypadki ludożerstwa. To chłopca jednakże jeszcze bardziej podnieciło. Szedł tedy naprzód, z postanowieniem, że pójdzie tak daleko, jak tylko się da. Po trzech czy czterech dniach żmudnej i trudnej wędrówki przez błota, dotarł do jakiejś wsi, skąd jego tragarze mieli już powrócić. Naraz pokazało się, że wieś jest opuszczona i że z wyjątkiem starców i małych dzieci nikogo w niej niema. Tadzio domyślił się, iż stało się to na skutek intryg wójtów ze wsi nadbrzeżnych, którzy prawdopodobnie wystraszyli ludność tej wsi różnemi plotkami, chcąc w ten sposób uniemożliwić „białemu“ dalszą podróż w głąb kraju. Wobec tego zażądał od swoich ludzi, aby szli z nim dalej, grożąc, że w przeciwnym wypadku nie zapłaci im. Groźbę tę uzasadniał tem, iż jeśli go opuszczą, a mieszkańcy wsi nie wrócą i nie zechcą mu pomóc, nie będzie mógł iść ani naprzód ani zpowrotem. Tragarze jego, chcąc się pozbyć konieczności dalszej wędrówki, wysłali do dżungli wywiadowców, którzy po pewnym czasie przyprowadzili do wsi większą część zbiegów — ludzi zupełnie dzikich, prawie czarnych, nagich i uzbrojonych w łuki, dzidy i noże. Rozpoczęły się pertraktacje, podczas których tragarze Tadzia zaczęli zachowywać się dość wyzywająco. Podrażnieni tem dzicy chwycili za noże i włócznie i już byliby się na nich rzucili, gdyby nie Tadzio, który bez broni wszedł pomiędzy nich, krzyknął ostro kilka razy, a zwróciwszy w ten sposób na siebie uwagę tłumu, wygłosił przy pomocy tłumacza uspokajającą mowę. W mowie tej obiecał dzikim za ewentualną pomoc specjalne wynagrodzenie, zaś aby ich ująć, rozdał pomiędzy nich kilkanaście siekier, toporów i tasaków. Ujęci podarunkami dzicy uspokoili się, jednakże kiedy Tadzio zażądał od nich rajskich ptaków, oświadczyli mu, że tych w ich kraju niema, lecz że dostają je sami za pewną opłatą od górali, którzy mieszkają jeszcze dalej w głębi wyspy. Tadzio zażądał przewodników i tragarzy, nastając, aby go zaprowadzono w te góry. Dzicy po krótkim namyśle zgodzili się, dali mu tragarzy, a oprócz tego eskortę liczącą około 100 dobrze uzbrojonych ludzi. Można było się domyśleć z tego, że wybierali się na wyprawę zbójecką, przy której liczyli na pomoc „białego“, tak energicznego, a równocześnie uzbrojonego w broń palną.
Miesiąc cały włóczył się Tadzio po okolicy górzystej i skalistej porosłej gęstym lasem, pełnej niebezpiecznych przepaści, to znowu bagnisk, albo też rwących strumieni o stromych, prostopadłych i skalistych brzegach. Lud, który ten kraj zamieszkiwał był dziki, niesłychanie podstępny, niebezpieczny i zupełnie barbarzyński. Zato przepięknych ptaków było tam mnóstwo nieskończone. Lasy rozbrzmiewały wciąż echem wystrzałów śmiałego, młodego podróżnika.
Jednego dnia chłopiec zaczął obliczać swą amunicję. I pokazało się, że biorąc pod uwagę niebezpieczeństwa wyprawy ku wybrzeżu, miał jeszcze amunicji tyle, ile było niezbędnie potrzeba do ewentualnej obrony własnego życia, w razie napadu, a także do polowania po drodze w celu zaopatrzenia się w świeżą zwierzynę. Nie zastanawiając się tedy długo, ni stąd ni zowąd, wbrew wszelkiemu oczekiwaniu swej bandy, dał nagle rozkaz do odwrotu. Pokazało się, że był to szczęśliwy zbieg okoliczności, albo też, że chłopak miał nadzwyczajny, nieomylny instynkt. Albowiem dzicy górale zaniepokojeni bezustannem włóczeniem się chłopca po ich kraju i nie wiedząc z kim właściwie mają do czynienia, postanowili wycieczkom jego położyć kres i obdzielić się jego skarbami. W tym celu nie chcąc brać całej odpowiedzialności na siebie, zaprosili do wspólnej akcji kilka pokrewnych szczepów, zamierzając równocześnie wytępić oddział, który Tadzio ze sobą przyprowadził. Zabrali się jednak do tego zapóźno, bo zanim bandy zdążyły dotrzeć do ich okolicy, Tadzio już zerwał się i dążąc wciąż przed siebie szybkiemi marszami, przebył taką przestrzeń, że masowa wyprawa nie zdołałaby go dogonić. Puściły się za nim mniejsze oddziały śmielszych rozbójników, którzy krążyli dokoła jego wyprawy, próbując od czasu do czasu mniejszych wypadów, a czasem poprostu wyjąc w oddali jak wilki. Tadzio nie obawiał się tego pościgu, jednakowoż nie lekceważąc niebezpieczeństwa, z którego rozmiaru nie mógł sobie zdać sprawy, szedł jak najszybciej ku morzu. Forsowny ten marsz trwał około dwóch tygodni, a jego zbrojna banda, aczkolwiek mogła była we własnej wsi po drodze pozostać i odesłać go z samymi już tylko tragarzami, prawdopodobnie dla własnego bezpieczeństwa towarzyszyła mu aż ku wybrzeżu morskiemu do wsi, w której czekała jego wierna „prau“.
— Jak długo mogłem być w drodze? — zastanawiał się Tadzio.
Pan profesor Ciliński stale prowadził dziennik i zawsze zwracał uwagę na rachubę czasu, jednakże chłopiec temi drobiazgami nie zajmował się. A tedy zupełnie nie wiedział, czy wyprawa jego trwała cztery tygodnie czy cztery miesiące. Bywały tygodnie niesłychanych trudów, gdzie godzina cała zamieniała się w wieczność, gdy po przezwyciężeniu trudności tydzień zdawał się być jednym dniem. Bywały znowu dnie oczekiwania, ciągnące się nieledwie jak miesiące, podczas gdy w okresie polowań noc nie była niczem innem, jak tylko zmrużeniem oczu i zapadnięciem się w jakąś ciemność, z której zrywało się natychmiast, aby dalej lecieć za płochliwemi a mieniącemi się tak cudnemi barwami rajskiemi ptakami.
— Jaki miesiąc możemy teraz mieć? — pytał Tadzio naczelnika papuaskiej dżungli.
Potężny ten władca pokręcił głową i wzruszył ramionami. Nie rozumiał czego „biały“ chce od niego.
Zatem Tadzio wsiadł na „prau“ z jednym strzelcem malajskim i czterema papuaskimi majtkami i puścił się w niebezpieczną a długą podróż do wyspy Waigiou, już zgóry ciesząc się radością profesora, nie spodziewającego się nawet tak obfitej zdobyczy.
„Prau“, w gruncie rzeczy łupina mało co większa od skorupy orzecha kokosowego, zaczęła znowu tańczyć na falach mórz szafirowych i nieopisanie pięknych, słonecznych i słodkich w czas pogody, ale dzikich, niemiłosiernych w czas burzy. Patrząc na roześmiany szafir niebios, na gładką powierzchnię morza, Tadzio niejednokrotnie dziwił się, że ciepłe te fale mogą z taką wściekłością bić w wybrzeża i że ten tak pogodny i słoneczny szafir może się pokrywać chmurami czarnemi, jakich nawet na północy nie widać. Teraz w żagle „prau“ dął wietrzyk łagodny, a z wysp dalekich niosący silne, ciepłe i korzenne zapachy, podniecające nieledwie lub też działające prawie jak narkotyki. Jednakże Tadzio, wiedział, iż niespodziewanie lekki wietrzyk może się zmienić w monsun, który doły i przepaście wyrywa z powierzchni morskiej, przewraca wodę niemal do głębi a olbrzymiemi słupami wodnemi rzuca w firmament.
Dlatego nie zatrzymał się nigdzie dłużej, lecz zaopatrzywszy się w wodę, świeże mięso, jarzyny i owoce, naglił swych ludzi, chcąc jak najprędzej dostać się do swego opiekuna.
Nareszcie przyszedł dzień, w którym żeglarze uradowani, pierwsi pokazali mu rysujące się na horyzoncie niewyraźne zarysy jakiejś wyspy.
— Waigiou, Waigiou! — wołali, patrząc w stronę wyspy rozrzewnieni.
— Jak daleko mamy jeszcze do wyspy? — pytał z niecierpliwością Tadzio.
— Nad wieczorem niezawodnie będziemy już w domu! — odpowiedział mu sternik.
Korzystając z przychylnego wiatru, rozpięto wszystkie żagle. Mała „prau“ leciała przed siebie jak na skrzydłach, ślizgając się nieledwie po powierzchni wody. Słychać było jak u boków jej szumiały rytmicznie pieniące się fale.
Nikt na statku nie chciał jeść już obiadu. Wszyscy cieszyli się na chwilę, w której wylądują i zasiędą wreszcie pod własną strzechą.
— Żeby nas tylko jaki prąd nie poniósł! — szeptał w duchu Tadzio, pamiętając „morskie czyny“ tego poczciwego profesora.
Na szczęście obawy jego były płonne i istotnie późnem popołudniem „prau“ zawinęła do przystani, skąd już niedaleko było do wioski, w której namiot rozbił profesor.
Tadzio, zabezpieczywszy „prau“ i złożone na niej skarby, natychmiast pobiegł do swego opiekuna. Biegł przez dobrze znane sobie ścieżki, zarośla, lasy, po których swego czasu tyle chodził, a które dziś, po tych niezmierzonych dżunglach dzikich i okropnych, wydawały mu się nieledwie jakby jakimś ogrodem, gdzie wszystko było małe, domowe, swoje. Tu i ówdzie spotykali go mieszkańcy wsi i witali go jak starego znajomego. Twarze ich niebardzo różniły się od tych twarzy, jakie widywał podczas ostatniej swej podróży, a jednak w oczach ich skrzył uśmiech, który czynił mu te ciemne, napół dzikie fizjognomje życzliwemi i prawie bratniemi. Widział i rozumiał, że istotnie powrócił, że jest u siebie w domu.
Wreszcie wypadł z polanki na wzgórze, z którego widać było wieś. Przez chwilą stał, patrząc na nią i oto naraz uczuł, iż nurtuje go niewypowiedziany niepokój. Czy dobrze zrobił, opuszczając pana Cilińskiego i pozostawiając go na łasce i niełasce ludzi wprawdzie nieusposobionych mu nieżyczliwie, ale niekulturalnych i bądź co bądź barbarzyńskich? Czy też ten profesor żyje? Czy się nie rozchorował? Bo przecie to człowiek już starszy, fanatycznie oddany swej pracy i nauce, zupełnie nie dbający o siebie, pozatem — dziecko!
A tedy zebrał w sobie resztki sił i całym pądem pobiegł ku wsi.
Już widać mały domeczek i widać dym bijący z kuchenki zbudowanej za domem. Zmierzch zapada. Robi się coraz zimniej i ciemniej. Zdaje się jakby się dokoła domku tworzyła jakaś pustka. Cicho. Nikogo nie widać. Nawet rzadkie w okolicy domku palmy, drzewa i krzaki stoją dziwnie nieruchomo.
Chłopcu serce zabiło.
A wtem z za domku wyszła jakaś wysoka, chuda postać, trochą zgarbiona, zaniedbana, opuszczona.
Tadzio w tej chwili poznał swego profesora.
— Hurra! Hurra! Przywiozłem panu dwieście okazów rajskich ptaków! — krzyknął na jego widok Tadzio, pędząc dalej.
Profesor drgnął i stanął naraz jak wryty. Tadzio biegnąc ku niemu, widział, jak twarz jego zaczęła się zmieniać i drgać, a kiedy już był od niego oddalony o parę tylko kroków, profesor otworzył szeroko ramiona i wykrzyknąwszy:

— To ty! To ty? To ty, chłopcze kochany?
Rozpłakał się głośno.

Rzucił mu się Tadzio na szyję, ale profesor jak gdyby stracił nagle cały swój hart i całe swoje męstwo, starczym bezsilnym ruchem złożył mu głowę na piersi i płakał rzewnie.
— Tyle miesięcy, tyle czasu sam jeden — bełkotał, płacząc. — Myślałem już, żeś gdzie przepadł.
— Nic mi się nie stało! Przywiozłem panu mnóstwo ptaków, ślicznych ptaków, jakich świat nie widział! — wołał Tadzio, przyciskając do siebie pana profesora i głaszcząc go po ramionach. — Ale co się z panem profesorem stało? Czy pan chory?
— I chorowałem, mój bracie i pracowałem dużo i ledwie tu z głodu nie umarłem! — skarżył się jak dziecko profesor. — Ledwie już nogami włóczę! Zupełnie niema tu co jeść. Z sił opadłem! Jeśli tak dalej pójdzie, to już nie wiem, czy ja będę mógł uporządkować zdobyte przez siebie okazy!
Tadzio spojrzał uważnie w twarz profesorowi.
— Co to znaczy, co to znaczy? — zawołał zdumiony. — Czyżby to tak długo trwało? Pan profesor zupełnie posiwiał! Gdzież zęby?
Profesor machnął ręką.
— Ee, posiwiał, posiwiał! To głupstwo! To tylko czernidło na włosy mi wyszło. A tu przecie nic podobnego nie dostanie.
— Ale zęby? — Czy pan profesor na szkorbut chorował?
— Zęby? Raz mi wypadły do jednego strumienia, nie mogłem szczęki znaleźć! Djabli wzięli! Ale to nic! sprawię sobie nową w Makassarze.
— Więc jedziemy już?
— Jak najprędzej, jak najprędzej! — mówił profesor.
— No to chwała Bogu! — westchnął Tadzio z ulgą.
Nie szło to tak prędko, ale przecie pokonawszy wszelkie trudności, podróżni nasi po jakimś czasie znaleźli się znów w Makassarze, skąd natychmiast udali się do gościnnego pana Messmana, u którego złożyli część swych zbiorów i gdzie spodziewali się jakiś czas odpocząć.
Zajechali przed jego dwór właśnie nad wieczorem. I zastali zacnego Holendra przed domem, otoczonego służbą i wydającego jakieś rozporządzenia.
Pan Messman natychmiast poznał uczonego i przyjął go z właściwą sobie uprzejmością i serdecznością. Zato nie podał nawet ręki Tadziowi i zachowywał się wobec niego tak, jak gdyby go pierwszy raz w życiu widział.
— Jakto? — zdziwił się pan Ciliński. — Nie poznaje pan mego młodego towarzysza? Wszakże wraz ze mną gościł tu u pana parę miesięcy.
— Owszem, przypominam sobie, że z panem był jakiś młody chłopiec — przyznał pan Messman. — Jednakże tego młodego mężczyznę pierwszy raz widzę.
— Ależ to jest ten sam dzieciak! — wykrzyknął pan Ciliński.
— Przepraszam pana bardzo, nie przypuszczam, aby takiego wąsatego i brodatego olbrzyma mógł ktoś uważać za dziecko! — zaprotestował pan Messman. — Czyżby to istotnie był ten młody pański strzelec?
— Z całą pewnością, ręczę panu zato.
— A zatem witam pana w swym domu! — mówił pan Messman, podając Tadziowi z uśmiechem rękę.
— Naprawdę, tak się zmieniłem? — dziwił się Tadzio.
— Wyobrażam sobie, — przecie to dwa i pół roku, jakeśmy się nie widzieli! Wyjechałeś pan stąd chłopcem, a wróciłeś mężczyzną.
— Istotnie nie myślałem o tem! Panie profesorze jakże to już długo ja się z panem po świecie włóczę?
— A będzie już jakich pięć lat!
Tadzio aż w ręce klasnął.
— To znaczy, że ja już mam dwadzieścia jeden lat!
— Straszny wiek! — rzekł z uśmiechem pan Messman. — Ale chodźcie panowie, chodźcie! Widać po was, że potrzebujecie spoczynku.
Wprowadził ich, nie zwłócząc do pokoju gościnnego, gdzie po kąpieli podano im posiłek, który też zjedli z doskonałym apetytem, ciesząc się wygodnym i czystym negliżem. Po wieczerzy zjawił się w ich pokoju pan Messman z całym plikiem rozmaitych dzienników.
— Naturalnie panowie wracacie teraz czem prędzej do kraju? — pytał z właściwym sobie dobrodusznym uśmiechem.
— Cóż można wiedzieć? — wzruszył ramionami p. Ciliński.
— Jakto? Więc panowie nic nie wiecie?
— A co takiego?
— Więc panowie nie wiecie, że Polska jest wolna?
— Jak, co? — napół powstał ze swego fotelu pan Ciliński.
Zaś Tadzio zerwał się i uderzył pięścią w stół.
— Czy to już pewne?
— Naturalnie. Niemcy zupełnie rozbite, Austrja przestała istnieć, Rosja zawaliła się jak stara buda. Jesteście dziś narodem wolnym, równym między równymi!
— Jezus Marja! Jezus Marja — szeptał pan Ciliński.
Zaś Tadzio rzekł twardo:
— Panie profesorze! Dość już tego warjackiego polowania na rajskie ptaki! Trzeba wracać do kraju! Dziękuję panu za naukę! Wywłóczyłem się z panem po morzach tak, że się już żadnej choroby morskiej nie boję. Tam teraz marynarkę polską będą robić, rozumie pan? Ja jadę.
— Rozumie się, ty pojedziesz, a ja tu zostanę? Z kim? Poco? Mało to mam nieocenionych zbiorów? Myślisz, że ich w kraju nie potrzeba? Nie, jadę też. A szczęśliwy jestem, że nie przyjadę z pustemi rękami.
Znużeni wędrowcy zasnęli niebawem. Zaś obu śniły się olbrzymie gęste i posępne dżungle, w których wszystkie ludy wycinały nieskończenie długie jasne i promienne linje leśne. Zaś na końcu tych linij świeciły nie góry nadmorskie, ani morza nieznane, ale widać było wioski białe, wśród gęstych liściastych sadów i smukłe gotyckie wieżyczki kościołów. Ze wszystkich tych wież brzmiał jeden wielki, triumfalny śpiew dzwonów w radośnie dziękczynnej modlitwie rozkołysanych.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Z dalszej treści można wnosić, że chodziło raczej o jedną świątynię, a jeżeli tak, to mamy do czynienia z błędem w druku.