W matni (Urke-Nachalnik, 1938)/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Urke-Nachalnik
Tytuł W matni
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo M. Fruchtmana
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia P. Brzeziński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VII

I znów minęło lato. Dni stawały się krótsze, a noce dłuższe.
Do miast powróciła dziatwa szkolna. Miasta wchodziły w okres ożywionego sezonu.
Ożywienie zapanowało także w światku przestępczym. Nadzieja lepszych zarobków świtała w niejednej głowie.
Klawy Janek, Krygier i reszta kompanii witali nadejście jesieni ze szczególnym upodobaniem. Lato spędzili na marnotrawstwie. Mimo hulaszczego trybu życia nie pozostali zupełnie goli. Zrabowane ze skarbca pieniądze mogły im jeszcze starczyć na kilka lat beztroskiego życia.
Krygier należał do tego typu ludzi, którzy kują żelazo póki gorące. Chciał wykorzystać sytuację, póki Wołkow stał na czele Urzędu Śledczego. Wszak w tej sytuacji „robota“ była rzeczą prawie że bezpieczną.
Klawy Janek daremnie poszukiwał Anieli. Gdy dowiedział się, że wraz z ojcem wyjechała zagranicę, popadł w stan silnej depresji. Szedł za Krygierem, niby cień, bez życia i bez inicjatywy. Krygier wykorzystał tę sytuację, traktując Janka jako ślepe i posłuszne narzędzie.
Krygier miał dosyć czasu na obmyślanie swoich „kawałów“, jak nazywał swoje pomysły złodziejskie. Krygier traktował swój proceder jako sport nie bez domieszki hazardu. „Wyprawy“ go raczej emocjonowały, niż napawały uczuciem strachu.
Nadaremnie Janek nagabywał Krygiera, by opuścili razem granice Polski. Krygjer znów tłumaczył Jankowi, że bezcelowe byłoby ściganie Staśka Lipy, nie wiedząc, gdzie osiadł.
Ale Janek nie miał więcej nic do roboty w Warszawie. Stare porachunki, które miał do załatwienia z hotelarzem na Pradze były bliskie zlikwidowania. Właściciel zajazdu wiedział, że Janek jest na wolności i trzymał się na baczności. Nie wpadło mu jednak na myśl podejrzewać, że sieci zostały już założone i że lada moment wpadnie w te sidła.
Uczucie zemsty jest święte w świecie ludzi nocy. Janek poprzysiągł w duszy, że zemści się na hotelarzu, a potem opuści Polskę. Nie rezygnował z nadziei odszukania Anieli. Intuicją wiedziony czuł, że ona tęskni za nim tak samo, jak on za nią.
Ale Krygier trzymał Janka mocno. Zresztą, kto mógł z ludzi nocy przeciwstawić się żelaznemu Krygierowi? Jego imię w świecie przestępczym było wymawiane z czcią. Był dla nich niedoścignionym wzorem bohaterstwa. Z zazdrością spoglądano na tych, którzy byli jego spólnikami.
Ludzie nocy z natury są zabobonni. Wierzyli, że nie ma takiej siły, któraby mogła unieszkodliwić Krygiera. Utrzymywali, że Krygier jest Synonimem szczęścia. Jego rozkaz był dla nich święty. I Krygier potrafił tę sytuację wykorzystywać, by panować wszechwładnie nad tą chalastrą.
Krygier miał także swój przydomek, który zdobi każdego bohatera światka podziemnego. Przydomek ten znali tylko nieliczni, którzy razem z nim współpracowali. Przydomek ten brzmiał „Rak“ i wiąże się ściśle z osobą i karierą Krygiera.
Jako inżynier z wykształcenia, Krygier przywiązywał dużą wagę do narzędzi, którymi operował podczas pracy. Sam ostrzył i hartował stalowe raki, przy pomocy których krajał ogniotrwałe kasy. Jego raki cieszyły się światowa sławą u międzynarodowych kasiarzy.. Nikt z nich nie potrafił dobierać stali do raka, jak Krygjer. Tu leży źródło jego przydomku.
Krygier utrzymywał rozległe stosunki z całym światem przestępczym obu półkuli.
Międzynarodowa organizacja większych włamywaczy, której prezesem był Krygier, informowana była przy pomocy osobliwej poczty o wszystkich najważniejszych przestępstwach.. Wiedziała ona o tym, gdzie kogo aresztowano. Kogo policja poszukuje. Macki tej organizacji były dobrze zakonspirowane i wszędzie docierały...
Krygier jako prezes tej światowej centrali, wiedział o tym, gdzie przebywa Staszek Lipa ze swoją urodziwą córką Anielą. Nie zdradzał się jednak przed nikim z tą wiadomością. Nie chciał, by Klawy Janek się o tym dowiedział. Zżył s{ę z Jankiem, który był jego prawą ręką. Obawiał się, że pod wpływem Anieli Janek zupełnie wycofa się z „roboty“.
Od pierwszego zetknięcia Krygier upatrzył sobie w Janku godnego spólnika. Janek był urodziwym młodym mężczyzną. Przystojny o dobrych manierach mógł się dostać do każdego środowiska bez przeszkód. Po raz pierwszy spotkali się w znanej kawiarni w Berlinie. Nieraz wspólnie wybierali się na „robotę“. Razem odsiadywali kilka miesięcy w więzieniu śledczym na Moabicie.
Janek był przedsiębiorczy i ryzykant. Cenił go za to również, że nie kusiły go małe „zarobki“. Nie czekał również na to, by kto inny nadstawił plecy za niego. Kombinował często na własną rękę, a co najważniejsze — nigdy nie wracał z pustymi rękami Nie tracił zimnej krwi, nawet gdy policjant go legitymował. Niewinny wyraz jego twarzy oraz zachowanie „własnej godności“ dezorientowały nawet najprzebieglejszego wywiadowcę.
Jak widać, Krygier umiał sobie dobierać spólników.
Teraz Krygier przebywał w luksusowym mieszkaniu, które sobie urządził w eleganckiej dzielnicy miasta, zamieszkiwanej przez sfery arystokratyczne.
Rozparłszy się wygodnie w fotelu, w piżamie, siedział za biurkiem, pogrążony w pracy. Tego dnia bez przerwy 5 godzin spędził nad pisaniem swego życiorysu. Było to szeroko pomyślane dzieło, które miało rzucić światu wyzwanie.
W tym dziele Krygier zajął się odpadkami społecznymi, poczynając od żebraka, a kończąc na rozpruwaczu kas. Przedstawiał wszystkich, których życie spychało niżej — do rynsztoku — bez maski. Matował ich życie, uczucia, radości i żale. Przedstawiał maluczkiego złodziejaszka z jego ideałem o szczęściu obok rekina, który w świecie uczciwym nie gorzej łupie skórę ludzką od zwykłych rabusiów, prostytutki stanowiły odrębny rozdział.
Dawniej Krygier inaczej spoglądał na życie ludzkie. Były to dawne czasy, kiedy Krygier był jeszcze studentem. Przypadek zrządził, że stał się przestępcą. Nie żałował swej drogi życiowej. Był głęboko przekonany, że podłości, których dopuszczają się w świecie tak zwanym uczciwym, nie są lepsze ani gorsze od tych, które są udziałem świata podziemnego. W tamtym świecie — „na górze“ — podłości są owijane w etykietę, w formę, a w jego świecie — na dnie — te pozory są zbyteczne...
Krygier górował nad swoim światkiem tym, że fach nie zabił w nim poczucia samokrytycyzmu, świat „góry“ nie imponował mu. „Na dnie“ czuł się wygodniej. Że zbyt, daleko zabrnął najlepiej o tym wiedział...
Krygjer kończył właśnie swoje dzieło, które miał przesłać profesorowi poznańskiemu, do którego od pierwszej chwili poczuł sympatię.
Wstał, wyprostował się. Ciężar spadł mu z głowy. Odłożył rękopis do skrytki w walizie, zaopatrzonej w podwójne dno. Tam przechowywał również gotówkę.
W tym w drzwiach ukazała się pokojówka, która trzymała w ręku wizytówkę.
Krygier, przeczytawszy napis, poprosił do siebie przybyłego. Był to Józek „Zalewacz“, który nie szedł zbyt pewnym krokiem.
— Co, znów zrobiłeś „kojsę“? — zapytał go Krygier na powitanie. — Idź spać. Lubię rozmawiać z trzeźwymi.
— Piłem, ale pijany nie jestem.
— No, to siadaj. Co cię sprowadza do mnie?
Józek „Zalewacz“, siadając potrącił nogą o mały stolik, na którym stal duży wazon kryształowy. Rozległ się brzęk tłuczonego szkła. Józek „Zalewacz“, który przyszedł już zdenerwowany, stracił do reszty panowanie nad sobą.
— Uspokój się, to dobry znak — rzekł Krygier.
— A ja twierdzę, że to zły znak. Mam zresztą złą nowinę.
— Gadaj szybko — zawołał Krygier, zdjęty złym przeczuciem. —
— Policja jest na naszym tropie.
Krygier parsknął śmiechem.
— Idź-że już spać, ty nicponiu, — śmiał się Krygier beztrosko. — Policji się nie boję. Mam Wołkowa w ręku! Jesteś pijany, więc strzeż się, abyś zbyt wiele nie wygadał i tym samym nie sprowadził na nas nieszczęścia.
— A ja ci powtarzam — rzekł pijanym głosem Zalewacz — że policja lada moment tu się zjawi! Ja jestem byłym adwokatem i wiem, co mówię!...
— Więc źle cię poinformowano. Idź do łóżka i wyśpij się. Krygier usiłował się go pozbyć.
— Mnie nikt nie poinformował. Mam węch.
— Ale dziś jesteś zakatarzony.
Józek „Zalewacz“ opuścił mieszkanie Krygiera bardziej niezadowolony, niż przedtem. Na odchodne zdążył tylko rzucić pod adresem Krygiera:
— Pamiętaj, że cię ostrzegłem! Masz jeszcze czas umknąć. Kto wie, czy za minutę nie będzie za późno...
— Wódka gada za ciebie...
A jednak Krygjer stracił pewność siebie. Objął wzrokiem pokój, sprawdzając, czy cząbra nie ma czegoś podejrzanego. Zebrał momentalnie szereg drobiazgów, które mogą wzbudzć podejrzenie, i zastanowił się przez chwilę, co z nimi począć.. Kryjówki, które miał w ścianach i podłodze, stanowiły zbyt szczupłe miejsce.
Postanowił wprzódy wysłać pokojówkę na miasto. Wymyślił szereg spraw do załatwienia tak, by musiała spędzić poza domem kilka godzin czasu.
Wstydził się nawet uczucia niepokoju, które nagle zrodziło się w nim. Wszak nie miał żadnych podstaw do obawy, a jednak...
Pokojówka, która ślepo wykonywała zawsze zlecenia Krygiera, tym razem przed wyjściem na miasto, zatrzymała się na chwilę, jakby miała coś do powiedzenia. Krygier podchwycił jej niepokój i zauważył dobrze markowaną wesołością:
— Co to tak trudno dziś z wyprawą na miasto?
Pokojówka podeszła bliżej i rzekła:
— Miałam dziś zły sen..
— Co znowu?
— Że policja tu była i pana oraz mnie zakuła w kajdanki.
— E, co tam za głupstwa opowiadacie... Któż to wierzy dziś w sny? — zbagatelizował Krygier słowa pokojówki, ale niepokój w nim wzrastał z minuty na minutę.
Ledwie pokojówka zdążyła zamknąć za sobą drzwi. Krygier zaczął gorączkowa ukrywać różne rzeczy.
Naraz ostry przenikliwy dzwonek przeszył powietrze. Po tym nastąpił drugi i trzeci przeciągły alarm.
„Aha, idą! — przebiegła złowroga myśl przez mózg Krygiera
Zimny dreszcz wstrząsnął nim. Ostatnio nie miewał przy sobie broni palnej. Wiedział, że są chwile, kiedy bez wahania może zrobić użytek z broni. Nienawidził „mokrej“ roboty.
Ale teraz machinalnie sięgnął do biurka po browning i, schowawszy go do kieszeni, zbliżył się do drzwi, by zadać sakramentalne pytanie: „kto tam“.
Otwórz czym prędzej! — krzyknęła w sieni Regina.
— Uciekaj! Ale już!
— Powiedz, co się stało?
— Nie ma czasu na gadanie. Cały Urząd Śledczy jedzie do ciebie.
I jednym skokiem Regina była już na klatce schodowej.
W kilka minut potem niedaleko domu, w którym mieszkał Krygier, zajechało kilka aut policyjnych. Przed bramą domu zatrzymał się luksusowy wóz..
Pierwszy wysiadł z auta Wołkow. Za nim jego zastępca „Szczupak“. Stanowczym krokiem skierowali się do sieni, gdzie na parterze w ponurym korytarzu natknęli się na żebraka kalekę, który na ich powitanie wyciągnął rękę.
Wołkow krzyknął na żebraka:
— Precz stąd!
Żebrak okazał się posłusznym. Powoli, nie śpiesząc się, utykając na jednej nodze, wychodził z sieni.
„Szczupak“ nawet miał ochotę polecić agentom, by zrewidowali żebraka, obwieszonego torbami, ale Wołkow przynaglił go:
— Chodź pan, nie ma czasu, śpieszmy się!
Wołkow nawet w ciemnym korytarzu zdążył zamienić porozumiewawcze spojrzenia z żebrakiem...
Jednocześnie z rewizją w mieszkaniu Krygiera odbywały się obławy i rewizje w innych melinach.
Tylko, że... na kilka godzin przed tą generalną ofenzywą policji na meliny, świat przestępczy został o tym uprzedzony.
Głównym organizatorem nalotu na ludzi w nocy był „Szczupak“. Był to energiczny komisarz, który postawił sobie za cel w krótkim czasie zlikwidować liczne bandy, które zagnieździły się w Warszawie. Przede wszystkim chodziło mu o likwidację bandy rozpruwaczy z Krygierem na czele. Jak zzewnątrz robił wrażenie niepozornego człowieczka, tak Szczupak w gruncie rzeczy był przebiegły i przedsiębiorczy.. Potrafił w stroju nędzarza czy robociarza, albo ulicznego sprzedawcy gazet dostać się wśród ludzi nocy i niejedno się dowiedzieć...
Szczupak właśnie wytropił siedzibę Krygiera, ale musiał się ze wszystkiego zwierzyć przed Wołkowem, jako przed swoim przełożonym, bo bez jego zgody nie mógłby zarządzić tak generalnej ofensywy na kryjówki i meliny. Wołkow musiał o tych rzeczach zadecydować. A Wołkow dowiedziawszy się o tym, postanowił ratować Krygiera. Oczywiście, że nie chodziło mu o skórę Krygiera którego wolałby się pozbyć na zawsze. Obawiał się, by nie znaleziono u Krygiera pisma, w którym Wołkow przyznał się do zabójstwa policjanta krytycznej nocy, kiedy dokonano włamania do mieszkania hrabiny.

Wołkow musiał bardzo oględnie działać, by nie wzbudzić podejrzenia u Szczupaka, który stawał się dlań niebezpieczniejszy od poprzedniego przełożonego, tragicznie zmarłego Żarskiego. Szczupak wszędzie jakoś się dostawał i przenikał. Nie odpoczywał. Szperał, węszył, tropił. Wołkow odrazu wyczuł, że Szczupak go wykończy.
Wołkow stwierdził, że Szczupak od pewnego czaru szpieguje go. Szczupak maskował się do tego stopnia, że Wołkow chwilami zarzucał sobie, że pomysł inwigilacji powstał w jego chorobliwej fantazji.
Szczupak bez szemrania wykonywał wszelkie zlecenia. wydawane mu przez Wołkowa. Z przesadnym szacunkiem odnosił się do wszystkich jego zarządzeń. Ale w duchu i skrytości nie przestawał go śledzić. Zbierał poszlaki, notował najdrobniejsze wypadki, które nasuwały mu podejrzenia pod adresem Wołkowa.
Pierwszy atut przeciw Wołkowowi to był, oczywiście, wypadek tragicznej śmierci Żarskiego. I Szczupak w duchu poprzysiągł zemstę: Żarskiego uważał za swego przyjaciela.
Drugim wypadkiem podejrzenia był nocny telefon Wołkowa, kiedy to wrócił z mieszkania Reginy. „Szczupak“ odszukał adres telefonu, z którego Wołkow otrzymał połączenie z Urzędem Śledczym..
Również teraz fakt nie zatrzymania żebraka w ciemnym korytarzu zanotował „Szczupak“ na niekorzyść Wołkowa.
Nie miał jeszcze odwagi wypowiedzieć swoich zarzutów na głos. Pozycja Wołkowa, jako naczelnika urzędu śledczego, była jeszcze zbyt silna.
Po obławie nieudanej Szczupak siedział w gabinecie Wołkowa, składając dokładne sprawozdanie.
Wołkow był nachmurzony. Ciskał gromy, robił złośliwe uwagi, unosił się, oburzał, podkreślając liczne błędy w czasie obławy. Agenci policyjni, zdaniem Wołkowa, nie przeprowadzili rewizyj należycie. Nie było solidnej roboty; podniesiono hałas i wrzawę zbyt wcześnie, co było ostrzeżeniem dla świata przestępczego.
— Musimy raz na zawsze tę bandę zlikwidować! — stukał groźnie Wołkow pięścią w stół.. — Jak długo będą nas za nos wodzili?!
— Panie komisarzu! Możemy te ptaszki raz dwa upolować, ale trzeba to zrobić inaczej. Należy zastosować inną, całkiem nową metodę... —
Wołkow przystanął na te słowa. Zmierzył Szczupaka spojrzeniem, pełnym podejrzenia i pogardy:
— Proszę bardzo, niech pan wyłoży swój plan. Ale mam wrażenie, te Ameryki po raz drugi już nikt nie odkryje...
— Moim skromnym zdaniem — odparł Szczupak, spoglądając na noski błyszczących butów — nigdy nie schwycimy tej bandy.
— Co? A to dlaczego? — udawał Wołkow, te tego nie rozumie. Nie potrafił się jednak tak opanować, by nagły przypływ krwi do głowy nie wycisnął rumieńców na jego policzkach.
— Z tej prostej przyczyny — ciągnął dalej flegmatycznie Szczupak — że banda jest o wszystkim, co u nas się dzieje, zbyt dobrze poinformowana. Zanim u nas zapada decyzja, jest ona już im znana. Oni nas skuteczniej szpiegują, aniżeli my ich. Albo wśród nas jest ich człowiek.
Ostatnie słowa Szczupak wypowiedział stanowczym głosem, jakby chciał wzmocnić swoje podejrzenia i zarzuty. Był jeszcze wciąż zapatrzony w noski swego błyszczącego obuwia, ale to mu nie przeszkadzało w stwierdzeniu silnego wrażenia, jakie wywarły na Wołkowa jego słowa.
— Cha, cha, cha! — zlekceważył Szczupaka. — O podobne głupie pomysły nigdy pana nie podejrzewałem. Co panu przyszło do głowy? — oburzał się Wołkow.
Szczupak skurczył się w sobie, zmalał. Udawał poskromionego i jął się tłumaczyć:
— Przepraszam pana, panie komisarzu, ale między nami zaszło nieporozumienie.
Wołkow, odzyskawszy nad nim przewagę, zapytał:
— Powiedz mi pan, kogo pan podejrzewa o kontaktowanie się z tą bandą? To jest dla mnie bardzo ważne. Muszę pana jednak ostrzec, że podobnego podejrzenia nie można traktować lekko. Trzeba tu operować dowodami. Dowodami! Również nieboszczyk Żarski lubił zapędzić się w podobne ślepe uliczki podejrzeń. Nam policjantom nie wolno filozofować. To nas sprowadza z właściwej drogi.
Komisarz Szczupak postanowił natychmiast nadać swoim słowom innego znaczenia. Zdecydował się zatrzeć wrażenie, jakie wywołały jego słowa u Wołkowa.
— Panie komisarzu, czy wolno mi szczerze wyłożyć swoją opinię?
— Bardzo będę rad — zawołał Wołkow. — Nie lubię gdy się operuje w mojej obecności półsłówkami.
— Moja konfidentka doniosła mi bardzo ważną nowinę. W związku z tym wypowiedziałem wpierw moje przypuszczenie.
— Dlaczego pan mi o tym wcześniej nie mówił — uczepił się tego Wołkow. — Naszym nieszczęściem jest, że każdy chce tylko pracować na własną rękę. I temu należy przypisać, dlaczego jeszcze bandy nie zlikwidowaliśmy. Musimy zrezygnować z osobistych ambicyj i razem zmierzać do wspólnego celu.
— Słusznie. I ja jestem tego samego zdania, panie komisarzu.
— Dla nas jest bardzo ważne doniesienie pańskiej konfidentki, o ile tylko można jej słowom ufać. Proszę, słucham, cóż takiego ona panu mówiła?
— Konfidentka godna jest stuprocentowego zaufania — rzekł Szczupak. — Niejednokrotnie odbierałem od niej absolutnie pewne informacje. I ona właśnie zakomunikowała mi, że na kilka chwil przed naszym przybyciem do Krygiera, zajechała tam taksówka z pewną kobietą i ostrzegła go przed naszą wizytą.
— A ma pan rysopis tej kobiety? — spytał Wołkow.
— Konfidentka moja zauważyła, że była to kobieta elegancka. Za wszelką cenę musimy tę kobietę odnaleźć. Jestem przekonany, ze ma ona „przyjaciela“ wśród naszych, który dobrze się orientuje w pracach Urzędu Śledczego. Wiadoma rzecz, że i policjant nie zawsze trzyma język za zębami, gdy znajduje się w objęciach kobiety. I ta właśnie kobieta stoi na przeszkodzie w likwidacji tej bandy.
— To możliwe — uchwycił się deski ratunku Wołkow, udając, że ta rewelacja bardzo go zainteresowała. — Chcialbyin zobaczyć pańską konfidentkę, czy czasem nie odgrywa „podwójnej“ roli. Trzeba zachować w takim wypadku ostrożność.
— Za moją konfidentkę ręczę w stu procentach — rzekł Szczupak.
— Ale czy mógłbym ją zobaczyzć? — podtrzymywał Wołkow swoją propozycję.
— Mogę ją tu telefonicznie zawezwać.
Tak się też stało. W pół godziny potem do gabinetu weszła... Regina, elegancko ubrana z papierosikiem w rękach.
Wołkow siedział nieruchomo jakby został sparaliżowany. Regina zauważyła to. Wyciągnęła ona rękę do Wołkowa, czyniąc to w ten sposób, by zasłonić go swoją osobą.
— Pan komisarz mnie nie poznaje? — zawołała Regina kokieteryjnie — Proszę sobje przypomnieć ten wypadek, kiedy dzięki mojej pomocy udało się panu wykryć znaczną kradzież na Nowym Świecie?
— Ach tak, przypominam sobie panią — opanował się Wołkow. — Nie poznałem pani.
Szczupak był zadowolony, że komisarz Wołkow zna jego konfidentkę.
— Na takiej współpracowniczce można polegać, co? — zapytał Szczupak.
— Przypuszczam — odparł Wołkow, uśmiechając się pod wasem, a w duchu pomyślał:
— Jakże ten Krygier jest przebiegły!.. Z nim walka jest beznadziejna. Mocno mnie trzyma! Jestem zgubiony!
A na głos Wołkow rzekł:
— Skoro mamy do naszej dyspozycji tak urodziwą i uzdolnioną konfidentkę nie wszystko jeszcze tracone.
— Dziękuję za komplement — odpowiedziała z filuternym uśmiechem Regina. — Jestem na każde zawołanie do dyspozycji..
Szczupak nie zauważył ironicznych spojrzeń, które od czasu do czasu rzucała na niego Regina, porozumiewając się w ten sposób z Wołkowem.
Mimo swej przebiegłości Szczupak wpadł... Nawet nie połapał się, że dzięki Reginie zmalał w oczach Wołkowa jako groźny przeciwnik.
Wołkow nie wątpił, że Krygier wykorzysta swoje stosunki, by zniweczyć plany Szczupaka. Był przekonany, że to Krygier świadomie podsunął Reginę Szczupakowi, by go w ten sposób unieszkodliwić. Nawet mu nie wpadło na myśl, że Krygier o tym wszystkim nie wie i że to Regina przypadkowo poznała Szczupaka, wykorzystując tę znajomość dla jego ocalenia.
Regina kochała się w Krygierze na zabój. Nie zdradziła się przed nim słowem z ofiary, którą składa dla jego dobra. Znała go i wiedziała, że nie pozwoliłby jej na to. Intuicją wiedziona doszła Regina do wniosku, że największe niebezpieczeństwo grozi teraz od strony Szczupaka. Zrobiła wszystko, by nawiązać z nim kontakt aż udało się jej.
Zaofiarowała Szczupakowi swoje usługi jako konfidentka, oświadczając mu, że zna wielu z bandy Krygiera i że pragnie ich wydać z zemsty w ręce policji. I na dowód uczciwej współpracy podała Szczupakowi prawdziwy adres mieszkania Krygiera. Uprzedziła jednak Krygiera, by się w porę usunął.
Na tę panią można polegać — wziął Szczupak Reginę w obronę. — Dzięki tej pani dowiedziałem się, gdzie Krygier mieszka.
Teraz Wołkow już nie rozumiał o co chodzi. Wołkow nie wierzył własnym uszom. Regina przejmowała go dziwnymi spojrzeniami, wtrącając się do rozmowy:
Przez chwilę zapanowało milczenie. Wszyscy byli pogrążeni w rozmyślaniach. Pierwsza odezwała się Regina, która zwróciła się do Szczupaka:
— Czy ma pan dla mnie jakieś polecenie?
Wołkow wstał i niecierpliwym gestem oświadczył:
— Dlatego tu panią wezwano, by jej oświadczyć, że jest aresztowana!...
— Co?... Co?... — odezwali się jednocześnie Regina i Szczupak.
— Zdaje się, że powiedziałem dość wyraźnie? Pani jest aresztowana!
Wołkow podniósł słuchawkę telefoniczną, po czym rzekł:
— Hallo? Tu komisarz Wołkow. Proszę do telefonu panią komisarz Anyżową... To pani? Dzień dobry!... Poproszę o natychmiastowe skierowanie do mego gabinetu dwóch zdolnych policjantek... Dziękuję!
Regina nie zmieszała się, słuchając słów komisarza Wołkowa. Badała go uważnie oczyma, ale Wołkow unikał jej spojrzeń.
— Co to ma znaczyć? — zapytał Szczupak.
— Kobieta ta — odpowiedział Wołkow — jest właśnie ową panią, o której pan mi mówił, że nas śledzi. Musimy raz na zawsze położyć kres wszystkim prowokacjom i nieporozumieniom. Dosyć! Do licha!..
Komisarz Szczupak stracił tupet. Wszystkie jego podejrzenia naraz się rozwiały. Już żałował tego, że podejrzewał Wołkowa o różne nieczyste sprawy.
Regina usiłowała odcyfrować z jego twarzy i ruchów istotne zamiary i czy naprawdę chce ją uwięzić. Ale Wołkow w tej chwili był dla niej nie przeniknioną zagadką.
— Pan chyba żartuje, panie komisarzu! — żaliła się Regina uśmiechem.
— Nigdy nie żartuję — odparł Wołkow stanowczo i surowo, zatapiając wzrok w papierach, które leżały przed nim na stole.
Szczupak siedział jakby na rozżarzonych węglach. Spoglądał to na Reginę, to na Wołkowa, nie mogąc zrozumieć, co zaszło. Naraz przyszła mu myśl:
— Ta pani nie zasłużyła na to, by ściągnąć na siebie podejrzenie, a tymbardziej na rozkaz aresztowania.
— To śledztwo wykaże. Ta pani jest w moich oczach podejrzana nie od dziś.
Regina już nie wątpiła teraz, że Wołkow gra w otwarte karty. I ona zapragnęła otwartej gry. Ale w tem Wołkow zatrzymał w jej twarzy ostre spojrzenie, które nakazywało milczenie.
Szczupak nie chciał jeszcze rezygnować:
— Wszak i panu już okazała usługę, o której tu wspomniała. Dlaczego tedy pan komisarz tak bezwzględnie z nią postępuje?
W tej chwili do pokoju weszły dwie policjantki.
Wołkow wydał polecenie zaprowadzenia Reginy do aresztu oraz poddania jej szczegółowej rewizji.
— Proszę się tylko mieć na baczności. Nie wątpię, że ta kobieta jest niebezpieczną przestępczynią — dorzucił Wołkow wywiadowczyniom.
Regina niezdecydowanym krokiem opuściła gabinet Wołkowa pod konwojem dwuch strażniczek. Nie orientowała się w sytuacji.
Obaj komisarze pozostali w gabinecie, spoglądając na siebie. Jeden chciał wyczytać myśli drugiego. Szczupak odezwał się pierwszy:
— Do czego pan zmierza, panie komisarzu? Obraża mnie pen osobiście swoim postępowaniem! Pan aresztował moją konfidentkę bez żadnej podstawy.
Komisarz Wołkow przyjął poważny wyraz twarzy i, kładąc po przyjacielsku rękę na ramieniu Szczupaka, rzekł:
— Powiedz mi pan, jak długo już pan służy w policji?
— Co to ma wspólnego z tą sprawą?
— Bardzo wiele, przyjacielu.
— Z górą 7 lat — odparł Szczupak zdenerwowanym głosem.
— A ja o wiele dłużej — odparł Wołkow. — Nie zapominaj pan, że wysoki ten urząd piastuję po przebyciu wszystkich szczebli kariery policjanta — od posterunkowego do komisarza! Zapewne ma za sobą dość zasług, że dopiąłem tak wysokiego szczebla w mojej karierze. Natomiast pan, przyjacielu, zawdzięcza godność komisarza wyższemu wykształcenia i... protekcji — zakończył swoje uwagi Wołkow ironicznym docinkiem.
— Nie wszyscy, którzy piastują wyższe godności, warci są ich stanowiska — mruknął Szczupak pod nosem.
— Skoro pan tak sądzi, tkwi w błędzie. Przyjacielu. jestem urodzonym detektywem i widzę to, czego pan nie widzi. Kobietę, którą kazałem aresztować, oddawna poszukuję. I mnie ma pan okazać wdzięczność, że w porę ją unieszkodliwiłem, udaremniając jej zamiary... Powiedz mi pan, ale tylko uczciwie: czy była dla pana tylko konfidentką?
I Szczupak zaskoczony nie wiedział w pierwszej chwili co odpowiedzieć. Wołkow domyślił się, że natrafił na najboleśniejsze miejsce. Ciągnął tedy dalej:
— Odgadłem. Już opętała pana. Oho, ona jest mistrzynią pod tym względem. I mnie usiłowała dostać w swoje sieci podstępne. Była wówczas o wiele młodsza i powabniejsza. Ale mam dość silną wolę i przeciwstawiłem się jej zakusom. Powinien mi pan być wdzięczny za to, żem go wyzwolił z jej sieci.
— Ależ panie komisarzu! — zawołał Szczupak. — O czym pan mówi? Nigdy nie łączyły mnie z nią bliższe stosunki. Poza służbowym stosunkiem między nami nic nie było.
— A więc nie chce się pan do tego przyznać?... Zresztą to rzecz pańska. Wiem, że gra pan podwójną rolę. Ona więcej dba o dobro swojej bandy, aniżeli o nasze. A tego panu udowodnię.
— Nie wierzę w to — bronił się niezbyt pewnym głosem Szczupak.
— I ja w wiele rzeczy nie wierzyłem, a jednak siały się one faktem — rzekł Wołkow w zadumaniu, świetnie grając swoją rolę. — Nikt nas tu nie podsłucha i mogę wypowiedzieć moje uwagi bez obawy: teraz wydaje mi się, że ten nędzarz z tobołami, to był nie kto inny, jak herszt bandy Krygier!

Te słowa trafiły w Szczupaka niby kula w mózg. Wołkow nie zdejmował z niego oka i kontynuował swoje wynurzenia:
— My sami popełniamy największe błędy. Podobne błędy popełniają również przestępcy i dzięki temu dostają się w nasze ręce. Jestem przekonany, że nędzarzem był bądź Krygier osobiście, bądź jego kompan, albo też ten, który ich uprzedził o naszym przybyciu.
— Konfidentka moja mówiła mi, że to była kobieta.
— I to nie wykluczone. Nie będę przysięgał, że to ona była ową kobietą. Ale niech mi pan tak powie z ręką na sercu, czy pan czasem sam nie wyrwał sie przed nią słowem o naszych zamysłach?
— Njgdy! — odpowiedział Szczupak osobiście dotknięty tym pytaniem.
— Możliwe. Ale dziwi mnie to, w jaki sposób zapoznał ją pan.
— W bardzo prosty sposób. Byłem na dancingu. Po cywilnemu. Poprosiłem ją do tańca i od tego czasu znamy się.
Chytry uśmieszek zakwitł na ustach Wołkowa.
Chciał kontynuować rozmowę z zastępcą, bawiąc się nim w mysz i kotkę, gdyż po tym co zaszło, Szczupak już nie miał o co podejrzewać Wołkowa, ale wtem zapukano do drzwi.
— Proszę — odezwał się Wołkow.
We drzwiach ukazała się jedna z dwuch policjantek, które konwojowały Reginę do aresztu. Z triumfem na twarzy położyła na biurko Wołkowa „zdobycz“ — brylantową kolię:
— Znaleźliśmy ją zaszytą w kołnierzu palta tej „damy“.
Bez słowa Wołkow wziął kolię do ręki i obejrzał ją z wszystkich stron. Napiął nerwy, by niczym nie zdradzić się przed zastępcą. Ale Szczupak nie wytrzymał i zawołał:
— To kolia brylantowa żony ambasadora!
— Tak, to ta sama — powiedział pewnym głosem Wołkow. — Kto z nas ma rację?
Szczupak milczał. Był zmieszany. Nie wiedział, co teraz powiedzieć.
Wołkow polecił umieścić Reginę w pojedyńczej celi.
Potem gdy znów zostali we dwójkę, Wołkow i Szczupak spoglądali na siebie przez chwilę. Wołkow zadzwonił do poselstwa:
— Tu komisarz Wołkow! Proszę sekretarza poselstwa do telefonu. Odnaleźliśmy brylantową kolię pani ambasadorowej... Nasza policja działa skutecznie, tymbardziej że chodziło o tak wysoko postawioną osobistość... kolia jest w moim gabinecie do odebrania.
Wołkow z triumfem w oczach odłożył słuchawkę. Dumnie spoglądał na Szczupaka, który siedział jak nieprzytomny. Z twarzy Wołkowa biło zadowolenie, ale w sercu kłuło niby szpilkami. Był bliski ataku sercowego. Ale musiał grać rozpoczętą rolę do końca.
Niedługo po tym do Urzędu śledczego zajechał sekretarz poselstwa. Zaprowadzono go do gabinetu Wołkowa. Gdy odebrał kolię brylantową, wielokrotnie dziękował, przyrzekając, że cały świat dowie się o zasłudze tak utalentowanego komisarza policji.
— W naszej odpowiedzialnej służbie musimy być gotowi na wszystko. Pan jest zdolnym policjantem — rzekł Szczupak — ale kobiety są zdolniejsze od najgenialniejszego detektywa. Musimy się mieć na baczności.
— O tak. ten wypadek utkwi mi w pamięci — przyznał się w pokorze Szczupak. — Pan okazał się bardziej doświadczonym ode mnie. Dziękuję panu panie komisarzu. Gdyby nie pan, kto wie w jaką aferę byłbym się wkopał!..
Wołkow udawał, że nie słyszy komplementów i słów uznania, których Szczupak teraz nie szczędził.
— Pan nie powinien zbytnio ufać temu, co mówią — rzekł Wołkow. — Konfidentki i konfidenci po większej części rekrutują się z podejrzanych gości. Należy wiedzieć, jak ich wykorzystać, nie zarazem i unieszkodliwić. Teraz pan naocznie się przekonał o słuszności mojej teorii.
— Ktoby się tego spodziewał po niej, że jest przestępczynią! Teraz nie wątpię, że chciała mnie dostać w swoje sieci.
— Pewnie, że tak chciała. Ją już mamy w naszym ręku. Teraz kolej na pozostałych członków bandy. Pojedyńczo, aż do skutku. Przed panem otwiera się szerokie pole działania — schlebiał Wołkow Szczupakowi.
— Uczynię wszystko, co będzie w mojej mocy — odparł Szczupak.
— Tylko pod jednym warunkiem: Nie działaj pan na własną rękę. Proszę pana zawsze się mnie przed tym poradzić lub ze mną porozumieć. Oni, przestępcy, idą ręka w rękę i z tego powodu trudno ich wytropić.
— Cóż mam teraz czynić?
— W tej chwili — nic. Idź pan na dobry obiadek, a potem na drzemkę. Jutro z całą energią zabierzemy się do pracy.
— Rozkaz! — wyprostował się Szczupak. — Sądzę, że fakt, iż okazałem się takim pechowcem, pozostanie tylko nasza tajemnicą.
— Naturalnie — rzekł Wołkow. wyciągając doń po przyjacielsku dłoń, którą Szczupak z wdzięcznością i respektem uścisnął. — Co rozgrywa się wśród przyjaciół, pozostać winno tylko wśród przyjaciół.
— Pan jest bardzo rozsądnym i wyrozumiałym człowiekiem. Nigdy nie zapomnę wyrządzonej mi przysługi — oświadczył Szczupak.
— Czy zawsze był pan o mnie takiego zdania? — spytał Wołkow, nie zdejmując oka z rozmówcy.
— Byłbym niezmiernie wdzięczny, gdyby mnie pan uwolnił od tej odpowiedzi — rzekł błagalnym tonem Szczupak.
— Jest pan tedy wolny. Ale mam wrażenie, że od tej chwili nie żywi pan do mnie antypatii. Zresztą miał pan teraz dowód koleżeńskości.
Rozstali się w serdecznym nastroju.
Gdy drzwi za odchodzącym Szczupakiem się zamknęły, Wołkow zaczął sobie wyrzucać postępowanie:
— Com uczynił? Co teraz będzie? Któżby się mógł spodziewać, że akurat będzie przy sobje miała kolię brylantową?..
Przez dłuższą chwilę Wołkow siedział zrozpaczony. Różne przykre myśli przechodziły mu przez głowę. Przypomniał sobie, jak zamordował policjanta. Jego oczom ukazała się trupioblada twarz policjanta, który jakby stanął przed nim z niemym wyrzutem. Od pewnego czasu dręczyły go wyrzuty sumienia. Nadaremnie tłumaczył się przed samym sobą, że morderstwo popełnił w momencie zaćmienia świadomości.
Niejednokrotnie Wołkow myślał o samobójstwie, ale zawsze brakło mu do tego sił. I to go jeszcze więcej bolało.
Teraz zrozumiał postępowanie Reginy wobec niego. Nienawidził jej bezgranicznie. Przekonał się, że niemniej tkwiło w niej fałszu, niż w „zimnej kokocie“.
Już na drugi dzień, po podarowaniu jej brylantowej kolii, przekonał się, że Regina to uczyniła w porozumieniu z Krygierem. A zatym jej wyznanie miłosne było dobrze zaaranżowaną komedyjką. Łamał sobie teraz głowę nad tym, w jaki sposób brylanty znalazły się u Reginy. Był pewien, że są one w posiadaniu Krygiera.
Z jednej strony Wołkow był zadowolony, że brylanty trafiły do prawowitego właściciela, co go osławiło jako uzdolnionego policjanta, ale z drugiej strony zdawał sobie sprawę z tego, że wplątał się w wyjątkową intrygę, z której nie tak łatwo mu będzie wybrnąć.
Głowa mu do tego stopnia rozbolała, że nie mógł zebrać myśli, by spokojnie nad tym wszystkim, co zaszło, się zastanowić. Aresztując Reginę, przysporzył sobie wiele kłopotów. Jak tu znaleźć wyjście z sytuacji?
Pałał uczuciem zemsty do wszystkich kobiet, które kokieterią zdobywają ufność mężczyzn i dostają ich w swoje sieci, by sprowadzić ofiarę na drogę występku. Jego pobory policjanta zawsze mu wystarczały na życie spokojne i szare, do którego przyzwyczajono go od lat dziecinnych. Dopiero kobiety skusiły go do innego trybu życia, do hulanek, które wymagały pieniędzy. I zaczął brać łapówki... Później stał się zabójcą...
Wołkow siedział z przymkniętymi oczyma, pogrążony w tych rozmyślaniach i wspomnieniach.
Małaż to była dla mnie nauczka, dana przez „zimną kokotę“? Jakże mogłem się dać tak podstępnie zwieść pięknym słówkom Reginy, a nawet jej podarować skradzioną przez Janka kolię brylantową?... Ale ona teraz jest w mojej mocy!...
Zbrodnicza myśl błysnęła w jego głowie. Odpędził ją od siebie z odrazą, bojąc się samego siebie. Ale nadaremnie chciał o tym zapomnieć. Żądza zemsty była silniejsza od niego.
Resztkami siły woli wymógł na sobie opuszczenie gabinetu i gmachu Urzędu śledczego. Wsiadł do dorożki, by pojechać do domu Tam czekała na niego żona, chłopka ze wsi, z którą się pobrał, będąc jeszcze posterunkowym bez widoków zrobienia tak zawrotnej kariery. Na żonę teraz wylał całą złość, żywioną do ludzi nocy, Reginy „zimnej kokoty“ i wielu, wielu innych...
Z krzykiem powitał żonę, matkę jego dwojga dzieci, chłopczyka i dziewczynki, za to, że nie oszczędza światła w domu, za które płacić potem musi większe rachunki. Ciskał gromy na żonę, że jest niewłaściwie uczesana i ubrana, że nie znosi widoku jej czerwonych chłopskich policzków...
Nie mógł długo siedzieć w domu. Gnało go na ulicę. Udał się nad Wisłę, gdzie przechadzał się wybrzeżem, paląc papierosa za papierosem. Około północy znów pojechał do Urzędu śledczego.
Dwie godziny tłukł się ze swoimi myślami. Wiedział, że tej nocy musj skończyć z Regina. W jedną lub w drugą stronę...
Regina zbyt wiele rzeczy wiedziała o nim. Dziwił się, że do tej pory siedziała cicho w celi odosobnionej, nie szukając na nim odwetu.
„Ona chyba wierzy w to, że przyjdę i ją uwolnię“
Diabelski uśmiech wykrzywił jego usta.
Otworzył szufladę, w której nagromadził niezliczona ilość narzędzi złodziejskich, jak wytrychy, klucze, zamki i inne „pomoce“, które w ciągu dłuższego czasu konfiskował ludziom nocy.
Wołkow, gdy był chłopcem, praktykował u ślusarza. Służba policyjna uzupełniła jego fachowe wiadomości w tym kierunku. Orientował się doskonałe, czym i jak można otworzyć każdy zamek. Wybrał pęk kluczy i wytrychów, który ukrył w kieszeni.
Z pod biurka wyciągnął parę lekkich pantofli, które włożył na nogi. Z latarką elektryczną w ręku ześlizgnął się ze schodów w dół, do ciemnego korytarza podziemi Urzędu Śledczego. Na chwilę przystanął przed żelaznymi drzwiami. Nadsłuchiwał. Uderzenia jego serca zmieszały się z echem kroków Reginy, która krążyła, mimo późnej nocy, po celi..
Odsunął „wizyterkę“. W tej chwili Regina przystanęła i zatopiła wzrok we drzwiach.
— To ja, to ja, Wołkow!... — wołał szeptem do „wizyterki“.
Regina ucieszyła się na jego widok. Radośnie podbiegła do drzwi.
Wołkow przy pomocy wytrycha otworzył drzwi i wszedł do celi. Regina powitała go z otwartymi ramionami:
— Cicho. Nie mogę tu długo zabawić. Zaczekamy dwadzieścia minut czasu i wyprowadzę cię stąd. Musimy to tak urządzić, by to wyglądało, żeś stąd uciekła.
Ale dlaczego kazałeś mnie aresztować?... Kolia brylantowa...
— Uspokój się. Kolię mam. Zwrócę ci ją.
Regina przytuliła go do siebie. Tym razem uczyniła to szczerze. Po raz pierwszy w życiu była za kratami. Zdawała sobie sprawę z tego, że był jedynym, który mógł ją stąd uwolnić.
W celi panowały ciemności. Jedynie przez kraty przesączało się z podwórza światło, co ułatwiło poruszanie się w wąskiej, wilgotnej celi.
Wołkow zmienił się nie do poznania. Gdyby mogła teraz dokładnie zobaczyć jego twarz, napewno nie tuliłaby go tak do siebie z takim spokojem i serdecznością.
— Ale dlaczego kazałeś mnie aresztować?
— Szczupak szpiegował mnie. Musiałem to zrobić.
— W taki sposób?
— Akurat wpadłem na taki pomysł. Przepadło.
— Ale będziesz symulował, że uciekłam?
— To już moja rzecz. Pozostaw to mnie.

Przytulił ją mocno do siebie i rzucił na posłanie. Regina nie broniła się. Przeciwnie, pragnęła jego pieszczot.
— Zimno ci, droga moja?
— Tak. Boję się...
— Nie lękaj się. Za pół godzimy będziesz wolna... Sadystyczny uśmiech wykrzywił jego twarz. Jego ręce poszukiwały czegoś pociemku.
— Czego szukasz? — zapytała Regina.
— Nic, nic... Uspokój się...
— Puść mnie! — zerwała się nagle Regina.
— Odtrącasz mnie od siebie? — wyrzucał z siebie słowa, oddychając z trudem. — Narażam moją karierę dla ciebie, a ty mi się tak odwdzięczasz?... Rozczarowałem się co do ciebie...
— Boję się... Boję się....
— Uspokój się. Wnet wyprowadzę cię stąd. Musimy zaczekać na zmianę warty. Teraz nie możesz stąd pójść.
Zapanowało milczenie.
Pierwsza odezwała się Regina:
— Kolię brylantową chciałam ci zwrócić. Kiedy mówiłam, że ją zgubiłam, chciałam cię tylko wypróbować.
Wypowiedziała te słowa niezbyt pewnym głosem, jakby się chciała przed nim wytłumaczyć.
— Wierzę ci, ufam ci, droga moja — wyszeptał cicho, a jego oczy przy tym nabrały dziwnego połysku.
Regina oparła się o wilgotny mur. Ciężko westchnęła. Ujrzała teraz w myśli swoje dzieci z wyciągniętymi rękami, które wołają:
— Mamo!... Mamo!...
Myśli chaotycznie przebiegały jej mózg. Podejrzliwie przyjęła teraz wizytę Wołkowa. Żałowała, że się wdała w tę awanturę ze Szczupakiem. Akurat dziś zamierzała wyjechać do Berlina, by zobaczyć się tam ze swoimi dziećmi. Dała się złapać na wędkę Szczupaka i poszła do Urzędu Śledczego.
— Nad czym się tyle zastanawiasz? Będziesz miała wiecej czasu w domu...
Regina broniła się. Prosiła, by przyszedł do niej do domu.
— Pragnę teraz dowodów twej miłości.
— Ale teraz nie mogę...
Naraz krzyknęła:
— Zapal światło... Boję się!...
Wołkowa ręce uniosły się do góry:
— Cicho! Chcesz tu zwabić moich ludzi, aby zastano mnie w twojej celi?
— Wypuść mnie stąd! — wybuchnęła płaczem. — Co trzymasz tam w ręku?
Naraz Wołkow chwycił ją za gardło. Z całych sił rzucił ją na posłanie. Dusił ją. Regina czyniła nadludzkie wysiłki, by wyzwolić się z potwornego uścisku. Pociemniało jej w oczach. Zdawała sobie sprawę, że jej sekundy są policzone.
Wołkow zarzucił dokoła jej szyi jedwabny szal, który ściskał teraz z całej mocy. Z jej ust dobył się charkot:
— Moje dzieci!...
Przed jej oczyma z błyskawiczną szybkością przewinęły się oderwane fragmenty życia, niby na taśmie filmowej. Oto jest studentką... Jest na plaży... Złodziej... Zakochuje się w nim... Potem zjawił się Krygier... Klawy Janek... Zimna kokota... Aniela.. Taniec diabelny.. Wir... I wszystko znikło...
Wołkow wyprostował się. Odsapnął. Przywlókł ciepłe zwłoki Reginy do kraty więziennej i „fachowo“ ją powiesił...
Z latarką w ręku rozglądał się dokoła, usuwając najmniejszy ślad tego, co zaszło. Zataił wszystko, co mogło by nasunąć podejrzenie zabójstwa i upozorował sytuację, która nie wykluczała pod żadnym pozorem samobójstwa...
Wołkow szybko się z nią „załatwił“. Kilka minut wszystkiego trwał mord. Z całych sił dusił ją, nie dotykając jej sukni, na której nie było śladu szamotania się. Wygląd zewnętrzny samobójczyni nie budził podejrzeń, by mógł tu zachodzić wypadek zabójstwa.

Dokonawszy potwornego dzieła, Wałków wyślizgnął się z celi, zamykając za sobą drzwi. I odszedł, jakby tu wcale nie był.
Szczęście mu dopisało. Wślizgnął się po schodach niedostrzeżony przez nikogo. I znów znalazł się w swoim gabinecie. Osunął się na fotel bez sił. Teraz poczuł, jak jest wyczerpany.
Nerwy miał tak nadszarpnięte, że bliski był wybuchu płaczu histerycznego.
Wstydził się przed samym sobą i nie zapalił światła, choć miał ochotę przejrzeć się w lusterku.
— Już drugie zabójstwo mam na sumieniu — rzekł do siebie. — Czym to się skończy?
Obleciał go śmiertelny strach. W tej przejmującej zgrozą ciszy myśli o morderstwie napawały go dręczącymi wizjami. W ciemności uczucie strachu spotęgowało się wielokrotnie. Wydawało mu się, że ktoś czyha na niego w gabinecie i że lada moment wyskoczy z ukrycia i schwyci go z tyłu. Zrobi z nim to samo, co uczynił przed chwilą z Reginą.
Zerwał się z miejsca i przekręcił kontakt. Światło zalało jego gabinet. Odwrócił się od lustra. Nie chciał teraz spojrzeć sobie w twarz.
W pośpiechu umył ręce i twarz przy umywalce.
Światło zaczęło go więcej boleć i męczyć, niż po przednio ciemności. Wyłączył światło i szykował się do odejścia.
Pół życia gotów był teraz ofiarować za to, by wyjść z Urzędu Śledczego niespostrzeżony przez nikogo. O niczym innym nie był teraz w stanie myśleć. W mózgu huczało, niby w młynie, a głowa ciążyła mu, niby duża kula ołowiana. Czuł się złamany, wyczerpany, jakby wiele nocy bezsennych spędził na męczącej pracy. Świadomość popełnionej zbrodni hamowała jego ruchy i przyciągała go do ziemi.
Aczkolwiek był pewny, że nikt nie śmie jego, komisarza i naczelnika Urzędu Śledczego, posądzać o zbrodnię zabójstwa osadzonej w celi aresztantki, pragnął jaknajwcześniej stąd się wydostać i być jaknajdalej od miejsca mordu.
Niejednokrotnie wypadało mu pozostawać do późnej nocy w gabinecie. Jego obecność w Urzędzie o tej porze nie mogła wzbudzić podejrzenia. A jednak targało nim uczucie niewymownego strachu, od którego kurczył się, stawał się taki mały...
Cicho otworzył drzwi gabinetu i nadsłuchiwał co się dzieje na korytarzu.. Ciężkie kroki wartownika rozbrzmiewały deprymującym echem. Odnosił wrażenie że ciężkie buty posterunkowego lada moment będą uderzały o jego głowę, jak teraz stąpają po podłodze. Suchy, stłumiony kaszel przedzierał się przez ciszę nocną. Wołkow drgnął. Zimny pot zrosił jego rozpalone czoło.
Z bijącym sercem Wołkow cofnął się do gabinetu. Przeżegnał się a usta szeptały modlitwę. Z pochodzenia chłop był wierzącym człowiekiem. Nawet po zabójstwie dusza jego zanosiła modły do Boga...
I naraz zdawało mu się, że stłumiony, suchy kaszel rozległ się tuż przy nim, bardzo blisko...
Błysnęła mu okropna myśl:
„Kto wie, czy ją całkiem wykończyłem“...
Włosy mu dębem stanęły. Każde uderzenie serca odczuwał z wielkim bólem.

Niesamowity strach porwał go w swoje s?pony Instynktownie przywarł do ściany. Potworne wizje przesuwały się teraz przed jego oczyma. Nerwy nie wytrzymywały koszmarnych wizyj.
Oczy wybałuszone szukały kogoś. Wydawało mu się teraz, że zamordowany policjant Michał stoi przed nim. A za nim Janek maszeruje, trzymając Reginę pod ramię. Wszyscy śmieli się z niego, szydzili.
Bliski obłędu Wołkow głucho jęknął. Resztkami sił sięgnął po kontakt. Drżącymi palcami przekręcił go. Światło przepędziło te okropne wizje.
Otarł chustką pot z czoła. Wzrok jego padł na duży hak w suficie, do którego dawniej była przymocowana lampa.
— Powiesić się — szepnął mu głos wewnętrzny. — Powiesić się! — rozkazywał natarczywie głos tajemniczy. — Zdjąć pas skórzany i powiesić się na nim!
Wołkow machinalnie wykonywał rozkazy. Zdjął pas. Stanął na krześle. Gotów był zawiązać pętlę.
Naraz szyderczo zakpił z samego siebie.
— Żyć chcę! — rzekł do samego siebie. — Żyć! Mścić się na wszystkich, którzy mnie do zbrodni popychali..
Ale nie na długo mógł utrzymać nerwy na uwięzi. Myśli gnały z gwałtowną szybkością.
— Siadaj! — rozkazywał wewnętrzny głos. — I pisz! Co? Akt oskarżenia przeciw sobie!
Już usiadł za biurkiem. Wziął pióro do ręki. Chciał już wyszczególnić wszystkie zbrodnie, których się dopuścił.
Ale naraz ogarnęła go inna myśl: zejść na dół, do celi i przekonać się, czy Regina nie żyje. Mógł przecież omylić się w pośpiechu.
Nie mógł się uwolnić od natrętnej myśli: ponownego zobaczenia ofiary.
Przypomniał sobie suchy, stłumiony kaszel. Kto wie, czy to nie ona?...
Zeszedł na dół. Do suteryn. Nie bał się nikogo. Otworzył drzwi celi. Przyświecił sobie latarką. Prawą ręką pociągnął trupa za włosy... Teraz już nie wątpił, że jego robota jest całkowita... Jeszcze raz objął wzrokiem celę i skierował się ku wyjściu. Szczęście mu sprzyjało. Znów nie natknął się na nikogo...
Nie natknął się na nikogo...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Icek Boruch Farbarowicz.