<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł W puszczach Afryki
Wydawca Michał Arct
Data wyd. 1907
Druk Michał Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bronisława Kowalska
Tytuł orygin. Le village aérien
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.
Dzień 19-go marca.

Podróżnym naszym zdawało się, że przebyli już ze dwieście kilometrów, bądź pieszo, bądź płynąc po rzece Johansen; ale była to może zaledwie połowa drogi do Ubangi.
O świcie wsiedli na prom wraz z małym protegowanym Langa, który umieścił swego wychowanka pod dachem z liści bananowych i nie chciał go odstąpić ani na chwilę, czekając, aż się przebudzi.
Huber i Cort nie wątpili ani na chwilę, że przygarnięte stworzenie było członkiem rodziny czwororękich, zamieszkujących na lądzie afrykańskim szympansów, orangutangów, gorylów, mandrylów lub pawjanów. To też nie mieli ochoty przypatrywać mu się zblizka, było to dla nich rzeczą obojętną, do jakiego gatunku należał przybłęda. Langa go ocalił i pragnął go zatrzymać, tak, jak się przygarnia biednego pieska, z litości; zgodzili się na to chętnie, uważając to za objaw dobrego serca Langa.
— Niech tam wychowuje sobie tę małpkę — mówił Maks do Jana — chociaż jestem pewny, że ona, skoro tylko odzyska siły, ucieknie do lasu, i porzuci bez żalu swego wybawcę.
Gdyby Langa powiedział im, iż ta małpa mówi, byłby może tym podniecił ich ciekawość, byliby się może pilniej przypatrywali temu stworzeniu.
Może odkryliby jaki nowy gatunek małp mówiących, nieznanych dotychczas.
Ale Langa milczał, gdyż zdawało mu się, że źle słyszał. Postanowił więc tylko uważać na swego wychowanka, a jeżeli posłyszy wyraz „ngora,“ powie o tym natychmiast Janowi i Maksowi.
Tymczasem siedział pod daszkiem z liści bananowych i chciał, aby jego wychowanek pożywił się czymkolwiek. Lecz jeśli to była małpa, nie jadłaby nic oprócz owoców, a na promie mieli tylko kawałek mięsa antylopy. Wychowanek Maksa miał gorączkę i ciągle drzemał.
— Jakże się miewa twoja małpa? — zapytał Maks Huber Langa.
— Śpi ciągle, przyjacielu Maksie!
— I chcesz ją mieć przy sobie?
— Tak, jeśli pozwolisz...
— I owszem, ale strzeż się, aby cię nie podrapała...
— Ależ przyjacielu Maksie...
— Takim stworzeniom nie należy dowierzać, są one złe, jak koty...
— Ale nie ta... ona taka maleńka... taka wydaje się łagodna...
— Jeżeli chcesz mieć z niej towarzyszkę, powinieneś jej nadać jakieś imię.
— Imię?.. Ale jakie?..
— Żoko, naprzykład... wszystkie małpy nazywają się Żoko.
Ale to imię nie przypadało widać do gustu Langa, gdyż nic nie odpowiedział i wrócił do swego wychowanka.
Upał tego dnia nie dokuczał naszym podróżnym, gdyż słońce nie wydostało się jeszcze z po za chmur. Drzewa na wybrzeżu stawały się coraz rzadsze, a grunt coraz bardziej bagnisty. Las oddalony był teraz o jakie pół kilometra od wybrzeża. Niebo ciągle zachmurzone, groziło deszczem.
Ponad błotami unosiły się wodne ptaki, lecz natomiast zwierząt przeżuwających nie było widać, ku wielkiemu zmartwieniu Maksa, który z nabitym karabinem pilnie śledził wybrzeża rzeki.
Na obiad musieli poprzestać na ptactwie. Chociaż nie cierpieli głodu, ale jednostajne pożywienie bardzo im się uprzykrzyło. Jeść ciągle mięso pieczone lub gotowane, a czasem rybę i to wszystko bez soli, popijać tylko czystą wodą, nie mieć ani chleba, ani owoców, to rzecz bardzo przykra. Jakże pragnęli dostać się do zamieszkałych okolic Ubangi, gdzie misjonarze podjęliby ich gościnnie!
Tego dnia Kamis napróżno szukał miejsca odpowiedniego na odpoczynek. Wybrzeża zarośnięte olbrzymiemi trzcinami wydawały się niedostępne.
Płynęli bez przerwy do godziny piątej po południu. Jan i Maks rozmawiali o przygodach napotykanych w podróży. Przypominali sobie wyjazd z Libreville, korzystne polowania w górnej części prowincji Ubangi, wyliczali wszystkie zabite słonie i niebezpieczeństwo tych wypraw, z których wychodzili zwycięsko, potym powrót do wzgórza pod tamaryszkami, poruszające się ognie, napad olbrzymich gruboskórych zwierząt, ucieczkę tragarzy, śmierć Urdaksa i pościg słoni, przed któremi uciekli do lasu.
— Smutne zakończenie tak szczęśliwie rozpoczętej wyprawy! — westchnął Cort — a kto wie, czy teraz nie spotka nas jeszcze co gorszego?
— Jest to rzeczą możliwą, ale nie konieczną, mój kochany Janie — odpowiedział Huber.
— Może ja istotnie trochę przesadzam...
— Bezwątpienia, ten las nie kryje w sobie tak samo tajemnic, jak wasze wielkie lasy amerykańskie... Nie potrzebujemy się nawet lękać napaści czerwonoskórych. Tu nie napotkamy ani plemion koczujących, ani stale osiadłych, ani Denkasów, ani Mohutu, tych okrutnych, koczujących plemion, które przebiegają okolice północno-wschodnie, wołając: mięsa! mięsa!.. jak prawdziwi ludożercy. Rzeka Johansen doprowadzi nas cicho, spokojnie, bez znużenia, aż do Ubangi.
— Tak, tak, do Ubangi — powtórzył Jan — dokąd bylibyśmy się dostali na wygodnym wozie, jadąc skrajem lasu, tak, jak to projektował Urdaks. Wtedy nie zbywałoby nam na niczym.
— Z pewnością, że dla nas byłoby to daleko lepiej i wygodniej. Ten las, który wydawał nam się takim tajemniczym, jest sobie najpospolitszym lasem i nie zasługuje na to, aby go zwiedzać. Jest to tylko wielki las i nic więcej. A jednak podniecał on niesłychanie moją ciekawość. Przypominasz sobie te ognie, błąkające się na skraju lasu, te pochodnie, które świeciły pomiędzy gałęźmi pierwszych drzew? A potym nie napotkaliśmy nikogo. Gdzie więc podzieli się ci czarni? Niekiedy zdaje mi się, że powinienem ich szukać wśród gałęzi baobabów, bombaksów, tamaryszków i innych olbrzymich okazów świata roślinnego... Nie, ani jedna istota ludzka...
— Maksie! — przerwał mu Jan Cort.
— Czego chcesz?
— Spójrzno tam dalej, na lewo...
— No, widzę... To pewnie krajowiec...
— Tak, krajowiec, ale na czterech łapach! Widzisz, jak ponad trzciną wznosi się łeb, przyozdobiony parą prześlicznych rogów.
— To bawół! — zawołał Kamis.
Maks Huber chwycił za karabin.
Kamis skierował prom w stronę wybrzeża, tak, że wkrótce znajdował się o jakie trzydzieści metrów od lądu.
— Może będziemy mieli smaczny befsztyk — szepnął Huber, biorąc na cel bawoła.
— Strzelaj ty pierwszy, Maksie — rzekł Cort — ja poprawię drugim strzałem, jeżeli będzie potrzeba.
Bawół nie przeczuwał grożącego mu niebezpieczeństwa. Stał, wpatrując się w prom i nozdrzami chwytając powietrze. Maks wycelował w głowę... Rozległ się strzał i w tejże chwili bolesny ryk... Zwierzę padło ugodzone śmiertelnie.
Cort nie potrzebował strzelać i tym sposobem oszczędził jeden nabój. Bawół obsunął się nad samą wodę, zabarwiając krwią czyste fale rzeki.
Podpłynęli do miejsca, gdzie zwierz upadł i Kamis zajął się zaraz poćwiertowaniem zwierzęcia. Jan i Maks podziwiali wspaniały okaz dzikiego wołu afrykańskiego.
Gdy stado tych zwierząt, składające się z dwustu lub trzystu sztuk, przebiega przez puszczę, można sobie wyobrazić, jakie tumany kurzu podnosi i jaką wrzawą napełnia powietrze.
Tamtejszy bawół nazywa się w języku krajowców „onja“ i należy do gatunku większego wzrostem, niż bawoły europejskie. Czoło jego jest węższe, pysk bardziej wydłużony, rogi więcej spłaszczone. Ze skóry bawoła wyrabiają rozmaite przedmioty, nadzwyczaj mocne i trwałe, z rogów robią tabakierki i grzebienie, szerść służy do wyścielania krzeseł i siodeł, mięso zaś jego jest nadzwyczaj smaczne i posilne.
— Można panu powinszować tego strzału — rzekł Kamis, bo jeśli „onja“ nie padnie od pierwszego strzału, rzuca się z zajadłością na strzelca.
Z pomocą noża i siekierki Kamis rozebrał bawołu, aby na prom naładować tylko części jadalne tego smacznego mięsa.
Langa, z natury bardzo ciekawy, nie wychodził dziś z pod osłony liści bananowych, a to z tego powodu, że na odgłos strzału wychowanek jego obudził się z uśpienia i zaczął się poruszać. Nie podniósł on wprawdzie powiek, ale pobladłe jego wargi zaczęły znowu szeptać.
— Ngora! ngora!..
Teraz Langa już się nie mylił, słyszał doskonale ten wyraz, wymawiany w dziwny sposób, z pewnym akcentem na literze r.
Wzruszony bolesnym akcentem głosu małego stworzonka, Langa ujął jego rozpaloną rękę, poczym napełnił kubek świeżą wodą i usiłował wlać mu kilka kropel w usta. Lecz zaciśnięte mocno zęby przeszkodziły temu. Zęby były olśniewającej białości. Langa umoczył trawę w wodzie i posmarował nią spieczone wargi chorego stworzenia, któremu sprawiło to widoczną ulgę. Jeszcze raz wyraz „ngora!“ wydobył się z jego ust.
Krajowcy tym imieniem określają wyraz „matka.“ Czyżby więc ta mała istotka wzywała swej matki?
Współczucie Langa spotęgowało się jeszcze bardziej, gdy pomyślał, że może biedne stworzenie jest blizkie wydania ostatniego tchnienia. — „Małpa, powiedział Maks Huber, nie, to nie była małpa!“ Lecz co to było za stworzenie, tego Langa w prostocie swego ducha nie umiał wytłumaczyć.
Siedział z godzinę nad swoim protegowanym, to głaszcząc pieszczotliwie jego rękę, to zwilżając jego wargi wodą i odszedł od niego dopiero, gdy tenże usnął.
Wtedy wysunął się z pod daszku z liści i postanowił wszystko powiedzieć swoim przyjaciołom.
— Jakże się miewa twoja małpka? — zapytał Maks Huber z uśmiechem.
Langa spojrzał na niego i zawahał się z odpowiedzią; nareszcie położył dłoń na ramieniu Maksa.
— To nie jest małpa — rzekł.
— To nie małpa? — powtórzył Cort. — Jakiś ty uparty, Langa! Skąd ci przyszło do głowy, że to jest takie samo dziecko, jak ty?
— Dziecko... choć nie takie samo jak ja, ale zawsze dziecko.
— Słuchaj, Langa, ty twierdzisz, że to jest dziecko?
— Tak, ono mówiło tej nocy.
— Mówiło?
— Mówiło i teraz, przed chwilą.
— I cóż powiedziało to cudo?
— Powiedziało: „ngora.“
— Co? ten wyraz, który i ja słyszałem?
— Tak, „ngora.“
Przyjaciele spojrzeli na siebie: czy Langa podlega złudzeniu, czy też pomieszało mu się w głowie?
— Musimy się o tym przekonać — rzekł Cort — i jeśli to jest prawda, to będzie rzeczą nadzwyczajną, mój drogi Maksie.
Weszli obydwaj pod daszek z liści i zaczęli się przyglądać śpiącemu.
W istocie, na pierwszy rzut oka można było twierdzić, że to małe stworzenie było małpą. Ale Cort zwrócił na to uwagę, że istota ta nie należała do rzędu stworzeń czwororękich, posiadała bowiem tylko dwie ręce, a wiadomo, że jedynie człowiek jest zbudowany w ten sposób.
Maks potwierdził przypuszczenie Jana.
— Jest to kwestja niezmiernie ciekawa — powiedział Huber.
Wzrost tego małego stworzenia nie przechodził siedemdziesięciu pięciu centymetrów, wiele jego odpowiadał mniej więcej sześcioletniemu dziecku, skórę jego pokrywał delikatny rudawy meszek, uszy zakończone były miękką zaokrągloną konchą, której małpy nie posiadają. Rąk nie miał zbyt długich. Głowa jego była okrągła, nos spłaszczony, czoło pochylone ku tyłowi głowy. Włosy twarde, podobne do tych, jakie posiadają mieszkańcy środkowej Afryki. Był to więc typ zbliżony więcej do człowieka, niż do małpy, lecz budzący podziw w Maksie i Janie, którzy nic podobnego dotychczas nie widzieli.
Przytym Langa twierdził, że to stworzenie mówiło. Była to rzecz wątpliwa, gdyż chłopiec mógł wziąć za mowę jakiś okrzyk niezrozumiały.
Obaj przyjaciele milczeli, wyczekując jakiegoś objawu, lecz mała istotka była ciągle jak gdyby nieprzytomna. Zwolna jednak oddech jej stawał się równiejszym, a ciało mniej rozpalone, znać było, że gorączka mija. Wreszcie szepnęła słabym głosem:
— Ngora!.. ngora!..
— To nie do uwierzenia! — zdziwił się Huber.
Więc ta istota posiadała dar słowa i musiała być obdarzona myślą. Ale powieki jej były ciągle zamknięte. Cort, pochylony nad nią, wyczekiwał jakiego wyrazu i podtrzymywał jej głowę. Nagle z wielkim zdumieniem poczuł na jej szyi sznureczek, upleciony z jedwabiu. Szukał węzełka, aby rozwiązać sznurek, wtym krzyknął.
— Natrafiłem na medaljon!
Huber wielce zdziwiony. — Na medaljon? — powtórzył.
Cort odwiązał sznureczek. Medalik był nieduży, wielkości jednego su. Na jednej stronie było wyryte nazwisko, na drugiej twarz jakaś.
Przypatrzywszy się bliżej, podróżni rozpoznali nazwisko i podobiznę doktora Johansena.
— Zagadka staje się coraz dziwniejszą — rzekł Huber. — Skąd to stworzenie ma medal uczonego niemieckiego, którego klatkę znaleźliśmy pustą.
Że te medale można było napotkać w okolicach Kamerunu, nie było w tym nic dziwnego, gdyż Johansen rozdawał je krajowcom, ale skąd znalazł się on na szyi tego osobliwszego mieszkańca lasu Ubangi.
— To rzecz dziwna! — powtórzył Huber. — Chyba, że ci pół ludzie, pół małpy pokradli te medale z chaty doktora.
— Kamisie! — zawołał Cort, chcąc go powiadomić o uczynionych spostrzeżeniach.
Lecz w tej samej chwili dał się słyszeć głos Kamisa:
— Panie Maksie!.. panie Janie!..
Przyjaciele podążyli na to wezwanie.
— Posłuchajcie! — mówił Kamis.
O jakie pięćset metrów przed niemi rzeka zbaczała nagle na prawo, a skręt osłaniały gęste i wysokie drzewa. Stamtąd dochodził głuchy, nieustanny szum, wzmagający się w miarę, gdy tratwa posuwała się w tamtą stronę.
— To coś wielce podejrzanego — rzekł Cort.
— Nie pojmuję, coby to być mogło — dodał Huber.
— Może znajduje się tam wodospad albo wir — domyślał się Kamis. — Wiatr wieje z południa i jest wilgotny.
Nie mylił się. Na powierzchni wody unosiła się jakby mgła płynna, pochodząca z gwałtownego wzburzenia fal.
Jeżeli na rzece znajdowała się przeszkoda, która mogła zatamować dalszą żeglugę, byłoby to bardzo przykrą rzeczą dla naszych podróżnych. Maks i Jan jednocześnie pomyśleli o tym, aby w niebezpieczeństwie ratować Langa i małą istotkę, którą on się zaopiekował.
Tratwa płynęła bardzo szybko, za chwilę więc przyczyna szumu zostanie wyjaśniona. Gdy minęli zakręt rzeki, przekonali się, że obawy Kamisa były najzupełniej usprawiedliwione.
W odległości stu sążni przed niemi wznosiły się szarawe odłamy skał, tamujące bieg rzeki; pomiędzy skałami znajdował się tylko wązki otwór, przez który woda przedzierała się gwałtownie, okrywając pianą boki skał. W kilku miejscach, gdzie skały były niższe, fale napotkawszy naturalną tamę, z szumem przelewały się przez wierzch skalisty. Tym sposobem był tu jednocześnie wir i wodospad. Jeżeli zatym podróżni nasi nie zdołają zwrócić tratwy do wybrzeża, rozbije się ona o skały, lub wir pogrąży ją na dno rzeki. Wszyscy trzej nie stracili zimnej krwi i wspólnemi siłami starali się skierować tratwę ku wybrzeżu, gdyż szybkość prądu powiększała się z każdą chwilą.
Była zaledwie godzina wpół do siódmej wieczorem, lecz czas był pochmurny, zmrok zapadał szybko, nie dozwalając dobrze rozróżnić przedmiotów, co utrudniało kierowanie tratwą.
Kamis napróżno wytężał wszystkie siły, Maks i Jan pomagali mu energicznie; Maks sterował, lecz ster złamał się, gwałtowny prąd rzeki zaczął unosić tratwę w kierunku wązkiego przesmyku pomiędzy skałami.
— Rzućmy się wpław, aby się dostać na skały, zanim prąd uniesie i rozbije tratwę — radził Kamis.
— Tak, nie mamy innego wyboru — odpowiedział Cort.
Hałas wywabił Langa z pod daszku. Obejrzał się i zrozumiał niebezpieczeństwo, lecz zamiast myśleć o sobie, pomyślał pierwej o swoim wychowanku; wziął go w objęcia i przykląkł na tratwie. Kamis i jego towarzysze zdołali wyrzucić na brzeg skrzynkę z ładunkami, broń i naczynia kuchenne.
Fale unosiły tratwę prosto ku skałom i w kilka chwil później kruchy statek uderzył gwałtownie o zaporę; podróżni nasi pogrążyli się w toń wodną, a szczątki rozbitej tratwy fale z szumem poniosły dalej.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.