W puszczy (Ejsmond)/Ostatni
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ostatni |
Pochodzenie | W puszczy |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1928 |
Druk | J. Rajski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Dzieje ich pisane były w starych kronikach głoskami królewskich łowów, czerwonemi od posoki zwierza i od krwi śmiałych myśliwców...
Gdziekolwiek spojrzymy w zamierzchłą przeszłość, dążąc tropami minionych stuleci, zawsze i wszędzie w mroku puszczy pierwotnej spotkamy mocarzy boru — żubry odyńce, jak żywioł pełne nieokiełznanej, druzgocącej potęgi, przed którą drżało wszystko: las, zwierz, a nawet nieustraszony łowca...
Królom tylko wolno było na nie polować. Tylko królom, którzy byli najdostojniejsi śród ludzi, tak jak one były najdostojniejsze śród dzikiego zwierza. A wówczas wrzała walka dwóch potęg: ludzkiej i zwierzęcej, walka na śmierć i życie. I zmagały się tak dwie moce w puszczy dzikiej i groźnej, aż nie stało na ziemi naszej — królów.
Żubry przetrwały...
Pamiętał owe lata niezapomniane, gdy, jako małe żubrzątko, rudawe, niezdarne i wełniste, jak niedźwiadek, u boku Matki pędził szczęśliwe życie w uśmiechniętej Puszczy.
Żubrzyca przyzywała go cichem, niespokojnem chrząkaniem, pełnem bezgranicznej miłości, a gdy poczynał ssać, uderzając niezdarnym łebkiem w matczyne wymiona i wymachując ogonkiem, lizała go czule swoim dobrym, ciepłym językiem... I w pieszczocie tego kochającego, nieco chropowatego języka była cała jej miłość i cała tkliwość macierzyńska.
Pamiętał potem dalekie wyprawy w poszukiwaniu soczystych traw, wędrówki po borach i po grądach, gdzie stado, prowadzone przez Matkę-przewodniczkę, nęciły wonne kiście żubrówki, kostrzewy, tomki i manny... Wspominał smak każdej trawy, każdego leśnego ziela z owych odległych dni, które zdawały mu się przedziwnie beztroskie i radosne...
Wspominał rozkoszne kąpiele w suchym, lotnym piasku i dzikie gonitwy przez zwaliska drzewne, śród łomu omszałych pni, z podniesionym w galopie ogonem, z rozwianą na wichrze kądzielą...
A potem przyszedł wiek męski — wiek zwycięski. Oddalił się do stada samców. Gdy zaś nadeszła jesień — poznał miłość...
Przy schyłku lata ogarniać go począł dziwny niepokój. Łamał drzewa, wyszarpywał korzenie krzewów z wnętrza ziemi, jak splątane trzewia, i orał je gniewnie porożem. To znowu wpadał w gęstwinę, nawijał na rogi gałęzie i zielsko, wyrywał i potrząsał dumnie zwisającemi z głowy festonami zieleni...
Dwa towarzyszące mu stare byki uważały go za młokosa. Obrażało to jego rosnącą dumę. Niedawno jeszcze ustępował z drogi mocniejszym dzikom. Lękał się wilków. Teraz czuł w sobie moc stawienia czoła wszystkim potęgom boru...
Pewnego jesiennego poranku na leśnej polanie, zalanej blado-złotem, falującem morzem traw, z którego wynurzały się gdzie niegdzie fiołkowe wyspy wrzosów, trzy nasze żubry spotkały Miłość. Miała ona postać pięknej Żubrzycy.
Różana liljowość wrzosów, zieleń sosen, blady, zimny błękit nieba — i ta Żubrzyca — wszystko to oczarowało młodego Byka. Oczarowało jednak również jego dwóch starszych towarzyszy.
Poczuli ku sobie nagle nieprzepartą nienawiść. Oba żubry zrozumiały, iż jeden z nich musi zginąć. Zwróciły się ku sobie groźnie, potrząsając potwornemi łbami i oblizując ozorem nozdrza, co było oznaką wściekłości. Poczęły następnie kopać ziemię przedniemi racicami i smagać bok ogonem, jakby pobudzając się do walki. Oczy im nabiegły krwią...
Najpierw rwały jednocześnie, jakby na komendę, krzaki, łamały je, szarpały, deptały... Zjeżył się im włos. Chwilę stały naprzeciw siebie rozszalałe, nieruchome, podobne do dwu kołyszących się czarnych złomów granitu — aż runęły ku sobie i zwarły się w straszliwem zderzeniu.
I rozgorzał pomiędzy niemi bój, zaciekły bój na nieustępliwe rogi, szukające serca pod bujnym porostem kudłów. Lecz zaraz w pierwszem starciu jeden z rywali poślizgnął się i ciężko padł na ziemię. Zwycięzca wbił mu róg po sam trzon w bok i począł znęcać się nad zwyciężonym, szarpiąc i rwąc jego dymiące jelita... Nie widział nic, nie słyszał nic. Cały był wcieleniem wściekłości i mściwej furji.
A wówczas nasz młody Żubr, niemy świadek krwawego starcia i krwawego triumfu jednego z dwu starych rywali, począł powoli, powoli, bacznie i ostrożnie, zbliżać się ku pięknej Żubrzycy. Zielona gęstwina stłumiła wszelką wieść o nim i o jego pierwszej miłości...
Stał się groźnym, nieustraszonym odyńcem o czarnej kądzieli. Najstarsze samotniki ustępowały mu z drogi.
I oto właśnie, gdy u szczytu potęgi leżał w cieniu niebotycznego drzewa i, wspominając całe swe życie minione, z dumą myślał o tem, iż obcy mu dziś wszelki lęk — nagle uczuł przerażenie. Uczuł tak niesamowity strach, iż szerść wełnista zjeżyła mu się na grzbiecie... Zdaleka, z bardzo daleka, ozwało się coś podobnego do przyciszonego grzmotu nadchodzącej burzy. Był to głos dziwny, w puszczy nigdy niesłyszany, złowieszczy. Leciał przez knieję, docierał do najskrytszych mateczników i głosił wszelkiemu zwierzowi boru o wielkich łowach, w których ludzie byli myśliwymi i ludzie byli zwierzyną... Na ów grzmot dygotały z lęku olbrzymie osiki, szelest grozy szedł czubami sosen i prastarych dębów.
Lecz mieszkańcy puszczy nie rozumieli tego głosu, podobnego do zbliżających się piorunów. Odczuwali jednak nieznane niebezpieczeństwo instynktem, mędrszym nad ludzkie rozumy...
Żubr wstał... Czarnemi, wilgotnemi nozdrzami pociągnął woń boru... Zapach ostępu nic mu nie powiedział... Nie było nic niepokojącego w żywicznej, dusznej kniei, rozgrzanej w słońcu, pachnącej całem czarnoksięstwem woni dojrzałego lata...
I nie było nic niepokojącego w niebie uśmiechniętem, koloru kwitnących niezabudek, w niebie modrem, dobrem i kochającem... Z błękitu zdawało się spływać na ziemię radosne błogosławieństwo. Rozgrzane powietrze drżało i dygotało rozkosznie pod płomienną pieszczotą słońca...
Cisza była w puszczy zupełna, tylko na leśnej polanie rozbrzmiewał złocisty brzęk pszczół, zbierających miód z kwiatów...
Jak krótka, gwałtowna burza, przewaliła się wojna nad puszczą. I przeszła.
Lecz skoro tylko oddalił się ciężki, bolesny grzmot dział i z ryku gniewnego zwierza stał się dalekim jękiem — inne niesamowite głosy napełniły puszczę.
W bronnych ostępach niezgłębionej kniei maruderzy armji pobitej i polujący samopas żołnierze rozpoczęli łowy na grubego zwierza, aby mięsem zdobyczy zaspokoić głód. W chronionych matecznikach przy jelenich i żubrowych paśnikach, gdzie zwierzyna ściągała z puszczy, ufna w opiekę ludzką, zaczął się krwawy ubój stworzeń nielękliwych i wierzących człowiekowi.
Polowali żołnierze jedni i drudzy. Wojna szalała nad światem, ale puszcza ciągle była niczyja. Aż rozzuchwalone tem, ciemne chłopstwo z pobliskich wsi chwyciło za broń, porzuconą przez cofające się wojska, i zwróciło ją przeciw grubemu zwierzowi puszczy. Łowy stały się rzezią i krwawem morderstwem. Nie było to już zabijanie zwierzęce — dla żeru, zabijanie, o które woła pusty żołądek. Było to zabijanie tak podłe, do jakiego zdolne jest ze zwierząt jedno jedyne: ciemny człowiek. Było to mordowanie — dla rozkoszy mordowania.
I musiała na to patrzeć zima, która chciała zachować puszczę białą, dziewiczą i czystą, a widziała ją krwawą od posoki i wydeptaną śladami łupieżców.
Śnieg, który co roku okrywał bór radosnym, skrzącym w słońcu całunem promiennej bieli, jak nikczemny, sprzedajny szpieg, donosił krwi chciwym kłusownikom o przesmykach tajemnych i o kryjówkach bezpiecznych ginącego zwierza. I ruszali tropem świeżym, tropem białym, a, wracając, pozostawiali za sobą zawsze trop czerwony...
Lęk padł na mordowane sarny i jelenie; nawet czarny zwierz uchodził w popłochu ukryć się w najtajniejszych głębiach matecznika. Tylko wilcze gromady radowały się obfitym żerem, którego im dostarczali ich ludzcy bracia, bardziej od nich nieludzcy.
Żubry ginęły dumnie i po królewsku.
Lecz od owego dnia, kiedy głos nieznany, grzmot podziemny wstrząsnął puszczą, w kniei zjawił się nowy człowiek, drapieżny, wrogi wszystkiemu, co żyje.
I Żubr-Samotnik poznał nowego człowieka.
Poznał go w jesienny, pogodny dzień na zrębie leśnym, gdy południe śpiewało w słońcu tysiącem złotych pszczół, a parne, rozgrzane wonie kwiatowe unosiły się nad puszczą. W zbitym gąszczu, za zwałem obalonych pni i wykrotów zwietrzył ludzi.
Byli to trzej obdarci żołnierze w burych szynelach. Skradali się drapieżnym, kocim ruchem. Czaili się z całą przebiegłością głodnego zwierzęcia.
Żubr spostrzegł ich odrazu, ale nie mógł pojąć ich dziwnego zachowania się. Zrozumiał jedno, iż byli to jacyś niezwykli ludzie, nie mieli bowiem na sobie zielonych barw straży leśnej i nie przybywali do puszczy zimą, by zaopatrzyć w karmę puste paśniki. Odgadł zwierzęcym instynktem, że w złych przybywają zamiarach, skradali się bowiem, jak złodzieje.
Powstał więc powoli i niecierpliwie począł kopać ziemię gniewnemi racicami. A wówczas z za wykrotu buchnął strzał. Jeden jedyny.
Lecz jeszcze zadziwiona puszcza nie zdążyła powtórzyć go gromkiem echem, a już stary Samotnik dopadł trzech wrogów.
Nie zdołali uskoczyć. Pierwszego chwycił na rogi i cisnął nim wgórę, a nieszczęśliwiec padł na wykrot, przy którym się czaił, plącząc się we własnych jelitach. Zmiażdżył i stratował drugiego, a dopadłszy trzeciego, znęcać się nad nim począł i orać jego brzuch rogami, gdyż mocny zapach krwi upił go już i odurzył...
Poczem porzucił trzy drgające, bezkształtne ścierwa ludzkie i odszedł w Puszczę z czerwonem porożem, mściwy i niepokonany.
Gdy zaś nadeszła noc, zmierzch przesłonił świat i na niebie różanem zapaliła się pierwsza gwiazdka, jak złota łza odchodzącego wieczoru, na miejscu krwawego spotkania słychać było zdaleka jazgot i skowyty gryzących się o żer wilków. Tak to królewska puszcza karała sprawiedliwie pierwszych śmiałków, którzy podnieśli na nią swą dłoń świętokradzką.
A gdy zaczęły się gromadne rzezie grubego zwierza, gdy zbrojny chłop ruszył stadem na niszczenie żubrów i jeleni, z radością zabijając to, czego mu dotąd nie wolno było tknąć, gdy wszelkie żywe stworzenie drżało przed straszliwem szaleństwem żądnego krwi ludzkiego drapieżnika — wówczas Żubr-Samotnik dumnie i bezpiecznie chadzał po puszczy, siejąc lęk i grozę, osnuty krwawą legendą nietykalności.
Wyłamywał się bowiem z obław, miażdżył i szarpał rogami napastników, siał śmierć i przerażenie, a żaden strzał go nie dosięgał. Aż wieść poszła, że to jakieś możne czary. I poczęto lękać się go w całej puszczy, i omijać ostępy, w których rad zalegał.
Dowództwo otoczyło wreszcie Puszczę ochroną. Ocalałe od pogromu ostatki grubego zwierza wzięte zostały pod opiekę. Ucichły strzały w kniei. Ostępy odetchnęły błogim spokojem, i zdawało się już, że straszliwa burza, grożąca zagładą wszystkiemu, co żyje, minęła bezpowrotnie. Nad uśmiechniętą Białowieżą rozpostarła swoje białe skrzydła Zima, a śnieg dziewiczy, jakby żałując swoich dawnych win, zdradzał każdy trop kłusownika...
Lecz nadszedł dzień, gdy Puszcza znowu stała się niczyja. A wówczas ciemny chłop rozpoczął doprowadzać do końca dzieło zniszczenia. Wsie całe szły na łowy. Bezustanku teraz brzmiały salwy. Ranny zwierz uchodził w gęstwiny, padał i gnił. Woń trupia napełniła pachnące ostępy Białowieży. Zapomniano nawet o lęku przed starym Samotnikiem.
Ale on dobrze pamiętał o swojej niepożytej mocy, w którą wcieliła się potęga wszystkich dawnych pokoleń. I trwał.
Obława miała się ku końcowi. Prowadził ją Rudy Demjan, ochotnik „bywały“, który w Wołogodzkiej tajdze niejednego niedźwiedzia podpierał oszczepem.
Zbliżał się wieczór zimowy. Ostatnie skośne promienie słońca złociły śnieg. Modre cienie kładły się po lesie.
W otoczonym ze wszystkich stron ostępie strzały stawały się coraz rzadsze. Tylko niesłabnący krzyk obławników mącił brutalną wrzawą dostojną ciszę zimowej puszczy.
Aż został w środku zwierającego się koła jedynie gęszczar zbity, śniegiem zawalony. Gdy zaś stado ludzkich zwierząt wtargnęło z wrzaskiem w ów gęszczar — buchnęły fontanny śniegu, i w białej wichurze, jak czarna burza, runął na strzelców Żubr Samotnik.
Huknęły strzały bezładne. Rudy Demjan padł na ziemię, jak gromem rażony, zalewając się krwią.
Ale chybiony Żubr nie uciekł. Dopadł postrzelonego chłopa i począł go miażdżyć i orać rozjuszonym łbem, i wgniatać w ziemię.
W porywie dzikiej odwagi doskoczył do zwierza syn kłusownika i zmierzył w kudłatą pierś z odległości kilku kroków. I stała się rzecz przerażająca: z ogłuszającym hukiem rozprysła się broń, zabijając na miejscu strzelca. Zatkane śniegiem, rozerwane lufy roztrzaskały mu głowę...
Żubr zaś zwrócił swą wściekłość przeciw innym łowcom, których ogarnęło dzikie przerażenie. Przypomnieli sobie legendę o Niezwalczonym. I uciekali, porzucając po drodze broń, pnąc się niezdarnie na niskie, łamiące się pod ich ciężarem, przywalone śniegiem drzewa. A Żubr doganiał ich, roztrącał, powalał, ściągał z drzew, rozgniatał, jak robactwo... Aż zmęczył się, zziajał, zasapał i z wywalonym ozorem, powoli, dumnie odszedł do bezludnego swego królestwa — do kniei...
A gdy nazajutrz, w rozkwicie bujnych sił, upojony zwycięstwem, On, mściciel sponiewieranej Puszczy, szedł zwykłym swoim leśnym przesmykiem, zapadł się całym olbrzymim ciężarem w przyprószony śniegiem, zdradziecki dół, na którego dnie czyhał straszliwy, zaostrzony pal.
Tak zginął ten, który był samą mocą i samą potęgą.
Nie powalił go niedźwiedź kudłaty, z głodu rozżarty, ani nie rozszarpały go szare, nienasycone gromady wilcze. Nie runął w niego, króla tej puszczy, jasny piorun z nieba, ani go nie przygniotło drzewo prastare, walące się w czasie huraganu i druzgocące wszelkie życie w swym upadku... Zabiła go ludzka złość, gorsza od wszelkiej złości świata...