W puszczy (Ejsmond)/Całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Julian Ejsmond,
Józef Weyssenhoff
Tytuł W puszczy
Podtytuł (Opowieści o sercu zwierzęcem)
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1928
Druk J. Rajski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
JULJAN EJSMOND
W PUSZCZY
(OPOWIEŚCI O SERCU ZWIERZĘCEM)


JÓZEFA WEYSSENHOFFA


WYDANIE DRUGIE


NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
WARSZAWA — KRAKÓW — LUBLIN — ŁÓDŹ
PARYŻ — POZNAŃ — WILNO — ZAKOPANE


Druk J. Rajskiego w Warszawie, ul. Ciasna 5 (przy Św.-Jerskiej).
1928




JÓZEFOWI WEYSSENHOFFOWI

POŚWIĘCA
AUTOR



PRZEDMOWA.

Od lat kilkunastu sypią się opowiadania myśliwskie, tworzone przez starych i młodych, przez literatów i miłośników kniei, przez ludzi utalentowanych i zawodowych — różnej wartości. Przeczytałem ich sporo, ciesząc się z bujnego rozkrzewienia rodzaju, do którego miałem zawsze skłonność, bo zabarwiłem nim tę i ową z moich powieści. Uradowało mnie najbardziej jedno: w tych opowiadaniach — przeważnie wspomnieniach osobistych — nie natrafiłem nigdy na wierutną lichotę. Oczywiście, jedni robili to mocniej, inni słabiej: wprawni pisarze dawali obrazy barwniejsze i wzruszenia swe przekazywali czytelnikowi skuteczniej, ale i zupełni fryce w sztuce pisarskiej, zato dobrzy myśliwi, wyrażali się nieraz jędrnie, fachowo, obowiązkowo, przejęci respektem dla swego powołania łowieckiego. Wszyscy, jakiejkolwiek daty lub miary talentu, mają wspólne zalety szczerości uczuć, wierności relacji i gorącego kultu przyrody, który uszlachetnia pisarza i dzieło jego.
Nie miejsce tutaj na wyliczanie i ocenę całej falangi, zbrojnej w strzelby myśliwskie i w pióra nowelistów. Jedni opowiadają poprostu, starannym i technicznym językiem, swoje przygody, godne uwagi. Tych czytam chętnie... Drudzy do przygód dorabiają kawałki „poetyczne” w stosownych miejscach, świadomie lub bezwiednie naśladowane z wytartych wzorów. Czytam ich również, z pominięciem poezji. Inni wreszcie dobywają ze swych myśliwskich wrażeń poezję swoją własną i tworzą literaturę piękną i nową, której już nie można objąć zbyt mało pojemnym przymiotnikiem „myśliwski“. To poeci, którzy nie strzelają „po łacinie”, lecz polują poetycznie. — Tych czytam z największem upodobaniem.
Nad nieliczną grupą myśliwych-poetów góruje dzisiaj Juljan Ejsmond, pisarz już w wielu rodzajach celujący.
Znamy go z jego wybornych tłumaczeń poetów łacińskich — i ze skrzących dowcipem, słynnych już „Bajek” wierszem — i z szeregu drobnych tomików, z których kilka ma treść myśliwską. W tych myśliwskich naczytaliśmy się wspomnień o polowaniach rzadkich i nie każdemu znanych, arkanów i zabobonów łowieckich, pięknych obrazów i dobrych żartów; lubowaliśmy się w autentycznej atmosferze kniei i w sumiennej, bogato przystrojonej prozie.
Zbliżony do tamtych przedmiotem, tomik obecny jest jednak w treści znacznie odmienny, idzie dalej, czy wyżej? — w każdym razie sięga w nim autor po inne wnioski i po inne, trudniejsze do zdobycia laury. Poeta przemaga tu myśliwego, przestaje być strzelcem i sportowcem, podkrada się do kudłaczów i rogaczów puszczy z tym jedynie zamiarem, aby im wydrzeć ich tajemne zamysły. Zagłębia się w charaktery, w uczucia, w intencje, w obyczaje tych tworów leśnych, które nie są mu już przedmiotem pożądanego łupu, lecz okazami istot prawie bliźnich w obszarach wszechżycia.
Ma on w tej chwalebnej manji olbrzymiego poprzednika — Rudyarda Kiplinga, autora dwóch „Ksiąg dżungli”.
Dlaczego indyjskie wilki są honorowe i nie pożerają bezbronnych, zabłąkanych dzieci ludzkich? Dlaczego egzotyczna łasica Riki-tiki-tawi zabija jadowite węże — kobry? Czy przez wrodzoną nienawiść, czy przez wdzięczność dla ludzi, u których znalazła przytułek? Czyż doprawdy miłość dla leśnego chłopca Mowgli mogła doprowadzić do zmowy i do zgodnej akcji czarną panterę, niedźwiedzia i potwornego węża Kaa?
Zdaje się rzeczą pewną, że stada słoni zbierają się raz w roku na tańce jakoby rytualne, w noc księżycową, pełną pokusy, w „jądrze gęstwiny” indyjskiego matecznika.
Wszystkie wątpliwości rozstrzyga Kipling magiczną mocą swej perswazji. Budzi w czytelniku przekonanie o istnieniu tych cudów.
Ejsmond postawił sobie dzisiaj zadanie podobne, choć wcale inną metodą dochodzi do swych celów. Nie tworzy fantastycznych bajek, owszem tłumaczy nam znane instynkty i zwyczaje naszych zwierząt leśnych. Ale, podobnie jak Kipling, usiłuje przeniknąć tajemnice ich dusz, rozumować ich logiką, nie zaś zewnętrzną, ludzką logiką przyrodnika lub strzelca. I jak Kipling, unika w tym tomie antropomorfji, przypisywania zwierzętom charakterów ludzkich: lisowi — zmysłu oszukaństwa, gołębiowi — romantyzmu, albo osłu tak gruntownej, jak ludzka, głupoty. Przedstawia nam owszem objawy psychiki zwierzęcej: bohaterstwo rysicy — matki; zadufanie odyńca w swej mocy; poglądy niedźwiedzia na cywilizację; samczą zajadłość jeleni; dumanie żubra nad zanikiem swej rasy; złowieszczość i mściwość kruków.
Jest to pierwsza próba tego rodzaju w piśmiennictwie polskiem. Ani wyborne portrety ptaków Kazimierza Wodzickiego, ani słynne „Gody życia” Dygasińskiego nie dają się podciągnąć pod tę kategorję. Tamci obaj pisarze patrzą na „Kuropatwę” czy na „Mysikrólika” z zewnątrz, jeden ze stanowiska ornitologa, drugi przez ludzkie łzy rozrzewnienia nad pięknem i mądrością przyrody.
Ejsmond, nie naśladując bynajmniej Kiplinga, pisze tu w jego duchu — jakby wyjawiał nam zwierzenia podsłuchane czy otrzymane od dzikich bestyj. Biegły wywiadowca wszedł w puszczę polską i dał nam poznać nowe jej dziwy. Ma zdrowie i talent naschwał. Choć otrzymaliśmy od niego już dużo, wołamy o więcej. Mamy pewność, że mu sił nie zbraknie ani w myśliwsko-analitycznych wędrówkach, ani w darzeniu nas ich poetycznym plonem.

Józef Weyssenhoff.




MATKA





Piękna jest puszcza poleska o zimowym wieczorze, gdy biały śnieg na leśnych polanach zapali się tysiącem kolorów, zajaśnieje błękitem i złotem, nim go nie zaróżowi ostatni pocałunek odchodzącego słońca...
Cicha jest puszcza poleska, jak owe święte bory, w których składano przed wiekami ofiary bogom, skupiona i milcząca, czubami świerków i olch sięgająca, zda się, błękitu, niedostępna i tajemnicza. Wznoszą się wgórę śmigłe kolumny drzew, piętrzą się na ziemi cmentarzyska powalonych olbrzymów leśnych, okryte białym całunem zimy...
Zaś w sercu kniei za potwornemi wywrotami umarłych pni, za zbitą gęstwą boru, na ostrowach, zagubionych śród zamarzniętych bagien, jest królestwo dzikiego zwierza... Łoś rosochaty ma tam swoje bobrowiska, głuszec, kochanek wiosny i nocy, grać tam poczyna o kwietniowym poranku, zimą zaś na lodzie zdradliwym wilcze stado sprawuje krwawe łowy sarnie lub lis zażywa ptasiego myślistwa...
Lecz królem i władcą tych stron nie był ani łoś łagodny, ani jeleń, który przybywał tu czasem z dalekich rewirów za żerem, ani lekkonogi kozioł, ani wilk mądry, ani głuszec o złotozielonej piersi, ale postrach boru — śmiały Ryś, przed którym drżało wszystko, od jelenia począwszy, a skończywszy na myszce leśnej, od głuszca do śpiewającego ptaszka z gęstwiny...
Wielki był jego rewir. Przebiegał go wzdłuż i wszerz w poszukiwaniu zdobyczy... Zabijał wszystko, co spotkał na swej drodze. Był ufny w swą moc. Upijała go krew. Marzyli o nim myśliwcy — nadaremnie. Miał bystry wzrok i ostry słuch. Był nieustraszony i uparty — oni zaś byli tylko uparci... Próżno robili nań obławy i zastawiali sidła. Wymykał się nagankom i omijał zasadzki.
Aż raz, gdy zawalna zima przycisnęła głodem całą puszczę, groźny władca boru wyzionął ducha, wpadłszy w żelaza...
Została po nim Rysica i dwoje rysiąt. Przetrwały głód i chłód, polując po księżycowych nocach na chyże bielaki, podobne do duchów śniegu, i na bystro furkające jarząbki...
Piękne to były łowy. Puszcza zdawała się jakąś krainą ze srebrnej bajki... w zimnem świetle księżycowem nieruchome drzewa przypominały białe widma...

*

Po nocnych łowach rysie zaległy w gęstwinie na leśnem błocie... Spróchniałe drzewa, powalone i wmarznięte w lód, przysypane śniegiem i porośnięte mchem, podobne są do śpiących w bezruchu gadów... Na jednem z nich leży Rysica, przyglądając się z leniwą lubością zabawie swego potomstwa... Młode, lecz rosłe już rysie igrają ze sobą, jak rozbawione kocięta, mrucząc i parskając. Staczają homeryckie boje, walkę udaną, która wyrabia zręczność i szybkość ruchów — cnoty tak niezbędne w puszczy.
Wschodzące słońce rozpala złote ognie na lodzie, barwi fioletem śnieg. Jest dziwny spokój w przyrodzie. Najlżejszy podmuch wiaterku nie mąci białej ciszy boru. Tylko czasami zaszczebioce gdzieś mała ptaszyna w gęstwinie i nagle urwie — jakby zawstydzona...
Świat zda się tu młodszy o lat tysiące. Nawet wieść o ludziach nie mąci milczenia dziewiczej głuszy. Tylko daleki skrzyp sań, jadących drogą leśną, przypomina czasem puszczy o samozwańczym królu stworzenia... Lecz sanie przejezdne nie płoszą leśnych mieszkańców.
Oto i teraz daleko, bardzo daleko, rysie słyszą skrzypienie sań na leśnej drodze... Przerywają zabawę, nastawiają czujnych uszu i poczynają bawić się na nowo... A wschodzące słońce pierwszemi swemi promieniami wyzłaca dzikie piękno tej sceny.

*
Na leśnej drodze jaskrawo lśni iskrzący śnieg. Tropy rysie znaczą się na nim ciemnym błękitem, jak sznur wielkich, modrych pereł. Mkną chyże sanie drogą, a w saniach jadą leśnicy.

Ujrzeli świeży ślad. Wyskoczyli bezgłośnie z sań. Pochylają się nad ziemią.
Pomknęły sanie po miękkim śniegu leśną trybą — jak duchy. Koń nie zaparskał, ani człowiek nie przemówił słowa.
Skoro zaś leśnicy objechali ostęp i nie natrafili na wychodny trop zwierza, nadzieja wstąpiła w ich serca. I nawrócili ku leśniczówce, by rysie otoczyć w kniei sznurem z chorągiewkami...
Słońce wytoczyło się tymczasem na niebo blado-błękitne i zapaliło żywe ognie na ośnieżonych drzewach...
Rysie przestały się bawić. Pokładły się na omszałych powalonych pniach drzewnych, drzemały leniwie, bezpieczne i beztroskie... A słońce zimowe pieściło ich złotawe futra...

*
Leśnicy wkrótce wrócili. Rozwieszać poczęli po niskich krzakach — tuż nad ziemią — wilczy sznur, strojny purpurą chorągiewek, sznur, budzący mistyczny lęk w sercach rysich, lisich i wilczych...

Cicho stąpali borem, otaczając ostęp czerwonym kręgiem śmierci... Na bieli śnieżnej małe chorągiewki rumienią się, jak krwawe płatki jakichś dziwnych kwiatów, przy najlżejszym zaś powiewie trzepocą, podobne do rubinowych motyli, drgają — jak pulsujące krople żywej krwi...
Już knieja otoczona, już zwierz zamknięty w obieży. Leśnicy wracają do dalekiej leśniczówki i stamtąd ślą wieści w świat, zwąc myśliwych z miasta na rysie łowy do poleskiego ostępu... Leci wieść radosna, jak ochocza pobudka łowiecka, i głosi myśliwym: „Rysie otoczone. Przyjeżdżać zaraz“.
Jedni na głos ten czarowny odrywają się od ciężkich zajęć codziennych i mkną na spotkanie szczęścia lotnym pociągiem, marząc o rozkosznej Przygodzie, czekającej na nich w puszczy. Inni odpychają od siebie pokusę, bronią się przed nią i pogrążają w pracę uciążliwą, ażeby zapomnieć. Lecz wieść zdaleka rzuciła już czar w ich dusze... I kusi bezustanku: „Rysie otoczone. Przyjeżdżać zaraz“.
Więc jadą...

*

Niski księżyc wytoczył się nad puszczę i zimnym blaskiem rozświetlił jej śnieżną białość. Na zamarzniętych błotach leśnych zapalił złote gościńce...
Zajrzał ciekawie w gęstwinę, powitał każde zwierzę, polujące o tej porze, obejrzał ciekawie każdą plamę krwi na niepokalanej bieli śniegu, uśmiechnął się do znajomych drzew... Aż nagle ze zdumieniem ujrzał w puszczy rzecz nigdy niewidzianą, tajemniczy czerwony sznur, biegnący leśnemi trybami dokoła ostępu... Zdumiał się, wzniósł wyżej, by lepiej widzieć, i pobladł ze zgrozy...

*

Z nastaniem zmierzchu rysie, śpiące pod nawisłemi gałęziami świerka, zbudziły się, przeciągnęły leniwie i poczuły dojmujący głód, pod którego przemożnym nakazem wyruszyły na polowanie.
Polowały zawsze w pojedynkę. Dzikie ich łowy przejmowały grozą całą puszczę. Nie ścigały zwierza wilczym sposobem, otwarcie i zawzięcie, lecz cichym, kocim chodem przebiegały las wszerz i wzdłuż, skradały się bezszelestnie po śniegu, by nagłym niespodziewanym susem spaść na ofiarę, wgryźć się w nią, zamordować...
Nie tropiły zwierza po śniegu: wzrok i słuch dawał im zdobycz. A gdy ryś chybił w skoku i zwierz uchodził mu cało — nigdy nie ścigał chybionej zdobyczy, lecz rozpoczynał krwawe łowy na nowo...

*

Rysica-Matka nastawiła bacznie uszu: oto cichy, niedosłyszalny, zda się, bielak szelestem śniegu znaczył w puszczy drogę swojej nocnej wędrówki...
Zaczaiła się za obalonym pniem. Szelest zbliżał się coraz bardziej, aż na śnieżnej trybie, w zimnym blasku miesiąca zamajaczył jakiś blady kształt, do leśnego duszka raczej, niż do zwierzęcia podobny... Czarne uszki zdradziły ofiarę.
Ryś począł cicho na brzuchu skradać się ku zdobyczy... Tak był w nią zapatrzony, iż nie widział nic dokoła... Gdy już zbliżył się na odległość paru skoków, zebrał się w sobie i dał potężnego susa jednego — drugiego — trzeciego, i nagle...
Bielak zniknął jak duch, ryś zaś w rozpędzie wpadł na wyprężony sznur, który załopotał czerwienią chorągiewek... Zwierz zwinął się z przerażenia, zahamowany w półskoku, wywrócił kozła, poczem szybko podniósł się i w lęku umknął w bór...
Tajemnicze zjawisko napełniło go trwogą, nieustraszony władca kniei, który śmiało atakował jelenia — przeląkł się dziwnego straszaka... Uciekł więc co sił, byle dalej, byle dalej, byle głębiej w puszczę... Milami lecieć przez białe bory i nigdy nie wracać do przeklętego ostępu z łopocącą czerwoną zasadzką!
Lecz na drodze leśnej, przez którą prowadził rysi szlak, dążący ku dalekim i bezpiecznym lasom, w blasku księżyca pojawiło się znowu straszliwe widmo, przejmujące grozą serca zwierzęce... Znowu ten sznur przeklęty, podobny w bezruchu do strugi zakrzepłej krwi...

*

Przestrach opanował leśnych mieszkańców, zamkniętych w zaczarowanem kole. Tylko zające, tchórze okrzyczane, bez lęku przesadzały sznur podczas miłosnych harców przy księżycu.
Rysie zaś — wszystkie trzy — biegały w popłochu tam i zpowrotem, jak w klatce, natykając się ciągle na czerwoną zaporę, jak na kratę, aż wreszcie zaległy w sercu otoczonej zewsząd kniei.
Skoro świt zaróżowił śniegi i rozpalił diamenty na gałęziach drzew — Matka-Rysica, jakgdyby pod wpływem nagłego przebłysku myśli, powstała i poczęła zbliżać się ku sznurom... Młode poszły za nią...
Mądry zwierz zrozumiał, iż pozostanie w groźnym, otoczonym zewsząd ostępie — to śmierć. A że przywiązany był do życia, jak wszystko w puszczy, od zwierzęcia począwszy, a skończywszy na małym kwiatku leśnym — postanowił tej śmierci uniknąć.
Zwalczając mistyczny lęk, wielki kot sadził śmiało ku sznurom — aż, rozpędziwszy się, potężnym susem przesadził czerwoną zaporę. Był znowu wolny w wolnej puszczy. Uczuł bezmierną radość dzikiego stworzenia, które się wyrwało z klatki... Nigdy jeszcze puszcza nie wydawała mu się tak piękna. Byle nie oglądać się za siebie... Byle nie zobaczyć straszliwej czerwieni groźnych płacht...
Lecz nagle za sobą woddali Rysica posłyszała bolesne, ciche miauczenie. To młode rysie, przerażone śmiałością matki, wzywały jej pomocy...
Zawołała na nie tak, jak ongi, gdy były bardzo małe i bezbronne. Zawołała na nie tak, jak w owe dni dawne, kiedy je zwoływała do świeżej, drgającej jeszcze zdobyczy...
Bezskutecznie...
Wówczas najlepsza z matek zdobyła się na bohaterstwo. Bez wahania wróciła do przeklętego miotu, przeskoczywszy zpowrotem sznur, aby wyprowadzić swe dzieci na swobodę...
I zaczęło się żmudne, cierpliwe, uparte podprowadzanie młodych rysi do sznurów. Najpierw szły śmiało. Ale w miarę zbliżania się do straszaków opuszczała je odwaga... Czołgały się, pełzły na brzuchach po śniegu... Przywarowywały, dygocąc z lęku. I trwożliwie, jak zbite psy, umykały zpowrotem w krzaki...
Trzy razy Rysica podprowadzała je pod sam sznur, uspokajała, ocierała się o nie miłośnie, mruczała tkliwie, prychała groźnie, aż wreszcie śmiałym susem przesadzała groźną i budzącą w niej lęk zaporę... A wówczas młode czołgały się po śniegu w las — zpowrotem...
Coraz straszliwszy niepokój przepełniał serce Matki. Zrozumiała bolesną prawdę, że młode rysie nie dadzą się wyprowadzić z obieży... Niepokój jej rósł z każdą chwilą. W oczach zapaliły się zielone ognie... Wyprężony ogon wskazywał najwyższe napięcie nerwowe...
Podprowadziwszy młode rysie do straszaka, poczęła powoli popychać je ku sznurom. Pełnym rozpaczy wzrokiem starała się pociągnąć dzieci za sobą. Daremnie.
Nie zwracały na nią żadnej uwagi, urzeczone widokiem krwawych strzępów.
Skoczyła wreszcie. Potrąciła przytem sznur, który zakołysał się i załopotał. Wówczas młode rysie uciekły, jak oparzone, i zginęły w białej gęstwinie.
Czekała. Odezwała się — i czekała znowu. Miała jeszcze nadzieję, że wrócą...
Gdy zaś nie wracały, powoli, przystając i oglądając się z rozpaczą poza siebie, zdążać poczęła w las... Cisza była niczem niezamącona w białej, roziskrzonej w słońcu puszczy... Ani dzięcioł nie zapukał, ani jastrząb nie zakwilił w błękicie. Bór nigdy nie jaśniał taką dziką urodą.
Rysica uchodziła w biały las coraz szybciej — i zaznawała coraz większej rozkoszy z odzyskanej wolności...
Nagle... w milczącej puszczy ozwał się głos myśliwskiej trąbki. Targnął świętą ciszą zimowego boru — napełnił oniemiałe z lęku gęstwiny — uderzył w błękit, głosząc radość łowcom i śmierć zwierzowi w kniei...
Uchodzący z ostępu Ryś przystanął. Zrozumiał, że nadeszła chwila wyboru między dziećmi, a wolnością... Kochał dzieci miłością pierwotną i ukochał dziką wolność w borze. Pełen bólu wzrok zwracał za siebie, gdzie zostawił młode rysie w otoczonym chorągiewkami ostępie, to znów z bólem spoglądał przed siebie na ukochaną puszczę. Jedno z tych dwojga trzeba było pożegnać na zawsze...
A wtem trąbka odezwała się po raz drugi donośniej i rozgłośniej. Zakrzyknęła naganka. Łowy rozpoczęto.
Rysica przestała się wahać. W ruchach jej znać było teraz nieodwołalne postanowienie. Wybrała swoje większe kochanie. Nawróciła ku niebezpiecznej kniei, gdzie na nią czekały jej dzieci — i śmierć.
Bieg jej stawał się teraz coraz szybszy. Wielkiemi susami sadziła wprost ku trybie, na której rozpięto sznur. Przeskoczyła straszak i — zniknęła w groźnym ostępie...






DWIE MOCE



Rozszalały się dzikie śnieżyce i pokryły białym, śmiertelnym całunem milczący i jakby zamarły w przerażeniu bór. Mrozy nastały srogie a bezlitosne dla ginącej zwierzyny, która daremnie szukała karmy na ziemi, zawalonej stężałemi zaspami śniegu...
Głód w puszczy począł królować, śmierć brała ofiarę po ofierze z leśnych ostępów — mięsożercom ku uciesze. Lecz i tym głód dawał się okrutnie we znaki, gdyż trawą i porostami ziemnemi żyjący zwierz ruszył w doliny, gdzie go gnał tajemny zew przyrody — mędrszy od wszelkich rozumów świata...

*

Źle się poczęło dziać dziczym stadom. Zabrakło im ulubionych żołędzi pod twardą skorupą śniegu. Pociągnęły przesmykami w krainy szczęśliwe, a te, które za słabe były do uciążliwej drogi, a gwizdem i rapciami w zaspach buchtować nie miały sił, zły głód powalił. Pożarły je wilki zgłodniałe, zostawiając jedynie krwawe plamy, jako ślad swej uczty.
Czarny Odyniec, mocarz leśny, nie pociągnął za stadami dziczemi ku cieplejszym dolinom. Potężnym gwizdem przeorywał śnieżny pancerz, docierał do ukrytych skarbów ziemi, smacznych korzeni, śniegiem gasił pragnienie i wędrował po martwej puszczy, jak władny król tych ostępów, śród surowych, groźnych sosen, śród białych mateczników, podobnych do cmentarzyska.
Widział, jak ostatnie dziki uchodziły z przeklętej puszczy, ze ściętych mrozem mokradeł, porosłych chrzęszczącą trzciną. Widział, jak śmierć roztoczyła swe białe skrzydła nad struchlałym ze zgrozy borem. Słyszał odgłosy wilczych łowów, ich warczenia i zajadłe naszczekiwania przy krwawych szczątkach padłej zwierzyny...
I pozostał...

*
Pozostały również gromady wilcze.

Przyparte głodem, zbite w stada, gonem chrypliwym a charczącym przepełniały cichą puszczę.
Najpierw polowały na sarny. Jeden wilk gonił szybkonogą ofiarę, a inne zabiegały na przesmyki, by skoczyć jej do gardła. Czaiły się, leżąc na śniegu... A gdy powaliły zdobycz, rozrywały ją na strzępy i o strzęp każdy toczyły między sobą bój na śmierć i życie.
Kiedy zaś sarn w borze nie stało, ruszyły daleko ku ludzkim osiedlom. Poczęły od pożarcia psów, pilnujących dobytku. Jeden z wilków umykał w pole, a gdy pies za nim pogonił, drugi wilk przecinał odwrót.
Po wymordowaniu psów zaczęły bezkarnie polować we wsi na wszelkie żywe stworzenie. Podchodząc gromadą, rozsypywały się w tyraljerkę, by po przejściu osiedla znowu zbić się w zwarte stado. Co wpadło pod ich kły — zarzynały i pożerały.
Bronili się ludzie... Strzałami razili drapieżnych napastników. Nie lękały się. Przestały się już lękać. Głód był straszniejszy, a jego nakaz od strachu potężniejszy...

*

Aż przyszedł dzień, że w całej puszczy pozostał tylko On — i one. On — czarny Odyniec, niepożyty, zda się, nieśmiertelny, obraz mocy dzikiej a pierwotnej, i one — szare, podstępne, nieubłagane, jak samo przeznaczenie, głodem przyciśnięte, nieuniknione — jak los.
Leżał na rozwalonem, odkopanem z pod śniegu mrowisku. Głosy leśnych ptaków rozgłaszały światu całemu, gdzie spoczywa. Darły się sójki wrzaskliwe, dzięcioły i żołny.
Myślał o swej sile, z którą się nikt w puszczy nie śmiał zmierzyć... Wspominał dawne dzieje... Łowy ludzkie... Psów ujadanie... Naganki okrzyki... Strzały myśliwych... I ów dzień, gdy, z bólu oszalały, gniewnie kłapiąc, krwią ociekający, rzucił się na swego prześladowcę, powalił go na ziemię, rozdarł jednem uderzeniem szabel i umknął w bór — ranny, ale żywy i groźny...
Nieraz od tego czasu patrzył śmierci w złe ślepia... I zawsze ona, blada morderczyni, ulękła się jego zabójczych szabel. Zawsze ona bywała zwyciężona i słabsza — zawsze on triumfował...
Posłyszał ciche, dalekie wycie. Księżyc wytoczył się nad bór i oblał zimnym blaskiem białą knieję.
„Wilki polują“ — pomyślał. — „Na kogo?“
Wycie tymczasem zbliżało się coraz bardziej. Najpierw jakby lękliwe i nieśmiałe, podjudzające się wzajem, przeszło w szczek chrypły, zajadły, w gon wściekły, charczący...
Ze wszystkich stron ujrzał gorejące ślepia, wywalone ozory, kły, śliną ociekające... Powstał gniewny, zdziwiony, że ktoś śmie mącić spoczynek Jego, władcy tych stron... I nagle zrozumiał.
Zrozumiał, że to na niego łowy rozpoczęto. Lecz groźny krąg nie śmiał się zbliżyć. Trwał w oddaleniu, uparty, złowieszczy, zgłodniały — ale trwożny.
Wściekłość go oślepiła... Runął, jak burza — prując i szarpiąc skłębione, szare cielska...
Wilki miały tej nocy ucztę z trupów własnych towarzyszy...
Zwyciężył. Lecz odtąd nie opuszczały już jego tropu. Chodziły za nim, jak nieodstępny cień... dzień i noc... noc i dzień...
Gdy się rozkładał — siadały i kładły się na śniegu, wywalając łakome, łapczywe ozory. Gdy uchodził w zwarte zagajniki — szły w zagajniki... A gdy po gołoborzu wędrował — wędrowały po gołoborzu...

*

Mimo niepożytej mocy opadać począł z sił. Głód mu dolegał. Kiedy rozpoczynał rozwalać śnieg — czekały. Gdy wypruwał z łona ziemi pożywne korzenie — zbliżały się nieco... Skoro zaś pracę przerywał i rzucał się do walki — cofały się i... czekały...
W całej puszczy był już teraz tylko On i one... Tylko On i one...

*

Aż dnia pewnego poczuł, że brak mu sił, aby rozorać gwizdem zamarzniętą skorupę. Dnia tego wilki zbliżyły się bardziej, niż kiedykolwiek, a ślepia ich gorzały, jak nigdy... Nie odstępowały go już teraz ani na krok...
Zwierz Czarny wstał z barłogu i — ruszył przed siebie... Ruszył ku szczęśliwszym krainom, gdzie wicher nie wyje i śnieżne burze nie napełniają borów swojem śmiertelnem szaleństwem... Ruszył ku błogosławionym dolinom, gdzie dziczy ryj dotrzeć może do smakowitych korzeni.
Ruszył białym borem śród strzelistych sosen przez zamarznięte smugi leśne, porosłe kępami suchych, chrzęszczących trzcin, przez białe zaspy i zbite gąszcze, przez mrozem ścięte błota, kędy prowadził szlak dziczych przesmyków na uśmiechnięte południe...

*

Za nim zaś poszły wilki...






AKADEMIK SMORGOŃSKI



W dzikim ostępie poleskim śród niebotycznych wywrotów, w sercu dziewiczej gęstwiny przyszedł na świat o zimowym poranku.
Był jeden z tych dni styczniowych, w które puszcza zda się krainą czarodziejską z białej bajki. Ośnieżone drzewa skrzyły i lśniły tysiącem barw. Ich biel promieniała fioletem, purpurą i złotem żywych iskier słonecznych... Śnieg rumienił się pod pieszczotą słońca różowym odblaskiem, modre cienie znaczyły miejsca, gdzie gęstwina broniła dostępu jasnym promieniom... Był jeden z tych cudnych dni zimowych, w których bór taki jest biały — jakgdyby był niepokalany, a taki promienny — jakby był szczęśliwy...
Słoneczne miał pierwsze dzieciństwo — jak ten zimowy dzień, a pieszczoty matczyne słodsze były i gorętsze od pieszczot styczniowego słońca.

*

Jak przez sen pamiętał grozę zimowych ostępów, złowieszcze wycie wichrów lodowych — a potem dni promienne przedwiośnia, gdy cała puszcza uśmiechnęła się radością modrych przylaszczek, liljowych sasanek i złotych jaskrów, rozebrzmiała weselną pieśnią ptaszęcej miłości i srebrnym szeptem wezbranych, leśnych strumieni.
Ssał jeszcze wówczas pierś matki. Pamiętał pierwsze wyprawy z nią i z bratem w tę wiosenną puszczę, pełną dziwnych głosów i pokrzyków. A potem wspominał długie poszukiwania korzonków, wonnych ziół, traw pachnących, smacznych żuków i gąsienic... Na jednej z takich wędrówek niedźwiedzie trafiły na leśnej polanie na zabitą sarnę, której trupa szarpał krwiożerczy ryś. Miś przypominał sobie dobrze, jak Matka-Niedźwiedzica ryknęła krótko a groźnie, jak ryś z dzikim błyskiem złych ślepi opuścił swą zdobycz i lękliwie zniknął w zaroślach... Miś uwierzył wówczas we wszechmoc swej Matki, uwierzył, że pod jej tkliwą opieką nie stanie mu się nic złego, gdyż nie ostoi się jej nikt w puszczy.
Niedźwiedzie wychodziły na młode owsy i pożerały łakomie ich słodkie kiście, lub urządzały śmiałe wyprawy na barcie leśnych pszczół, złych i zjadliwych.
Matka odsłaniała przed nim bezmierną mądrość puszczy. Niezgłębione tajemnice leśnego ostępu, surowe prawa kniei, rządzące mieszkańcami boru od wieków zamierzchłych... Umiał rozróżnić zioła smaczne od trujących, po których na mózg pada szaleństwo, umiał wybierać z pod mchu tłuste poczwarki i wyszukiwać w zaroślach smakowite, słodkie korzenie... Rozróżniał trupy zwierzęce i woń wrogów niedźwiedziego rodu — ludzi, którymi straszyła go nieraz matka, tak jak nasze ludzkie matki straszą czasem rozkapryszone dzieci legendarnym kominiarzem...
Pamiętał zapach jagód leśnych, który w letnie skwary upajał i odurzał go, i rozmarzał... A potem wspominał ze drżeniem tę jamę przeklętą — to runięcie w otchłań, mchem przysłoniętą, gdzie zwabiła go rozkoszna woń miodu... Źli ludzie o posępnym poranku wrześniowym wydobyli go brutalnie z dołu, związali i powieźli młodego więźnia, mimo jego ryków bolesnych. Nie pomogła mu dobra Matka ani jej zęby, ni pazury, przed któremi nawet ryś drapieżny uczuwał trwogę.

*

W Smorgoniach nie był jednak samotny. Ze zdziwieniem zobaczył młode niedźwiadki, rówieśników swoich, i stare czcigodne niedźwiedzice, podobne do jego matki, i zupełnie małe niedźwiedziątka, i groźne, kudłate samce niedźwiedzie, złe a niedostępne...
Jadąc w więzach, sądził, że zginie... Czuł bliską śmierć. Ratunku przed nią nie było. Zdziwił się więc, że żyje i nikt nie zamierza go zabijać. Nikt nie zabijał również towarzyszów niedoli. Niedźwiedzie mruczały z zadowoleniem, pożerały łakomie dawane im smakołyki, a choć między sobą wygadywały nieraz na ludzką zwierzchność, czuły dla niej respekt, a nawet wdzięczność.
Powoli mijał gniew i bunt w duszy Misia. Zastąpiła je ciekawość. A potem przyszły długie dni ciężkiej pracy i nauki, w czasie której pojętny uczeń jął sobie przyswajać tajemne arkany ludzkiej mądrości... Ludzka mądrość — jakże mu się wydała głupią w porównaniu z mądrością puszczy, której go ongi uczyła matka!...
Najpierw w młodym niedźwiedziu budził się często bunt, tak gwałtowny nieraz, że Miś wpadał w istny szał. Wówczas człowiek-nauczyciel karcił go boleśnie, ucząc bezwzględnego posłuchu dla swoich dziwnych zachcianek. Lecz powoli nasz akademik zaprzyjaźnił się z oswojonemi już niedźwiadkami, złagodniał i jakgdyby pogodził się z losem. Przyswoił sobie przytem sztukę tańca i kunszt chodzenia na tylnych łapach, i trudną umiejętność usługiwania do stołu... Był najpojętniejszym uczniem... Nauczyciele dumni byli z niego. Wieść o mądrym niedźwiedziu głosili szeroko po całym kraju... Ucznia zaś swego wysłali na dwór ks. Karola Radziwiłła, do Nieświeża, by pana miłościwego krotochwilami swemi cieszył i delektował.

*

Rozmiłował się w nim potentat nieświeski nazabój. Rozmiłowali się w nim dworzanie książęcy, i nie było przysmaku, któregoby Misiowi odmówiono.
W pewien uroczysty dzień ks. Radziwiłł Panie-Kochanku gościł u siebie posła włoskiego. Ks. Karol nie lubił cudzoziemców i rad był zawsze zakpić z takiej frantowskiej kreatury nowego autoramentu — drwiąc rubasznie a krotochwilnie z peruk i pończoch.
A gdy towarzystwo dobrze już podpiło, książę począł żartować z włoskich polowań na ptaszki śpiewające. Cudzoziemiec ciekawie rozpytywał o łowy na Litwie. Spytał go tedy ks. Karol, czy widział kiedy w życiu prawdziwego niedźwiedzia i czy wie, jak to zwierzę wygląda?
Poseł odparł, że niedźwiedzia nie widział, lecz sądzi, że zwierzątko to jest wielkości psa, kota lub szczura.
Radziwiłł szepnął coś do ucha jednemu z biesiadników. Obiad miał się ku końcowi. Przyszła kolej na wety.
Poseł nałożył sobie sutą porcję z podawanego półmiska, książę zaś rzekł: — „Panie pośle! Czy służący, panie-kochanku, który podaje obecnie słodycze, przypadł ci do serca?“
Poseł spojrzał za siebie, a ujrzawszy olbrzymiego niedźwiedzia, podającego mu półmisek, krzyknął nieludzkim głosem, przewrócił się z krzesłem na podłogę, a potem, wciąż krzycząc „Dio mio“, wypadł z komnaty.
Gdy wrócił po niejakim czasie śmiertelnie blady, książę spytał go, czy zawsze twierdzi, że niedźwiedź jest wielkości psa, kota lub szczura?
„Zmieniłem zdanie“ — rzekł dygnitarz zgaszonym głosem: — „Jest nieco większy“.

*

Miś nasz, ulubieniec książęcego dworu, mógł bezkarnie zabić psa trzepnięciem olbrzymiej łapy, gdy go rozdrażniło natrętne ujadanie. Wolno mu było wszystko.
Urósł i zmężniał. Stał się wielkim szaro-brunatnym niedźwiedziem, pod brzuchem i na łapach futro jego przybrało tony czarne, jak węgiel.
Książę otaczał go najtkliwszą opieką. Najlepszy miód z książęcych pasiek, najsmaczniejsze kąski ze spiżarni — dla niego były przeznaczone.
A jednak w sercu niedźwiedziem w dobrobycie dworskiego życia poczęły się budzić jakieś nieznane, dziwne tęsknoty.
Coraz częściej wspominał dziewiczy bór, owiany wonią budzącej się wiosny i czarem pierwszego dzieciństwa...
Cztery lata przeszły już od tego czasu, cztery lata nauki ciężkiej i trudów w ludzkiem jarzmie. A choć książę nie szczędził mu pieszczot — oddałby je wszystkie za jedną pieszczotę Matki. Mimo iż wspominał ją w letnim stroju, okrytą rudemi rzadkiemi kudłami — zdawała mu się piękna, jak żadna inna istota na świecie. Gdy zaś wiosna otoczyła radziwiłłowski dwór całem czarnoksięstwem woni, dźwięków i barw — w pewne roześmiane rano porzucił księcia i przepych pałacu, i złotą klatkę, i przysmaki ulubione i uszedł w puszczę dziką, niegościnną, surową — a jednak umiłowaną nadewszystko...

*

Uśmiechała się puszcza tym wonnym pogodnym uśmiechem wiosennego poranku, który rzuca dziwny czar w dusze ludzkie i zwierzęce. Uśmiechała się puszcza do modrego, choć zimnego jeszcze nieba. Pierwsze jaskry, jak złote gwiazdy, zabłysły nad leśnemi wodami. Pierwsze łozy zapaliły się złotem. O poranku z uroczyska brzmiała jeszcze głuszcowa pieśń, a na mszarach dalekich słychać było bełkotliwe zaloty cietrzewi...
Miś szedł w bór i poił się każdym dźwiękiem znanym z dzieciństwa, witał się z każdym odgłosem kniei, jak z dobrym znajomym.
Oto przeciągnęła, chrapiąc, słonka, oto z ostrym świstem skrzydeł przeleciała para rozkochanych krzyżówek na leśną topiel... Poranny głos kszyka rozbrzmiewa z błękitu...
Szczęśliwość pierwotna, dzika zwierzęca szczęśliwość, znana jedynie mieszkańcom ostępu i duszom myśliwskim, napełniła całe jego jestestwo. Zielona puszcza zamknęła się nad nim, głusząc wszelką wieść o jego samotnej wędrówce...

*

Powiew boru, który dolatał do nieświeskiego dworu, przyniósł mu na swoich wonnych skrzydłach zew leśnej wonnej miłości, nakaz potężny i władczy. Gdy był już w puszczy — samotny i swobodny — każdy kwiat i każdy ptak, wszystko dokoła niego i wszystko nad nim pełne było miłowania.
To też i Miś niebawem tęsknić począł do ciemno-kudłej kochanki, szukał jej po gęstwinach niedostępnych, aż znalazł i połączył się z nią w bezmiernej a gorącej miłości.
Były to najsłodsze chwile jego życia. Miłość i łowy przepełniały jego dni i noce... Kochał i polował...
Nikt w puszczy nie śmiał się z nim zmierzyć. Był najsilniejszy. Porywał barany i powalał bydło jednem uderzeniem łapy mocarnej. Stał się postrachem pastuchów, złym duchem leśnych pastwisk, pogromcą pól owsianych i pszczelich barci...
Dzięki zaś wielkiej mądrości, omijał zdradne doły i jamy mchem przesłonięte, pomnąc o nieszczęściu wczesnej młodości...

*

Uwierzył w swoją wszechmoc, tak, jak ongi uwierzył we wszechmoc matczyną. Cały świat zdał mu się owcą lękliwą, którą powalić może siłą swoją nieposkromioną. I powoli porzucił wszelki strach i ostrożność, aż w pewien wrześniowy wieczór, wpadłszy w zagrodę, chroniącą stado owiec — nie znalazł z niej wyjścia. Daremnie starał się obalić lub przeskoczyć wysoki częstokół. Uczuł gniew, lęk, wściekłość — zrozumiał, że wpadł w pułapkę.
Po krwawej walce został związany i wepchnięty do ciasnej klatki. A choć wiedział, że nie grozi mu śmierć — drżał z trwogi, że znów stanie się niewolnikiem ludzkich kaprysów. Nie bał się jednak głodu — dobrze pamiętał radziwiłłowskie śpiżarnie. To też niemało był zdziwiony, gdy mu nie dano ani jeść, ani pić w ciasnej i niewygodnej klatce.
A były to czasy ciężkie dla grubego zwierza, kiedy z rozkazu księcia Karola lud puszczański chwytał w sidła i jamy niedźwiedzie, dziki, wilki przed rozpoczęciem wielkich łowów, by je ze złotych klatek przed altany pańskie puszczano... Łowy zaś miały być nie bylejakie: sam król zjeżdżał na nie do Nieświeża światłością majestatu opromienić knieje litewskie...

*

W złotej altanie, kobiercami wysłanej, zdobnej koroną, zasiadł dostojny gość radziwiłłowski, Stanisław August. Obok króla zajął miejsce książę kasztelan trocki, podkanclerzy litewski i gen. Komarzewski. Pod altaną zaś stanął z kordelasem i oszczepem Sapieha, generał artylerji, Szydłowski i Judycki. Książę Wojewoda dosiadł konia, na którym uwijał się, jak łowczy, powtarzając:
„A to, panie-kochanku, pięknieby było, abym ja z założonemi rękami sobie patrzył. We mnie krew kipi!“.
Zaczęto od wilków. Z podniesienia, urządzonego w altanie, król mógł do nich strzelać wygodnie. Wilki padały po strzałach Majestatu, choć złośliwcy twierdzili, że lufy Szydłowskiego często dymiły, wtórując echom strzałów królewskich.
Radziwiłł nie był rad. „Panie-kochanku“ — krzyknął na łowczego — „te twoje wilki na suchoty chore, czy co, panie kochanku, że takie ślamazarne bestje? Puść mi niedźwiedzie! Niech król choć jednego ubije!“
Łowczy skoczył w gęstwinę, gdzie ukryto klatki i psy.

*

Myślał najpierw, że to zabawa rycerska, jak za dawnych czasów. Zaniepokoił go ludzki jazgot i rozgniewało ujadanie psów. Gdy otworzono klatkę, nie chciał z niej wyjść. Lecz gdy go kłuć poczęto ostrzami oszczepów, runął jak burza w skłębioną masę zjadliwych psów, szarpiąc na prawo i na lewo, rwąc wnętrzności, zabijając psy i konie, kalecząc wrażą ciżbę ludzką. Walił groźny, szybki jak grom, niepowstrzymany jak huragan, ku wzniesieniu, na którem stał król.
I była jedna z tych chwil, w których czas zdaje się zamierać w swym biegu, jedna z tych sekund, które trwają wieczność. Ktoś krzyknął strasznym głosem: „Ratujcie króla!“. Poczem nastało milczenie.
Skoczył Radziwiłł z kordelasem, i nagle stała się rzecz przedziwna. Zwierz spostrzegł księcia u stóp altany. Poznał dawnego pana. Gniew jego przeminął. Pod opieką pańską chciał szukać zbawienia przed furją swoich okrutnych prześladowców... Ruszył przyjaźnie ku księciu wojewodzie, opędzając się od psów zaciekłych, niemal radosny...
Lecz w tejże chwili dziesięć oszczepów wbiło się w jego nieszczęsne ciało. Uczuł ból straszliwy, śmiertelny... Usłyszał książęcy krzyk — bolesny... Pan nieświeski poznał smorgońskiego akademika — za późno!
Runął, drgając, do pańskich stóp, oczy mu zaszły mgłą, rozszalałe psy pokryły go mrowiem skłębionych cielsk, krwawe szczęki szarpały go i rwały. — Skonał.
A gdy tak ciało jego leżało, sponiewierane, okrwawione, powalone u stóp króla, dusza niedźwiedzia wolna i dumna ulatywała ku ostępom dzikim, które jesień ubrała tysiącem barw najcudniejszych... Ulatywała w krainę dzieciństwa, w krainę leśnych mokradeł i gęstwin splątanych, gdzie żaden dół nie czyha na mieszkańca puszczy, ani żadna ludzka zdrada.






MIŁOŚĆ I ŚMIERĆ
(OPOWIEŚĆ KARPACKA)



Góry przemglone dymiły siwą kurzawą chmur. Gdzieś w dole szumiał potok... A zdala, jak przeciągły grzmot, rozbrzmiewał ryk jeleni...
Na połoninie, porosłej bujnem zielem, pełnej złocistych „mleczaków“, mięty i modrych bukietów gencjany, pasł się Nieulękniony byk, jeleń wspaniały, dumny władca chmary, składającej się z pięciu słodkookich i tkliwych łań. W sercu gór na godach miłości nie drżał on ani przed zazdrością rywali, ani przed podstępem zwierząt drapieżnych: ludzi i wilków... Stara łania, opiekunka stada, strzegła go bowiem dniem i nocą...
Skoro tylko pojawił się w okolicy wilk, szary rozbójnik wirchów, już o tem wiedziała. Ostrzegał ją najlżejszy powiew wiaterku, przynoszący do nozdrzy ostry zapach czającego się zwierza.
A gdy myśliwiec ruszył o świcie na odstrzał ryczącego byka i ścieżką górską dążył po zdobycz, znów powiew poranny, niedostrzegalne niemal tchnienie, mówiło starej łani: strzeż się, wróg blisko.
Zwracała wówczas baczny wzrok ku gęstwinom, a gdy Nieulękniony rykiem głosił swą miłość — ona na jedną chwilę nie zapominała o tem, iż bezpieczeństwo chmary od niej zależy. Krótko, chrapliwie chrząkała, poczem całe stado, jak lawina lecących w przepaść kamieni, ruszało wdół, w czarną otchłań puszczy jodłowej.
I cisza nastawała zupełna. Tylko potok szumiał po dawnemu w przepaści, a z za mgły dolatywał podobny do skargi, jękliwy głos jelenia.
Nieulękniony zazdrośnie okrążał swe łanie. Na głos rywali nie raczył nawet odpowiadać. Zrzadka jedynie odezwał się grubem stęknięciem... Nie straszył, jak to czyniła młodzież. Świadomy był swojej mocy niepożytej i swojego bezspornego władztwa w karpackiej kniei.
Gdy zaś natręt zbyt blisko podchodził do jego płowych i płochych miłośnic, rzucał mu jedno z tych spojrzeń, które groźniejsze są od ryku — i natręt cofał się w gęstwiny.
A kiedy zbliżyły się przypadkiem dwie chmary, dwa byki podchodziły wówczas ku sobie zwolna, ryczały gniewnie, stawały majestatycznie, zbliżały się jeszcze, by potem godnie wrócić do łań i zniknąć wraz z niemi w gąszczu płonących buków i mrocznych jaworów.

*

Niezawsze jednak bywało tak spokojnie. Czasem płynęła gorąca posoka, rumieniąc świeży śnieg. Nieustraszony pamiętał ów dzień radosny, pachnący oparem krwi i ostrą wonią górskich ziół, ów dzień nadewszystko wielki, w którym zdobył władanie nad chmarą.
Pamiętał, jak przybył z dalekich gór południa, jak szedł głodny i umęczony, pragnący miłości, gnany namiętnością, aż dotarł do tych połonin, wirchów i roztok, na których ujrzał wreszcie płowe stado, strzeżone przez starego byka. Walczyli krwawo, aż powalił dawnego władcę na kolana. Zrozumiał stary byk, że walkę przegrał. Zerwał się i umknął co sił, najpierw całym pędem, potem coraz wolniej, opuszczając miejsce swoich triumfów, dawnej chwały i szczęśliwości.
Pozwolił mu odejść. Postąpił za nim jedynie parę kroków wyzywająco i majestatycznie. Poczem wrócił do łań i głośnym rykiem obwieścił borom i potokom, iż wstąpił we wszystkie prawa swego poprzednika i władcą jest, i królem, i mocarzem niezwyciężonym... A płowe i płoche, słodkookie, łagodne łanie pasły się wówczas spokojnie, jakby nie o nie szedł śmiertelny bój, uradowane, że z pod śniegu, topniejącego w porannem słońcu, wychylały się bujne kiście granatowej gencjany...
Od tego czasu życie jego płynęło w spokoju i radościach. Łanie darzyły go wierną miłością, rywale mijali trwożnie jego ostoje, w dziewiczym mateczniku pełno było zimnych, rozkosznych latem kąpielisk i słonych lizawek, i rudych tłokowisk, które były miejscem miłosnych godów jelenich.
I zdawało się, że cisza taka i spokój trwać będą zawsze w tej rajskiej krainie, dziko pięknej i groźnie rozkosznej.

*

Aż pewnego wrześniowego poranku pojawił się w ostępie karpackim Przybysz zdaleka, byk gruby i siwy, o potężnym wieńcu, spragniony miłości i walki. Nie głosił gromkim rykiem o swem przybyciu i o swojej mocy. Nie groził rywalom i nie wyzywał do walki całego świata. Zjawił się cicho, we mgle, jak sen. Przybył, węsząc świeże, ciepłe jeszcze tropy płowego haremu, i szedł śladem łań i śladem ich władcy, aż dotarł do zawalonej śniegiem polany, na której Nieustraszony przebywał ze swoją chmarą.
Po górach pełzały mgły. Chmury ciężarne ulewą słaniały się w dole. Szare opary czepiały się stromych stoków. Lekkie obłoki unosiły się powiewnie ku wirchom, które dymiły kłębami białej pary, jak szczyty wulkanów...
A gdzieś z za mgieł rozbrzmiewał daleki, żałosny ryk jelenia i szum rwącego w przepaść potoku.
Nieustraszony pasł się, wydając zrzadka grube stęknięcie, nie będące wyzwaniem do boju niegodnych, ale raczej ostrzeżeniem dla nich, iż tu przebywa władca kniei, koronowany wspaniałym wieńcem o dwudziestu gałęziach...
A wtem posłyszał szelest w smrekowych gąszczarach i chrupkie trzeszczenie świeżego śniegu. Spojrzał ku białemu wzgórzu i zdumiał się, ujrzawszy za perłową mgłą jelenia, stojącego na okrytym bielą szczycie. Gęsta mgła wyolbrzymiała jego postać. Byk potwornie wielki, majestatyczny, stał nieruchomo, jakgdyby wykuty z jednej bryły granitu...
Nieustraszony pojął odrazu, że ma przed sobą groźnego przeciwnika, z którym będzie musiał stoczyć walkę na śmierć i życie. Pojął, że tu chodzi nie o groźby i strachy, ale o panowanie nad stadem.
Powoli, bardzo wolno, ruszył naprzeciw Przybysza. Tamten również bez pośpiechu począł się zbliżać. Gdy zaś dzieląca ich przestrzeń zmalała, uderzyły na siebie i zwarły się z łoskotem, jak dwa bloki skalne, jak dwie lawiny, jak dwie burze, aż grom poszedł echem po rozłogach i górach. I poczęły mocować się i zmagać, tłuc w siebie, walić, grzmocić, bić. Czasem wieńce rozdzielały się, a każdy byk usiłował wówczas zadać przeciwnikowi cios zboku. I znów następowało zderzenie rozgłośne, i nowe ciosy, nowe razy, nowe szamotania...
Zdawało się, iż to dwie nawałnice, walczące ze sobą. Groza tej sceny miała w sobie czar przedziwny, urok śmiertelny... Miłość bowiem i śmierć, dwie siły, którym niemasz równych, rozpostarły swoje władne skrzydła nad zapaśnikami.
Już śnieg zbroczyła i zarumieniła pierwsza krew. Jej ostra woń upiła byki, rzuciła na nie szaleństwo, zapaliła w nich taką wściekłość, taką żądzę mordu, iż jedynie śmierć przeciwnika mogła nasycić ten dziki i drapieżny głód.
Było coś w tym boju z pierwszych dni młodej ziemi, gdy o jej miłość walczyły ze sobą rozpętane żywioły...
Lecz powoli bój jeleni tężał w zmaganie zapamiętałe, nieustępliwe, bez szamotań i uderzeń, bez napaści i uchyleń. Dwa olbrzymie byki wparły się w siebie porożem, aż ziemia stęknęła pod ich ciężarem... I znieruchomiały, związane ze sobą na śmierć, na zatracenie... Cisza stała się zupełna, tak przeraźliwa, że aż dzwoniąca w uszach... Czasem jedynie suchy liść odrywał się od złocistego buka lub czarnego jaworu i spływał z szelestem na śnieg, jak umarły motyl.
Gdy dwaj władcy ostępu bili w siebie oszalałem porożem, że aż leciały skry, gdy szamotali się w dzikim wybuchu zazdrosnej nienawiści, zdawało się, że niemasz ponad to groźniejszego obrazu. A teraz oba byki, bez ruchu stojące, wparte w siebie wieńcami, groźniejsze były jeszcze stokrotnie. Sprężyły się ich żelazne mięśnie, wygięły hartowne grzbiety, schyliły i splątały gałęzie rogów, splątały na wieki.
Bo oto, gdy w nagłym odskoku zapragnęły rozdzielić się ze sobą na mgnienie oka, by uderzyć na nowo — splecione wieńce odmówiły im posłuszeństwa... Splecione wieńce trzymały ich, wrogów śmiertelnych, w uścisku, mocniejszym nadewszystko, nad życie i nad śmierć...
Nieulęknionych ogarnął lęk, niezwalczonych zwalczyło przerażenie... Poczęły szarpać się boleśnie, beznadziejnie, oszalałe z trwogi, złączone podstępnemi sidłami odnóg...
Zastygły w bezruchu z przerażenia... Nie podnieść im już bujnych głów! nie zniżyć im się do paśnika!... Głodowa śmierć, okrutna śmierć — zamiast ziszczenia miłosnych pożądań. I tępa rozpacz.
Spuściły głowy boleśnie, bezsilnie, dwie głowy o pysznych wieńcach, w których czaiła się śmierć...

*
A wtem złote, boskie słońce, radosne i jasne, wyłoniło się z za mgieł i roztoczyło błogosławieństwo promieni nad całą ziemią cudną, jakgdyby z bajki... A ziemia łączyła w sobie powaby wszystkich pór roku — zimową biel śniegu i letni przepych kolorowych, modrych gencjan, i płonące złoto buków jesiennych, i wiosenną zieleń połonińskich, wiecznie zielonych traw...

Góry były tak piękne, iż zapomnieć można było o tem, że mają serca kamienne.

*

Opadły bezsilnie głowy sczepionych ze sobą na wieki zapaśników...
Zaś słodkookie, płowe, łagodne łanie, śliczne i wdzięczne, pasły się opodal w lubej beztrosce, uradowane, iż z pod tającego w słońcu śniegu pokazała się soczysta zieloność...






PRZERWANA PIEŚŃ
(OPOWIEŚĆ POLESKA)



Gdy słońce lutowe uśmiechnęło się jednym z tych czarodziejskich uśmiechów, jakiemi obdarza tylko swoją dziewiczą kochankę-Puszczę, Stary Kogut szumnym lotem przybył na mszarne tokowisko i zasiadł z rozgłośnym grzmotem skrzydeł na wyniosłej sośnie, na tej samej gałęzi, gdzie śpiewał minionych wiosen...
Wszystko było dokoła — po dawnemu... Śnieg tylko pokrywał jeszcze leśne bagno, które dopiero słońce powoli budziło do nowego życia swoją czarodziejską pieszczotą...
W jaskrawym blasku skrzyła się śniegowa biel tysiącem żywych ogni... Modre cienie tuliły się u podnóża sosen... Każde wgłębienie gruntu pełne było błękitu, każda ośnieżona kępa płonęła złotem... Omszałe, osiwiałe od śniegu kłody i pnie obalonych drzew wmarznięte były w mleczno-żółte zwierciadło lodu.
Zima jeszcze gościła na uroczysku. Ale już mroźnem powietrzem przeciągały od czasu do czasu cieplejsze prądy, jak pierwsze, nieśmiałe jeszcze przeczucie nadchodzącej wiosny... Wówczas na leśnem bagnie tajać poczynał śnieg, i cicho śród lodu szemrał strumyczek płynącej wody...
Stary Kogut spłynął na ziemię, rozpuścił wachlarz i chodził po śniegu majestatycznie, dumnie, godnie, „kreśląc“ na nim bruzdy opuszczonemi skrzydłami... Puszył się przytem, jak indor, błyskał złoto-zielonym pancerzem lśniącej piersi, wzdymał szyję i dreptał gniewnie, jakgdyby szukając rywala... Ale rywala nie było.
Uśmiechało się dobrotliwie lutowe słońce... Radowała się przyjaźnie Puszcza. A Wiosna szła po śniegu, który tajał pod jej promiennemi stopami...

*
Po paru dniach za starym tokowikiem podążyły młode. Zawrzały uparte, nieustępliwe walki o miejsca godowe.

Głuszce zlatywały teraz na tokowisko po zachodzie słońca, gdy puszcza ciemniała i tylko smukłe pnie brzóz znaczyły się jaskrawą bielą w mroku. Z głośnym łopotem zapadały w sosnowym borze na uroczysku. Pierwszy przybywał zawsze Stary Kogut... Zapadłszy, głośno krechtał... A kiedy mrok ogarniał las, gdy w księżycowym, zimnym blasku jaśniało bagno, jak srebrne zwierciadło z bajki, Stary Kogut usypiał na swej odwiecznej gałęzi. Cisza była dokoła niczem niezamącona, tylko czasem gdzieś w głębi boru rozlegał się okrzyk bojowy polującego puhacza...

*

Skoro śniegi stajały i melodyjna pieśń drozda rozległa się o świcie, gdy leśne mokradła zajaśniały pierwszem kwieciem, o poranku kwietniowym w sercu puszczy zabrzmiała po raz pierwszy tajemnicza pieśń. I tak jak przedświt wiosenny był czemś na granicy nocy i dnia, tak pieśń ta dziwna rodziła się na granicy dźwięku i ciszy...
Polały się tony czyste, srebrzyste, do kapania kropel perlistych podobne, przechodzące w drewniany stukot, zakończone skrzypiącym szmermelem.
Zasłuchała się puszcza w pieśń czarowną. Wstrzymały szumny oddech drzewa stuletnie. Wspomniały minione wiosny i minione radości...
Mrok sosnowego boru coraz bardziej przesiąkał świetlanem przeczuciem zbliżającego się świtu...
A głuszec grał... Lecz baczył pilnie, by go wróg żaden nie zdybał w miłosnej ekstazie. Skoro tylko gałązka trzasnęła, gdy sucha szyszka padła na ziemię, słonka zachrapała, zabrzmiał hejnał żórawi, lub kozioł gniewnie zaszczekał — wówczas przerywał pieśń... Kłapał... I znów przerywał, nie dochodząc do „głuchego“ akordu — jakgdyby świadomy swej niemocy.
Z namiętnem kwoktaniem nadlatywać poczęły na tokowisko rdzawe głuszyce, złote miłośnice leśne...
Kogut rozpoczął wówczas przerwany śpiew. Chwalił wolne miłowanie w leśnej kniei o wiosennym poranku, a one mu wtórowały:
„Tak... Tak... Tak...“

*

Gdy słońce wieczorne pochyliło się na niebie i purpurowy zachód rozgorzał za czarnemi czubami sosen, skupioną, dostojną ciszę boru zamącił głośny pochód jakichś istot po leśnem uroczysku... Zdaleka już nietrudno było zgadnąć, iż tak niezdarnie iść może jedynie „król stworzenia“ — człowiek, i to człowiek „z miasta“, którego każdy krok w puszczy jest dysonansem, każde słowo — zgrzytem, a każdy czyn — świętokradztwem... Leśni bowiem ludzie, gajowi i urodzeni łowcy, ukochawszy dziką przyrodę — stają się zczasem jej przyrodzoną cząstką...
Dwie ludzkie istoty przedzierały się bagnistą trybą ku głuszcowej ostoi... Myśliwy „z miasta“ zapadał się przytem po kolana w bagnie, klął straszliwie, ślizgał się po „kładkach“... Gajowy — człowiek leśny — szedł cicho, lecz zato głośno kaszlał, co wprawiało we wściekłość „miastowego myśliwca“.
Gdzieś w gęstwinie począł gniewnie szczekać spłoszony kozioł...
Ludzie dotarli do starego sosnowego wywrotu. Gajowy wskazał ręką w kierunku gałęzi, na której co wieczór zapadał Stary Kogut, najdostojniejszy śpiewak puszczy...
Poczem począł kaszlać — osłaniając rozpaczliwie usta dłonią... Myśliwiec dał mu znak, by odszedł. Przeklętym kaszlem spłoszy głuszca. Gdy się ściemni, niech tu przyjdzie, wrócą razem do ogniska. Gajowy oddalił się, jak cień, i rozpłynął niemal bezszelestnie w ciemniejącej już puszczy... Myśliwiec z miasta uczuł lęk i żałować począł, poniewczasie, iż tak lekkomyślnie odprawił towarzysza...
Księżyc wypłynął tymczasem na niebo, jak złota łódź... Leśne mokradła zajaśniały widmowym blaskiem... I nagle w ciszy, niezamąconej żadnym głosem leśnym, rozległ się grzmiący łopot Starego Koguta, który z dziennego żerowiska przybywał na miejsce noclegu i godów porannych... Siadł z ogłuszającym łomotem skrzydeł na starej sośnie i zakrektał wyzywająco. Przesiadł się na swoją odwieczną gałąź i zakrektał znowu.
Po chwili z łopotem i trzaskiem skrzydeł przybywać poczęły na tokowisko inne głuszce i sadowić się, i krektać, i przesiadać z gałęzi na gałąź. Nie śpiewał jednak żaden...
Cicha noc rozpostarła nad niemi swoje gwiaździste skrzydła i ukołysała je powoli do snu.
Z zapartym oddechem wsłuchiwał się myśliwiec w odgłosy puszczy. Strach go przytem ogarniał coraz większy. Wspomniał wszystkie opowieści o bandytach, wszystkie baśni o upiorach... Las stawał się groźny — i pełen nienawiści do intruza, który śmiał wedrzeć się do „jądra gęstwiny“. A leśnik nie nadchodził.
Tymczasem ściemniło się zupełnie. Bagno w księżycowej poświacie jaśnieć poczęło blaskiem niesamowitym... Myśliwemu włosy na głowie powstały z przerażenia: posłyszał czyjś ciężki chód i chlupot wody... To nie były bezszelestne kroki leśnika...
„Kto idzie?“ — spytał zamierającym głosem.
Ale odpowiedzi nie było.
Człowiek uczuł przerażenie...
Ciężkie kroki zbliżały się ku niemu... W przesłoniętej mrokiem gęstwinie nie można było dojrzeć, kto nadchodzi...
— Bandyta — pomyślał myśliwiec, poczem zawołał:
„Stój! bo strzelę!“
Odpowiedzi nie było i tym razem, więc strzelił. Coś ciężkiego z łomotem zwaliło się na ziemię. Załopotały w sosnowych czubach skrzydła głuszcowe... Stary Kogut na odgłos strzału zbudził się ze snu i, łomocąc skrzydłami, odleciał ku spokojniejszym ostojom... Porwały się i inne głuszce, ulatując w mrok czarnej puszczy...
Myśliwiec zaś bez ruchu, tamując oddech, czekał, aż na odgłos strzału przyjdzie po niego leśnik, który zapewne zbłądził... Ale czekał daremnie. Leśnik nie nadszedł. Czekał całą noc, całą długą noc... Aż powoli świtać mu w głowie poczęła okropna myśl, którą odpędzał od siebie, jak jadowitą żmiję: „Zabiłem człowieka!...“ Myśl ta stawała się pewnością. Leśnik nie nadchodził — a zatem leśnik zginął. Został zabity. Przez niego! Jest więc mordercą! Zbrodniarzem! Włosy zjeżyły mu się na głowie, i oblał go zimny pot ze zgrozy.

*

Nocą w lesie działy się straszne rzeczy. Jakieś krzyki, jakieś jęki, jakieś śmiechy. Nasz myśliwiec osiwiał z przerażenia...
O bladym świcie ruszył w kierunku strzału. Na ziemi leżała — krowa. Swojska, zabłąkana w lesie krowa...

*
Zaś na uroczysku dalekiem, gdy przebrzmiała melodyjna wrzawa żórawi, trębaczy poranku, gdy cietrzewie bełkoty popłynęły z mszarów, a słonki chrapać i poświstywać zaczęły nad olchowym smugiem — Stary Kogut, nasz Stary Kogut, na nowem tokowisku rozpoczął swój śpiew niepożyty, jak sama Puszcza, głoszący pochwałę życia, lasu i wolnej miłości.

Zaś głuszyce, wiecznie spragnione pieszczot, rdzawe miłośnice, wtórowały mu zgodnie:
„Tak... Tak... Tak...“
A Wiosna nic nie mówiła, ale myślała to samo.






OSTATNI



Dzieje ich pisane były w starych kronikach głoskami królewskich łowów, czerwonemi od posoki zwierza i od krwi śmiałych myśliwców...
Gdziekolwiek spojrzymy w zamierzchłą przeszłość, dążąc tropami minionych stuleci, zawsze i wszędzie w mroku puszczy pierwotnej spotkamy mocarzy boru — żubry odyńce, jak żywioł pełne nieokiełznanej, druzgocącej potęgi, przed którą drżało wszystko: las, zwierz, a nawet nieustraszony łowca...
Królom tylko wolno było na nie polować. Tylko królom, którzy byli najdostojniejsi śród ludzi, tak jak one były najdostojniejsze śród dzikiego zwierza. A wówczas wrzała walka dwóch potęg: ludzkiej i zwierzęcej, walka na śmierć i życie. I zmagały się tak dwie moce w puszczy dzikiej i groźnej, aż nie stało na ziemi naszej — królów.
Żubry przetrwały...

*

Pamiętał owe lata niezapomniane, gdy, jako małe żubrzątko, rudawe, niezdarne i wełniste, jak niedźwiadek, u boku Matki pędził szczęśliwe życie w uśmiechniętej Puszczy.
Żubrzyca przyzywała go cichem, niespokojnem chrząkaniem, pełnem bezgranicznej miłości, a gdy poczynał ssać, uderzając niezdarnym łebkiem w matczyne wymiona i wymachując ogonkiem, lizała go czule swoim dobrym, ciepłym językiem... I w pieszczocie tego kochającego, nieco chropowatego języka była cała jej miłość i cała tkliwość macierzyńska.
Pamiętał potem dalekie wyprawy w poszukiwaniu soczystych traw, wędrówki po borach i po grądach, gdzie stado, prowadzone przez Matkę-przewodniczkę, nęciły wonne kiście żubrówki, kostrzewy, tomki i manny... Wspominał smak każdej trawy, każdego leśnego ziela z owych odległych dni, które zdawały mu się przedziwnie beztroskie i radosne...
Wspominał rozkoszne kąpiele w suchym, lotnym piasku i dzikie gonitwy przez zwaliska drzewne, śród łomu omszałych pni, z podniesionym w galopie ogonem, z rozwianą na wichrze kądzielą...
A potem przyszedł wiek męski — wiek zwycięski. Oddalił się do stada samców. Gdy zaś nadeszła jesień — poznał miłość...

*

Przy schyłku lata ogarniać go począł dziwny niepokój. Łamał drzewa, wyszarpywał korzenie krzewów z wnętrza ziemi, jak splątane trzewia, i orał je gniewnie porożem. To znowu wpadał w gęstwinę, nawijał na rogi gałęzie i zielsko, wyrywał i potrząsał dumnie zwisającemi z głowy festonami zieleni...
Dwa towarzyszące mu stare byki uważały go za młokosa. Obrażało to jego rosnącą dumę. Niedawno jeszcze ustępował z drogi mocniejszym dzikom. Lękał się wilków. Teraz czuł w sobie moc stawienia czoła wszystkim potęgom boru...

*

Pewnego jesiennego poranku na leśnej polanie, zalanej blado-złotem, falującem morzem traw, z którego wynurzały się gdzie niegdzie fiołkowe wyspy wrzosów, trzy nasze żubry spotkały Miłość. Miała ona postać pięknej Żubrzycy.
Różana liljowość wrzosów, zieleń sosen, blady, zimny błękit nieba — i ta Żubrzyca — wszystko to oczarowało młodego Byka. Oczarowało jednak również jego dwóch starszych towarzyszy.
Poczuli ku sobie nagle nieprzepartą nienawiść. Oba żubry zrozumiały, iż jeden z nich musi zginąć. Zwróciły się ku sobie groźnie, potrząsając potwornemi łbami i oblizując ozorem nozdrza, co było oznaką wściekłości. Poczęły następnie kopać ziemię przedniemi racicami i smagać bok ogonem, jakby pobudzając się do walki. Oczy im nabiegły krwią...
Najpierw rwały jednocześnie, jakby na komendę, krzaki, łamały je, szarpały, deptały... Zjeżył się im włos. Chwilę stały naprzeciw siebie rozszalałe, nieruchome, podobne do dwu kołyszących się czarnych złomów granitu — aż runęły ku sobie i zwarły się w straszliwem zderzeniu.
I rozgorzał pomiędzy niemi bój, zaciekły bój na nieustępliwe rogi, szukające serca pod bujnym porostem kudłów. Lecz zaraz w pierwszem starciu jeden z rywali poślizgnął się i ciężko padł na ziemię. Zwycięzca wbił mu róg po sam trzon w bok i począł znęcać się nad zwyciężonym, szarpiąc i rwąc jego dymiące jelita... Nie widział nic, nie słyszał nic. Cały był wcieleniem wściekłości i mściwej furji.
A wówczas nasz młody Żubr, niemy świadek krwawego starcia i krwawego triumfu jednego z dwu starych rywali, począł powoli, powoli, bacznie i ostrożnie, zbliżać się ku pięknej Żubrzycy. Zielona gęstwina stłumiła wszelką wieść o nim i o jego pierwszej miłości...

*
Ale to wszystko było dziś już tylko wspomnieniem.

Stał się groźnym, nieustraszonym odyńcem o czarnej kądzieli. Najstarsze samotniki ustępowały mu z drogi.
I oto właśnie, gdy u szczytu potęgi leżał w cieniu niebotycznego drzewa i, wspominając całe swe życie minione, z dumą myślał o tem, iż obcy mu dziś wszelki lęk — nagle uczuł przerażenie. Uczuł tak niesamowity strach, iż szerść wełnista zjeżyła mu się na grzbiecie... Zdaleka, z bardzo daleka, ozwało się coś podobnego do przyciszonego grzmotu nadchodzącej burzy. Był to głos dziwny, w puszczy nigdy niesłyszany, złowieszczy. Leciał przez knieję, docierał do najskrytszych mateczników i głosił wszelkiemu zwierzowi boru o wielkich łowach, w których ludzie byli myśliwymi i ludzie byli zwierzyną... Na ów grzmot dygotały z lęku olbrzymie osiki, szelest grozy szedł czubami sosen i prastarych dębów.
Lecz mieszkańcy puszczy nie rozumieli tego głosu, podobnego do zbliżających się piorunów. Odczuwali jednak nieznane niebezpieczeństwo instynktem, mędrszym nad ludzkie rozumy...
Żubr wstał... Czarnemi, wilgotnemi nozdrzami pociągnął woń boru... Zapach ostępu nic mu nie powiedział... Nie było nic niepokojącego w żywicznej, dusznej kniei, rozgrzanej w słońcu, pachnącej całem czarnoksięstwem woni dojrzałego lata...
I nie było nic niepokojącego w niebie uśmiechniętem, koloru kwitnących niezabudek, w niebie modrem, dobrem i kochającem... Z błękitu zdawało się spływać na ziemię radosne błogosławieństwo. Rozgrzane powietrze drżało i dygotało rozkosznie pod płomienną pieszczotą słońca...
Cisza była w puszczy zupełna, tylko na leśnej polanie rozbrzmiewał złocisty brzęk pszczół, zbierających miód z kwiatów...

*

Jak krótka, gwałtowna burza, przewaliła się wojna nad puszczą. I przeszła.
Lecz skoro tylko oddalił się ciężki, bolesny grzmot dział i z ryku gniewnego zwierza stał się dalekim jękiem — inne niesamowite głosy napełniły puszczę.
W bronnych ostępach niezgłębionej kniei maruderzy armji pobitej i polujący samopas żołnierze rozpoczęli łowy na grubego zwierza, aby mięsem zdobyczy zaspokoić głód. W chronionych matecznikach przy jelenich i żubrowych paśnikach, gdzie zwierzyna ściągała z puszczy, ufna w opiekę ludzką, zaczął się krwawy ubój stworzeń nielękliwych i wierzących człowiekowi.
Polowali żołnierze jedni i drudzy. Wojna szalała nad światem, ale puszcza ciągle była niczyja. Aż rozzuchwalone tem, ciemne chłopstwo z pobliskich wsi chwyciło za broń, porzuconą przez cofające się wojska, i zwróciło ją przeciw grubemu zwierzowi puszczy. Łowy stały się rzezią i krwawem morderstwem. Nie było to już zabijanie zwierzęce — dla żeru, zabijanie, o które woła pusty żołądek. Było to zabijanie tak podłe, do jakiego zdolne jest ze zwierząt jedno jedyne: ciemny człowiek. Było to mordowanie — dla rozkoszy mordowania.
I musiała na to patrzeć zima, która chciała zachować puszczę białą, dziewiczą i czystą, a widziała ją krwawą od posoki i wydeptaną śladami łupieżców.
Śnieg, który co roku okrywał bór radosnym, skrzącym w słońcu całunem promiennej bieli, jak nikczemny, sprzedajny szpieg, donosił krwi chciwym kłusownikom o przesmykach tajemnych i o kryjówkach bezpiecznych ginącego zwierza. I ruszali tropem świeżym, tropem białym, a, wracając, pozostawiali za sobą zawsze trop czerwony...

*

Lęk padł na mordowane sarny i jelenie; nawet czarny zwierz uchodził w popłochu ukryć się w najtajniejszych głębiach matecznika. Tylko wilcze gromady radowały się obfitym żerem, którego im dostarczali ich ludzcy bracia, bardziej od nich nieludzcy.
Żubry ginęły dumnie i po królewsku.

*
Byk-Samotnik znał już ludzi. Były to łagodne stworzenia ze straży leśnej, które zaopatrywały zimą paśniki w obfitą karmę, zwożąc do puszczy wozami różne smakołyki. Dobre, łagodne istoty. Można było do nich zbliżać się bez lęku.

Lecz od owego dnia, kiedy głos nieznany, grzmot podziemny wstrząsnął puszczą, w kniei zjawił się nowy człowiek, drapieżny, wrogi wszystkiemu, co żyje.
I Żubr-Samotnik poznał nowego człowieka.
Poznał go w jesienny, pogodny dzień na zrębie leśnym, gdy południe śpiewało w słońcu tysiącem złotych pszczół, a parne, rozgrzane wonie kwiatowe unosiły się nad puszczą. W zbitym gąszczu, za zwałem obalonych pni i wykrotów zwietrzył ludzi.
Byli to trzej obdarci żołnierze w burych szynelach. Skradali się drapieżnym, kocim ruchem. Czaili się z całą przebiegłością głodnego zwierzęcia.
Żubr spostrzegł ich odrazu, ale nie mógł pojąć ich dziwnego zachowania się. Zrozumiał jedno, iż byli to jacyś niezwykli ludzie, nie mieli bowiem na sobie zielonych barw straży leśnej i nie przybywali do puszczy zimą, by zaopatrzyć w karmę puste paśniki. Odgadł zwierzęcym instynktem, że w złych przybywają zamiarach, skradali się bowiem, jak złodzieje.
Powstał więc powoli i niecierpliwie począł kopać ziemię gniewnemi racicami. A wówczas z za wykrotu buchnął strzał. Jeden jedyny.
Lecz jeszcze zadziwiona puszcza nie zdążyła powtórzyć go gromkiem echem, a już stary Samotnik dopadł trzech wrogów.
Nie zdołali uskoczyć. Pierwszego chwycił na rogi i cisnął nim wgórę, a nieszczęśliwiec padł na wykrot, przy którym się czaił, plącząc się we własnych jelitach. Zmiażdżył i stratował drugiego, a dopadłszy trzeciego, znęcać się nad nim począł i orać jego brzuch rogami, gdyż mocny zapach krwi upił go już i odurzył...
Poczem porzucił trzy drgające, bezkształtne ścierwa ludzkie i odszedł w Puszczę z czerwonem porożem, mściwy i niepokonany.
Gdy zaś nadeszła noc, zmierzch przesłonił świat i na niebie różanem zapaliła się pierwsza gwiazdka, jak złota łza odchodzącego wieczoru, na miejscu krwawego spotkania słychać było zdaleka jazgot i skowyty gryzących się o żer wilków. Tak to królewska puszcza karała sprawiedliwie pierwszych śmiałków, którzy podnieśli na nią swą dłoń świętokradzką.

*

A gdy zaczęły się gromadne rzezie grubego zwierza, gdy zbrojny chłop ruszył stadem na niszczenie żubrów i jeleni, z radością zabijając to, czego mu dotąd nie wolno było tknąć, gdy wszelkie żywe stworzenie drżało przed straszliwem szaleństwem żądnego krwi ludzkiego drapieżnika — wówczas Żubr-Samotnik dumnie i bezpiecznie chadzał po puszczy, siejąc lęk i grozę, osnuty krwawą legendą nietykalności.
Wyłamywał się bowiem z obław, miażdżył i szarpał rogami napastników, siał śmierć i przerażenie, a żaden strzał go nie dosięgał. Aż wieść poszła, że to jakieś możne czary. I poczęto lękać się go w całej puszczy, i omijać ostępy, w których rad zalegał.
Dowództwo otoczyło wreszcie Puszczę ochroną. Ocalałe od pogromu ostatki grubego zwierza wzięte zostały pod opiekę. Ucichły strzały w kniei. Ostępy odetchnęły błogim spokojem, i zdawało się już, że straszliwa burza, grożąca zagładą wszystkiemu, co żyje, minęła bezpowrotnie. Nad uśmiechniętą Białowieżą rozpostarła swoje białe skrzydła Zima, a śnieg dziewiczy, jakby żałując swoich dawnych win, zdradzał każdy trop kłusownika...

*

Lecz nadszedł dzień, gdy Puszcza znowu stała się niczyja. A wówczas ciemny chłop rozpoczął doprowadzać do końca dzieło zniszczenia. Wsie całe szły na łowy. Bezustanku teraz brzmiały salwy. Ranny zwierz uchodził w gęstwiny, padał i gnił. Woń trupia napełniła pachnące ostępy Białowieży. Zapomniano nawet o lęku przed starym Samotnikiem.
Ale on dobrze pamiętał o swojej niepożytej mocy, w którą wcieliła się potęga wszystkich dawnych pokoleń. I trwał.

*

Obława miała się ku końcowi. Prowadził ją Rudy Demjan, ochotnik „bywały“, który w Wołogodzkiej tajdze niejednego niedźwiedzia podpierał oszczepem.
Zbliżał się wieczór zimowy. Ostatnie skośne promienie słońca złociły śnieg. Modre cienie kładły się po lesie.
W otoczonym ze wszystkich stron ostępie strzały stawały się coraz rzadsze. Tylko niesłabnący krzyk obławników mącił brutalną wrzawą dostojną ciszę zimowej puszczy.
Aż został w środku zwierającego się koła jedynie gęszczar zbity, śniegiem zawalony. Gdy zaś stado ludzkich zwierząt wtargnęło z wrzaskiem w ów gęszczar — buchnęły fontanny śniegu, i w białej wichurze, jak czarna burza, runął na strzelców Żubr Samotnik.
Huknęły strzały bezładne. Rudy Demjan padł na ziemię, jak gromem rażony, zalewając się krwią.
Ale chybiony Żubr nie uciekł. Dopadł postrzelonego chłopa i począł go miażdżyć i orać rozjuszonym łbem, i wgniatać w ziemię.
W porywie dzikiej odwagi doskoczył do zwierza syn kłusownika i zmierzył w kudłatą pierś z odległości kilku kroków. I stała się rzecz przerażająca: z ogłuszającym hukiem rozprysła się broń, zabijając na miejscu strzelca. Zatkane śniegiem, rozerwane lufy roztrzaskały mu głowę...
Żubr zaś zwrócił swą wściekłość przeciw innym łowcom, których ogarnęło dzikie przerażenie. Przypomnieli sobie legendę o Niezwalczonym. I uciekali, porzucając po drodze broń, pnąc się niezdarnie na niskie, łamiące się pod ich ciężarem, przywalone śniegiem drzewa. A Żubr doganiał ich, roztrącał, powalał, ściągał z drzew, rozgniatał, jak robactwo... Aż zmęczył się, zziajał, zasapał i z wywalonym ozorem, powoli, dumnie odszedł do bezludnego swego królestwa — do kniei...

*

A gdy nazajutrz, w rozkwicie bujnych sił, upojony zwycięstwem, On, mściciel sponiewieranej Puszczy, szedł zwykłym swoim leśnym przesmykiem, zapadł się całym olbrzymim ciężarem w przyprószony śniegiem, zdradziecki dół, na którego dnie czyhał straszliwy, zaostrzony pal.
Tak zginął ten, który był samą mocą i samą potęgą.
Nie powalił go niedźwiedź kudłaty, z głodu rozżarty, ani nie rozszarpały go szare, nienasycone gromady wilcze. Nie runął w niego, króla tej puszczy, jasny piorun z nieba, ani go nie przygniotło drzewo prastare, walące się w czasie huraganu i druzgocące wszelkie życie w swym upadku... Zabiła go ludzka złość, gorsza od wszelkiej złości świata...






KARA


I.

Były ostatnie dni panowania zimy. Biała ziemia stała jeszcze w całem czarodziejstwie jej kolorów, które stroją śnieg błękitem, fioletem, purpurą i złotem. Ale już w barwach tych było jakieś miękkie przeczucie barw kwietnych, jakaś łagodność i słodycz prawie wiosenna.
A choć surowy mróz nie ustąpił jeszcze, w powietrzu czasami przeciągały już cieplejsze tchnienia, i słońce uśmiechało się chwilami jakoś serdeczniej. Wówczas na leśnem uroczysku czuć było bliskość nadchodzącej pory wiosennej.
Ale w puszczy nie było jeszcze wiosny, ani nie było jej towarzyszki — miłości.
Aż przebąkiwać o niej poczęły najpierw puszyste sowy w dziuplach zacisznych i rozkochane dzięcioły, ukryte w wypróchniałem starodrzewiu.
Miłość ogarnęła wówczas swoim płomieniem serca czarnopiórych kruków, mądrych ptaków o gorącej krwi, której nawet zimowe chłody ostudzić nie mogą. I zaczęły się krucze zaloty.
Skoro złoty dzień rozjaśniał blade świty zimowe, Czarnopióry wzywał krakaniem namiętnem Czarnopiórą na miłosne gody. Wzywał ją do harców i pląsów powietrznych, podczas których oba kruki, kracząc, zataczały w błękitach olbrzymie kręgi, kąpały się w złocistej toni mroźnego poranku, pławiły się w niebieskich wysokościach. I syciły żar krwi w pieszczotach nieziemskich, bo ziemi nie tykających, w uniesieniach prawdziwie niebiańskich, bo niebo było jedynym świadkiem ich rozkoszy...

*

W czarnym borze, na szumnej, stuletniej sośnie odnowiły sobie dawne gniazdo. Drzewo było niedostępne i podniebne, od wieków burzom i ludziom urągające. Gniazdo zaś stanowiło istny skarbiec rodowy. W schowku z włosia, pierza i gliny kruki gromadziły od pierwszych dni jego budowy bezcenne klejnoty. Były tam gwoździe świecące i kolorowe paciorki, barwne kamyki, lśniące guziki, monety, złoty pierścień z różowym brylantem i chluba kruczego gniazda — małe nożyczki.
Czarnopióra zniosła cztery zielone jaja, Czarnopióry począł ją żywić troskliwie, a w potrzebie zastępować na gnieździe, aby mogła rozprostować skrzydła w locie lub wykąpać się w orzeźwiającej wodzie.
Ażeby wróg nie odkrył gniazda, kruk-ojciec krążył daleko i kluczył po lesie z każdym łupem, zawsze baczny i ostrożny, i drżący o bezpieczeństwo rodziny...
Aż nadszedł dzień radosny, gdy z jaj wykluły się pisklęta. Rodzice byli bardzo szczęśliwi, choć małe kruczki o olbrzymich głowach i dziobach, czarnym puchem porosłe, były przeraźliwie brzydkie i żarłoczne.
Rozpoczęła się na starej sośnie tkliwa idylla, dzieje tylu gniazd ptaszęcych, tylu istnień pisklęcych, tem bardziej wzruszające, iż oboje rodzice, opiekunowie młodego życia, byli przecież ptakami śmierci.

*

Nadeszła wiosna, leśne błota uśmiechnęły się całym przepychem złotych jaskrów, różowe sasanki zakwitnęły na wypaleniskach, gęstwiny pełne były śpiewu rozkochanych ptaków.
Stare kruki polowały teraz całemi dniami, szerząc dokoła coraz większe spustoszenia.
Zaczęło się od żuków, ślimaków, żab i tłustych, różowych dżdżownic. Ale to nie wystarczało nienasyconym obżarciuchom. To było dobre zaledwie na przekąskę.
Rodzice poczęli łowić myszy, ptaszki, zające. Wszystkiego było za mało. Pożywienie ginęło bez śladu. Głód w gnieździe panował, po dawnemu niezaspokojony.
Stare kruki, poza łowiectwem, zaczęły uprawiać rybołówstwo z godnem podziwu poświęceniem. Siadały nad wodą, brodziły, łapały, co się dało. Jadłospis krucząt stawał się coraz to rozmaitszy, coraz to obfitszy. Ale apetyty ich rosły równie szybko. Zdawało się, że pożrą swoich rodziców lub też pozjadają się nawzajem.
Wówczas to stare kruki poczęły sięgać po zdobycz najniebezpieczniejszą — po domowe ptactwo. Porywały gospodarzom kurczęta, kaczęta i małe gąski. Nikt nie mógł wykryć złodzieja. I klątwy sypały się niewinnie na rudego Mykitę lub na postrach podwórza — jastrzębia. Aż ten i ów spostrzegł wreszcie czarnego rabusia. Lecz Czarnopióry unosił swe łupy ku zbójeckiej sośnie drogą tak zmyślną, tak okólną i daleką, iż nikt nie mógł odkryć gniazda drapieżnika...
Stare kruki w ciągu tych paru tygodni dokonywały cudów rodzicielskiej miłości. I z każdym, choćby najmniejszym kęsem żeru, z każdą zdobyczą, uniesioną w szponach czy w dziobie, czarny, ponury ptak kołował po polach i lasach godzinami całemi, aby nie zdradzić gniazda, dzieci i skarbów.
Aż nadszedł dzień, gdy kruczęta o tyle podrosły, iż można było rozpocząć z niemi w bezpiecznych godzinach porannych pierwsze lekcje fruwania.
Nauka lotu! Pierwsze oderwanie się od rodzinnego gniazda! Pierwsze radosne i dumne użycie skrzydeł!...
Próby najpierw nieśmiałe i trwożne, a potem coraz zuchwalsze. Zachłyśnięcie się lękiem i radością, niebem i słońcem. Chwila ta niezatartem wspomnieniem pozostaje w całem ptaszęcem życiu — jak pierwsze gniazdo.
Ale kruczęta głodem trzeba było zmuszać do wzlotu... Siadały niezdarnie na gałęziach pobliskich i wrzaskliwie, natarczywie dopominały się żeru. Lekcje takie powtarzały się przez kilka dni z rzędu, kruczęta przelatywały z konaru na konar coraz odważniej. Zbliżała się pora, gdy po nauce pierwszych wzlotów miała nastąpić nauka łowów.
Wiosna królowała dokoła. Brzozy stały w zielonych płomieniach. Dęby przesłoniła złocista mgła budzących się do życia liści... Radość objęła niebo i ziemię, różowy fiolet ornych ziem i młodą zieloność zbóż... Głos kukułki rozbrzmiewał w lesie, dudek odzywał się monotonnie up up-up up-up... I tylko sosny zachowały mroczną zieleń, i tylko kruki mąciły radość stworzenia żałobnem krakaniem, mimo iż były szczęśliwe w swem gnieździe, jak nigdy...

II.

Opowieść naszą musimy teraz cofnąć o lat dziesięć. Czarnopióry był jeszcze wówczas bardzo młodym krukiem, gdy do gniazda na szumnej sośnie przyniósł ów pierścień złoty z różowym brylantem.
W pogodną majową noc, pachnącą jaśminem i bzami, pełną rechotu żab i nawoływań słowiczych, stary dwór stanął w płomieniach.
Księżyc był jedynym świadkiem tej zbrodni i skrył się ze zgrozy za chmury. Ślady rabunku i mordu trzej zbirowie ukryli w pożodze. Mrok nocy rozpostarł nad nimi opiekuńcze swoje skrzydła. Tylko sowy śmiały się w parku, może posłyszały coś o krwawym napadzie... Tylko słowik zapłakał w olszynach i pieśń swoją przerwał — zalękniony...
O poranku, gdy obudził się sad w śpiewach ptaszęcych, nie zobaczył już starego dworu. Zostały po nim jedynie czarne popioły, zwęglone gruzy, dym, płynący ku niebu, jak skarga, i stopione szkło, podobne do kryształowych łez.
Czarnopióry, zwietrzywszy nieszczęście, przyleciał na pogorzelisko. Krążył ostrożnie, wysoko, badając dymiące gruzy. To zniżał się — to wgórę leciał — kracząc i kołując w powietrzu.
Lecz wtem z oddali rozległo się dobrze znane hasło — hymn śmierci — pieśń, którą śpiewa naród kruczy, gdy mu się zdarzy spotkać obfity łup... Na zew ten przybywają kruki z najdalszych okolic. I ucztują. Tam bowiem, skąd rozebrzmi ten głos, ścierwa w bród, dla wszystkich wystarczy.
Ale zostawmy kruki, lecące ku padlinie, i wróćmy w mrok nocy, by podążyć śladem trzech zbrodniarzy. Obładowani zdobyczą, zapuścili się w stary park, który stał teraz widmowy, złotą łuną gorejącego dworu rozświetlony, niesamowicie groźny.
Uciekali. Gonił ich huk ognia, trzask iskier, grom walących się gruzów.
Wpadli w czarny bór. Każde drzewo zastępowało im drogę. Każdy krzew chwytał za odzież. Gałęzie chłostały po twarzy. Korzenie czepiały się nóg.
Dobrnęli wreszcie do starego, spróchniałego dębu. Tam zamierzali odpocząć i złożyć w dziupli skarb. Ale jeden drugiego lękał się, iż zdobycz wykradnie. Poczęli się naradzać. I uradzili podzielić łup na trzy równe części.
Blady świt wstawał już poza lasem, gdy dokonali podziału. Został jedynie sporny klejnot najcudniejszy, złoty pierścień z różowym brylantem. Zagarnął go herszt. Prowadził ich przecie do dworu, mordował sam. Należy mu się nagroda.
Nie śmieli się sprzeciwić dwaj pozostali. Porozumieli się tylko nienawistnem spojrzeniem. Było ich dwóch — on jeden. Poco tracić cudowny pierścień? poco te skarby dzielić aż na trzy części?
Zajaśniały srebrne pnie brzóz, zaróżowiło się niebo poranne, zadźwięczała pieśń drozda w gęstwinie, zwiastując idący dzień.
Postanowili się zdrzemnąć na chwilę, aby wypocząć po straszliwej nocy.
Herszt sięgnął do sakwy, gdzie była schowana strawa, jadł coś i pił — ale oni już leżeli na mchu, udając sen. A gdy i on legł pod dębem, cztery drapieżne, zwierzęce łapy chwyciły go za gardziel, zatargały, przydusiły, zmiażdżyły... Rzężąc i charcząc, bił nogami o ziemię. Trzasnęli drągiem. Uspokajał się powoli. Znieruchomiał... Ale żył jeszcze...
Wówczas poczęli mu przetrząsać kieszenie. Ci dwaj wierzyli sobie bezgranicznie. Ci dwaj byli sprzęgnięci w rozboju i zbrodni na śmierć i życie... Jeden z nich wziął pieniądze, a drugi — pierścień. Różowy brylant w świetle poranku uśmiechał się jakimś mściwym uśmiechem, niemal złowrogo...

*

Skoro Czarnopióry, krążąc nad spalonym dworem, posłyszał dalekie krakanie swoich braci, szybkim lotem podążył na ich zew, zwiastujący obfity żer.
Na leśnej polanie przy wygasłem ognisku leżały dwa trupy ludzkie, nad któremi unosiły się, jak szatany, chciwe łupu kruki... Były to ohydne trupy dwóch zbójów, którzy na tem miejscu spożywali ranny posiłek. Trucizna, której do jadła zdołał dodać przezornie i skrycie herszt — działała piorunująco.
Czarna chmura kruków nie przystąpiła jeszcze do uczty. Ten i ów bacznie, ostrożnie zbliżał się do ludzkiej padliny, szarpnął ubraniem i odlatywał na gałąź, i śledził, czy to nie jakaś zasadzka...
Czarnopióry zbliżył się ciekawie do trupa, dziobnął łachman i nagle osłupiał: z łachmanów wytoczył się pierścień drogocenny, lśniąc w słońcu różowym klejnotem...

Kruk nie namyślał się długo. Chwycił skarb i poniósł go co prędzej polami — lasami do gniazda na bezpieczną sosnę. I dołączył go do innych skarbów, gromadzonych i ukrywanych troskliwie śród włosia i pierza, ku radości krucząt i Czarnopiórej...
III.

Od tego czasu minęło dziesięć lat. Co roku kruki wiodły taniec miłości, żegnając zimę, wracały na dawne gniazdo, pomnażały skarby, wyprowadzały młode pokolenia i stawały się coraz mędrsze, ostrożniejsze, niebezpieczniejsze.
Jednemu porwały kurczę, drugiemu szczenię, trzeciemu zamęczyły i pożarły warchlaka. A zawsze zjawiały się niepostrzeżenie, zawsze umykały cichaczem, jak te złodzieje...
Zawzięli się gospodarze, aby raz skończyć ze szkodnikami. Nie mogli znaleźć gniazda.
Aż mały pastuszek Janek, który po lesie bydło i owce pasał, fujarki z wierzby kręcił i ptasie gniazda wybierał, jak nikt inny, szukając zbłąkanych owiec, trafił pod kruczą sosnę.
Nie mógł dostrzec gniazda, ukrytego zmyślnie śród bujnych gałęzi. Zdradziła je trawa, wypalona białym, żrącym pomiotem.
Kiedy chłopiec wdrapywać się począł z kocią zwinnością na śmigły pień, Czarnopióry, bujający gdzieś pod błękitami, ostrzegł Czarnopiórą głośnem krakaniem. Przywarowała kamieniem, ufna w niedostępność swojej napowietrznej twierdzy.
Nigdy jeszcze Janek nie miał tak trudnego gniazda do wybrania. Piął się i obsuwał po śliskim, strzelistym pniu, ale trudności te zaostrzały tylko pragnienie pastuszka, by dotrzeć do gniazda, o którem teraz wiedział już, iż jest tak poszukiwaną przez wszystkich siedzibą czarnopiórych drapieżników. Może marzyły się przytem chłopcu baśniane skarby, które, jak głosiła wieść gminna, nieraz kryły się w gniazdach kruczych?
Zobaczył wreszcie cel swoich zabiegów. Czepiając się konarów, posuwał się teraz szybciej ku górze. Gdy dotarł — Czarnopióra porwała mu się z pod samych rąk. Chwytał teraz broniące się rozpaczliwie, usiłujące wzlecieć kruczęta, jedno po drugiem, wykręcał im szyje i zrzucał z gniazda drgające, łopocące, krwawe strzępy ptaków.
Lewą ręką trzymał się gałęzi — prawą mordował. Mordował powoli, systematycznie, z całem zwierzęcem okrucieństwem, z całą dziką radością mordowania.
Stare kruki trzepotały nad nim w górze, kracząc najpierw żałośnie, potem mściwie.
Chłopiec zatargał gniazdem, wyszarpnął jego krawędź, chciwą ręką przeszukiwać począł wnętrze. Znalazł kilka świecideł, rzucił z pogardą. Błysnął mu pierścień zaklętym okiem brylantu. Już go posiadł.
Szybko teraz zsuwał się z sosny — ku ziemi. Byle jak najprędzej nacieszyć się zdobytym skarbem. A potem donieść wsi o zniszczeniu kruczego gniazda.
Słyszał nad sobą groźny szum czarnych skrzydeł. Ptaki nie biły jednak na niego, jak na drapieżnika. Przestały nawet krakać. Ale było coś tak złowrogiego w ich polocie, iż uczuł lęk — i starał się przyśpieszyć ucieczkę z drzewa.

Widząc przestrach pastuszka, kruki uderzyły na niego tem zacieklej... Wówczas stracił równowagę. Zakołysał się, załopotał rękami i runął wdół, aż ziemia jęknęła. Zemdlał...

IV.

Dopiero późnym wieczorem dowlókł się do chałupy na końcu wsi pod lasem, drżąc z obawy przed gniewem gospodarza. Na powitanie chłopca, łasząc się, wybiegł Burek. Pies zapędził sam krowy z lasu do obory. Ale owiec nie było. Zapewne w popłochu pognały w bór, gdzie je oczy poniosły...
Janek pokazał Burkowi swoją radosną tajemnicą: złoty pierścień. Potem śpiesznie schował go za pazuchą. Zbliżał się gospodarz, Maciej Kruk, kościsty, chudy chłop o twarzy drapieżnego ptaka...
Chłopiec począł mu szybko, bezładnie opowiadać, jak spostrzegł gniazdo krucze, jak je zniszczył, jak potem spadł z drzewa, jak się ocknął i szukał krów i owiec, i jak, zataczając się i czołgając, dolazł do domu, i jak go „we środku pali...“
Gospodarz słuchał, milcząc. Kto wie? może sobie przypominał i on taki wieczór i taki powrót do domu, przed laty, gdy, dowlókłszy się do proga chałupy, ledwie oddech mógł złapać... I choć krwią potem pluł przez długie lata, nigdy nikomu słowem się nie zdradził, kto go napadł, kto go tak zdławił, kto mu nogę przetrącił. A gdy go o to niebacznie spytano, wściekał się ze złości, zalewała go nagła krew, twarz mu siniała i bladła naprzemiany. To też różni ludzie różnie o tem mówili...
Janek skończył opowieść. Przysięgał, że nazajutrz powlecze się do lasu i owce znajdzie... Twarz Macieja Kruka przybrała wówczas wyraz dzikiej zaciętości, który go czynił podobnym do rozjuszonego zwierzęcia.
Zdjął pas — kopnięciem nogi powalił pastucha na ziemię i począł bić. Rozległ się obłąkany, bolesny skowyt, który przeszedł w wycie, w ryk — aż załamał się i umilkł. A Maciej Kruk bił miarowo, z namaszczeniem, bezlitośnie, z tym tępym, zawziętym uporem, z jakim kosił łąkę lub młócił zboże...
Dawno już zalany krwią, chłopiec przestał wyć, przestał ruszać się. Bił jeszcze w krwawą miazgę, aż zmęczył się, zadyszał, przestał...

*
Ale w Janku twarda była dusza, i nie śpieszyło się jej opuścić zbitego, bolesnego ciała... Mimo wszystko i naprzekór wszystkiemu — żył.

W nocy począł bredzić w gorączce.
Zdawało mu się, że przed oknami chałupy trzepocą kruki. Wszędzie widział i słyszał kruki. Coraz więcej ich było i coraz bardziej malały. Czarna chmura złego ptactwa napełniła całą izbę, porywała go w swój wir zawrotny, opętany. Były wielkości motyli, potem komarów... Setki, tysiące, tysiące tysięcy... Lęk go chwycił, bo zrozumiał, iż to nie były zwykłe kruki, ale złe duchy.
To znów zdawało mu się, że pomordowane kruczęta, krwawe kłębki pierza, chcą mu wydziobać oczy zaskrzepłemi w posoce dziobami. Lecz najstraszliwiej palił go schowany na piersi pierścień, jakby różowy kamień był żywym ogniem.
Przed oczyma chorego przesuwały się dziwne obrazy, jakgdyby dzieje owego klejnotu, pisane krwią i łzami. Czyżby stąd pochodziła ta łzawa różowość kamienia?
Jakiś rycerz w złotej zbroi — jak w bajce — porywał dziewczynę z czarnego klasztoru. Ciemną nocą niósł ich rumak szalony. Płaszcz rycerza powiewał, jak skrzydła. W dumnym zamku huczna biesiada. Płynie wino, złote miody się leją. Rycerz daje ukochanej pierścień. Złoty pierścień z różowym brylantem. O północy nowi goście zjeżdżają. Służba spuszcza zwodzone mosty. Same dzwony uderzają na wieży. Czarny orszak wchodzi na podwórze. Giermkowie w czarnej barwie wnoszą trumnę do sali biesiadnej i stają bez głosu. Bladość okrywa czoło rycerza. I odsłania się wieko trumny. I trup wstaje, cuchnący rozkładem, przez robaki napoły pożarty. Zgniłą rękę wyciąga po pierścień...
Przerażony Janek krzyczy boleśnie...
Potem dalsze się snują obrazy strasznych dziejów klejnotu. A nakoniec jakiś dwór staroświecki. Modrzewiowy dwór w cienistym parku. Lipowa aleja, pełna brzęku pszczół. Srebrne stawy i białe łabędzie. Bzy, jaśminy i pieśni słowicze. A we dworze miłość i wesele, i bogactwo, i znowu ten pierścień. W ciemnym parku pod dwór się podkrada trzech zbójów. A ten, który prowadzi, a ten, który morduje, a ten, który podpala, to Jankowy gospodarz, Maciej Kruk. On po pierścień sięga fatalny...
Krzyczy Janek, nieprzytomny z przestrachu!
Znowu słyszy wkoło krucze łopoty i krakania, i ostrzenia dziobów... Znowu izba pełna kruków... Coraz więcej ich i coraz mniejsze. Wirują, jak czarna kurzawa. Tylko oczy maleńkie złem światełkiem im płoną. Tylko oczy się jarzą w ciemności...
Maciej Kruk słyszy gorączkowe bredzenie chłopca. Mruknął zły przez zęby: „Twarda jucha, jeszcze zipie“.
„Jeszcze zipie“ — przywtórzyła mu żona.
Słyszą bredzenie chłopca o złocistym pierścieniu. Nastawili uszu. Słuchają.
„Krucze gniazdo odnalazł dziś rano“ — mówi Maciej do żony — „krucze gniazda nieraz kryją klejnoty“.
Ale żona: — „Bredzi — i tyle“.
Naradzili się „na wszelki wypadek“.
— A jak znajdziesz co przy nim — co wtedy?
— Zabiję, jak psa zakatrupię.
— Twardy jest — dopowiada kobieta.
Krótko trwała ich zmowa. Chłop zapalił latarkę — wziął noża.
Jankowi w czarnej chmurze, w ciemnej kruków kurzawie, zajaśniało światło. Śród mroku wirujących złych ptaków, do czarnego pyłu podobnych, szło ku niemu strugą jasności.
Po tej drodze świetlistej poszła dusza Jankowa na świat lepszy pasać chmurki — baranki na niebie, gwiazdom gniazda wybierać złociste...
Maciej nogą go trącił, w oczy jego poświecił latarką: „Nie żyje...“
Chciwie szmaty pastuszka przeszukał. Złoty pierścień wyłuskał. Oczom własnym nie wierzył. Wielka radość zalała mu serce. Poznał brylant różowy w pierścieniu...

V.

Długo w nocy się naradzał z kobietą. Skoro świt — on pojedzie do miasta. Sprzeda pierścień złocisty co prędzej. Tyle lat już minęło — wszelkie ślady zginęły — nie poznają na pewno brylantu. Ona chłopca zakopie za obórką, gdzie ślazy i łopuch.
On pojechał — nie wrócił. Gdy sprzedawał — schwytali, zabrali. Złoty pierścień z różowym brylantem poznali. Taki brylant był jeden jedyny.
Przypomnieli sobie zbrodnię minioną, której wszelki ślad, zdało się, zginął. Taka zbrodnia była jedna jedyna.
Ona trupa zakopała przezornie za obórką, gdzie pieniły się ślazy i łopuch, i bujne piołuny... Pies przyleciał, odkopał i wyć począł przeraźliwie żałośnie.
Odpędziła, zakopała raz drugi. Znowu przyszedł, odkopał i zawył. Aż zanosił się wyciem, pysk ku ziemi zwracając.
Po raz trzeci zakopała głęboko. Kamieniami go odpędzić nie mogła. Zęby szczerzył, odskakiwał — i wracał.
Właśnie z miasta nadjechali strażnicy. Po raz trzeci pies wykopał pastucha. Zobaczyli zsiniałego chłopaka, skatowane, zbite, krwawe ciało. Pogłaskali Burka wiernego. Zrozumieli. Zabrali kobietę.
Zbrodnia zbrodnię nietylko rodzi. Zbrodnia zbrodnię światu wydaje. I kto wie, czy nie jest to już owo ziarno sprawiedliwości, które tkwi w samej zbrodni...

VI.

Maciej Kruk, chudy chłop o zaciętej twarzy drapieżnego ptaka, został skazany na śmierć przez powieszenie.
A gdy zawisł na szubienicy, wicher począł dąć jak oszalały.
Smutny wicher, który tylu wisielców na przeklętej desce kołysze, kiedy człowiek zawiśnie na sznurze, zawsze wpada w jakieś dzikie szaleństwo...
Czarna, ciężarna ulewą, niska, wzdęta chmura, gnana wichurą, odzywająca się groźnym dudniącym grzmotem, leciała naprzeciw skazańca. Szum drzew stał się teraz podobny do szumu rozhukanego morza. Uciął krótki, ulewny, skośny deszcz, jak smagające wodne bicze od nieba do ziemi. Złote olśnienie błyskawicy przedarło mrok. Potoczył się grzmot, jak rozgłośne przewalanie kamieni...
Poczem na zachodzie ukazał się blado-złoty, świetlisty pas błękitu...
Na szubienicy wisiał już trup...
Wiatr ustał, jak zaczarowany. Na zachodzie z serca chmur wytrysnął złoty potok światłości...
W fiołkowych cieniach odchodzącej burzy dygotały ostatnie błyskawice... Powoli przybierały one barwę lazurową i wsiąkały w przydymiony błękit zmierzchu...
Gdzieś zdaleka odezwało się krakanie kruków — i też rozpłynęło się w zmierzchu...

*

Mrok nieprzejrzany otulił ziemię. Chmurne obłoki przesłoniły niebo.
I nagle jeden z nich począł zapalać się bladem złotem. Podobny był do złotej chusty, rzuconej na czarne tło sklepienia.
Z za niego powoli wysunął się księżyc niski, wielki, promienny. Wytoczył się, jak ognista kula ku górze. Rozświetlił blaskiem puszyste wierzchołki chmurnych zwałów, podobne do świetlanych przełęczy widmowych gór...
W jego zimnem, złem świetle szubienica przybrała jakieś niesamowite kształty, a wiszący na niej trup zdawał się na coś czekać...
Księżyc wznosił się coraz wyżej, malejąc i ze złotego stając się coraz bardziej srebrzystym. Ciemny błękit nieba przybrał stalowe tony.
Aż przejrzał się księżyc wschodzący w wodach, zapalił w nich płomienie i wysrebrzył mgły, snujące się nad moczarami. Rozpoczęły za nim czarne chmury uskrzydloną pogoń, dognały go, opętały. Był już jak wielka, jasna perła na czarnym płaszczu nocy...
A wiszący trup na szubienicy ciągle czekał na coś strasznego, na coś straszniejszego od śmierci...

*

I doczekał się wreszcie... Od samego już rana ku szubienicy poczęły ściągać kruki, zwabione wonią rozkładającego się ciała...
Nie ufały jeszcze, że to dla nich zgotowano żer. Kołowały nad wisielcem, stawały w powietrzu, bijąc skrzydłami...
A twarz trupa, pod wpływem rozkładu, jakby się do nich uśmiechała porozumiewawczo, ohydnie: „Wiedziałem... Czekałem... Przyleciałyście...“
Odpowiedziały mu przeciągłem, radosnem krakaniem.
Zakołysał się trup na sznurze...
Posiadały na drzewach, śledząc bacznie ofiarę — nieufne.
Zamachał ku nim łachmanami. Wróciły. Rozumiały, że do nich należy... na wieki. Był przecież tylko padliną..
Kruki szarpać i targać poczęły odzienie. — Rozciągały, rozrywały brudne szmaty koszuli.
Czarnopióry siadł na prawem ramieniu. Czarnopióra usiadła na lewem. Jak dwa czarty, pilnujące grzesznej duszy, aby im nie uciekła. Teraz wiedział już trup, co nastąpi...
Stary kruk pochylił się ku twarzy, poczem jednem cięciem ostrego dzioba wyszarpnął oko i pożarł... Chwiejąc się i chwytając równowagę skrzydłami, przelazł na kudłatą głowę, wczepił się pazurami w zwichrzone włosy. I pochylił się łakomie ku drugiemu oku...
Trup się zasiniał czerwonemi oczyma: „Kruk Krukowi oka nie wykole“.
Czarnopióra, zachęcona przykładem, rwać i żreć poczęła sczerniały, wywieszony ozór. Dusząc się, połykała wyszarpnięte, sine kawały. A wisielec się wykrzywiał potwornie.
Tymczasem inne kruki zniżały powoli lot i krakały hymn śmierci, zwołując cały ród kruczy na żer. Ten i ów już docierał do trupa. Szarpnął brudne łachmany odzienia — odskoczył. Byle dobrać się prędzej do ciała...
I poczęła się plugawa uczta. Czarnopióry ostrym, jak nóż, dziobem ciął strzępy odzieży, dotarł do lewego boku, drążył dziurę, pruł jelita, aż cały skrył się w czerwonej, okropnej czeluści...
Zlany krwią, ohydny, ze zlepionem pierzem, wylazł po chwili, otrząsnął posokę z piór, zakrakał zcicha: w dziobie trzymał serce wisielca.
Oba kruki siadły teraz na poprzeczce szubienicy i poczęły dziobać to zgniłe serce, które kiedyś było sercem człowieka...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Julian Ejsmond, Józef Weyssenhoff.