Wacek i jego pies/Rozdział czterdziesty trzeci

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Wacek i jego pies
Wydawca Seminarium Zagraniczne
Data wyd. 1947
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział czterdziesty trzeci
WIERNE PSIE SERCE


Po powrocie do gajówki Wacek nakarmił Mikusia, konia i krowę, posilił się naprędce i znużony rzucił się na tapczan.
Usnął od razu i spał jak kamień.
Wydawało mu się przez sen, że gdzieś poza gajówką ujada Mikuś, rozlegają się ni to strzały, ni to jakieś nieznane hałasy.
Nie miał jednak sił, aby się obudzić.
Trzy nieprzespane noce, ciągła obawa, że zostanie przyłapany z ładunkiem broni, wytężona czujność i ciężka praca przy układaniu i oddawaniu skrzyń tak go wyczerpały, że sen całkowicie zawładnął nim.
Śniły mu się Wyżyny, które, choć nigdy ich nie widział, wydawały mu się rajem; słyszał radosny głosik Zosi i spokojną, łagodną mowę pani Karskiej.
To znów widział przy sobie matkę — jakąś dziwnie strwożoną i stroskaną i potem Wandę i Piotra Rolskich, którzy wołali go gdzieś ze sobą.
Chwilami przesuwali się przed jego zamkniętymi oczyma zamordowani: Siwik, sołtys, nauczyciel wiejski i wywieziona gdzieś przez żandarmów Ceśka, to znów przychodził do gajówki ksiądz wikary i uśmiechnięty, cichy profesor.
Coś mówili! Lecz chłopak nie słyszał nic.
Porywał się wstać i powitać wszystkich, którzy byli zawsze dobrzy dla niego i których kochał, lecz nie mógł poruszyć się z miejsca.
Sen niby ciężki kamień przytłoczył go i obezwładnił.
Przez cały czas snu wyczuwał także obecność puszczy.
Nie słyszał jej pogwaru i poszumu, lecz zdawało mu się, że sosny, świerki, buki, graby, brzozy, olsze, lipy i dęby stłoczyły się dokoła i przyglądały mu się ni to z podziwem, ni to z przerażeniem.
Wacek nie czuł już miłości i zachwytu dla sędziwych drzew puszczańskich i do tajemniczego mroku kniei.
Poczęły budzić w nim lęk.
Rozumiał, że bez przyjaznych, żyjących obok niego ludzi, puszcza stała się groźną, i wrogą dla niego, że czyha, by pochłonąć go, jak uczyniła to z rozszarpanymi przez wilki kłusownikami, z zastrzelonym Szumacherem, i ze starą, wierną Norą.
Wacek zbroił wysiłek, by zerwać się z tapczana i uciekać w obłędnym strachu.
Sen jednak nie wypuszczał go ze swych kleszczy.
Spał, nie zdając sobie sprawy czy jest to dzień, czy noc.
Obudził się jednak.
Przebudzenie było straszniejsze od zmór nocnych.
Ciężki cios spadł chłopakowi na bok, a był tak silny, że Wacek aż zwinął się niby przetrącony robak, i nie mógł tchu złapać.
Kiedy otworzył przerażone oczy, spostrzegł dwie latarki świecące mu w twarz.
Posłyszał okrzyk niemiecki:
— Szczenię polskie! Nie słyszysz pukania do domu?! Zmuszasz władzę do łamania drzwi?! I ten wściekły kundel!
Nowy cios w głowę kolbą karabinu prawie pozbawił chłopca przytomności i mowy.
Z trudem podźwignąl się i spuścił nogi z tapczana.
Na dworze biegał i ujadał Mikuś.
Wacek teraz dopiero zrozumiał, że jest głęboka noc i że do gajówki wdarli się żandarmi.
— Ubieraj się żywo, szczeniaku! Jesteś aresztowany! — wołał jeden i popędzał chłopaka, kopiąc go podkutymi buciskami.
Wacek zapalił lampę i zaczął się ubierać.
Żandarmi dokonywali tymczasem rewizji w gajówce.
Bagnetami łamali zamki w szafie, w skrzyni i w szufladzie stołu, zaglądali na piec, za obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, nawet do pustych garnków zapuszczali ręce.
Z szuflady wyciągnęli księgi gajowego i pudełko z pieniędzmi Wacka.
Gruby, o złej twarzy podoficer schował pieniądze do kieszeni, pudełko zaś cisnął na podłogę.
W spiżarni Niemcy znaleźli kawał boczku, chleb i ser i zaczęli zjadać wszystko.
— Gdzie masz wódkę, psiaku? — pytali Wacka po polsku.
Nie mam wódki — odparł chłopak.
Jeden z żandarmów, który miał oddarty kawał płaszcza i wyrwaną szmatę z rękawa, kopnął go nogą w brzuch.
Wacek zatoczył się i głową uderzył o ścianę.
Żandarmi, zabrawszy różne rzeczy z gajówki, wyszli wreszcie, uprowadzając z sobą Wacka.
Spierali się o coś i naradzali.
Chłopak zaczął się przysłuchiwać uważnie.
Zrozumiał wreszcie co sprowadziło żandarmów do puszczy.
Z wieczora był ogłoszony alarm lotniczy.
Okazało się jednak, że Rosjanie, walczący z Niemcami, nie bombardowali tej nocy miast, lecz zrzucili spadochroniarzy, którzy wylądowali w puszczy.
Otoczono ją natychmiast ze wszystkich stron kordonem wojsk. Żandarmi mieli rozkaz odnalezienia i schwytania rosyjskich żołnierzy ukrywających się w puszczy.
Wacek ukradkiem przeżegnał się i wzniósł oczy ku czarnemu niebu.
Dziękował Bogu za opiekę nad sobą i niemal za cud.
Z przerażeniem myślał, że gdyby żandarmi dotarli do puszczy wcześniej, na pewno zatrzymaliby go z ładunkiem broni. Zginąłby na miejscu, a broń przepadłaby na zawsze. Teraz skład został wypróżniony.
Nikt nie zauważy miejsca, gdzie się znajdował.
Dół w ziemi został zasypany i zrównany. Nad nim ułożono stos z opalonych pni i gałęzi. Ślady pracujących tam ludzi zatarto i przysypano śniegiem.
Żandarmi kazali Wackowi iść przed nimi.
Sami zaś, trzymając w pogotowiu ręczne karabiny maszynowe i oglądając się bojaźliwie, szli za nim.
Cisza zalegała puszczę.
Z rzadka tylko spłoszony krokami kilku idących ludzi zrywał się zając, żerujący w krzakach.
Poruszone przez niego sztywne pędy i suche badyle długo szeleściły i zgrzytały.
Żandarmi nie odważali się świecić sobie latarkami, więc pochód odbywał się w ciemności.
Potłuczony i obolały Wacek szedł powolnie.
Kilka razy w mroku błysnęły czerwone skry, lecz gasły natychmiast.
Wacek gwizdnął cichutko.
Tak gwizdał zawsze, kiedy posyłał Mikusia na tropienie.
Na ten krótki sygnał, zupełnie blisko, w gąszczu wikliny zapaliły się wilcze ślepie Mikusia i natychmiast przepadły.
Wacek wiedział jednak, że pies kryje się w pobliżu i idzie za nim.
Wacek spostrzegł, że już wyszli poza granicę rewiru.
Dochodziła zapewne godzina trzecia w nocy, kiedy dotarli do obszernej polany.
Żołnierze niemieccy wbijali słupy i przeciągali druty kolczaste.
W środku ogrodzonego placu stał tłum chłopów, aresztowanych po wsiach, fornali, wziętych po dworach, i mieszkańców pobliskich miasteczek.
Śród nich pozostał też i Wacek.
Ludzie mieli ponure twarze i oczy pełne trwogi i rozpaczy.
Rozlegały się ciche głosy:
— Wzięto nas za zakładników... Na pewno rozstrzelają...
Wacek westchnął i modlić się zaczął.
Nie chciał umierać.
Pragnął słońca, szczęścia, życia bogatego w piękne, szlachetne, nieśmiertelne czyny...
Tymczasem był zakładnikiem.
Zakładników niemal codziennie rozstrzeliwano.
Rozpacz i strach ściskały serce chłopaka.
Nie czuł nawet bólu w swym zbitym kolbami i skopanym ciele.
Rozpacz i strach silniejsze stawały się od najdotkliwszego bólu.
Wacek był tak zgnębiony, że nie od razu poczuł, że coś pociąga go za ubranie.
Kiedy jednak obejrzał się, zobaczył Mikusia.
Pies leżał koło jego nóg, przyciśnięty do ziemi.
Chwytał go zębami za spodnie, szarpał lekko i czołgając się jak wąż, ciągnął Wacka za sobą.
Chłopak bez namysłu poszedł za nim, wybierając miejsce zarośnięte krzakami i skradając się powolnie, bez hałasu.
Mikuś doprowadził go do drutów kolczastych, przeciągniętych tu w dwa rzędy.
Wacek zatrzymał się. Pies odczołgał się od niego, wśliznął do1 krzaków j po chwili był już za drucianym ogrodzeniem.
Stał przebierając łapami i chwilami podskakując.
— Chodźże ze mną prędzej! — wołał każdym swoim ruchem.
Wacek wszedł w krzaki i ledwie powstrzymał się od okrzyku radości.
Ujrzał głęboki, wąski wąwóz. Zapewne wiosenne potoki wyżłobiły tu sobie ujście do rzeki.
Wacek skoczył na dno wąwozu i mając nad głową druty z ostrymi kolcami, wyszedł z miejsca uwięzienia.
Był wolny.
Drogę do wolności wskazał mu Mikuś. Tymczasem pies znów niecierpliwie wołał go za sobą.
Nawet skowytał cicho a natarczywie.
Pobiegł wreszcie i zniknął w puszczy.
Wacek podążył za nim.
Odeszli już daleko od obozu zakładników, gdy nagle w puszczy rozległy się krzyki, gwizdki, błysnęły światła latarek, gruchnęła salwa.
Chłopak stanął i nasłuchiwał.
Domyślił się, że żandarmi natrafili na spadochroniarzy rosyjskich i rozpoczęli atak na nich.
Z daleka dobiegał turkot pędzących na pomoc motocyklów z żołnierzami.
Strzelanina wzmagała się z każdą chwilą.
Strwożone echo niosło jej odgłosy od drzewa do drzewa, do najtajniejszych uroczysk kniei i zaśnieżonych wrzosowisk borów.
Ustaliwszy, gdzie się zawiązała bitwa, Wacek popędził w przeciwną stronę.
Wkrótce stanął nad rzeką i zaczaił się w krzakach.
Odgłosy bitwy szybko zbliżały się do jego kryjówki.
Wacek spojrzał na rzekę.
Nie była w tym miejscu szeroka, ale czarny jej nurt z pluskiem mknął szybko, robiąc ostry skręt.
Gdzieś zupełnie już blisko zaturkotał motocykl. Odpowiedział mu natychmiast szczęk karabinu maszynowego.
Nie było już czasu na wahanie i namysły?
Wacek skoczył do wody.
Prąd porwał go natychmiast i poniósł.
Chłopak umiał dobrze pływać.
Urodził się przecież nad głębokim jeziorem wielkopolskim.
Płynął więc walcząc z nurtem i syczącymi wirami.
Obok niego, ciężko sapiąc, płynął Mikuś.
Nad wodą wystawał tylko płaski łeb psa.
Całe ciało miał pogrążone w wodzie.
Wacek widział już zwisające gałęzie krzaków na przeciwległym brzegu, kiedy nagle poczuł, że obie nogi jego, bijące o wodę, znieruchomiały.
Straszliwy ziąb wstrząsnął nim i pozbawił go sił.
Wacek zanurzył się z głową w wodzie. Ogarnęła go dziwna senność i słabość.
W tej samej chwili Mikuś podpłynął pod niego i podtrzymał.
Wacek uniósł się nieco i wciągnął powietrze całą piersią. Pracując samymi rękami jął posuwać się ku brzegowi, borykając się z nurtem.
Obok niego z urywanym chrapaniem płynął pies, wpatrzony w niego nieruchomym, przerażonym wzrokiem.
W tej samej chwili z puszczy na brzeg wytoczył się motocykl niemiecki.
Błysnął żądłem silnej latarki, oświetlił czarną strugę rzeki, spostrzegł na niej głowę płynącego człowieka i począł ziać kulami.
Pociski pluskały obok Wacka i wyrzucały przed nim i po bokach białe słupki piany.
Nagle płynący tuż obok chłopca Mikuś wyskoczył wysoko ponad wodę, przewrócił się do góry białym brzuchem i zniknął w ciemnym nurcie.
Śliznęła się właśnie po rzece biała smuga światła latarki.
Wacek na jedno mgnienie oka spostrzegł czerwoną, szybko rozpływającą się plamę i w tej samej chwili dotknął nogami dna.
Z trudem wydostał się na urwisty brzeg i zapadł w haszczach.
Szczekając zębami i już nie kryjąc się wcale, długo wlókł się brzegiem wołając rozpaczliwie:
— Mikuś! Mikuś!
Odpowiadał mu tylko plusk i syk mknącej rzeki, turkot karabinów maszynowych, sygnały syren motocyklów, gwizdki i krzyki w puszczy.
Koło południa dopiero dobrnął Wacek do Rogaczewa.
Pan Karski, ujrzawszy go, przeraził się.
Chłopak ledwie trzymał się na nogach, jęczał z bólu, i nie mógł się wyprostować. Mokra odzież jego, poplamiona mułem rzecznym, (zesztywniała na mrozie. Wacek szczękał zębami i dygotał z zimna. Po bladej twarzy spływała cienka struga krwi z rozbitej kolbą głowy. W głęboko zapadłych oczach zapalały się niezdrowe, zielone ogniki.
— Co się z tobą działo, chłopaku? — pytał z nie-pokojem pan Karski.
— Byłem aresztowany w obozie zakładników... których rozstrzeliwują... Poza tym bili mnie w gajówce... Uciekłem... W puszczy — bitwa... — rzęził Wacek, z trudem poruszając ustami.
I nagle schwycił się za głowę i jął jęczeć w bezmiernym żalu:
— Mikusia... Mikusia mi zabito!... Mikusia nie ma i nigdy już nie będzie!... Jestem teraz sam na świecie!...
Zerwał się z krzesła, chciał coś jeszcze krzyknąć i runął nieprzytomny na ziemię.
Kiedy się ocknął, ujrzał schylonego nad sobą lekarza, który bandażował mu głowę.
Wacek leżał już w łóżku z okładami na brzuchu i zsiniałym od uderzenia boku.
Z oczu mu płynęły łzy.
Mocno zaciskał zęby, żeby nie łkać.
Dreszcze wstrząsały nim.
Pan Karski mówił do niego wzruszonym głosem:
— Powiedziałeś chłopcze, że jesteś sam... Tak nie jest! Masz szczerych, prawdziwych przyjaciół! Czekają oni na ciebie w Wyżynach. Jutro przyjedzie po ciebie powóz.
Wacek szczelnie zwarł powieki, ale łez powstrzymać już nie mógł.
Płakała bowiem dusza chłopca.
Płakała nad tym, że radość jego i szczęście nie były już pełne. Zatruła je gorycz wspomnień — świeżych jeszcze i bolesnych.
Przesunęli się przed nim jak na jawie: płaski łeb i przerażone ślepie Mikusia, jego rozpaczliwy skok przed śmiercią i czerwona plama na ciemnej powierzchni rzeki.
Dobiegał go wciąż posępny, groźny pogwar puszczy i tonął w urywanym, chrapliwym oddechu ratującego jego życie psa.
— Mikuś! Mikuś! — wołała każda kropla krwi w rozpalonym gorączką ciele Wacka Wężyka.

KONIEC



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.