IV.

WALC DEMONÓW
Z FERDYNANDA SCHMID’A (DRANMOR’A).


Je sais l’art d’évoquer les minutes heureuses,
Et revis mon passé blotti dans tes genoux.
Car à quoi bon chercher tes beautés langoureuses,
Ailleurs qu’en ton cher corps et qu’en ton coeur si doux?
Je sais l’art d’évoquer les minutes heureuses!

Ces serments, ces parfums, ces baisers infinis,
Renaitront-ils d’un gouffre interdit à nos sondes,
Comme montent au ciel les soleils rajeunis
Après s’être lavés au fond des mers profondes?
— O serments! ô parfums! ô baisers infinis![1]

Ch. Baudelaire.

Quand je serai couché dans la froide tombe,
Dans cet affreux cercueil qui me glace d’effroi,
Bon ange! vous, ma douce colombe,
Pensez souvent à moi!

Oui, pensez à celui dont la triste vie
Ne fut guère que tourments et folles erreurs,
Et sur ma tombe, ma pauvre amie,
Venez jeter des fleurs!

Et dites à Dieu, chère âme tremblante,
Quand pour notre salut vous l’aurez imploré,
Que c’est Lui qu’en son oeuvre si charmante,
En vous j’ai adoré.

D.

Duszny to letni był wieczór...
Zbita w pośpiechu

Płomienna burza nad miastem,
Starem i grzesznem, szła;
Ziemia pragnęła
Tych łez niebieskich,
I ja, spragniony spokoju,
Pielgrzym samotny,
Z dusznemi wszedłem myślami,
W piersi trosk mając ciężary,
Po długim czasie raz pierwszy do wnętrza
Katedry, chłodnej i szarej.

W wielkim przybytku
Jedyne miejsce świetlane
Tam, gdzie Zbawiciel,
Tam, gdzie w cierniowej koronie
Ukrzyżowany swą głowę,
Konając, skłania ku ziemi;
Tam, gdzie to serce,
Którem boleści bohater
Świat ten ogarniał,
Kapłani w sukniach niewieścich,
Chłopcy z kadzidłem w swych ręku,
Na wzór pogańskich bożyszczy
Czczą dziecinnemi ofiary...

Kościół się kąpał w muzyce:
W ślad groźnych grzmotów trąb
Sunęły żądne przebaczeń,
Z strun wzlatujące płaczliwych,
Hymny miłości.
Przesłodkie głosy kobiece
Tę niewidzialną wielbiły
I nieznajomą Wszechlitość,
A kryształowe różańce
Ich dźwięków
Rzucała harfa żałobna
W górę ku onej kopule,

Skąd pozdrowienia swe słały
Kształty anielskie;
To znów te tony
Spadały cicho na ziemię,
W łzy przemienione,
I jako balsam najdroższy
Na ranne dusze
Roniły krople kojące —
I stała światłość się we mnie:
Gniew i nienawiść, wstręt i powątpienie
Nikłym się zdały ciężarem
Dla serca w skrusze,
Niegodnem jego dążenia,
Jego głębokich odczuwań niegodnem;
I zamiast z głową obwisłą
Modlić się razem z innymi,
Jam na pragnienie był pomny,
Pobożne, czyste pragnienie
Lekkomyślnego poety:[2]
»Do tych ciemnych sklepisk nieba,
Gdzie lśnią złote gwiazd promyki,
Chciałbym usta swe przycisnąć
I jak orkan płakać dziki...«

Nie mnie dziś klękać
Przed wzniosłym obrazem boleści,
Który mi żadnej pociechy,
Żadnej nie zesłał nadziei.
Cóż mnie obchodzą
Znikome ludzi ustawy,
Gdy mówi głos mi wewnętrzny:
»Na krzyżu
Nigdy nie umarł Bóg?« —
Nie mogę wierzyć
W to posłannictwo twe boskie,

Ale, Chrystusie, ja wierzę
W twą boską miłość,
I ja głębokom się chylił
W onej poważnej
I uroczystej godzinie
Przed tobą,
Coś bohaterstwem olbrzyma
Ziemski swój byt przezwyciężył!
I ja wielbiłem twą siłę,
Siłę przeświętą, wspaniałą,
Ja, co sam siebie pożeram,
Żądzą przenędzną, przemałą!...
Że niezbadany,
Poruszający wszechświatem,
Praduch niedostępny
Spojrzał łaskawie na mnie, ten atom,
Onej godziny,
Czyż to być może?...
On, co jedyny
Patrzał na cierpień mych najskrytsze łoże?

Jam go przyzywał: »O niechaj
Skończę już bój z demonami,
Niechaj mi serca
Sęp nie rozdziera,
Jeżeli męskiej abnegacyi siła
Do Prometeja przykuje mnie skały;
Niech żądz nawałnica
U stóp moich huczy,
Niech mi swą pianą łechcącą
Bryzga u bioder:
Silny-m ja wobec pożądań,
A słaby tylko wobec serca swego,
Co łamie święte przysięgi,
Aby nie każdą z tych fal,
Bijących k’niemu,
Niewdzięczną witać ohydą —

Broń mnie przedemną samym,
Zachowaj mnie
Przed marzeniami,
Przed niewieściemi kaprysy
I trzymaj zdala tę wspaniałomyślność,
Co szturm przypuszcza do serca.
Lecz jeśli
Nie może wznieść się do wolnej,
Do olimpijskiej pogardy świata,
Albo do pięknej, powszechnej
Miłości ludzi, niepomnej
Na samą siebie,
O wtedy
Niech obojętność ta mroźna,
Którą się chełpić przywykłem,
Wyrosła z mojej zgryzoty,
Przestanie sztuczną być!
Niech przyjdzie spokój cmentarza,
Niech mnie ogarnie chłód grobu
I zetnie w żyłach krew —
Cierpię, bo czuję
Nazbyt gorąco,
Cierpię, bo czuję
Nazbyt po ludzku!
Wybaw mnie z nędzy tej!...
Wewnątrz być zmarłym, nie tylko się zdawać
Czyż to nie lepiej,
Niż łzą dziecinnej tęsknoty
Te głuche noce napawać?...«

Lecz to nie anioł spokoju,
To nie zesłaniec z pochodnią —
Z tą przewróconą, na wieki gasnącą,
Zlitował mojej się troski:
Ponad mą głową,
W tym starożytnym kościele,
Jako rytmiczne poszumy

Opadających fal,
Brzmiały wskróś świeckie melodye
O tej miłosnej rozkoszy,
O tem miłosnem cierpieniu —
Pieśni, zrodzone z swawoli
Oddechów fletni srebrzystych,
To w płomienistych
Skąpane żarach, gorące
I tumaniące
Wszystkie me zmysły...
I prysły,
Zbladły mi światła na niebie;
Nie wiem, co działo się ze mną,
Gdy koło siebie
Przed duszą ciemną
Zmarłegom uczuł pieśniarza
I o minionych pomyślałem dniach,
I o miłosnych poety łzach:

»Nie pytaj mnie,
Co z nas obojga się stanie;
Pozostaw sercu, aż złamie się,
Urok z ułudy zesnuty!...
O znam ja, wiesz,
Twą boleść piękną i świętą,
Gdy ku mnie smutne spojrzenia ślesz,
A z niemi ciche wyrzuty!...«

A ty nie pytaj mnie,
Jak sny niekiełzane,
Z gorących zmysłów wylęgłe,
We fal skąpane melodyjnym szumie,
Naraz przed oczy mojemi
Urok przedziwnych roztoczyły zmian!
Gotyckie słupy kościoła
Przybrały kształty
Płomiennych kolumn,

Lśniących w tysiącznem odbiciu
Ścian zwierciadlanych, ujętych
W sploty złociste...
Na okwieconej ambonie
Pląsały maski,
A od chwili do chwili
Zahuczał okrzyk bachancki.
Jako falisty wał,
To tłumów głośnych, to par miłośnych
Błyszczący potok drżał.
I zbeszczeszczony tum
Wypełniał dźwięków tumaniących szum,
Z początkiem zwolna, a potem — jak leci
Upadłych dzieci
Czar kołysanek ponocnych!
W tanecznym wirze,
W bogatej szacie
Sunęły chyże
Znajomych kobiet postacie,
O krasie zdrowej,
Jedne witając przyjaznemi słowy,
Drugie szyderstwa uśmiechem;
Innym znów oczy od gniewu pałały,
A inne pychy, patrz! skażone grzechem,
Które mnie znać już nie chciały.

Ale spojrzenie zdziwienia
Najcudowniejsza ze wszystkich
Rzuciła na mnie, gdy stałem,
Przybysz poważny a skromny,
I zaraz, prędko pobladłszy,
Silniej się jeszcze przytuli
Do piersi swego tancerza,
Wystrojonego, młodziutkiego gacha,
Aby znów zniknąć śród ciżby...
Wtem dziko zagrzmią fanfary,
Świece wystrzelą do góry

Ku migotliwym sklepieniom,
I oto znowu się zjawia
W koronie róż, w wieńcu kędziorów,
Główka znajoma,
I znowu ku mnie
Zwróci się płomień
Tych czarnych oczu, tych niezapomnianych,
Lecz pełnych smętku, pełnych przebaczenia...

Ty byłaś, ty, Maryetto,
Ty z grzesznych dzieci
Najcudowniejsza, najlepsza!
Perło błyszcząca
W onej kałuży,
Którą źli, równie, jak dobrzy,
Żądnie całują —
W tej ukochanej naokół,
W tej przeklinanej naokół
Ziemskiej kałuży!
Ty, której niegdyś
Tak pożądałem gorąco
I którą niegdyś zamknąłem
Ach! w tak gorące ramiona,
Że serce młode,
Że twe wiośniane, uśmiechnięte serce
Nie mogło mnie nigdy obdarzyć
Miłością czystą i wieczną,
Mnie, marzyciela,
Zagubionego w kaprysach...
Od onych godzin,
W których zamknęłaś mnie w sieci
Swych czarów złudnych,
Lat-ci niewiele minęło,
Ale lat suchych i nudnych,
A oto znowu jawisz się przedemną
W oślepiającej piękności
I żar gasnących rozbudzasz płomieni!

Myślałem wówczas: Stworzeni,
Widać, byliśmy dla siebie,
Albowiem ty marzycielem,
Choć był chimerą zatruty,
Nie pogardziłaś, nie!
Pozostaw sercu, aż złamie się,
Urok, z ułudy wysnuty.

Mijały suche
I nudne lata,
Ja znów przebiegłem
Szeroki świat —
Mogłem przytłumić
Mych myśli żar,
Ale zagasić — przenigdy!...
Niejedno, niejedno
Zostało jeszcze w pamięci!
O Maryetto, twój widok
Przyniósł mi jasne wspomnienie
Onego miasta północy
I twojej pięknej komnatki —
Ciepłe, jak wówczas, gdy nocą
Całował okna twe śnieg,
A tak przyjemne, jak wówczas, gdy w oknie
Ostatnie gasły polanka,
A drżący lampy promyczek
Twarz rozanielał ci zbladłą;
Słodkie, jak wówczas, gdy w twem łóżku białem
Do przyjaciela, żądnego ukojeń,
Twoje urocze lepiły się członki,
A twój dziecięcy, rozkoszny rozhowor
Poprzez zepsucia otchłanie
Ludzkiego serca dawał mi poznanie.
Siła twojego ramienia
Na mnie opada —
I jam przykuty — —
Żem mimo tego wspomnienia

Rzucił cię, biada mi, biada!
Dzisiaj, ty łanio,
Oczy twe smętkiem mi świecą,
Dziś ślesz mi ciche wyrzuty!...

I te wyrzuty
Zgłębiając ostrzem swej myśli
I swem wrodzonem samokrzyżowaniem,
Widziałem dziką tę marę,
Jako się w nikłe rozpływała kształty —
Widziałem, jako powoli
Pomrok ją nocny ogarniał...
I znów mnie owiał kościelny wiew...
Organ przeciągłym akordem
Zdawał się rzucać na drogę
Mijającemu natłokowi wiernych
Słowo upomnień,
Gdy oto przy mnie
Postać zjawiła się ciemna;
Wśród koronkowych wnet mgławic
Dostrzegłem oczu błyskawic,
Wnet pulchna ręka i mała
Za moją rękę schwyciła —
O cudzie! obok mnie stała
Ma Maryetta, ma miła!

I wnet się spyta: czyż serce
W pancerz zakuła ci, powiedz,
Dumy ślepota?
Lub czy je świeża znów gniecie
Troska miłosna?
W modłach gorących
Gięłam kolana,
Lecz twe mnie kroki wyrwały
Z onej pobożnej zadumy;
Błagalne oko zawisło
Na twoich rysach znużonych,

I zmysł mój wszystek
Był już przy tobie,
A ciebie, ciebie, co w żałobie
I dzisiaj nurzasz mnie jeszcze,
Żadne nie zdjęłyż dreszcze?
Cóż cię za drogi przywiodły?
Czy ona mądrość i modły?
Czyż zagościła wiara wśród twych czuć?
Czy toniesz, druhu, w słabości łzach,
W łzach kochających białogłów?... — Ach!
Dziś zapomniane już wszystko — pójdź!

I tak kościelną bramicą,
Milcząc, wyszliśmy
W ciemność, przetkaną iskrami
Pozdrawiających gwiazd.
Tucza już przeszła nad miastem
I burzę myśli wnet nocny
Chłód mi uciszył.
Szliśmy wzdłuż ulic zamilkłych,
Potem wonnymi ogrody
Wskróś Maryetta mnie wiodła
Pod okna w jasnych płomieniach
I, dłoń łagodnie ścisnąwszy,
»Oto ma cela« — wyrzekła —
»Jesteśmy w domu, zawitaj!...«

Nie bez bojaźni
Przeszedłem progi gościnne,
By na wabiących dywanach,
Przy woni kwiatów i blasku świec
Przesłodkiej słuchać rozmowy.
Żaden ci upór posępny,
Żadna ci cnota germańska
Nie będzie tarczą naprzeciw
Prawroga córom uroczym,
Naprzeciw Galii przecudownym córom...

O rozkiełzane,
O niewymowne uczucia,
Co raz do piersi Maryetty,
Do jej gorącej, falującej piersi,
To znów mnie rwały napowrót
W krąg obowiązków,
W zakres bezpiecznych doświadczeń
I w to płomienne koło moich przysiąg!
Wyrwać tam siebie
Ze szpon tych wrogich pokuszeń,
Było zasługą:
Wiodłem bój szczery, waleczny,
A gdy Maryetta
Miłość mi wyzna najsłodszą,
Nazwawszy życia mnie panem,
Kiedy o wierność wieczystą mnie prosi,
Wówczas mój język, zapewne dobranem
Do miejsca słowem,
Taką, słuchajcie, naukę wygłosi:

»Miłość? czem miłość?
Ty nie myślałaś już o mnie,
Jedynie prędkie, przelotne spotkanie
Rzuca dziś znowu twe zgasłe
Serce do mego sierocego serca!
O Maryetto!
Ty nie kadzideł pragniesz
Dla katolickiej swej duszy,
A ja — miłości nie szukam już dzisiaj!
Lecz oto, zamiast nieskalane prośby
Otulać w słowa nieśmiałe,
Ciało twe, tchnące ambrozyą,
Dziś pogańskimi okryję całunki,
Że aż bezwładza rozkoszy
Przeniknie każdą twą żyłę.
Wówczas — tak! wówczas
Palące wspomnienie,

Pożerająca tęsknota
W twojej i mojej rozszaleje krwi
Płomieniem, dzikszym nad wieczystą miłość.
Tobie jest danem
Uśmiechem boleść rozganiać,
Albowiem życia twojego wir
Pochłania wspomnień męczarnie,
Podrzuca troski najgłębsze
W górę ku blaskom słonecznym,
Że jako bańki pękają.
A gdy wieczorem, w migocącej sali
Zabrzmi muzyka, gdy słodka melodya —
Wówczas, gdy walc cię demonów zatoczy
W te czarodziejskie swe koła,
Kiedy cię tysiąc języków sławi,
O Maryetto, czy przed twemi oczy
Mój obraz wtedy się jawi?
Nie! wina strugi te świeże,
Co gaszą ogień twym ustom,
Zmieniają się w czar chłodnej Lety;
Nawet w samotną noc pustą,
Gdy zwykłe mówisz pacierze,
Nie myślisz o mnie, niestety!

A mnie, pieśniarza, a mnie, marzyciela,
Czekają straszne katusze,
Jeśli z twych objęć
Znowu się wyrwę,
By, nowy Tantal,
W samotnej puszczy
Na nowo dyszeć rozkoszą.
Jeśli ulegnę czarowi,
Czekają na mnie
Męczarnie śmierci,
Aż ten wszechmocny
I wszechniszczący,
Wszystko walący czas

Przygasi we mnie
Nawet twój obraz, w mem sercu
Wdzięcznem cudownie wyryty
Płomienistemi głoskami!...
Nad wszystkiem władnie czas,
Ale powoli
Fala zapomnień mi ciecze.
Rana, co boli
Innych, mnie piecze!
I dzisiaj środek mi znany,
Który zagasi me rany,
Co mnie przed straszną obroni chorobą,
Gdy znów jesteśmy ze sobą.


Dla nas obojga minęło szczęście
Szczęście spokojne i święte,
Zgasła — patrz, miłość, co życie
Łagodnym blaskiem oświeca.
My już nie możem —
Nam już nie wolno,
Patrzaj! należeć do siebie!
Losy obojga
Są, jako tucze, zawisłe
Nad drżących drzew wierzchołkami:
Musimy żyć sami —
Ty śród swych szychów złocistych,
A ja śród gmachu marzeń ponurych i mglistych!
Wiem, że marnością jest wszystko,
Wiem, że bezbarwne
I bez uroku jest wszystko
Tam, gdzie zabrakło całunków kobiety,
Pełnych płomiennej rozkoszy...
I cóż? choć sercu biednemu —
Choć zwęglonemu ach! sercu
Kwiaty wyrosną znów świeże,
Cóż, choć się znowu ku tobie rozpalę?

Ja nie znam wcale —
Ja w używanie spokojne nie wierzę...

Jeślim ci mówił: Maryetto!
Łagodna noc bez gwiazd
Niech zamknie wierność,
Całe minuty trwającą,
Wierność, co wzlata radośnie ku niebu —
Niech uszlachetnia
One rozkosze,
Dla wychłodzonych niezdobyte pulsów;
Z głębi ziejącej
Niechaj wywoła
Ach! śmierć, ziejącą straszliwie...
Dość tych przebudzeń!
Dzisiaj nam w cichym uścisku
Usta na ustach i zbolałe serce
Przy twojem sercu, co żarem
Goreje jeszcze ostatnim,
Śnić i przebaczać — zapomnieć!...
Czyż śmierć tak ciężka?
Czyżby śmierć taka
Nie była godną
Mojej żałoby,
Nie była godną twych losów?
Gdybym pochlebstwem
Twe przyzwolenie wybłagał —
A znam ja ciebie —, wiem, że twa wezbrana
Wspaniałomyślność każe ci powitać
Nierozerwalny nasz związek
Łzami świętemi!
Wiem, że bez wahań
Przypieczętujesz go swymi całunki.
Lecz to nie może być —
Niech mój gołąbek ulata wesoło,
Niech kąpie skrzydła
W eterze niebios świetlanym.

Niech blasku ócz twych stęsknionych
Wyrzeczeń łza nie przyćmiewa;
Niech słonecznego marmuru tych członków
Śmiertelny oddech nie dotknie...
Żyj i używaj
Bez chorobliwej tej skruchy!
Precz, precz z wiernością!
Bądź, jaką jesteś —
Wolno odważną ci dłonią
Pochwycić czarę rozkoszy,
Więc sięgnij po nią,
Więc ją wypełnij po brzeg
Niech ona ciężar ten spłoszy,
Co ciebie gniecie!
W odurzającej tej Lecie
Utop swój wiek
I zanoś ku bóstwom modły,
By w kraj cię swój bez cierpień i młodą zawiodły.
 
Cudne bożyszcze!
Ty swą pochodnią
Świeć odważniejszym, świeć lepszym
W twą oblubieńczą komnatę,
Strojną we świeże wciąż róże.
Ja już nie jestem, czem byłem —
Na mojem czole
Życie głębokie
Bruzdy wyryło
I śnieg przyprószył
Moje ciemiona...
Żegnaj na wieki!
Jam niewesoły,
Jam niedość mądry,
By resztę dni
Przy twoim boku przepieścić;
Maryetto: dobranoc!
Ponieważ w miejscu, poświęconem Bogu,

O tobie myślałem,
Niech wyrzeczeniem potężny,
W myślach,
Poświęconych tobie,
U twego progu:
Do tych ciemnych sklepisk nieba,
Gdzie lśnią złote gwiazd promienie,
Dzikie usta me przyciskam
I wylewam łez strumienie...«


Lecz w dziki uścisk zamknęła mnie Maryetta
I, w falujące kędziory
Strojne, dziecięce oblicze
Do drżącej piersi przycisła...
Potem je wolno podniosła,
Płonące ogniem młodzieńczym,
A wielkie, a dumne,
Szczęście wróżące,
Rozmiłowane źrenice
Z boleścią w moje spojrzały...
I rzeknie słowa błagalne:
»O ku mnie z twarzą
Ponurą tą,
O ukochany, jedyny!...
O zostań, zostań,
Nie pogardź mną!«
Oszołomiła mnie rozkosz nadziemska,
Żyły mi przebiegł,
Palący myśli,
Potężny strumień lawy.
I pochwyciłem tę postać gibką,
Całując wargi rozkwitłe,
I zawołałem: »Nie rzucę cię nigdy!
Precz z tem cnotliwem wahaniem!
Najdroższa! Twoim, jam twoim,
Tak, szczęście najsłodsze,

O Maryetto, przy tobie jedynie!
Chodź: niechaj czas nam szczęśliwie upłynie!
.................
.................
.................
.................
O jak kaskady tryskały
W kwiecistym parku Maryetty!
Jak, pełne radosnej podniety
W drzewach te ptaki śpiewały,
Gdy świt mnie witał z powrotem,
Oblany różowem złotem!
Czyż z demonami staczałem ja boje?
Czyliż z otchłani zasypanych dróg
Śmierć zapragnęła, ten zbladły wróg,
Zamknąć w oddechy mnie swoje?
A gdy mi słońca promienisty szmat
Nakształt niebiańskich oczu błyskawicy,
Ze złotych szczytów świątnicy
W serce się grzeszne wkradł,
Powiedzcie, ciemne wy siły,
Czy to budzący się wstyd,
Czy też rozpaczy zgrzyt
Naraz me wszystkie pulsy wyziębiły,
Żem uczuł dreszcze grobowe?
Nie! życie we mnie
Świeże i zdrowe
Po długich cierpieniach duszy
Rozkoszne wlało ciepło i jasne zaranie!
Maryetto! Maryetto!
Dzisiaj ci pytać daremnie,
Co z nami obojgiem się stanie!...







  1. Przypis własny Wikiźródeł Je sais l’art d’évoquer les minutes heureuses... (franc.) — dwie ostatnie strofy wiersza Charlesa Baudelaire'a Le Balcon, należącego do zbioru Kwiaty zła (grzechu).
  2. Heine.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Ludwig Ferdinand Schmid i tłumacza: Jan Kasprowicz.