<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Waligóra |
Podtytuł | Powieść historyczna z czasów Leszka Białego |
Wydawca | Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie |
Data wyd. | 1880 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Wyjeżdżając z Krakowa Jaszko syn Wojewody, — myślał się udać do Odonicza i Światopełka, który mu był powinowatym, spodziewając się u niego znaleść nie tylko opiekę, lecz zręczność pomszczenia się nad Leszkiem...
Był to człowiek namiętny, gwałtowny, natura dzika, życiem żołnierskiem rozhukana, pokutą rozjątrzona, upokorzeniem do wściekłości przywiedziona, w ostatku bezczynnością oszalała.
Jechał nie pragnąc nic tylko pomsty, życie dać niczem dlań było, byle nieprzyjaciela zgnieść i zemsty się napić do syta.
Na Pomorze było daleko, już na pierwszym noclegu w lesie, nie mogąc spać, gryząc paznogcie i palce jak zwierz, który nie mogąc pastwy dosiądz sam się szarpie i kąsa — Jaszko począł przebierać w sposobach jakiemiby najrychlej mógł celu dopiąć. Myśli mu przelatywały różne, dziksze jedne od drugich.
Światopełka za mało mu było, Odonicz nie starczył — chciał znowu nasadzić Henryka na Leszka, roił że Konrada Mazowieckiego pociągnąćby można.
Dochodziły już wieści do Krakowa iż Konrad naciskany przez Prusaków wykrzykiwał iż go brat zbył tem co mu z nosa spadło, że mu dał gorszą część, której obronić było trudno, spokojnie usiedzieć na niej ani dnia ni godziny.
Leszkowi wyrzucano i ten podział posiadłości, który on uczynił jak mówił „z braterskiego serca i pobożności“ a brat obdarzony sarkał nań już i odgrażał się.
Jaszko spodziewał się z tego korzystać... Jawnie mu się pokazywać po dworach jako ów Jaksa pokarany za zdradę, — niebezpiecznem było; postanowił więc przybrać nazwisko Budziwoja, nie zapierając się że do Jaksów — Gryfów należał. Nie badano naówczas tak ściśle pochodzenia i związków a imiona brano jak kto chciał.
Jaszko mógł, znając różne ziemie w których z wojskiem dawniej bywał, podawać się za ziemianina jednej z nich, wedle zachcenia.
Jako rycerz szukał służby książęcej. Takich naówczas potrzebowali wszyscy. Miał z sobą koni sześć i ludzi dobrze zbrojnych, a tak szalonych jak sam był.
Prawa to była natura wojaka grabieżnika, któremu nigdy dwór nie smakował, chata nie śmiała się, rodzina nie zdawała się pociechą ale ciężarem. Nie żenił się też Jaszko, choć za niewiastami i dziewczętami latał nieustannie. W kości grać, pieśni zawodzić, pić dużo i za lada słowo do miecza się brać, dokazywać na koniu, z kopiją, narażać życie dla niczego — największą dlań było zabawą.
W ciągnieniu przez kraj, póki pod sobą ludzi miał więcej, Jaszko strasznym był dla kmieci i wszelakiego mieszkańca.
Nie pytał pewnie na jakiem on prawie siedział, na polskiem, na niemieckiem, na duchownem, czy był przypisany i niewolny, czy kmieć a osadnik; każdego zmuszał do przewodu, do popasu, do daremnego goszczenia koni i jego. Czasami nawet zabierano na drogę z podwórka co się nadal zdać mogło.
Czysty był w sumieniu bo mu się to zdawało prawem rycerskiem okazać siłę i robić co chciał... Miewał zatargi i z proboszczami po wsiach i z zakonnikami, i po miasteczkach z wójtami ale wszędzie się wyrąbał... i bezkarnie to uchodziło.
Tego starego obyczaju teraz nie bardzo mógł używać, raz że ludzi miał niewielu, potem że się obawiał zbyt zwracać na siebie uwagi.
Dlatego ciszej się przesuwając, nie jechał gościńcem wielkim, ale drożynami małemi, na której przeżywiając się darmo, nie robiło się wrzawy tak wielkiej.
Żal mu trochę było Krakowa, w którym choć się krył, znano w nim syna Wojewody i działo się dobrze... Szaleńców sobie jak sam dobrawszy po nocach Jaszko dokazywał, a dniami sypiał... Rozpróżnował się, zależał pole... teraz to chciał powetować.
Po drodze postanowił naprzód Wrocław nawiedzieć, aby poznać co się tu działo, i choćby Światopełkowi a Odoniczowi zawieść języka.
Poprzedził on tu Waligórę, ale na zamek do książąt, ani na dwór biskupi nie zajechał, gospodą stanął, wedle obyczaju starego, u człowieka który był Jaksom winien wiele i ich stronę trzymał. Zwano go Sulentą, człowiek był letni, kupczył suknami i różnemi tkaninami, jedną ławkę mając w Krakowie, drugą we Wrocławiu. Sam on z żoną i jednym synem siedział tu, z Niemiec dostając towar, który potem do Krakowa częściami posyłał.
Kupczył może i więcej czem, ale się z tem nie wydawał, miał tajemnic wiele, — zamknięty w sobie, milczący, zimny, pokorny, miał to w naturze iż gdy drudzy wielkiemi się czynili, on chętniej małym się rad był pokazać.
Był też niepozorny, ospowaty, twarzy nieznaczącej, bródki rzadkiej, a nosił się w kożuszku podpasanym rzemykiem i skórzniach, żeby go za lada poganiacza od bydła wziąć można. I dwór jego za miastem był na oko lichy, tylko parkan miał mocny i wysoki. Mówiono o jego bogactwach, których się on wypierał. Ze wszystkiemi w zgodzie, kłaniał się Sulenta każdemu, byle mu pokój dano. Dwóch synów jego już wcale inaczej się nosili i wodzili, czując grosz w kalecie, co ojca gniewało. On za to i żona jego Bogna jak najuboższemi chcieli się wydawać.
Sulenta w Krakowie był pod opieką Wojewody, który przez niego różne tajemne dawniej posyłał listy i znaki — nie dziw, że Jaszko w drodze go miał na myśli i wprost się udał do jego dworu, który łatwo znaleść było.
Stary kupiec nie widział tak dawno Jaszka (a mało go i przedtem znał), że gdy do wrót przybył — wcale nie poznał wojewodzińskiego syna. — Lecz dosyć było słowa by mu się drzwi otwarły. Sulenta znał głośną historyę Jaszka — słyszał o nim, — strach w nim obudzał. Gość niemiły był ale niezbyty. — Mało tego, z żołnierzem nawykłym do zbytkowania lada czem się obyć niepodobna... gościnność trzeba było groszem i spokojem opłacić. — Jaszko, gdy podpił, rzecz była wiadoma, nie obszedł się bez muzyki, bez błazna, bez wesołych dziewcząt i gawiedzi coby mu przyklaskiwała.
Trzymali naówczas błaznów wszyscy panowie, królowie i książęta, błazen był niezbędnym na dworze urzędnikiem, przy każdej biesiadzie przyprawą. U dostojniejszych a weselszych, często w ich barwie i na strawie pańskiej, a na noworocznym podarku i ofiarach które im za figle płatane dawano, bywało po kilku. Naówczas z sobą się ujadając, i wymyślając, a bijąc, przedziwnie dostojnych ubawiali gości.
Po większych miastach mieszczanie też, choć nie trzymali tych nadwornych darmozjadów, było ich zawsze kilku na zawołanie, bo już bogatsze wesele i chrzciny tak się nie obeszły bez błazna, jak u ludu pogrzeb bez płaczek.
Wrocław też miał wówczas dwu dla obojga narodowości wesołków takich, miejscowego biedaka, którego zwali Trusią i Niemca karła garbatego, przezwiskiem Liebchen...
Tegoż wieczora gdy Jaszko przybył dosyć zmęczony podróżą do Wrocławia, Sulenta chcąc go przyjąć jak należy, dał miodu i piwa w bród, strawy dla niego i czeladzi dostatkiem i nawet Trusia sprowadził.
Muzyki tylko nie było, bo i kobiet do tańca brakło.
Stara Bogna nie pokazywała się wcale, obawiając szalonego Wojewodzica. Sulenta stał z boku aby co potrzeba było, dostarczyć. Towarzystwo nieliczne składało się z Jaszka, który zawczasu dobrze podpił, i ze dwóch jego przybocznych, w niedostatku innych, przypuszczonych do dzbana, aby się panicz sam nie nudził.
Z Sulenty choć co chciał dobyć Jaszko, — nie było sposobu gęby mu otworzyć.
Pomrukiwał — tak — nie, głową potrząsał w różnych kierunkach, ale na pytania drażliwsze, odpowiedzi nie dawał.
Jaszka to nudziło; lecz że go dobrze przyjęto znosił cierpliwie milczenie starego kupca.
Na Trusi, cała zabawa polegała. Trusia, Ślązak, ubogi, bezdomny, chudy człek niewesołej twarzy, wiecznie głodny i spragniony, choć błazna piastował urząd, rychlejby do płaczu niż śmiechu pobudził. Prawił głupie żarty jak z musu, sam się nie śmiejąc, może ani myśląc o tem co mówił i co powtarzał po stokroć, gdzie go zawołano.
Z twarzą długą, wyciągniętą, w odzieży połatanej, Trusia ledwie nie żebraka miał pozór.
Dwaj komornicy Jaszkowi drażnili go i zaczepiali, on się im jak mógł odcinał...
— A na dworze ty bywasz? — zapytał go Jaszko...
Trusia usta w dół ściągnął i obie ręce rozstawił tak, że dziesięcioro kościstych palców zakryło mu twarz wykrzywioną.
— Na jakim dworze? — spytał.
— A no? u księcia waszego?
Trusia ramiona podniósł tak, że głowa się w nich na pół schowała, i nic nie odpowiedział...
— Coś ty, niemy? — uderzając go po plecach zawołał jeden z czeladzi. — Gadaj!
— U nas na dworze tyle błaznów że ja tam niepotrzebny! — mruknął Trusia...
To powiedziawszy jakby się spodziewał razów, plecy nadstawił. Zaczął się Jaszko śmiać.
— A jak się tam oni zwą, ci twoi bracia? — zapytał...
— Nie pytałem o nazwiska, bo co książęcy błazen, a uliczny to niejedno... Tamci w bławatach chodzą. Wara od nich...
Chcąc wyjść z tak drażliwego przedmiotu, Trusia, plugawym bluznął żarcikiem — ale mu się nie udało wykręcić nim, i Jaszko począł krzyczeć głośno.
— A co tam błazny dworskie mówią o naszych krakowskich? Czy z niemi drużbę wiodą, czy wrażbę?
Trusia splunął.
— A to masz wiedzieć, miłość wasza — odezwał się poważnie, podnosząc rękę jedną do góry — że, choć ludzie prawią — kruk krukowi oka nie wykole — to nieprawda — właśnie kruk kruka, a błazen błazna nienawidzi, bo ten mu chleb odbiera. Gdzieżby błazny z sobą drużbę miały?
Tutejszy Liebchen gdzie mnie spotka, to mnie kuksnie, a ja jak w pustej ulicy go zdybię, zawsze mu co z czupryny udrę.
— Więc myślisz że i krakowskim błaznomby się dostało? — spytał Jaszko. — A jakże to może być kiedy ich panowie z sobą braterstwo mają...?
Trusia rozśmiał się tak szeroko że wszystkie żółte swe zęby sterczące w gębie jak pieńki na karczunku — pokazał.
— Książęta, niech im Bóg błogosławi — krewnych nie mają, mówi przysłowie, a gdzieżby druhów mieli dostać??
Sulenta u drzwi stojący z rękami za pasek pozakładanemi, wśród tej rozmowy oczami zdawał się Trusi dawać znaki, żeby języka nie rozpuszczał — ale Trusia się piwa napił i wesoło mu było.
Jaszko rad był tak odpowiedzi że parę groszy rzucił błaznowi który aż do ziemi schylił głowę, a nogą jedną wyrzucił tak w górę iż czeladź śmiechem buchnęła.
Dano mu gospodarskiego piwa jeszcze miarkę...
Jaszko wypytywał.
— Czem się u was na dworze bawią?
— Zrana się modlą, we dnie poszczą, a w nocy się biczują — odparł Trusia... ale o tem błaznom się nie godzi gadać bo mu łeb zetną.
— A książe też? — zagadnął Jaksa.
— Jaki książe? — spytał Trusia.
— Juści jednego macie! księcia Henryka?
Trusia się wziął za brodę, pokazując że ją długą nosił i kiwnął głową.
— Miłościwy panie, to jeden nasz pan co już nie panuje, — odparł, — a jest dwu co panować chcą a nie mogą się pogodzić, który ma iść górą... Na dobry lik jest ich trzech..., księżna czwarta, a — i jeszczeby się nalazło więcej... ale język mi utną...
Zamilkł Trusia bo Sulenta zniecierpliwiony jawnem tem a zuchwałem paplaniem pogroził mu i widząc że to nie skutkuje wystąpił na środek izby. Nie mówiąc nic przystąpił do Trusi i popchnął go ku drzwiom, drzwi się otwarły naciśnięte, rzucił go za próg, nie dosyć na tem, gnał go dalej aż wygnał za bramę.
Jaszko się śmiał jeszcze z tej katastrofy, gdy Sulenta gniewny powrócił nazad drzwi za sobą zamykając, rzekł ochrypłym głosem.
— Hej, kury będę[1] piały.
Jaszko zmiarkował że gospodarz płochego gadania nie znosił, i choć zły był, dał swym towarzyszom znak, aby szli precz.
Wnet też zostali sami.
— Błaznuś nie dał gadać, Sulenta, — odezwał się Jaksa leżąc na ławie i wyciągając się — to mówże ty mi sam co u was się dzieje. Jam tu nie na wasze piwa i miód przyjechał, a żeby języka dostać.
— Eh! eh! — jęknął krzywiąc się Sulenta, — języka u mnie nie ma — nie ma. — Jakby język był głowyby na karku nie stało. Szukajcie sobie gdzieindziej.
Jaszko trochę już gniewny powstał z ławy.
— Słuchajno — odezwał się do starego, — mnie ojciec po to posłał...
— Żeby błazna pytać? — odparł nadąsany Sulenta.
— Nie — ale ciebie — krzyknął Jaszko. — Tamto co się gadało było błazeństwo, a ja teraz ciebie pytam naprawdę, gadaj ty mi co się u was dzieje?
Stary zaniemiał trochę, odwilżył sobie wargi zaschłe językiem, czoło w grube marszczki mu się złożyło.
Jaszko chodził po izbie czekając.
— U mnie wy, miłościwy panie, a choćby i ojciec wasz sam, przybył, języka nie dostaniecie. Ja tym towarem nie handluję. Nie.
— No, to dajcie mi kogo coby oczy miał, rozum i gębę — odparł Jaszko.
Sulenta się namyślał.
— Wiecie co, miłościwy — rzekł, — wy dziś spocznijcie i wyśpijcie się, a jutro kto wam broni na dwór, i języka szukać? Na dworze różni ludzie są, może znajdziecie długojęzycznych.
To powiedziawszy Sulenta pokłonił się i już nie zważając na stojącego w oczekiwaniu dalszej rozmowy Jaszka — wyszedł z izby drzwi za sobą zakładając...
Jaksa został sam, i posłuchał dobrej rady, bo pomruczawszy zawołał pachołka, rozdział się i legł do snu jeszcze kufel wypiwszy, po niemiecku.
Nazajutrz też posłuchał rady Sulenty, poszedł na zamek.
Z tych czasów, gdy tu z ojcem przebywali, spodziewał się znaleść znajomych, lecz tym nie wszystkim się rad był pokazywać i głosić o sobie. Nie chciał by o nim zbytnio mówiono i wiedziano. Najwięcej miał zaufania do niejakiego Nikosza, który onego czasu koniuszym był na dworze, lecz czy ten żył nie wiedział. Nikosz pił ogromnie i tak rad wrzawliwie się zabawiał jak on.
Sam na zamek nie idąc, posłał najniepozorniejszego z czeladzi, aby o niego przepytał, a jeśliby się znalazł, wywiódł go na dół, gdzie czekać miał. Z pół godziny straż tu nudną odprawiając, ujrzał wreście Jaszko toczącą się z zamku baryłę. Nikosz od niepomiernego napoju i jadła rozrósł się był teraz jeszcze więcej niż gdy go znał Jaksa. Wówczas on był już opasłym, teraz się stał niemal odętym i na konia mu siąść bez pomocy trudno było. Zresztą ten sam co dawniej, jak tylko zobaczył Jaszka, potoczył się ku niemu ochotnie, wykrzykując na powitanie, póki mu znaku nie dał aby milczał.
Dwaj przyjaciele uścisnęli się serdecznie..., potem się zaczęli sobie przypatrywać.
— Utyłeś jak fasa! — rzekł Jaksa.
— A ty nędznie wyglądasz, coś bieda cię strzepała — odparł sapiąc Nikosz.
— Chcę się odgryźć, i dlatego z Krakowa uciekłem, — rzekł Jaksa.
— Byle nie do nas, bo tu króluje post... he! he! — począł Nikosz — ja jak chcę się pożywić i ochłodzić idę na miasto, a i z tego potem spowiadać się muszę, aby grzesznej duszy nie zgubić.
— Nikoszu miły, pogadalibyśmy, — rzekł Jaszko, — byle gdzie kąt. Na zamek do was ja nie chcę, u Sulenty u którego mieszkam, nie raźno się rozgadać — gdzieby pójść?
Nikosz się poskrobał w głowę, i dokoła oczyma zatoczył.
Na ucho szepnął Jaszkowi.
— Ja tu mam wdowiczkę pobożną, do której czasem na miód zachodzę. Dobre kobiecisko, ale u niej się trzeba cicho sprawować, bo ona nie lubi hałasu... żeby ludzie nie gadali.
Skrzywił się nieco Jaksa.
— Chodźmyż — rzekł.
Nikosz choć otyły do zbytku, ruszył dosyć raźno w ulicę, potem w ciasny zaułek, potem w przełaj jeszcze węższy, i zadyszany zastukał do drewnianych wrót, które się nierychło otworzyły.
Naprzód odsunęła się okienniczka i ktoś wyglądał, patrzał, potem zamknęła ona, kroki słyszeć się dały, i stara sługa ostrożnie bramę uchyliła. Nikosz przodem wszedł, chciała zaraz zamykać, ledwie wyprosił że Jaszka wpuszczono.
Z sionki wązkiej dostali się do izby ciemnej a pustej, z którą gdy się oczy oswoiły postrzegł Jaksa na ścianie krzyż wielki, i kilka świecących obrazków wianuszkami obwieszonych... Izba wyglądała niemal jak cela klasztorna, smutnie, zimno, grobowo...
— Gdzież my to zaszliśmy? — spytał.
— Do mojej wdowiczki — odparł cicho Nikosz. — Czekaj chwilę zaraz się i ona ukaże, ale, zmiłuj się nie pozwalaj sobie, bo to niewiasta pobożna.
Znałem jej męża, — dodał, — dlatego mnie przyjmuje.
Chrząknął Nikosz, patrząc na drzwi od alkierza, z których bojaźliwie krocząc wychyliła się kobieta cała w czerni ubrana, z oczyma spuszczonemi, ze złożonemi rękami, bojaźliwie i skromnie, idąca ku gościom.
Młoda jeszcze i piękna, z figlarnem wejrzeniem, którego nie umiała zmienić, usta miała ściągnięte jakby musem i z całej jej figurki pobożnością namaszczonej kłamstwo jawnie biło.
Przed obcym chciała się okazać niezmiernie zacną a poważną niewiastą, choć ją to wiele kosztowa o[2].
Nikosz zbliżył się poufale do niej, czem przestraszona poczęła się cofać i srożyć, dopiero gdy jej coś szepnął, pokłoniła się przybyłemu zdala, chłodem się przyodziawszy jeszcze kłamliwszym... Jaszko patrzał i uśmiechał się.
— Niczego! — rzekł przez zęby.
Wdowiczka znikła, a stara baba przyszła ze dzbankiem, i zakąską, i z trzema kubkami.
Przyjaciele zasiedli oba spragnieni, i już mieli począć się częstować, gdy wdowa wróciła. Jaszko ją przyjął wesołym a tłustym żartem, który trochę spłoszył, lecz nie odpędził jej od gości. Dała sobie nalać kubek, przepiła do gości, popatrzała na Jaszka ukradkiem dosyć mile, potem zakręciwszy się jeszcze, jakby się jej nie bardzo odchodzić chciało, i na odchodnem parę razy zerknąwszy na Jaksę, — znikła w alkierzu, który niepotrzebnie z wielką troskliwością od środka zaryglowała.
Poczęli kubkami potrącając pić.
— Wdowiczka niczego! hę! — rzekł Jaszko — a z ciebie łotr zawsze!
— Co ty sobie myślisz! — ofuknął Nikosz — niewiasta tylko od kościoła do kościoła chodzi... pobożna!! Co ty myślisz...
Rozśmiali się oba.
— Ale nie o tem ja z tobą mam do mówienia — odezwał się Jaszko. — Bądź ty mi druhem, a prawdę mów. Jaki u was wiatr wieje ku Krakowu?
My tam Leszka mamy dosyć, z nimby skończyć trzeba...
— Tak? już? — spytał Nikosz.
— Albo nie czas? — odparł Jaszko... — Odonicz ze Światopełkiem poczęli... Konrad mu w posiłek nie przyjdzie — no? a wy?
— Książe Henryk już nie pójdzie teraz nigdzie chyba do kościoła — rzekł Nikosz. — Kto wie? gdyby Leszka nie stało? a póki on żyw, nie! nie! Strzyma słowo. Pobożny pan, księżnaby mu go złamać nie dała, a on jej we wszystkiem posłuszny.
— Tak u was? — przebąknął Jaksa — to — źle... A młodzi?
— Młodych dwu z sobą się gryzą... a jeszcze mocy całej w rękach nie mają. Wielkorządcami są a ojciec głową. — Bez ojca i matki nie zrobią nic...
Jaszko się zamyślił.
— No — to po was nam nic — rzekł.
— Komu, nam? — wtrącił Nikosz.
— Tym co Leszka się chcą zbyć — począł Jaszko.
— Nie przyjdzie to łatwo — rzekł opasły. — Siedzi on mocno, panowie biskupi wszyscy za nim, rady mu nie dacie...
— Toć — zobaczemy — odezwał się Jaszko[3] — Ja jeszcze nie wiem nic krom tego że Leszka obalić trzeba... Nie zmódz go siłą, a od czegóż sztuka??
Nikosz popijał, jakoś nie bardzo rad rozmowie.
— Jeżliś ty z tem tu przyjechał, — rzekł, — nie masz co długo gościć. — Nie zrobisz nic... Wracaj nazad.
— Albom ja do was jechał? — odparł Jaksa — ja sobie teraz wolny człek, jeżdżę a wącham, dziś tu, jutro indziej. Kto wie dokąd się powlokę...
Nie ma książe Henryk rozumu, trudno mu go dać. Jakby chciał miałby Kraków, miałby Sandomierz, wszystkie jego ziemie, Ślązko do nich byłby łacno panem, boby Laskonogiego i Odonicza wygnał, a Konrada się pozbył. Gdy mu się tego nie chce, niechaj w chórze śpiewa...
Weźmie mu to Konrad z przed nosa... a z Konradem inna sprawa niż z Leszkiem, on i po Ślązko sięgnie...
Pijąc Nikosz patrzał na mówiącego i sapał, a wąsy ocierał.
— Co mnie do tych spraw — rzekł, — jam rad gdy konie nie zdychają, piwo zamkowe niekwaśne, a wdowiczka łaskawa... pańskie kłopoty nie moja rzecz... A ty — słuchaj Jaszko, raześ oberwał, jeszcze ci się chce?
— Pewnie! pewnie! chce mi się i bardzo chce — począł gorąco Jaksa — ale ty nie wiesz czego! Od pasa mnie rycerskiego odsądzili, jak psa mnie wyrzucili — ojciec rodzony nie śmiał się do mnie przyznać. Ty myślisz że tego octu z żółcią się napiwszy, można ledz spać i zapomnieć — toś nie człek — ale baba... Mnie wątrobę wyżera pragnienie pomsty, i będę ją miał... będę — lub marnie sam zczeznę...
Nikosz popatrzył w próżny kubek, nalał sobie i rzekł obojętnie...
— A co? niezłe? pij!
Jaksa strzelił nań okiem pogardliwem.
— Ej ty! — i splunął...
— U niej — odezwał się zagadując koniuszy — u niej, u tej mojej wdowiczki, to osobliwa rzecz, u niej zawsze wszystko dobre. W całem mieście piwko kwaśne, u niej jak oliwa (pogłaskał się po piersi) — wszędzie będzie chleb gorzki, u niej odjeść się nie można. Wody nawet nigdzie takiej jak tu. A i ona sama! e! drugiej w świecie poszukać...
Jaszko dopił, nalał i podparłszy się na łokciu wpadł w zadumę jakby sam jeden tu był, nie zważając na towarzysza, który coraz to na niego to na drzwi alkierza spozierał.
— Więcem ja tu darmo do Wrocławia jechał, — rzekł długo przemilczawszy Jaszko... — Ty bo nic pewnie nie wiesz?
— Ja wszystko wiem — rzekł stanowczo bardzo Nikosz bijąc się po brzuchu. — Tu na Leszka póki żyw nikt nie pójdzie. Jakby Kraków pusty był... albo wdowa z dziećmi, hm... może...
Książe nie dosyć że brodę zapuścił od czasu jak z żoną nie żyje, ale i rycerstwo mu nie do smaku... My się już modlim tylko...
— I ty? — spytał Jaksa szydersko.
— A jakże? — odparł urażony Nikosz, — inaczejbym na dworze nie wybył do wieczora!! Pamiętacie wy pisarza książęcego Mikołaja z Henrychowa? Jaki mąż był wesół i ochotny?
— A cóż się z nim stało?
— Postrzygł się, został mnichem Cystersem a Henrychów dał na swój klasztór.
I co śpiewał wesołe pieśni, teraz w chórze wywodzi...
— No, to i ciebie to może czeka? A cóż będzie z wdowiczką? — zaśmiał się Jaksa.
Westchnął brzuchal. — A! gdyby nie ona, ta pokusa — rzekł, — kto wie. Czemu nie? Myślisz że u Cystersów jedzą źle albo piją cienkusz? Człowiek się o nic nie troska, siedzi jak u Boga w rękawie... i jeszcze zbawienie ma w dodatku pewne!
Gawędzili długo, póki dzbana stało. Nikosz zajrzał że już na dnie nie było nic, — chwila niepewności nastąpiła czyby o drugi nie prosić. Lecz Jaszko, który chętnie pił, nie miał tego dnia ochoty nawet do słodkiego piwa wdowy i wstał od stołu pierwszy.
— Bądźże mi zdrów, Nikoszu — rzekł — albo się zobaczemy na świecie, albo nie. Mnie głowa świerzbi na barkach, muszę gdzie trzeba... Kto wie co będzie!! Ano co człek postanowi strzymać musi.
Nikosz też ruszył z ławy, choć po napoju spocząłby był chętnie. Tęskno mu było opuszczać tak rychło wdowę, lecz musiał Jaszka przeprowadzić. — Żal mu się zrobiło skazańca tego.
Już mieli wychodzić, gdy komory drzwi od ryglowano, i piękna wdowiczka nieśmiało się ukazała — aby gości pożegnać. Szczęśliwie łaskawem okiem spojrzała na młodszego nieco Jaksę, skłoniła mu się, a gdy Nikosz poufalej po piwie chciał ją żegnać, zasromana i gniewna, pierzchnęła.
Wyszli tedy, ciągnąc nazad podle zamku, gdzie się pożegnali jeszcze, i Nikosz do swych koni, a Jaksa wrócił do Sulenty.
Domyślał się gospodarz gdy go zobaczył w progu z samej twarzy już że nic dobrego nie przyniósł z sobą.
— Coś ja tu u was długo nie będę stać gospodą — rzekł Jaszko. — Nie ma mi tu pono co robić.
Sulenta głową to potwierdził.
— Trzymacie z Leszkiem, — dodał, — bodaj wam to na dobre wyszło...
— Nie biadajcie nad nami, — mruknął kupiec milczący — my ludzie spokojni, cudzego nie pragniemy, swego nie damy... Na tem koniec.
Krakowowi z Wrocławiem, a Wrocławiowi z Krakowem trzymać potrzeba...
— Aby sukno szło! — uśmiechnął się Jaksa.
— Sukno lepsze niż krew chrześciańska — dodał Sulenta.
Popatrzyli na się... Kupiec trochę gorzkie słowo chcąc zapłacić, kazał misy przynieść i do stołu zaprosił. Począł dolewać gościowi by mu dobrą myśl przywrócić — lecz Jaszko siedział ponury patrząc w stół — i niekiedy tylko wyrwało mu się niepoczesne z ust przekleństwo.
Tak pierwsza próba mu się nie powiodła. — Wprawdzie nie wiele na Ślązaków rachował — inaczej mu jednak dwór ten się wydawał, niż go znalazł. Młodzi nie dorośli do własnej woli, stary się jej wyrzekł... Nie było więc co robić...
Gorzej niż to zabolało mściwego Jaksę, iż z tego co słyszał wnosić musiał, że Henryk Brodaty z Leszkiem iść gotów, podpierać go i trzymać.
Ślązka siła niemałą była, a niemieckie rycerstwo, zbroja i obyczaj, czyniło ją groźną. Nie potrzebował się z nikim ucierać Henryk, ręce miał wolne... Kilkadziesiąt tysięcy ludzi mógł wystawić w potrzebie...
Trzeciego dnia pożegnawszy Sulentę, Jaszko szarą godziną puścił się ku Płockowi, do księcia Konrada, zostawując naostatek Odonicza i Światopełka, których był pewnym że jak on myślą, i przyjmą go otwartemi rękami.