Walka o miliony/Tom VI-ty/XXX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom VI-ty
Część trzecia
Rozdział XXX
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXX.

Wróćmy do Plymouth, poprzedziwszy tam na kilka godzin depeszę, wysłaną przez zakonnicę.
Pan Peterson znajdował się w swym gabinecie zajęty przeglądaniem korespondencyj, gdy zlekka zapukał ktoś do drzwi.
— Wejść!.. — zawołał po angielsku.
Drzwi się otwarły, a w nich ukazał się mężczyzna, dwudziesto ośmio letni, blady, wychudły, jakoby po przebyciu ciężkiej choroby.
— Desvignes! — zawołał przemysłowiec, zrywając się z krzesła i podając mu rękę z widoczną życzliwością. — Jestem szczęśliwy, że cię widzę!
— A ja, o ileż wdzięczny jestem za pańskie łaskawe dla mnie względy... — odrzekł przybyły. — Po odebraniu pańskiego listu nie mogąc dowiedzieć na miejscu, jechać postanowiłem pomimo, żem jeszcze bardzo słaby.
— Powtarzam ci, o czem pisałem mój chłopcze: twe miejsce jest wolnem, oczekuje ono na ciebie. Czy jednak będziesz miał dość siły do rozpoczęcia zaraz swej pracy?
— Będę pana prosił o udzielenie mi jeszcze ośmiu dni urlopu, dla zupełnego wyzdrowienia.
— Zgoda! A teraz pomówmy z sobą przez chwilę. Tem więcej się cieszę, żeś przybył, ponieważ jest tu ktoś w Plymouth, który mnie żywo interesuje, a którego twój przyjazd szczęśliwym uczyni.
— Ktoś? — powtórzył zdziwiony młodzieniec.
— Tak. Powiedz mi jednak, długo bawiłeś w Tulonie?
— Blisko przez trzy miesiące.
— Spodziewam się, żeś nikogo nie upoważniał do przyjęcia twego nazwiska? Widzę, że moje pytanie mocno cię dziwi. Zaraz zrozumiesz o co chodzi.
Tu Peterson opowiedział zdumionemu słuchaczowi to wszystko, co posłyszał od Misticota o podrobionym Arnoldzie Desrignes.
— Ach! — zawołał młodzieniec, wysłuchawszy opowiadania z oburzeniem. — Jeden tylko nędznik, którego znam, byłby zdolnym do popełnienia tak haniebnego czynu, do przywłaszczenia mego nazwiska, tak jak mnie okradł i sądził, że zabił. Takim zbrodniarzem mógłby być tylko Karol Gèrard, sekretarz Jana Mortimera, bankiera z Londynu i Kalkuty... Ależ on umarł.
— Zkąd wiesz o tem?
— Czytałem w dziennikach, iż powracając z Indyi, zginął podczas burzy w cieśninie Aden, gdzie zatonął okręt ze wszystkiem co na nim się znajdowało.
— Bądź pewien, że ta wiadomość w dziennikach była kłamliwą.
— Ach! gdyby tak było... jakaż dla mnie upragniona zemsta!.. — zawołał prawdziwy Desvignes.
— Opowiedz-że mi szczegóły o owym Karolu Gèrard, o którym nigdy nie słyszałem — rzekł Peterson. — To francuz zapewne?
— Tak... Poznałem się z nim we Francyi, a wkrótce potem, spotykam go jako naczelnika korespondencyi w domu bankierskim Mortimera. Zawarłem z nim stosunki przyjaźni. Po za godzinami pracy, wiódł on życie nader lekkie. Jako inteligentny, wesoły kolega, bardzo mi się podobał. Obiadowaliśmy zawsze razem. Towarzyszyłem mu do domu gry, zwanego Piekłem Londynu. Trwało to kilka miesięcy. Pewnego wieczora, a raczej pewnej nocy, na dwa dni przed moim wyjaczdem do Indyj, gdzie otrzymałem miejsce naczelnego inżyniera przy kopalni dyamentów, znaleźliśmy się razem w owem Piekle Londynu. Nie jestem graczem i grać w karty nie lubię, otrzymawszy jednak na koszta podróży dość okrągłą sumkę pieniędzy, chciałem popróbować szczęścia fortuny. Sprzyjała mi ona tego wieczora. Nad ranem miałem przed sobą dziesięć tysięcy franków. Schowawszy je do kieszeni, wyszedłem z domu gry, wraz z Karolem Gèrard. Ażeby wrócić do domu, potrzeba nam było przechodzić ponad brzegami Tamizy. Nagle, gdyśmy się znaleźli w zupełnie odludnem miejscu, Gèrard rzucił się na mnie tak szybko, iż nie zdołałem ani się bronić, ani wydać krzyku; czułem jak ostrze jego noża przeszyło mi piersi i padłem bez przytomności. Gdym przyszedł do zmysłów, znalazłem się na łożu szpitalnem. Natenczas wspomnienia mi powróciły. Co począć? Zemścić się... lecz w jaki sposób? Kazać przytrzymać mordercę? Nie, to nie zdawało mi się być dostatecznem. Pragnąłem mu w inny sposób odpłacić. Chciałem, ażeby Gèrard sądził, żem zginął, a jak nie miał w to wierzyć, gdy uderzywszy mnie nożem, wrzucił następnie w Tamizę, zkąd w kilka minut wydobyty zostałem przez nadpływający morski statek handlowy. Badany, odpowiedziałem, że nie znam mojego zabójcy, zkąd śledztwa nie prowadzono wcale. Po dwóch miesiącach, podczas których układałem mą zemstę, wyszedłszy ze szpitala, pobiegłem do mieszkania Karola Gèrard. Powiedziano mi tylko, że Jan Mortimer powołał go do Kalkuty, powierzając mu przy sobie obowiązek sekretarza. By wywrzeć mą zemstę, wypadałoby mi jechać do Kalkuty, lecz środków ku temu mi brakowało. Przyobiecane miejsce inżyniera z powodu mego niestawienia się na czas, zajął ktoś inny; nic mi nie pozostało z zaliczki, danej na podróż, którą mi skradł Karol Gèrard: a jednak potrzeba było zwrócić ową zaliczkę, by nie uchodzić za nikczemnego oszusta. Co począć? byłem bez grosza. Uzbroiłem się w cierpliwość, nie tracąc odwagi. Znalazłszy robotę, spłaciłem mój dług i jeszcze sobie zaoszczędziłem tysiąc dwieście franków. Teraz mogłem jechać do Kalkuty. Wróciwszy przeto do Francyi, udałem się do Tulonu, dla zabrania się na okręt, płynący do Indyi. I w Tulonie to właśnie wyczytałem wiadomość o śmierci Karola Gèrard, sekretarza bankiera z Kalkuty. Zemsta z rąk mi się wymknęła, podróż odbyłem daremno. Wracałem do Anglii, gdy dosięgła mię epidemia, grasująca w Tulonie. Reszta szczegółów jest panu znaną. Otóż kochany panie Peterson, wiesz teraz, czem był ów Karol Gèrard.
— Zbrodniarzem, zabójcą... łotrem — wołał przemysłowiec — co nie przeszkadza mu zostać pod twojem nazwiskiem wspólnikiem, jednego z pierwszych bankierów Paryża, ponieważ to on jest... przysięgam!
— Będę o tem wiedział! Oby Bóg dał, ażebyś się pan nie mylił, bo wtedy wywrę mą zemstę... Zemstę tak piękną, o jakiej nawet marzyć nie śmiałem!
— Jesteś na właściwej drodze, bądź pewnym. A teraz chodźmy do owego młodego chłopca, który gorąco pragnie widzieć się z tobą.
— Idźmy.
Misticot jednocześnie odebrał pieniądze i depeszę siostry Maryi.
— Widzisz pan — rzekł do doktora — ile moja obecność jest potrzebną w Paryżu. Ja muszę jechać!
— Jechać... to nie racya — rzekł chirurg — lecz zdrowym przybyć potrzeba. Na co by podróż ta się przydała, gdyby wprost z wagonu przeniesiono cię do łóżka? Przepiszę ci na dziś i na jutro wzmacniające lekarstwo, po użyciu którego, mam nadzieję, iż pojutrze będziesz mógł jechać. Lecz ani dnia wcześniej, pamiętaj!
Nie było rady... poddać się trzeba było.
Tak też Misticot uczynił. Po użyciu lekarstwa uczuł się znacznie silniejszym.
Dzień cały upłynął.
Nazajutrz doktór oświadczył chłopcu, iż wyda mu świadectwo wyjścia ze szpitala, gdy właśnie Peterson z prawdziwym Arnoldem Desvignes, weszli do pokoju.
Misticot już wstał.
Spostrzegłszy wchodzących, wydał okrzyk radości, na widok towarzysza Petersona.
— Pan Arnold Desvignes... — rzekł, idąc na spotkanie inżyniera.
— Pan mnie znasz? — zapytał tenże zdumiony.
— Poznałem pana natychmiast.
— Jakto... czyliż mnie gdzie już widziałeś?
— Pana osobiście, nigdy; lecz pańską fotografię odnalazłem w Blévé, która jest zupełnie do pana podobną, mimo, iż na niej znacznie młodszym jesteś. Bogu niech będą dzięki, że cię przysyła tu do mnie. Pan przybywasz z Tulonu?
— Tak.
— Widziałeś się pan z siostrą Maryą?
— Z nikim się nie widziałem. Wyjechałem z Tulonu przed pięcioma dniami, a za przybyciem moim do Plymouth pan Peterson, opowiedział mi wszystko, co słyszał od ciebie. Znasz więc owego łotra, który przybrał moje nazwisko?
— Znam.
— Będziesz mi mógł udzielić jego rysopis?
— Najchętniej.
Tu chłopiec z całą dokładnością opisał powierzchowność wspólnika Verrièra.
Słuchając go inżynier, drżał z radości i gniewu.
— To on! — zawołał, gdy Misticot skończył opowiadanie. — Tak on, wyraźnie! To Karol Gèrard... Ha! mam go nakoniec!
— Pan go znasz? — pytał podrostek.
Desvignes powtórzył to w krótkości, co opowiedział Petersonowi.
— Ale — zapytał tenże — zkąd ów nikczemnik mógł zebrać taki majątek, któryby mu pozwolił zostać wspólnikiem Verrièra?
— Zyskał go wskutek jakiejś spełnionej zbrodni, bezwątpienia — odparł Misticot. — W Paryżu odnajdziemy klucz do tej zagadki; trzeba nam będzie to zbadać do głębi. Pan jesteś na wszystko przygotowany, panie Desvignes?
— Bezwątpienia! Zemścić się i powstrzymać małżeństwo, które byłoby hańbą dla tego młodego dziewczęcia, jest moim obowiązkiem. I ja miałbym się wahać tu jeszcze? Kiedyż wyjedziemy?
— Dziś, bez stracenia chwili.
— Mój pugilares jest dla ciebie otwartym... kochany Desvignes — rzekł Peterson. — Bierz ile ci potrzeba na koszta podróży.
— To zbyteczne, panie... — odrzekł Misticot. — Mam więcej pieniędzy, niźli potrzeba dla nas obu. Za trzy dni może nastąpić małżeństwo panny Anieli z tym zbrodniarzem. Przybędziemy na czas, by lont podłożyć pod proch, a wszystko na raz wysadzimy w powietrze.
W godzinę później Stanisław Dumay wraz z prawdziwym Arnoldem Desvignes, płynęli do Francyi, a przed wyjazdem Misticot wysłał depeszę do Prokuratora Rzeczypospolitej.
Mieli przybyć do Paryża następnej nocy.
Zaledwie wyjechali, przyniesiono do szpitala depeszę siostry Maryi, której adresant już nie odebrawszy, nie mógł stawić się na ulicę Flèchier po przytyciu do Paryża.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.