Walka o miliony/Tom VI-ty/XXIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Walka o miliony |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | VI-ty |
Część | trzecia |
Rozdział | XXIX |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Marchand de diamants |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Taką była treść listu, oddanego siostrze Maryi przez żonę posłańca z Malnoue.
Czytała go młoda zakonnica ze wzrastającą radością.
Wróciwszy do zamku, udała się bezzwłocznie do pokojów Anieli.
— Otrzymałam wiadomość... — rzekła wzruszonym głosem.
— Czy dobrą przynajmniej? — pytało dziewczę z obawą.
— Przewyższającą wszelkie nasze nadzieje! Zamknij drzwi na klucz, drogie dziecię — dodała — nie chcę aby nas kto podsłuchał; bierz i czytaj!
Tu podała swojej kuzynce list Misticot’a, wołając:
— Ach! czytaj... czytaj prędko!
Aniela list czytać zaczęła.
W miarę czytania, na jej obliczu malowało się przerażenie.
— Fałszerz!... morderca... ach! nędznik!.. — szepnęła po przeczytaniu listu. — I ojciec... mój ojciec, chciał mnie oddać takiemu człowiekowi... To straszne!..
— Straszne... to prawda, lecz ocaloną zostałaś!
— Cóż zrobisz kuzynko?
— Jakto... nie odgadujesz? — rzekła siostra Marya. — Byłyśmy zwyciężone... Cóż trzeba zrobić, by pogrom zmienić w zwycięztwo? Zdemaskować podrobionego Arnolda Desvignes, to znaczy, stawić go w obec człowieka, któremu skradł nazwisko, w jakimś nieznanym nam celu. Tego właśnie ja chcę, ja potrzebuję uczynić, a mój wuj jeżeli nie jest jego wspólnikiem, w co radabym wierzyć, straci odrazu wszelkie dla tego nikczemnika złudzenia. Za parę godzin, będę już w drodze do Tulonu. Ach! drogie dziecię, ja cię ocalę... przysięgam!
— Zatem chcesz jechać? — pytała panna Verrière.
— Pierwszym z odchodzących pociągów.
— Lecz czemże upozorujesz swój wyjazd?
— Czem? Nie jestżem wolną? Zresztą najłatwiej powiedzieć, że wyjeżdżam wskutek odebranego rozkazu z naszego religijnego Stowarzyszenia. Bóg mi przebaczy to kłamstwo niewinne.
— Ach! jakżeś dobrą, kuzynko!.. — zawołała panna Verrière, rzucając się w objęcia zakonnicy.
— No... uspokójmy się obie. Powiedz mi, czy wuj wyjechał do Paryża?
— Tak... z tym nikczemnikiem, noszącym nazwisko Arnolda Desvignes.
— Tem lepiej... To mi pozwoli uniknąć wszelkich szczegółowych objaśnień. Idźmy na śniadanie, poczem przygotuję moją walizę i jadę!
— Już?
— Bezwątpienia. Spieszyć mi się należy, tem więcej, iż wypadnie zatrzymać mi się w Paryżu, dla przesłania pieniędzy temu biednemu Stanisławowi Dumay.
— Lecz cóż ja powiem, gdy ojciec badać mnie pocznie o przyczynę twej nieobecności?
— Odpowiesz, że przełożona naszego Zgromadzenia wezwała mnie do siebie... Panuj nad sobą... Nie daj niczem poznać swoich nadziei, które w krótkim czasie w pewność się zamienią. Przygotowuj się jak gdyby oznaczone małżeństwo spełnić się miało, niech ci wystarczy wiedzieć drogie dziecię, że teraz nie masz się czego obawiać.
— Ach! ależ wspomnij, że te przeklęte zaślubiny za sześć dni odbyć się mają! — zawołała panna Verrière.
— Zatem, w przypuszczeniu nawet mogących nastąpić w drodze opóźnień, powrócę w ciągu dni pięciu, najdalej. Odkryję z dowodami w ręku przeszłość tego nędznika, któremu sądy straszną wymierzą sprawiedliwość!..
Tu obie kuzynki zjadłszy śpieszno śniadanie, po serdecznem uściśnieniu się, rozdzieliły się z sobą.
Siostra Marya pojechała na stacyę Villièrs-Sur-Marne.
Na samo południe stanęła w Paryżu.
Przedewszystkiem udała się na pocztę, dla przesłania Stanisławowi Dumay, tysiąca franków do szpitala Komory Celnej w Plymouth wraz z depeszą następującej treści:
Wyekspedyowawszy to, zakonnica, kazała się zawieść na stacyę Liońskiej drogi żelaznej, spodziewając się, że pociąg odejdzie po południu, zawiodła ją jednak nadzieja.
Pociąg wyruszał dopiero o godzinie siódmej, minut piętnaście, wieczorem.
Potrzeba było więc czekać i oczekiwała, a minuty zdawały się jej być długiemi, jak wieki całe.
Około siódmej, Verrière, wraz z Arnoldem Desvignes przybyli na obiad do Malnoue.
Aniela spędziła w swoich pokojach całe przedpołudnie, prosząc Boga, aby pobłogosławił staraniom jej kuzynki.
Uzbroiwszy się w odwagę, zeszła na przyjęcie obudwóch mężczyzn do salonu.
Ojciec podszedłszy ku niej, uściskał ją.
Biedne dziewczę zadrżało pod tym uściskiem.
Arnold, ukłoniwszy się, ujął jej rękę na której złożył pocałunek.
Nie usunęła jej panna Verrière, posłuszna zleceniom zakonnicy, starając się pokryć o ile zdołała wstręt, jaki czuła dla tego człowieka.
— Jeszcze pięć dni oczekiwania — wyszepnął z cicha nikczemnik — szósty dzień, będzie dla mnie dniem najwyższego szczęścia. Lecz pani jesteś cierpiącą? — dodał, bacznie się w nią wpatrując — twa ręka zlodowaciała!..
— Cierpiącą... nie! — odrzekło dziewczę — lecz smutną, stroskaną.
— Zkąd... o co? — zapytał Verrière.
— Moja kuzynka dziś rano odjechała.
W tych kilku wyrzeczonych krótko przez Anielę wyrazach, Desvignes dosłyszał jakoby dźwięk żałobnego dzwonu, oznajmującego katastrofę.
Przeczucie nieszczęścia nim owładnęło.
— Jakto... siostra Marya wyjechała? — zawołał bankier.
— Tak.
— Gdzie... po co?
— Nie wiem. Wezwana przez Zgromadzenie sióstr Miłosierdzia, odjechać musiała.
— I tak bezzwłocznie... w jednej chwili? — dodał Arnold — wpatrując się badawczo w oblicze panny Verrière.
— W rzeczy samej... to dziwne — rzekł bankier.
— List był krótkim, wzywał ją do domu Zgromadzenia sióstr, bez żadnych objaśnień.
— Lecz w każdym razie będzie pisała do ciebie.
— Przyrzekła mi to i dotrzyma, mam nadzieję.
Oznajmienie, iż obiad na stole, przerwała powyższą rozmowę.
W jadalni nie było już mowy o zakonnicy.
Desvignes, siedział milczący, i nie jadł nic prawie.
Zapytywał z trwogą sam siebie, co w sobie ukrywał ów nagły wyjazd, podobny do ucieczki, i w owej to chwili żałował śmierci Scota i Trilbego.
Ci dwaj jego wspólnicy, rzuceni na ślady siostry Maryi, mogli byli powstrzymać niebezpieczeństwo jakie instynktownie odgadywał.
Nagle, jakaś myśl widocznie przebiegła jego umysł wzburzony, niosąc mu uspokojenie.
Oblicze jego wypogodziło się.
Obiad ukończono w milczeniu.
Po obiedzie, panna Verrière wróciła do swego apartamentu.
Verrière z Arnoldem wypaliwszy cygara wyszli do parku.
— Mój przyjacielu — rzekł Desvignes do swego wspólnika, gdy się znaleźli w pewnej od domu odległości — coś się tu dzieje niezwykłego.
— Chcesz znowu wbić mi gwóźdź w głowę i straszyć mnie — rzekł bankier. — Co się ma dziać? Wyobrażasz sobie to, co nie istnieje.
— Ów nagły wyjazd siostry Maryi niepokoi mnie.
— Dlaczego? Wszakżeś mnie upewnił, że droga jest wolną, stoi przed nami otworem bez żadnej przeszkody.
— Tak... powiedziałem to prawda. Lękam się jednak, czym się nie omylił? Mam przekonanie, iż w chwili tej grozi nam jakieś niebezpieczeństwo... niebezpieczeństwo, jakiego nie przewidziałem, którego nie znam, lecz wiem, że ono istnieje. Moje przeczucia mi o tem mówią, a one mnie nigdy jeszcze niezawiodły! Zresztą wiesz dobrze, że jesteśmy zsolidaryzowani wspólnie w tej sprawie... W razie wykrycia, mnie czeka rusztowanie i topór gilotyny, a ciebie galery...
Verrière drżał cały.
— Lecz czyż nie można zażegnać tego niebezpieczeństwa gdyby istniało w rzeczy samej? — wyjąknął przytłumionym głosem.
— Zażegnać... możeby można...
— W jaki sposób?
— Ze strony siostry Maryi jedynie grozi nam niebezpieczeństwo...
— Tak sądzisz?
— Jestem tego pewny. Twoja siostrzenica nienawidziła mnie i okazywała mi to jawnie, przy każdej sposobności. Radaby była mnie zgubić, gdybym został narzeczonym jej kuzynki, którą kocha nad wyraz. Inaczej by było, gdybym w miejscu narzeczonego, był mężem twej córki. W takim razie, zawahałaby się w swoich zamiarach i cofnęła.
— Wszakże masz zostać mężem Anieli w ciągu dni sześciu.
— Sześć dni, to przeciąg czasu za długi. Przed sześcioma dniami piorun wypaść może, i obu nas zabić!..
— Co począć więc?
— Przyśpieszyć małżeństwo.
— Lecz czy podobna?
— Nie ma niepodobieństwa w potrzebie. Twe listy, zapraszające na zaślubiny, są gotowemi. Zmień tylko w nich datę i napisz sobotę, w miejsce poniedziałku. Ani mer, ani proboszcz z Malnoue nie stawią przeszkody.
— Ale Aniela?
— Będzie posłuszną, zarówno w sobotę, jak i w poniedziałek. Jakaś zmyślona podróż w którą masz się wybrać posłuży za pozór do zmiany tej daty.
— Ha! skoro tak sobie życzysz... uczynię. Dziś w wieczór powiadomię o tem córkę.
— Ani się waż!.. — zawołał Desvignes.
— Wszak ona potrzebuje o tem wiedzieć dla uczynienia przygotowań?
— Niepotrzeba. Pójdź sam do szwaczki i innych dostarczycieli. Bądź szczodrobliwym w zapłacie, a usłużą ci według życzenia. W przeddzień dopiero powiadomimy o wszystkiem moją narzeczoną. Zrozumiałeś... nieprawda?
— Zrozumiałem i zastosuję się do tego.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Siostra Marya wysiadła z pociągu drogi żelaznej w Marsylii, o jedenastej minut czterdzieści w południe, a wsiadłszy natychmiast w pociąg, odchodzący do Tulonu, przybyła tamże na godzinę drugą.
Złamaną była znużeniem, lecz na to nie zważała wcale.
Nadzieja zdemaskowania nędznika i ocalenia Anieli, zdwajała jej energię i dodawała jej siły.
Nie spocząwszy ani na chwilę, prosiła o wskazanie sobie Hotelu nad Starym Portem i bezzwłocznie się tam udała.
Teraz to po raz pierwszy od wyjazdu swego z Malnoue poczęła ją obejmować obawa.
A jeżeli Misticot źle był powiadomionym? — myślała. — Jeżeli ów Arnold Desvignes o którym chłopiec pisał w swym liście nie znajdował się w Hotelu nad Starym Portem, lub nie był człowiekiem, któryby miał prawo powiedzieć wspólnikowi Verrièra:
— Ukradłeś mi moje nazwisko! Jesteś fałszerzem!..
Rozmyślając nad tem wszystkiem, przybyła mocno zaniepokojona przed ów dom zajezdny.
Był to stary budynek, jednakże dobrze i schludnie utrzymywany.
Siostra Marya weszła z bijącem sercem do biura hotelowego, gdzie zastała siedzącą kobietę w średnim wieku.
— Czego życzysz sobie, siostro? — taż zapytała.
— Czy zamieszkuje w tym tu hotelu osobistość nazwiskiem Arnold Desvignes? — pytała zakonnica.
— Tak, zamieszkiwał tu podróżny tego nazwiska.
— Zamieszkiwał... a więc go nie ma — zawołała z trwogą siostra Marya.
— Nie ma go, siostro. Pan Desvignes wróciwszy do zdrowia po ciężkiej chorobie jaką tu przebył, wyjechał od pięciu dni.
— Wyjechał?... wyjechał lecz gdzie?
— Do Anglii.
— Ach! jakaż straszna przeciwność... a raczej nieszczęście — szepnęła z rozpaczą zakonnica. — Zdaje się, iż Bóg nas opuszcza!
— Zatem pragnęłaś siostro w jakimś ważnym celu zobaczyć się z panem Desvignes?
— Ach! w ważniejszym niż pani możesz sądzić. Wystarczyłaby mi jedna chwila widzenia się z nim dla powstrzymania strasznego niebezpieczeństwa, jakie zagraża ukochanej przezemnie osobie! Przybyłam tu z Paryża dlatego umyślnie pełna nadziei, a teraz widzę się być rozbrojoną, bezsilną! Ach! czy pani nie wiesz przynajmniej, do którego z miast Anglii wyjechał pan Desvignes?
— Nie wiem tego.
— A więc nie mam nawet sposobu przesłania mu depeszy... Żadnego środka ratunku... Żadnej nadziei!.. Och Boże... Boże! jakże straszliwie doświadczasz to biedne dziecię!
I mimo zwykłej siły i odwagi, zakonnica wybuchnęła łkaniem.
— Odwagi siostro... odwagi! — rzekła zarządzająca hotelem. — Bóg może ci zesłać niespodziewaną pomoc.
— Odwagi... o! tak... masz pani słuszność, potrzeba mi jej wiele... a na nieszczęście nie posiadam jej już — odparła zakonnica. I pożegnawszy zarządzającą, wyszła blada, chwiejąca się z hotelu.
Teraz to uczuła dotkliwy ból w głowie i całą moc owładającego nią znużenia, jakie ją bezwładną czyniło.
— Co począć... co począć? — powtarzała, idąc bezwiednie, automatycznym krokiem ku stacyi drogi żelaznej.
Odszukiwała w myślach jakiegoś punktu ocalenia, a znaleść nie mogła go wcale.
Jechać do Anglii? Ale gdzie... po co? skoro nie wiedziała czy Arnold Desvignes przebywa w Londynie, lub jakiem innem mieście?
Smutna, zniechęcona, wsiadła na pociąg jadący do Marsylii.
Nie mogąc ocalić Anieli, jak tego pragnęła, rada była przynajmniej znaleść się przy niej jak najprędzej, osłonić ją swoją obecnością, tą obecnością zbyt słabą i niedostateczną teraz niestety.
Przybywszy do Marsylii, postanowiła wyjechać wieczornym pociągiem, tak, aby nazajutrz rano mogła stanąć już w Paryżu. Korzystając z czasu, weszła do kościoła i modlić się zaczęła.
Wzmocniona modlitwą, szła zwolna na stacyę, gdy w połowie drogi nagle się zatrzymała, drżąc cała, objęta gwałtownem wzruszeniem.
O kilka kroków naprzeciw siebie spostrzegła idącego młodego oficera, w uniformie porucznika artyleryi, bladego, wychudłego, wspierającego się na lasce.
Oficer ów, postępując z trudnością, wolno zbliżał się ku niej.
Gdy nadszedł, siostra Marya w tył się cofnęła i wznosząc ręce ku niebu, zawołała:
— Emil Vandame!..
Porucznik podniósł głowę, patrząc na osobistość, która wymieniła jego nazwisko. Twarz jego nagle zapromieniała niewysłowioną radością i wykrzyknął:
— Siostra Marya... siostra Marya!..
— Widzę cię przed sobą... słyszę mówiącego... a zapytuję siebie czy nie śnię? — odpowiedziała zakonnica, chwytając za rękę Vandame’a. Ty... ty... więc żyjesz?
Oblicze oficera chwilowo radością opromienione, nagle sposępniało.
— Tak... żyję! — rzekł smutno. — Bóg nie chciał jeszcze mnie zabrać!
— Ach! dzięki Mu... dzięki, że cię zachował! Aniela tak potrzebuje widzieć się z tobą!
— Aniela... — powtórzył Vandame z westchnieniem, podczas gdy jego oczy zapełniły się łzami.
— Tak, Aniela... równie jak ja... jak wszyscy, którzy sądziliśmy, żeś umarł.
— Wiem o tem... — rzekł Vandame... — spisano nawet akt mojej śmierci... Przed tygodniem dopiero błąd ów spostrzeżono... Lecz mniejsza z tem... Nie o mnie tu chodzi... Mów mi... mów siostro o Anieli...
— Wyobraź sobie, że byłam pogrążoną w rozpaczy — mówiła zakonnica. Wołałam: Bóg nas opuścił! Ach! było to bluźnierstwem, a w każdym razie co najmniej myślą występną, ponieważ teraz gdym cię odnalazła, Aniela ocaloną zostanie!..
— Ocaloną?
— Tak... dzięki tobie. Ona zawdzięczać ci będzie swoje zbawienie... swe życie... swe szczęście! Jak wątpić o tem, skoro żyjącym cię odnalazłam?.. gdy Bóg spotkać mi ciebie pozwolił... Ach! jak widoczną tu Jego dobrotliwa ręka!
— Aniela kocha mnie zawsze?
— Czy ona cię kocha... jak możesz pytać o to? Sądzisz więc, że ona należy do tych płochych kobiet, które dziś oddawszy komu swe serce, nazajutrz je odbierają? Pomyśl, ile to biedne dziewczę wycierpieć musiało... W ciągu dni pięciu ma zaślubić Arnolda Desvignes!..
— Mówisz więc, siostro, że ona mnie kocha, a zaślubia tego człowieka — zawołał oficer z oburzeniem.
— Mogłaż się oprzeć naleganiom ojca, będąc przekonaną, że ty nie żyjesz? Ja sama namawiałam ją do tego posłuszeństwa. Dziś jednak rzeczy się zmieniły. Nie będzie żoną tego nędznika, którego zdemaskujemy. Posłuchaj co zaszło...
Tu siostra Marya opowiedziała w krótkości szczegóły, znane czytelnikom, to jest wypadki zaszłe w Malnoue, oraz cel jej podróży z Marsylii do Tulonu.
— Ach! masz słuszność siostro... — zawołał Vandame z wybuchem gniewu, skoro skończyła opowiadanie. — Nie można dopuścić aby to dziewczę zostało żoną takiego łotra, który mógł popełnić zbrodni bez liczby! Potrzeba nam koniecznie odnaleść prawdziwego Arnolda Desvignes i zdemaskować złodzieja, który ukradł jego nazwisko!
— Zatem twoja obecność, kuzynie, jest niezbędną w Paryżu — mówiła zakonnica — niezbędną, jako spadkobiercy Edmunda Béraud, jako protektora Anieli kochającej cię tyle! Sądząc, żeś umarł, chciała być posłuszną ojcowskiej woli. Dowiedziawszy się, że żyjesz, znajdzie siłę do oporu. Możesz-że jechać wraz ze mną?
— Mogę... Otrzymałem dziś rano urlop, jako rekonwalescent, na sześć miesięcy. Każę zawizować mój wyjazd do Paryża. Czy nie będzie zapóźno wyjechać jutro zrana?
— Nie; właśnie na sam czas przyjedziemy. A teraz wytłómacz mi proszę dlaczego w Ministeryum wojny zapisano cię jako zmarłego?
— Pomyłka była tego przyczyną. Wylądowawszy tu, zapadłem na epidemię cholery. Korzystając z wolnego czasu, przechadzałem się po mieście, oczekując na rozkaz wyjazdu. Piorunujący atak cholery wywrócił mnie na trotuarze. Podniósłszy mnie leżącego bez przytomności, zaniesiono do ambulansu, jaki municypalność dla chorych zbudować kazała. Na łóżku tuż obok mnie, leżał porucznik artyleryj w mym wieku, który zapadł na tęż samą chorobę na godzinę przedemną. Nieznany w garnizonie miasta cudzoziemiec, nie posiadający francuzkiego języka, rozmówić z nikim się nie mógł. W chwili nieładu i następnego zamętu, infirmerzy pomięszali jego ubranie z mojem. Mundur, należący do mnie, zawieszono nad jego łóżkiem. Gdy umarł, przepatrzono jego odzienie, w którem odnaleziono moje osobiste papiery i otóż moje nazwisko zapisano w akcie jego śmierci. Rzecz naturalna, nie mogłem reklamować przeciw pomyłce, o której nie wiedziałem, że nastąpiła, będąc ciężko chorym. Ocalony z cholery, zapadłszy na gorączkę tyfoidalną, przez dwa tygodnie walczyłem pomiędzy życiem a śmiercią. Po upływie miesiąca zaledwie począłem wchodzić w perjod rekonwalescencyi, a wtedy posłyszawszy o nadanem sobie nazwisku, do którego nie miałem prawa, ponieważ ono należało do zmarłego porucznika, dowiedziałem się dopiero o pomyłce, a zareklamowawszy, odzyskałem mą własną osobistość.
— Ach! gdyby Opatrzność niebyła mnie zaprowadziła do Marsylii — zawołała siostra Marya — wierzonoby w śmierć twoją w Malnoue, dokąd powrócisz teraz jako prawy spadkobierca.
— Tak, dla uregulowania strasznego rachunku ze wspólnikiem mojego wuja!..
— Ale... — dodała nagle zakonnica, drżąc cała — przypominam sobie... Ów nędznik posiada w swem ręku, prawo twojego życia i śmierci!
— Uczciwemu człowiekowi, mógłbym przyznać te przywileje, lecz nigdy jemu! — rzekł Vandame. — On jest wyjętym z pod prawa... nie egzystuje! Ach! gdybyśmy mogli wiedzieć, jakiem było pierwotne jego nazwisko, które ukrył pod ukradzionem Arnoldowi Desvignes!..
— Będziemy wiedzieli.
— Nie mogłażbyś siostro zatelegrafować do Stanisława Dumay by się bezzwłocznie udał do Paryża? Przybyłby tam jednocześnie wraz z nami.
— Natychmiast to uczynię. Gdzie mieszkasz?
— Tu... — rzekł Vandame, wskazując hotel do którego przybyli. — Wracam do mieszkania. Dziś po raz pierwszy wyszedłem, czuję się znużonym nad wyraz.
Siostra Marya pożegnawszy porucznika, udała się do biura telegrafu, zkąd wysłała do Misticota depeszę, następującej treści: