Wiatr od morza/Czarownica

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Wiatr od morza
Pochodzenie Pisma Stefana Żeromskiego
Wydawca J. Mortkowicz
Data wyd. 1926
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Niemała bieda zdarzyła się była w domostwie rybaka Jana Kąkola w Chałupach, — to jest, poprawdzie, w Ceynowie, — na Helu. Ojciec i podpora rodziny, Jan Kąkol, srodze a bez powodu zaniemógł. Wielkie go nawiedziły boleści, zwłaszcza w żołądku i w pasie, niemniej jak w głowie i w kościach, aż z dnia na dzień coraz bardziej słabnąc, rzeczony Jan Kąkol na całem ciele spuchł fenomenalnie. Strapiona małżonka chorego, gdy z domowych a wszystkim wiadomych leków żaden nic nie pomógł, sprowadziła była z Pucka pokątnego lekarza, imieniem Stanisław, a nazwiskiem Kamiński, który, — aczkolwiek z racyi złośliwego oskarżenia o szalbierstwo, czterykroć już w kryminale cierpiał, a po raz ostatni dopiero co z domu karnego w Grudziądzu wypuszczon, wrócił do lekarskiej praktyki, — istotnie w rzeczach powracania zdrowia narodowi kaszubskiemu wielką cieszył się wziętością w całem państwie Rzucewskiem, tudzież na Helu, jak długi. W ciągu dziesiątka dni medicus Kamiński przebywał w Chałupach, a ściślej mówiąc, w mieszkaniu Jana Kąkola, wszelkiemi sposoby i medykamenty lecząc chorego. Sporządzał różne dekokty i napoje z ziół i proszków, które ze sobą z apteki w Pucku przywiózł, — gotował kąpiele gorące, przedsiębrał wszelakie wiadome sobie zabiegi i wydawał rodzinie różnorakie do spełnienia rozporządzenia, zmierzające ku pokonaniu słabości. Wszystko to przecież zostało bez wyraźnego skutku. Chory był taksamo opuchnięty, jak przedtem, i jęczał z bólów, targających mu wnętrze.
Wobec takiego stanu rzeczy, po wyczerpaniu wszelkich medycyny arkanów i sposobów, medicus Kamiński przyszedł do nieuniknionego przeświadczenia, iż Jan Kąkol musi być oczarowany i nawiedzony od dyabła. Jako środek na tak fatalne położenie, zalecał dobrze rozejrzeć się we wsi, ktoby to mógł być taki, który nieszczęśliwego urzekł, ponieważ możnaby takowego złośnika do wypędzenia czarta przymusić. W Chałupach oddawna panowało domniemanie, wielokroć w zupełną przechodzące pewność, iż wdowa Krystyna Ceynowa, matka dwu dorosłych córek, Anny i Maryanny, oraz trojga dzieci nieletnich, zajmująca się wiązaniem sieci rybackich, jest czarownicą złośliwą. Niewiasta owa skoro tylko popadała z kimkolwiek w zwadę, kłótnię, zajście sąsiedzkie, złorzeczyła, ciskała przekleństwa, wyzywała złe i życzyła złego, co się też wielokrotnie spełniło, gdyż ludzie przez nią przeklęci wnet chorowali. Zdarzyło się też wielekroć we wsi, że bydło niespodzianie i bez przyczyny chorzało i zdychało, a był nawet przypadek, iż czternastoletnia dziewczyna, wskutek działania sił nadprzyrodzonych, które ta zła kobieta ode Złego odebrała, — zeszła ze świata. Wskutek orzeczenia lekarza Kamińskiego, powszechne podejrzenie w pewność się zamieniło. Cała wieś Chałupy rozbrzmiewała od jednogłośnego żądania, ażeby wdowę Ceynową zmusić koniecznie do wypędzenia czarta, którego swemi przekleństwy wegnała była w Jana Kąkola. We wszystkich checzach tylko o tem mówiono i ogólne było żądanie skończenia już raz z czarownicą. To też dnia trzeciego sierpnia tego właśnie (1836) roku rybacy Jakób Ciskowski z Gniezdowa, Piotr Budzisz i Piotr Kąkol, przysiężnicy z Chałup, zeszli się w szynkowni, a wypiwszy coś niecoś dla kurażu, oraz większą ilość stateczków bajryszu, posłali po sołtysa. Ów zaś sołtys, młody, dwudziestotrzyletni Jakób Freudel, syn zmarłego przed pięcioma laty starego sołtysa Freudela, uczył się był przez trzy zimy w Swarzewie zasad religii w szkółce tamecznej, mówił coś niecoś po niemiecku, gdyż służył później w wojsku, w piątym gdańskim pułku. Po reklamacyi wrócił do Chałup i objął po ojcu urząd sołtysa, żywiąc matkę i sześcioro rodzeństwa. Przysięgły Kąkol wezwał sołtysa, ażeby niezwłocznie zwołać mieszkańców całego osiedla Ceynowy, gdyż uczony Kamiński chce wskazać ludziom czarownicę, która wśród ogółu złe szerzy. Sołtys, sam wierzący w czarownice i w siłę wolnego ducha, — dał się nakłonić i rozesłał klukę, czyli narzędzie z drzewa, w które się wkłada rozporządzenia urzędu. Wkrótce na sołectwie, w mieszkaniu Jakóba Freudela zgromadzili się wszyscy mieszkańcy wioski, mężczyźni i kobiety: — Filip, Tomasz, Piotr i Jerzy Budzisze, Andrzej Komka, Jan Necka, Jan, Józef i Jakób Muża, Jakób Ciskowski, oraz Katarzyna Freudel, Klara Necel, Katarzyna Budziszowa, żona Jana Kąkola i inne. Wówczas przybył Stanisław Kamiński. Okazałym gestem polecił mężczyznom stać w izbie po prawej ręce, niewiastom — po lewej. A gdy się wszyscy we dwa ustawili szeregi, Kamiński wskazał na wdowę Krystynę. Obadwaj przysięgli wyprowadzili zaraz czarownicę z domu. Kamiński wyszedł również na podwórze i zaczął z miejsca bić Ceynowinę po głowie pięściami. Sołtys Jakób Freudel nie przeszkadzał mu w tej praktyce, albowiem sądził, iż taki gwałt należy do naukowego rytuału, do szeregu konieczności niezbędnych, zmuszających czarownicę do wypędzenia czarta z chorego Kąkola. Wdowa Ceynowina usiłowała wyrwać się z rąk medyka i w stronę Wielkiej wsi uciekać. Lecz przysiężnicy i ów Jakób Ciskowski z Gniezdowa dogonili ją i sprowadzili przed wzburzoną gromadę. Wtedy Kamiński podejmował z ziemi co grubsze kamienie i walił nimi w występną, gdy ją do chorego prowadzono. Wepchnięta znowu do domu Kąkola przez sołtysa, przysięgłych i Ciskowskiego, Ceynowina z wielkiego zalęknienia milczała. Dopiero gdy ją sam chory Kąkol kijem zdzielił, a Ciskowski na ziemię obalił, Kamiński zaś tęgo obcasem począł w głowę kopać, deptać nogami, a inni znowu żgać leżącą ostremi narzędziami, zaraz zmiękła i przyrzekła, iż chorego uleczy. Wtedy jej wstać pozwolono. Poczem przystąpiła do oczarowanego Kąkola i przetarła go dłonią po brzuchu, mówiąc:
— Janku, tobie już będzie lepiej...
Wobec tego sołtys i wszyscy i inni opuścili mieszkanie Jana Kąkola. Żeby zaś czarownica uciec nie mogła i żeby jej już więcej bez potrzeby nie poniewierano, sołtys zostawił w izbie dwu tęgich, młodych Budziszów, Józefa Pierwszego i Józefa Drugiego dla straży, a z surowym nakazem, ażeby jej zaś nie wypuścili z mieszkania. Dla zupełnej pewności lekarz Kamiński spał tej nocy w jednem łóżku z czarownicą.
Sołtys, przekonany, że Ceynowina była podwładną złego ducha, czyli posiadającą moc sprowadzania chorób, poczytywał za rzecz najsłuszniejszą przymus usunięcia choroby, którą Janowi Kąkolowi zadała, — zwłaszcza, gdy obiecała to wykonać. Uważał, iż wdowa czarta wypędzi, choroba minie i na tem cała sprawa do spokojnego przyjdzie kresu. Mniemał, iż wszystko, co się w jego obecności dokonało, miało cel pożyteczny, to też z zupełnym spokojem udał się do Wejherowa, gdzie miał w landraturze wyznaczony termin.
Tymczasem następnego ranka chory Jan Kąkol wcale nie wyzdrowiał, a więc obietnica czarownicy, poprzedniego dnia uczyniona, dotrzymana nie została. To też biegły w tych sprawach Kamiński zarządził, ażeby ją zawieźć na morze. Cały tedy tłum ludzi, na wyprzódki się śpiesząc, wrzucił Ceynowinę na wóz i w otoczeniu wzniesionych kijów, pięści, wśród klątw i zniewag, powiózł poprzez półwysep i pażycę nad Małe Morze. Tam na strądzie mocno jej ręce związano postronkami, wepchnięto w łódź i wywieziono na głębinę wiku. Rybacy przywiązali skazanej linę do pasa, a samą ująwszy za bary i nogi, rzucili w wodę. Widzieli wszyscy stojący na brzegu, którzy wśród wrzasku wielkiego na dzieło patrzyli, i widzieli wiosłujący na łodzi, iż się czarownica przez kilka chwil na wodzie trzymała, nim spódnice jej wodą nasiąkły. Gdy zaś poczęła w strachu śmiertelnym poprzysięgać się, iż do dwunastej godziny w południe tego samego dnia wyleczy urzeczonego Jana Kąkola, mimo iż już szła na dno, wyciągnięto ją liną z topieli i na brzegu morskim złożono. Tam jej znawca Kamiński podał do wypicia szklankę święconego wina.
Zaprowadzono ją do chorego powtóre i czekano cierpliwie a spokojnie, aż do dwunastej godziny. Stał i czekał w tłumie innych rybacki syn z Kusfeldu, wsi o milę od Chałup odległej, Marcin Budzisz, człowiek czterdziestoletni, bezżenny, zajmujący się wiązaniem sieci. Zimową porą, gdy dzieci rybaków w Chałupach nie mogły uczęszczać do szkoły odległej w Wielkiej Wsi, lub w Kusfeldzie, — a na miejscu szkoły nie było, — Marcin Budzisz przychodził, jako nauczyciel wędrowny, i za wynagrodzeniem uczył dzieci rybackie od grudnia po Wielkanocne święta z polskiej książki modlitewnej katechizmu, nie całego wprawdzie, lecz tylko dziesięciorga przykazań i »Ojcze nasz«, gdyż duchowny Swarzewski, ani ksiądz Tulikowski, dziekan z Pucka, nie wymagali więcej. Marcin Budzisz za młodu uczył się w szkółce kusfeldzkiej, u nauczyciela Brockmana sztuki czytania po polsku na książce do nabożeństwa. Po niemiecku nie mógł ani jednego wyrazu, lecz po polsku każdą książkę mógł czytać, a nawet potrafił cokolwiek, ale bardzo słabo i z trudem, prócz podpisu swojego nazwiska, piórem po polsku wyciągnąć. Ten to Marcin Budzisz był sam jeden w gromadzie innego zdania, niż wszyscy obecni. Wyszedł tedy na środek i twierdził, iż jeno Bóg sam jeden ma wszelką siłę i On to jeden daje ludziom, jeżeli się do niego szczerze modlą, moc sprowadzania chorób, a więc taksamo tylko przez mocną wiarę i żarliwą modlitwę może człowiek chorobę usunąć. Lecz to przymówienie się Marcina Budzisza żadnego nie wywarło wrażenia. Gdy do godziny dwunastej w południe puchlina nie zeszła i bóle nie ustąpiły wcale, tłum chałupianów na rozkaz ostateczny Kamińskiego, wśród strasznych krzyków, w szale bezprzykładnego gniewu, wrzucił Ceynowinę na wóz powtórnie i, wspólnem biciem popędzając konia, zawiózł nad morze i wepchnął do łodzi. Oczy były od szału wywalone i wściekłe. Gardziele zaschły od krzyku. Pięści były zaciśnięte i każda chwytała za kamień, kołek, nóż lub powróz. Zdarto z czarownicy szkaplerz, ażeby jej już nie bronił i dano jej wypić powtóre szklanicę święconego wina. Gdy łódź, odepchnięta od brzegu wiosłami kilku tęgich rybaków, wybiegła na morze, tłum na brzegu zawył, żeby czarownicę wrzucić w wodę coprędzej. Tak się też stało. Dwaj najtężsi maszopi, stojąc okrakiem na poganiaczach łodzi, podźwignęli za ramiona i nogi bezwładną kobietę, rozhuśtali ją w powietrzu i cisnęli daleko we wodę. Opita od święconego wina i pozbawiona szkaplerza, poszła na dno, jak kamień. Tłum chałupiański na brzegu uradował się niepomału, widząc, iż morze wchłonęło nareszcie występną. Rozchodzono się już z wolna, gdy rybacy wyciągnęli długą liną trupa topielicy. Pozostawiono go z pogardą na piasku wybrzeża ku podziwowi morskich wron i przestrachowi kulików.
We dwa dni później, powziąwszy wiadomość o karze, przybyła do Ceynowy starsza córka utopionej czarownicy, Anna, służąca w Gdańsku. Zamieszkała w domu matki z nieletniem rodzeństwem. Anna była w ostatnich dniach ciąży. Tłum mieszkańców Ceynowy poczytywał całą rodzinę skazanej za ród czarowniczy. Przeciwko Annie zwróciła się powszechna nienawiść. Żony rybaków podchodziły pod okna chaty wyklętej i wyzywały Annę, śmiercią jej grożąc, albowiem medyk Kamiński oświadczył, że i Anna jest czarownicą, kto wie, czy nie gorszą od matki.
Gdy zaś Kamińskiego i dziesięciu ojców rodzin odprowadzono pod konwojem wojskowym do inkwizytoryatu w Kwidzynie, nienawiść do Anny wzrosła dziesięćkrotnie. Pewnego dnia Piotr Kąkol, syn Marcina, którego zamknięto w Grudziądzkiem więzieniu, rzucił się na Annę Ceynowiankę z rydlem i zadał jej w głowę rany tak ciężkie, iż się w niebezpieczeństwie życia znalazła.
Zdawało się jednakże, że dyabeł po śmierci starej Ceynowiny nie ma już nad Chałupami władzy tak mocnej, jak przedtem. Nie miał już, widać, nikogo, kogoby mógł obdarzać nadsiłą do szkodzenia ludziom w tej wiosce. Spokojnie miotały fale morza srebrzyste wodne pyły na jasne piaski wybrzeża. Rybak bez trwogi wybiegał na tonie dalekie i ufnie zarzucał sieć w morze. Aliści pewnego dnia posłyszano ze drżeniem, że pewna kura, chodząca po dziedzińcu rybackiego osiedla, poczęła w biały dzień piać, jak kogut najtęższy.
Przerażenie ogarnęło wszystkie kobiety w Chałupach. Była to bowiem rzecz bardziej, niż oczywista, iż duch utopionej czarownicy Ceynowiny, będący ze Smętkiem w komitywie, wcielił się w kurę, w niej się schował i spokojnie błąka się po wsi. Z tego zaś wynikało przecie, iż w domu, po którego podwórzu taka kura chodzi i pieje, ludzie po kolei będą wymierali. Zwołani z morza rybacy przybiegli na miejsce. Cała ludność zebrała się na nowo. Radzono. Takie i owakie były zdania. Wreszcie w uroczystej procesyi wyruszyli wszyscy obecni w kierunku kurnika, w którym zaczarowana kura się kryła. Odnaleziono ją, zbadano i stwierdzono na mocy zeznań świadków, iż z wszelką pewnością to ta właśnie piała, jak kogut.
Wówczas procesya mężczyzn i kobiet wyniosła kurę, opętaną od dyabła, za wieś, nad morze. Tam w lesie, odnalazłszy stare, suche drzewo, związano kurze dyabelskie pazury i, obróciwszy jej łeb na dół, powieszono za nogi na suchej gałęzi. Długo nie chciał Smętek opuścić swego nowego mieszkania. Długo kura trzepała się zawzięcie. Czekano cierpliwie całą gromadą, dopóki w oczach wszystkich urzeczona kura nie wyzionęła podłego ducha, skażonego przez obrzydliwego inkuba. Dopiero, gdy z rozwartego w dół dzioba wyskoczył w piasek dyabeł, jego sztuki do pewnego czasu i stopnia wytępione zostały na Chałupach.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.