Wiatronogi/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wiatronogi |
Wydawca | Księgarnia J. Czerneckiego |
Data wyd. | 1919 |
Druk | Drukarnia J. Czerneckiego |
Miejsce wyd. | Warszawa — Kraków |
Tłumacz | Gustaw Daniłowski |
Tytuł orygin. | Холстомер |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Deszcz mżył. Na toku było niewesoło; zupełnie za to inaczej na dworze właściciela.
W pięknym salonie błyszczała suta zastawa wieczornej herbaty; przy herbacie siedział gospodarz, gospodyni i przybyły gość.
Około samowara krzątała się pani domu, jak można było wnioskować z jej figury — brzemienna: znać to było z jej wyprężonej postawy a zwłaszcza z wyrazu wielkich, jakby w wewnątrz wpadniętych oczu, któremi patrzała łagodnie i z powagą.
Gospodarz trzymał w ręku pudełko niezwykłych, starych cygar, jakich, według słów jego, niema nikt w całej okolicy, i właśnie chciał zaimponować gościowi.
Gospodarz był to piękny 25-letni mężczyzna; wycackany, wyfryzowany, miał na sobie świeży garnitur wprost z Londynu. Przy zegarku wisiały drogie breloki; w mankietach błyszczały wielkie, złote spinki z kameą. Brodę nosił à la Napoleon III, a mysie wąsiki sterczały wyfiksatuarowane tak sztucznie, jak tylko potrafią zrobić to w Paryżu.
Gospodyni miała jedwabną suknię w jaskrawe bukiety; wielkie dziwnego kształtu złote szpilki tkwiły w jej pięknych, gęstych choć nie całkiem własnych włosach. Na rękach błyszczały bransolety i moc pierścionków, a wszystkie drogocenne.
Pyszny lokaj we fraku w białej kamizelce i białym krawacie stał we drzwiach jak posąg, gotowy do usług.
Meble były gięte, pozłacane; tapety ciemne w duże kwiaty. Około stołu kręcił się, dzwoniąc srebrną obróżką, charcik angielski, niezwykle delikatny, na którego wołano bardzo trudnym angielskim przezwiskiem, wymawianym przez państwo, nieznających języka, z trudnością. W kącie, między kwiatami, widniał inkrustowany fortepian. Wszystko tchnęło przepychem i bogactwem. Wszystko było bardzo ładne, chociaż nosiło specyficzny charakter przesadnego zbytku i bezmyślności. Gospodarz był zapalonym sportsmenem: krępy, sangwinik w rodzaju tych, co to się na kamieniu rodzą, jeżdżą w sobolach, rzucają drogie bukiety artystkom, piją najdroższe wina z najmodniejszą marką w pierwszorzędnych hotelach, wyznaczają na wyścigach nagrody własnego imienia i utrzymują najdroższe kokoty...
Gość — Gotfryd Sierpiński był to wysoki, otyły, czterdziestoletni mężczyzna, łysy, z bakami i wąsami jak miotły. Niegdyś musiał być bardzo przystojny, obecnie podupadł widocznie moralnie, fizycznie i materyalnie. Miał tyle długów, że musiał urzędować, aby nie dostać się do więzienia.
Jechał obecnie do gubernialnego miasta jako naczelnik Towarzystwa hodowli koni.
Miejsce to wyrobili mu wpływowi krewni.
Miał na sobie letni mundur i granatowe spodnie. Kitel i spodnie były w takim gatunku, na jakie może sobie pozwolić tylko milioner, bielizna także.
Zegarek miał angielski, podeszwy od butów były niezwykłej monstrualnej grubości. Sierpiński puścił w ciągu życia majątek wartości 2 milionów i jeszcze pozostało mu 120 tysięcy długów.
Po straceniu takiego kąska zostaje człowiekowi pewien rozmach życia, który zapewnia kredyt i pozwala przeżyć wykwintnie jeszcze jakie dziesięć lat. Właśnie upływały te lata, rozmach stracił pierwotną siłę i Gotfryd zaczynał odczuwać, że życie jest smutne; zaczynał też pić, a raczej odurzało go już wino, czego przedtem nie doświadczał zupełnie, bo pić właściwie nie zaczynał i nie kończył nigdy. Najbardziej uwydatniał się jego upadek w niespokojnym spojrzeniu (oczy mu poczynały biegać), w niepewności ruchów i intonacyi głosu. Z rodzaju tego niepokoju można było wywnioskować, że jest on bardzo świeżym nabytkiem, że Gotfryd w ciągu swego życia przywykł niczego się nie bać i że dopiero teraz ciężkie przejścia doprowadziły go do tego lęku, tak sprzecznego z jego istotą.
Gospodarz i gospodyni zwrócili uwagę na ten jego stan i zamienili wymowne spojrzenie, odkładając do łóżka bardziej szczegółowe rozpatrzenie tej sprawy. Tymczasem nietylko tolerowali Sierpińskiego, ale nawet mu nadskakiwali.
Widok dobrobytu młodego gospodarza wywoływał w Gotfrydzie uczucie poniżenia, wskrzeszał wspomnienia minionej przeszłości i budził jakąś chorobliwą zazdrość.
— Czy Mary nie szkodzi cygaro? — rzekł w końcu, zwracając się do gospodyni w sposób szczególny, którego się nabywa jedynie praktyką, grzeczny, poufały, choć lekki, w jakim ludzie obyci zwracają się do utrzymanek, zaznaczając różnicę między niemi a legalnemi żonami.
Sierpiński nie miał zamiaru obrażać gospodyni, przeciwnie w danej chwili starał się przypodobać jej i gospodarzowi, choć za nic w świecie nie przyznałby się do tego i przed samym sobą; przywykł jednak mówić w tym tonie do kobiet podobnych, zresztą wiedział, że ona sama zdziwiłaby się, a nawet obraziła, gdyby z nią postępował tak, jak z damą z towarzystwa.
Prócz tego trzeba było zachować pewne stopniowanie, choćby ze względu na prawą żonę swego przyjaciela. Dla tego rodzaju dam Sierpiński zawsze zachowywał pewne pozory szacunku, bynajmniej nie w tym celu, żeby miał być zwolennikiem tak zwanych przekonań, które propagują gazety (nie czytywał nigdy tych świstków) o godności osobistej każdego człowieka, o małej wadze sakramentu i t. p., ale dlatego, że tak postępują wszyscy porządni ludzie, a on był także porządnym, choć trochę podszarganym człowiekiem.
Gotfryd wziął cygaro, ale gospodarz, ująwszy całą garść w sposób niezręczny, obdarzał niemi gościa..
— Nie — zobaczysz, jakie dobre — bierz!
Sierpiński odsunął cygara, a w oczach jego zamigotała uraza i wstyd.
— Dziękuję! spróbuj moich — rzekł — wyjmując papierośnicę. Gospodyni, jako osoba wrażliwa, zauważyła co się dzieje i szybko zaczęła mówić:
— Nadzwyczaj lubię cygara, gdyby wszyscy palili, paliłabym sama — tu uśmiechnęła się czarująco.
Sierpiński odpowiedział jej uśmiechem, przyczem okazało się, że mu brak dwóch zębów.
— No, weź! — uprzykrzał się tymczasem gruboskóry gospodarz — albo czekaj, mam inne, mocniejsze — Fritz, bringen Sie noch einen Kasten, dort zwei!
— Jakie wolisz, mocne? Te doskonałe — bierz wszystkie — namawiał go dalej. Był widać rad, że ma się przed kim pochwalić swoim bogactwem i nie rozumiał, o co chodzi.
Sierpiński zapalił, starając się nawiązać przerwaną rozmowę.
— A więc ile zapłaciłeś za Atłasa? — zapytał.
— O, drogo — około pięciu tysięcy, ale przynajmniej byt stadniny zapewniony, co za potomstwo, powiadam ci.
— Biegają? — spytał Sierpiński.
— Dobrze chodzą; w tym roku syn jego wziął trzy nagrody w Moskwie, Petersburgu i Warszawie, ścigał się z wronym Wiejskiego; szelma dżokej źle go prowadził, inaczej byłby przeciwnika z kretesem zdystansował.
— Surowy jeszcze koń: przytem dużo limfy, ot co ci powiem — rzekł Sierpiński.
— A co za matki posiadam — pokażę ci jutro. Za Dobrą zapłaciłem trzy tysiące, a za Karolkę dwa.
I znów gospodarz zaczął wyliczać swoje bogactwa. Gospodyni zauważyła, że Sierpińskiemu robi się przykro, że tylko udaje, iż słucha.
— Będziecie pić, panowie, herbatę? — przerwała.
— Nie! — rzekł gospodarz i ciągnął dalej; kiedy zaś gospodyni wstała, zatrzymał ją, objął w pół i pocałował. Sierpiński, patrząc na nich, uśmiechnął się w jakiś dziwny sposób. Gdy zaś gospodarz wstał i odprowadził kochankę w objęciach do portyery — twarz Gotfryda zmieniła się nagle. Westchnął ciężko, a w rysach jego odmalowała się rozpacz i jakby gniew.
Gospodarz wrócił i uśmiechając się, siadł naprzeciw Gotfryda. Nastąpiła chwila milczenia...
— A więc mówiłeś, żeś kupił u Wiejskiego — rzekł niedbale Sierpiński.
— Tak, Atłasa, chciałem jeszcze kupić klacze u Dubowieckiego, ale samo świństwo zostało.
— Podobno zbankrutował — rzekł Sierpiński i urwał nagle, oglądając się wokoło, przypomniał bowiem sobie, że temu samemu bankrutowi winien jest dwadzieścia tysięcy i jeżeli o kim, to już o nim mówią, jako o bankrucie. Zaśmiał się.
Znów zapanowała cisza.
Gospodarz przypominał sobie, czemby się jeszcze popisać, a Sierpiński myślał, w jaki sposób dowieść, że nie uważa siebie za bankrota. U obydwu sprawa myślenia odbywała się leniwie, chociaż się podniecali cygarami.
„Kiedyż dadzą pić“ — myślał Sierpiński.
„Koniecznie trzeba się czegoś napić, bo się z nim na śmierć zanudzę“ — myślał gospodarz.
— Czy długo tu jeszcze zabawisz? — przerwał milczenie Sierpiński.
— Tak, jeszcze z miesiąc. No cóż, chyba zjemy kolacyę. Fryc — czy gotowa?
Wyszli do jadalni. W jadalni pod lampą stał stół z kandelabrami, przepełniony zastawą: były tam i syfony i lalki na korkach, niezwykłe wino w karafkach, nadzwyczajne przekąski i wódka. Biesiadnicy wypili, zjedli, jeszcze raz wypili i rozmowa się ożywiła.
Sierpiński poczerwieniał i zaczął mówić śmiało.
Rozmawiano o kobietach, kto ma jaką — cygankę, baletnicę czy francuzkę?
— A cóż ty porzuciłeś Mathieu? — spytał gospodarz.
Była to utrzymanka, która zrujnowała Gotfryda.
— Ja jej nie — ale ona mnie. Ach, jak sobie przypomnę, ile puściliśmy! Teraz doprawdy cieszę się, jak tysiąc rubelków wpadnie mi w łapę. Rad jestem, że wyjadę, w stolicy mieszkać nie mogę... et, co tu gadać...
Gospodarz nudził się, słuchając Sierpińskiego.
Wolałby mówić o sobie, popisywać się. Gotfryd z kolei chciał mówić o sobie, o swojej świetnej przeszłości. Gospodarz dolewał mu wina i czekał, aż skończy, by mu opowiedzieć, jak urządził stajnię — pysznie, jak nikt z sąsiadów i że jego Mary nie tylko dla pieniędzy, ale rzeczywiście go kocha.
— Chciałem ci powiedzieć, że w moim stadzie — zaczął, ale Sierpiński mu przerwał.
— Był czas, daję słowo, że lubiłem i umiałem żyć, co się zowie. Opowiadasz mi o wyścigach, powiedz mi zatem, który z twoich rysaków najlepiej chodzi.
Gospodarz ucieszył się, że trafia mu się sposobność opowiedzieć o koniach, ale zaledwie zaczął, Sierpiński znów przerwał.
— Wiem, wiem, u was — właścicieli stajen — wszystko się robi przez próżność, a nic dla własnej przyjemności. U mnie nie tak bywało; wspomniałem ci dzisiaj, że miałem konia srokatego w takie łaty, jak ten pod twoim pastuchem — to był koń! Ty go nie możesz pamiętać, było to w dziewięćdziesiątym piątym roku; tylko co przyjechałem do stolicy, udałem się do liweranta, patrzę — srokaty wałach, skład dobry, podobał mi się. Ile? pytam. Tysiąc rubli! Kupiłem go i zacząłem używać w zaprzęgu. Nie miałem takiego konia, ty również takiego nie masz i mieć nie będziesz; nie spotkałem lepszego pod względem szybkości, piękności i siły. Byłeś wtenczas dzieckiem, nie możesz go więc pamiętać ale spodziewam się, że słyszałeś o nim, gdyż był on głośny w całym kraju.
— Tak — słyszałem — rzekł niechętnie gospodarz, ale chciałem ci właśnie opowiedzieć o moich koniach...
— A więc słyszałeś, otóż kupiłem go tak zwykle, bez atestatu, później jednak dowiedziałem się, a właściwie z Wiejskim doszliśmy do źródła. Okazało się, że był to syn Miłego I-go. Wiatronogi — gnał jak wiatr. Z powodu jego srokatej maści zbrakowano go w Chrzanowie i darowano koniuszemu. Ten go wykastrował i sprzedał liwerantowi; niema już teraz takich koni, kochanku — to były czasy! „Ach wy lata młode, młode lata“! zanucił cygańską piosenkę.
Gotfryd zaczynał nabierać animuszu.
— Dobre to były czasy, miałem 25 lat i 80 tysięcy rocznego dochodu, ani jednego siwego włosa, zęby — jak perły. Szło mi ciągle jak z płatka, teraz skończyło się wszystko.
— Ależ pozwól, wtenczas nie znano obecnej szybkości — rzekł gospodarz, korzystając z przerwy — mówię ci, że pierwsze moje konie.
— Twoje konie!... Co tam! wtenczas szybkość była większa.
— Jakto większa?
— Ma się rozumieć; jak dziś pamiętam, pojechałem do Moskwy na wyścigi rysaków. Własnych koni nie miałem, nie lubiłem tej rasy — wolę araby: Gienerała, Mahometa... Srokacz chodził u mnie w zaprzęgu; miałem furmana — tęgiego chłopca, lubiłem go — zapił się podobno. Otóż przyjechałem. — Sierpiński, pytają, kiedyż zaczniesz trzymać rysaki? — Co? tych waszych chamów? A pal ich dyabli! Mój srokacz w zaprzęgu pobije wszystkich. — Co, w wyścigu? Załóż się o tysiąc rubli. — Dobrze! Puściłem srokacza; o pięć sekund wyprzedził. Wygrałem tysiąc rubli. Ale co to znaczy? Kiedyś arabami machnąłem 100 wiorst w ciągu trzech godzin, cały kraj rozprawiał o tym... i Sierpiński zaczął blagować tak bezczelnie i bez wytchnienia, że gospodarz nie miał sposobności wtrącić ani słówka i siedział z kwaśną miną, dolewając wina dla rozrywki to sobie, to jemu.
Świtało, a oni jeszcze siedzieli. Gospodarz nudził się śmiertelnie. Wstał wreszcie.
— Spać, to spać!... rzekł Gotfryd, wstając zataczając się z lekka i sapiąc, udając się do przeznaczonego dlań pokoju.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Gospodarz wszczął rozmowę ze swoją kochanką.
— Nie, on jest niemożliwy — upił się i łże, jak najęty.
— I mnie asystuje.
— Boję się, że będzie prosił o pożyczkę.
Sierpiński leżał w ubraniu na łóżku i sapał.
Zdaje się, zablagowałem się i to grubo — pomyślał — ależ to Świnia... ma coś z dorobkiewicza, choć co prawda to i ja jestem świnia. Zaśmiał się. Kiedyś miałem utrzymanki — teraz sam jestem na utrzymaniu. Winklerowa mnie utrzymuje, biorę od niej pieniądze — ale dobrze mi tak.
Trzeba się jednak rozbierać... jak tu zdjąć buty?
Hej! jest tam który! — krzyknął, ale przeznaczony dla niego lokaj poszedł już dawno spać. Gotfryd siadł, zrzucił kitel; kamizelkę i spodnie ściągnął jako tako, ale z butami miał kłopot nielada; brzuch miękki zawadzał. Jeden ściągnął, ale drugiego ani rusz; zmęczył się, aż się zasapał, i w końcu upadł na łóżko z jedną nogą w cholewie, napełniając pokój chrapaniem, odorem tytoniu, wina i obrzydliwej starości.