Wicehrabia de Bragelonne/Tom III/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VII.
CO MÓWIONO POD DĘBEM KRÓLEWSKIM.

W świeżości powietrza, w szmerze liści, była jakaś milcząca zachęta dla tych młodych kobiet do zmiany żartobliwej rozmowy na rozsądną i pełną powagi. Nawet ta, której charakter był najżywszy, Montalais, pierwsza do tego okazała skłonność. Zaczęła od ciężkiego westchnienia.
— Jaka radość — rzekła — że jesteśmy same, wolne i w miejscu, gdzie można być szczeremi, chociażby dla siebie samych.
— Tak — odpowiedziała panna Tonnay-Charente — bo dwór, jakkolwiek świetny, zawsze kryje fałsz pod fałdami aksamitu i ogniem djamentów.
— Ja — odparła La Valliere — nigdy nie kłamię; kiedy nie mogę powiedzieć prawdy, milczę.
— Będziesz niedługo w łaskach, moja kochanko — odezwała się Montalais — to nie Blois, gdzieśmy starej księżnie mówiły o naszych niezadowoleniach i zawiściach. Biedna księżna, gdzie ona teraz?...
— O!... Montalais, płocha Montalais — zawołała La Valiere — otóż znowu wzdychasz; los daje ci natchnienie i jesteś dzisiaj prawie rozsądna.
— Moje panny — rzekła Aurora — nie powinnyście żałować tak bardzo dworu w Blois, któregoście dawniej nie uważały za szczęśliwy dla siebie. Dwór jest to miejsce, w którem przebywają mężczyźni i kobiety dla rozmawiania o rzeczach, o których matki, opiekunowie i spowiednicy nawet wspominać surowo zabraniają. Na dworze, pod tarczą króla i królowej, mówi się o tem wszystkiiem... alboż to nie przyjemnie?
— A! Auroro — wtrąciła Ludwika, rumieniąc się.
— Aurora dzisiejszego wieczora jest szczerą — odezwała się Montalais — korzystajmy z tego.
— Tak, korzystajmy, bo nawet mnie największe tajemnice można z serca wydobyć.
— A! gdyby tu był pan de Montespan — rzekła Montalais.
— Czy sądzicie, że kocham pana de Montespan?... — mruknęła młoda dziewica.
— Sądzę, że on piękny, a piękność jest niemałą zaletą w moich oczach.
— Dobrze sądzisz.
— Co więcej powiem, jest on ze wszystkich mężczyzn dworu najpiękniejszy i naj...
— A tam co?... — zawołała La Valliere, raptownie zrywając się z ławki.
— Zapewne łania ucieka przez krzaki.
— Ja tylko ludzi się lękam — odrzekła Aurora.
— Gdy nie są podobni do pana de Montespan.
— Skończcie te żarty... Pan de Montespan pragnie mi się podobać, ale cóż to znaczy? Alboż i pan de Guiche nie stara się o względy księżny?
— Biedny, biedny młodzieniec!.. — rzekła La Valliere.
— Dlaczego biedny?... księżna, jak sądzę, jest piękną i wielką panią.
La Valliere boleśnie potrząsnęła głową.
— Kiedy się kocha — rzekła, to piękność i wielkość, moje przyjaciółki, mało obchodzi; kiedy się kocha, powinny być oczy i serce ukochanej osoby przedewszystkiem.
Montalais głośno zaczęła się śmiać.
— Serce, oczy, to karmelki — rzekła.
— Ja mówię o sobie — odpowiedziała La Valliere.
— Szlachetne uczucia!.. — odezwała się Aurora tonem protekcjonalnym, lecz zimnym.
— Alboż ich sama nie posiadasz?.. — zapytała Ludwika.
— Zgoda, moja droga; ale jak można litować się nad człowiekiem, który kocha kobietę podobną do księżny? Jeżeli jest nierówność, to ze strony hrabiego.
— O! nie, nie — zawołała Ludwika — ze strony księżny.
— Wytłomacz się.
— Najchętniej. Księżna nie chce nawet wiedzieć, co to jest miłość. Ona igra z tem uczuciem, jak dziecię, bawiące się zapałkami, mogącemi wzniecić pożar. Miłość świeci, a tego jej dosyć, zresztą, wesele, radość i miłość są dla niej włóknami, z których chce ona utkać swoje życie. Pan de Guiche może kochać tę kobietę, ale ona go nigdy.
Aurora parsknęła śmiechem.
— Alboż to miłość?... — rzekła — a gdzież są te szlachetne uczucia, o których przed chwilą mówiłaś? Cnota kobiety czyż nie zasadza się na odrzuceniu tego wszystkiego, co ma po sobie następstwa? Kobieta szlachetna i obdarzona wspaniałem sercem, powinna patrzeć na mężczyzn, pozwalać się kochać, uwielbiać nawet, ale nigdy nie ulegać im całkowicie.
— Zatem — zawołała La Valliere, składając ręce — zatem przyrzekasz to panu de Montespan!
— Jemu? Jakto?... wszak mówiłam, że przyznaję mu wyższość, ale tego nie dosyć. Moja droga, kobieta jest królową, a czas jej panowania od piętnastego do trzydziestego roku; potem wolno nam mieć serce, kiedy ono samo nam tylko pozostaje.
— O!... o!... — cicho wtrąciła La Valliere.
— Doskonale!... — zawołała Montalais — oto kobieta królowa; Atheno, ty daleko zajdziesz!
— Czy nie potwierdzasz tego?
— Od a do z — odpowiedziała żartownisia.
— Żartujesz, wszak prawda, Montalais?... — odrzekła Ludwika.
— Bynajmniej, zupełnie potwierdzam to, co Aurora powiedziała, tylko...
— Tylko co?
— Tylko nie mogę wprowadzić tego w czyn. Ja mam tak mocne postanowienie, że przy niem plany statudera i króla hiszpańskiego są dziecinną igraszką; następnie jednakże, kiedy przyjdzie wykonać to, brak mi sił.
— Słabniesz — rzekła Athena z lekceważeniem.
— Najzupełniej.
— Nieszczęsna natura — znowu zaczęła Athena — ale przynajmniej wybierasz.
— Na honor... nie... Los strasznie lubi mi się sprzeciwiać; marzę o cesarzach, a znajduję...
— Auroro, Auroro — zawołała La Valliere — przez litość, nie wyśmiewaj się przynajmniej z tych, którzy cię tak szczerze kochają.
— O! o to bardzo mało się troszczę, bo dla tych, którzy mnie kochają, i to za wiele szczęścia, że ich nie odpędzam, moja droga. Tem gorzej dla mnie, że mam słabość, ale i dla nich zarazem, jeżeli mścić się zechcę. Na honor, kto wie...
— Auroro!
— Masz słuszność — rzekła Athena — i może również dojdziesz do tego samego celu. To nazywa się być zalotną, panienko. Mężczyźni, którzy są niedorzecznymi w wielu rzeczach, w tym względzie najmniej okazują rozumu, tak, że za jedno biorą zalotność, dumę kobiety i niestałość. Co do mnie, jestem dumna, to jest nieugięta; odpycham zalotników, nie chcąc ich przyciągnąć, ani zatrzymać. Mężczyźni mówią, że jestem zalotna, bo ich miłość własna to szepce. Inne kobiety, naprzykład Montalais, pozwalają się wciągnąć pochlebstwem i zginęłyby niechybnie, gdyby zbawczy instynkt nie ocalał ich i nie kazał im karać tego, którego hołdy zrazu przyjęły.
— To są uczone rozprawy!... — rzekła Montalais pieszczotliwym tonem.
— Obrzydła!... — cicho dodała Ludwika.
— Dzięki tej zalotności, bo to prawdziwa zalotność — mówiła panna Tonnay-Charente — kochanek, ufny w siebie, chudnie w ciągu minuty, przekonawszy się o zawodzie. Już wyglądał, jak zwycięzca, a teraz się cofa. Protegował nas, a teraz sam się poniża; wynika stąd, że zamiast mieć męża zazdrosnego, nieznośnego i safandułę, mamy trwożliwego kochanka, zawsze uległego, z tego jedynie powodu, że kochankę swą zastaje zawsze do siebie niepodobną. Oto, moje panie, wierzajcie mi, prawdziwa zalotność. Za pomocą niej, można być królową pomiędzy kobietami, bo kobieta otrzymała od Boga dar zakładania kagańca na serca i umysły.
— A! jak dobrze pojmujesz obowiązki kobiet!... — rzekła Montalais.
— La Valliere nic nie mówi; czy nie podziela naszego zdania?
— Ja tylko nic nie pojmuję — odpowiedziała Ludwika. — Mówicie, jak istoty, nieprzeznaczone do życia na ziemi.
— Śliczna twoja ziemia — rzekła Montalais.
— Ziemia — zaczęła znowu Athena — na której mężczyzna odurza kobietę, aby jej zawrócić głowę, a następnie znieważa, kiedy upadnie.
— O!... — zawołała młoda dziewica, wznosząc w górę piękno czarne oczy, zwilżone łzami. — O! gdybyście wiedziały, co to jest serce!... Wytłomaczę wam tę zagadkę: serce kochające jest silniejsze, niż cała zalotność i cała duma. Nigdy kobieta nie jest kochaną — tak sądzę i Bóg mnie rozumie — nigdy mężczyzna nie kocha z poświęceniem, jeżeli się nie czuje kochanym. Niechaj starcy bawią się i wierzą, że są kochani przez zalotne. Młodzieniec zna siebie i nie łudzi się jeżeli dla zalotnej ma żądzę upojenia, szał — widzicie, że wam zostawia to obszerne pole — jeżeli jednem słowem, kobieta zalotna na chwilę rozum mu może odebrać, to przecie nigdy go nie rozkocha. Miłość taka, jaką ja pojmuję, jest ustawiczną i zupełną ofiarą; ale nie ofiarą jednej a dwóch połączonych części. Jest to zupełne zaparcie się dwóch dusz, które usiłują zjednoczyć się. Gdybym kiedy kochała, prosiłabym mojego ukochanego, aby mnie pozostawił wolną i czystą; powiedziałabym mu, a on pojąłby to zapewne; że zaś, czując wielkość mojej ofiary, poświęciłby się dla mnie, ukochałby mnie tem więcej, otoczyłby uszanowaniem i nie pragnąłby mojego upadku, aby mnie znieważać, gdy się poniżę. Ja tak pragnę kochać. A może mi powiecie, że kochanek mną wzgardzi; nie wierzę temu, chyba byłby najpodlejszym z ludzi, a moje serce jest rękojmią, że nie wybiorę takiego. Moje spojrzenie nagrodzi mu jego ofiary i natchnie cnotami, gdyby ich nie miał.
— Ależ, Ludwiko — zawołała Montalais — uczysz nas, a sama tak nie czynisz.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Jesteś kochana przez wicehrabiego de Bragelonne, kochaną na kolanach prawie. Biedak jest większą ofiarą twej cnoty, niż byłby mojej zalotności lub dumy panny Atheny.
— Jest to inna odmiana zalotności — odezwała się Athena — i panienka bawi się nią, nawet nie wiedząc o tem.
— Tak, to się nazywa instynktem, doskonałą czułością, wyszukanym wyborem uczuć, wieczną wskazówką namiętnych popędów, które nie znają końca. O! to bardzo zręczne i skuteczne.
Obie dziewice śmiać się zaczęły. Tylko La Valliere milczała i kiwała głową. Po chwili rzekła:
— Gdybyście mówiły coś podobnego przy mężczyznach, albo gdybym wiedziała, że szczerze to mówicie, umarłabym na tem samem miejscu z boleści i wstydu.
— A więc! umrzyj — odpowiedziała panna de Tonnay-Charente — bo, jeżeli niema tu mężczyzn, są przynajmniej dwie kobiety, twoje przyjaciółki, które oświadczają, że jesteś wytrawną i wyrachowaną zalotnicą, a przy tem naiwną, zatem najniebezpieczniejszą ze wszystkich zalotnic na świecie.
— O! moje drogie, wy mi zanadto dokuczacie — odrzekła La Valliere, rumieniąc się i bliska już płaczu.
Towarzyszki jej na nowo śmiać się zaczęły.
— A więc dobrze, zapytam pana de Bragelonne.
— Pana de Bragelonne?
— A tak; tego młodzieńca odważnego, jak Cezar, dowcipnego i rozumnego jak Fouquet, tego młodzieńca, który zna cię od lat dwunastu, a który jednakże, o ile sądzić można, koniuszków twoich palców nie ucałował.
— Wytłomacz się z tego okrucieństwa, czuła kobieto — rzekła Athena do La Valliere.
— Wytłomaczę się jednym wyrazem: cnota. Czy i temu można zaprzeczyć?
— Tylko nie kłam, Ludwiko — rzekła Aurora, biorąc ją za rękę.
— Więc cóż wam mogę powiedzieć?
— Co ci się tylko podoba. Ale napróżno będziesz się broniła, ja trwam przy mojem o tobie przekonaniu. Jesteś instynktowną i naiwną zalotnicą, a powiedziałam i powtarzam, to najniebezpieczniejsza ze wszystkich.
— O! nie, nie, przez Boga, nie wierzcie temu.
— Jakto, dwanaście lat oporu?
— O! dwanaście, ale miałam wtedy pięć. Trudno, aby myśli dziecięcia zachowała dziewica.
— Nie bierzmy więc dwunastu lat w rachubę, lecz ostatnie trzy. Od trzech lat byłaś stale i uparcie okrutną. Widziałaś jego palący i wiele mówiący wzrok...
— A jednak tak jest, jak powiedziałam.
— To niemożliwe.
— Ależ, mój Boże!... dlaczego niemożliwe?
— Bo mówisz o rzeczach, które nie są prawdopodobne.
— Przypuśćmy...
— I cóż?
— Przypuśćmy zatem; przypuśćmy, że mi się zdawało, iż go kocham, a dziś widzę, że go nie kocham.
— Jakto, ty go nie kochasz?
— Ludwiko, Ludwiko — zawołała Montalais — ostrożnie, bo ci przypomnę, co mówiłaś przed chwilą. Raula tu niema, zatem daj mu spokój i miej przynajmniej litość nad nim; kiedy go nie kochasz, powiedz mu to, aby się nie łudził. Biedny chłopiec!
I śmiać się zaczęła.
— Panna de La Valliere niedawno żałowała hrabiego de Guiche — rzekła Athena — czy przypadkiem obojętność dla jednego, nie jest współczuciem, dla drugiego?...
— Prześladujcie mnie, moje panny — smutno odpowiedziała La Valliere — przesiadujcie. Wy mnie nie rozumiecie.
— Więc to tak — rzekła Montalais — zamiast zabawy mamy zły humor, smutek i łzy!... Ludwiko, my się śmiejemy, lecz wierzaj mi, że nie jesteśmy takiemi potworami, za jakie nas może uważasz. Patrz na dumną Athenę, jak ją nazywają, ona nie kocha pana Montospan, to prawda, a przecież popadłaby w rozpacz, gdyby ją przestał kochać... Patrz na mnie, śmieję się z Malicorna, ale ten biedny Malicorne wie dobrze, kiedy dotyka ustami mojej ręki, że nie przebaczyłabym mu, gdyby mnie nie kochał...
— Jesteście dziecinne!... — przerwała Ludwika.
— Prawda — odpowiedziała Montalais — ty tylko mówiłaś bardzo rozsądnie.
— Zapewne.
— Zatem nie kochasz biednego pana de Bragelonne?... — zapytała Athena.
— Może — dodała Montalais — sama nie jest tego pewna. W każdym jednak razie radzę ci, Atheno, jeżeli pan de Bragelonne będzie wolny...
— Co zrobić?
— Zwrócić się ku niemu, zanim stanowczo ukończysz układy z panem de Montespan.
— Jeżeli już tak radzisz, moja droga, wyznać muszę, że nie tylko można z przyjemnością patrzeć na pana de Bragelonne, ale i hrabia de Guiche ma też swoję wartość.
— Niebardzo popisał się dzisiejszego wieczora — rzekła Montalais — wiem z pewnego źródła, że nie podobał się księżnie.
— Ale pan de Saint-Agnan jaśniał, i jestem pewna, że te, które go widziały tańczącego, nie prędko o nim zapomną. Wszakże prawda, La Valliere?
— Dlaczegóż do mnie stosujesz to pytanie? Nie widziałam go i nie znam.
— Nie.
— Tylko nie udawaj. Wszakże masz oczy?
— Wyborne.
— Zatem wszystkich tańczących dzisiaj widziałaś?
— Prawie wszystkich.
— A więc z tych, których widziałaś tańczących, komubyś dała pierwszeństwo?
— Tak — rzekła Montalais — czy panu de Saint-Agnan, czy hrabiemu de Guiche, czy....
— Nikomu nie daję pierwszeństwa, wszystkich zarówno cenię.
— A więc w tem świetnem zgromadzeniu, wpośród całego dworu, pierwszego na świecie, nikt ci się nie podobał?
— Ja tego nie mówię.
— Powiedz więc, daj poznać nam swój ideał.
— To nie ideał.
— Zatem rzeczywistość.
— Prawdę mówiąc, moje drogie — rzekła La Valliere, doprowadzona do ostateczności — nie rozumiem, czego ode mnie żądacie. Równie jak ja macie serce, również jak ja macie oczy i mówicie o panu Saint-Agnan, to o panu de Guiche, to o panu... jakby tu króla nie było!
Te słowa, wyrzeczone głosem niepewnym i drżącym, wywołały po obudwu stronach dziewicy okrzyk, który ją zupełnie zmieszał.
— Król!... — zawołały razem jej towarzyszki.
La Valliere głowę zwróciła i zakryła twarz rękami.
— Tak, król, król — rzekła — czyście kiedy widziały równego jemu?
— Miałaś słuszność, mówiąc niedawno, że masz wyborne oczy, bo niemi sięgasz daleko i bardzo daleko. Niestety! król nie jest tym, na którego mogą zwracać się nasze biedne oczy.
— Prawda, prawda!... — zawołał La Valliere — nie wszystkim dano oczy, aby mogły wpatrywać się w słońce; ale ja będę patrzyła, chociażbym miała oślepnąć.
W tejże chwili, jakby wywołany wyrazami, które wyszły z ust panny de la Valliere, powstał szelest pomiędzy liśćmi z poza sąsiedniego krzaka.
Młode dziewice zerwały się z przestrachem. Widziały dokładnie, jak poruszają się liście, ale nie mogły dojrzeć, kto je poruszał.
— Wilk, albo odyniec!... — zawołała Montalais — uciekajmy, moje panny, uciekajmy.
I trzy dziewice, zerwawszy się w najokropniejszym przestrachu, uciekły na pierwszą, jaką natrafiły ulicę i nie zatrzymały się aż na ścieżce do lasu. Tam, nie mogąc oddychać, wsparte jedna na drugiej, usiłowały odzyskać przytomność, co przecież zaledwie po kilku chwilach im się udało. Nakoniec, spostrzegłszy światła od strony zamkowej, postanowiły iść ku nim. La Valliere upadała z utrudzenia. Aurora i Athena podtrzymywały ją.
— O!... przecież uciekłyśmy — mówiła Montalais.
— O!... moje drogie — rzekła La Valliere — lękam się, ażeby to nie było coś gorszego, niż wilk. Co do mnie, mówię co myślę, że wolałabym żywcem być pożartą przez dzikie zwierzę, niż żeby mnie ktoś podsłuchał. O!... jakże jestem dziecinna!... Jakże mogłam myśleć!... jak mogłam mówić podobne rzeczy!...
I głowa jej zwisła, jak wierzchołek trzciny; uczuła, jak nogi chwieją się pod nią, jak siły ją opuszczają i z rąk towarzyszek prawie bezwładna potoczyła się na ziemię.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.