Wicehrabia de Bragelonne/Tom III/Rozdział XXXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wicehrabia de Bragelonne |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Vicomte de Bragelonne |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Podczas długiej i uporczywej walki ambicyj dworskich z miłością serca, zapomnieliśmy o jednej z naszych osób. D‘Artagnan, bo trzeba go wymienić z nazwiska, aby sobie przypomnieć, że żyje, d‘Artagnan w tym świetnym i lekkim świecie nie miał co robić. Udawszy się za królem do Fontainebleau na dwa dni, napatrzywszy się na sielanki i sceny komiczno-bohaterskie, przekonał się stary muszkieter, że nie tego potrzeba mu do życia. Nagabywany co chwila przez ludzi, którzy mu mówili:
— A co, jak mi w tej sukni, panie d‘Artagnan?... — odpowiadał im żartobliwym tonem:
— Sądzę, że jesteś pan tak dobrze ubrany, jak najpiękniejsza małpa z jarmarku świętego Wawrzyńca.
A kiedy go pytano:
— Panie d‘Artagnan, jak ubierzesz się dzisiaj?... — odpowiadał:
— Na wieczór rozbiorę się.
To rozśmieszało damy.
Tak minęły dwa dni, a muszkieter, widząc, że o nic ważnego nie chodzi i że król zupełnie zapomniał, albo raczej zdawał się zapomnieć o Paryżu, Saint-Mande i Belle-Isle, że pan Colbert marzy o lampach i ogniach sztucznych, że damy przez miesiąc zamierzają strzelać oczyma, prosił króla o pozwolenie na wyjazd dla interesów familijnych, W chwili, kiedy d‘Artagnan wniósł to żądanie, król kładł się do łóżka, strudzony po tańcu.
— Chcesz mnie opuścić, panie d‘Artagnan?... — zapytał tonem zdziwienia.
— Najjaśniejszy Panie — odparł d‘Artagnan — opuszczam cię, bom ci na nic nie przydatny. A!... gdybym ci mógł służyć za równowagę kiedy tańcujesz, to co innego.
— Ależ, kochany panie d‘Artagnan, — odpowiedział król z powagą — równowagi w tańcu nie potrzeba.
— No, to przebacz, Najjaśniejszy Panie, ja o tem nie wiedziałem!...
— Czy widziałeś mnie tańczącego? — zapytał król.
— Widziałem, ale sądziłem, że czasem będą inne postępy... Omyliłem się; i to jedna przyczyna więcej, abym się oddalił. Powtarzam, Najjaśniejszy Panie, że nie jestem ci potrzebny, zresztą, gdybyś mnie potrzebował, wiesz, gdzie mnie znaleźć.
— Dobrze, — rzekł król.
I udzielił żądanego pozwolenia.
Nie będziemy zatem szukali d‘Artagnana w Fontainebleau; znajdziemy go przy ulicy Lombardów, pod Złotym Tłuczkiem, u naszego zacnego przyjaciela Plancheta. Była ósma wieczorem, gorąco; w pokoju w antresolach jedno okno otwarte. D‘Artagnan leżał na ogromnem krześle z poręczami, mając wyciągnięte nogi na ławie.
O dwa kroki od niego, zupełnie w cieniu, leżąc na worku kukurydzy, brzuchem do ziemi, i oparłszy brodę na dłoni, patrzył Planchet na d‘Artagnana myślącego, dumającego, czy też śpiącego z otwartemi oczami. Jego obserwacja trwała już oddawna. Wreszcie Planchet zdobył się na odwagę i zapytał:
— A co, śpisz, panie d‘Artagnan?
— Nie, panie Planchet, nawet nie śpię, — odpowiedział muszkieter.
— Ten wyraz nawet, do rozpaczy mnie doprowadzi — rzekł Planchet.
— Czemuż ci się tak nie podoba wyraz: nawet?
— Skoro pan mówisz, że nawet nie śpisz, to znaczy, że nawet ze spania nie masz pociechy. To znaczy, jakbyś chciał powiedzieć: Planchet, djabelnie się nudzę.
— Ależ ty wiesz, że ja się nigdy nie nudzę.
— Panie d‘Artagnan, już tydzień upływa, jak pan wróciłeś z Fontainebleau; tydzień więc nie wydajesz już rozkazów, ani nie mustrujesz swojej kompanji. Brak ci szczęku muszkietów, huku bębnów i całej swojej władzy; o!... ja, który nosiłem muszkiet, dobrze to pojmuję.
— Mój Planchet — odpowiedział d‘Artagnan — upewniam cię, że się wcale nie nudzę.
— Cóż zatem pan robisz, leżąc jak nieżywy.
— Rozmyślam, przyjacielu.
— Gdyby chociaż — dodał kupiec korzenny — myśli pańskie były tego rodzaju jak owe, kiedy szło o przywrócenie króla Karola II-go.
Tu Planchet roześmiał się znacząco.
— A!... mój przyjacielu — odrzekł d‘Artagnan — jak widzę, stajesz się ambitnym.
— Czy czasem, panie d‘Artagnan, niema jakiego monarchy do przywrócenia, lub jakiego Monka do przewożenia w skrzyni?...
— Wszyscy monarchowie są na swoich tronach... tak pewni, jak ja na mojem krześle, jednakże....
Tu d‘Artagnan westchnął.
— Panie d‘Artagnan, przykrość mi pan sprawiasz.
— Jakiś ty dobry!...
— Boże, przebacz, ale ja mam podejrzenie.
— Jakie?...
— Panie d‘Artagnan, pan chudniesz.
— Ho!... ho!... — odpowiedział muszkieter, uderzając w piersi, które zahuczały, jak tarcza — to niepodobna, panie Planchet.
— A ja powiadam panu, że pan masz zmartwienie i chudniesz.
— Chudnę, czy jesteś tego pewny?..
— Widocznie!... i jeżeli jeszcze bardziej pan schudniesz, wezmę rapir i temu panu d‘Herblay gardło poderżnę. Malaga!..
— Co?... — zawołał d‘Artagnan, podskakując na krześle — co mówisz, Planchet?... co porabia nazwisko pana d‘Herblay w twoim sklepie?...
— Dobrze, dobrze; gniewaj się pan, lub nie, złorzecz mi lub chwal, to mi wszystko jedno, ale ja wiem, co mówię.
D‘Artagnan, w czasie tej mowy Plancheta, tak usiadł, aby nie stracić żadnego jego spojrzenia i wpatrywał się w niego uparcie, oparłszy ręce na kolanach i wyciągnąwszy ku niemu szyję.
— Wytłumacz mi, dlaczego myślisz, że pan d‘Herblay sprowadza na mnie czarne myśli?
— Bo pana od trzech dni zmora dusi.
— Mnie?
— Tak, bo we śnie wciąż pan powtarzasz: Aramis, niegodziwy Aramis!...
— Ja to mówiłem?... — zawołał d‘Artagnan niespokojny.
— Słowo daję, mówiłeś pan.
— I cóż z tego?... Wszak znasz przysłowie, mój przyjacielu: sen mara...
— Nie ze wszystkiem; bo od trzech dni, gdy pan wychodzisz i powracasz, za każdym razem mnie pytasz:
„Czy nie widziałeś pana d‘Herblay?“ albo: „Czyś nie odebrał dla mnie listów od pana d‘Herblay?...“
— Zdaje mi się, nic w tem nadzwyczajnego, że ten drogi przyjaciel obchodzi mnie.
— Prawda, ale nie do tego stopnia, abyś pan chudł.
— Daję ci słowo honoru, że utyję.
— Dobrze, ufam panu i zawczasu się cieszę, bo wiem, że pan umie słowa dotrzymać.
— Nie będę już śnił o Aramisie.
— Wybornie.
— Nie będę cię pytał, czy niema listów od pana d‘Herblay.
— Doskonale.
— Ale mi wytłumaczysz jednę rzecz.
— Mów pan.
— Przed chwilą słyszałem od ciebie szczególniejsze zaklęcie.
— Tak.
— Którego dawniej nie miałeś zwyczaju używać.
— Malaga!... chcesz pan zapewne powiedzieć.
— Tak.
— Jest to moja klątwa od chwili, gdy zostałem kupcem korzennym.
— Prawda: Malaga, nazwa rodzynków.
— To moja najokropniejsza klątwa; kiedy zawołam: Malaga, to już nie jestem panem siebie.
— Ale ja dawniej nie znałem tej klątwy.
— Prawda, nauczono mnie jej.
Planchet, wymawiając te wyrazy, mrugnął oczami z wyrazem chytrości, który nie uszedł uwagi d‘Artagnana.
— E!... e!... — rzekł.
Planchet powtórzył:
— E!... e!...
— Patrzaj, panie Planchet.
— Ba!... ja nie jestem, jak pan, ja nie spędzam życia na myśleniu.
— To czynisz źle.
— Chcę powiedzieć na nudach; życie nasze krótkie, dlaczego nie mamy z niego korzystać?...
— Jak widzę, Planchet, jesteś praktycznym epikurejczykiem.
— Czemu nie?... Rękę mam dobrą; piszę nią, albo ważę korzenie; nogę mam pewną, tańczę, albo się przechadzam; żołądek mam zdrowy, jem i trawię; serce zaś mi nie zastygło, a co, panie?...
— Prawda.
— Powiedziałem sobie — mówił dalej Planchet — że bez rozkoszy niema szczęścia na ziemi, jeżeli więc nie rozkoszy, bo są to rzeczy dość rzadkie, to przynajmniej używać trzeba pociechy.
— Zatem pocieszasz się.
— A tak.
— Wyjaśnij mi ten sposób pocieszania.
— Biorę tarczę i idę walczyć z nudami, zanim zacznę się nudzić, już się zabawię.
— I to rzecz, łatwa?
— Nietrudna.
— I sam wynalazłeś ten sposób?
— Sam.
— To cudowne!...
— Cóż pan na to?...
— Powiadam, że filozofja twoja nie ma równej na świecie.
— Zatem idź pan za moim przykładem.
— Zobaczę; cóż ty robisz?...
— Czyś pan zauważył, że od czasu do czasu wychodzę z domu?...
— Mój kochany Planchet, kiedy kogo prawie codzień widujemy i kiedy go niema, brak jego jest widoczny. Alboż i ty nie tęsknisz, kiedy idę na wojnę?...
— Niesłychanie; zdaje mi się, że jestem ciałem bez duszy.
— Zgoda, idźmy dalej.
— Kiedyż się oddalam?...
— Piętnastego i trzydziestego każdego miesiąca.
— I bawię?...
— Czasem dwa, czasem trzy, czasem cztery dni.
— Jak pan sądzisz, co robię przez ten czas?
— Nie mam pojęcia.
— Otóż ja bawię się.
— W jakiż sposób?
— Zobaczy pan, pojedziemy razem.
— Kiedy?...
— Jutro.
— Dokąd.
— Gdzieś, gdzie się pan dobrze zabawisz, jestem tego pewny.
— Wybornie!...
— W miejsce, skąd obecnie powracasz pan i gdzieś się piekielnie nudził.
— Ja?
— A tak.
— Zatem zawieziesz mnie do Fontainebleau?...
— I ty jedziesz do Fontainebleau?... Po co?
Planchet zrobił poruszenie, pełne złośliwości.
— Może tam masz jakąś własność, łotrze!...
— Tak, mały domek, chałupę.
— Aha!.. znam ja cię!...
— Ale to rzecz uczciwa, słowo honoru.
— Zatem jadę do wiejskiego domku Plancheta — zawołał d‘Artagnan.
— Kiedy pan chcesz.
— Czy nie mówiliśmy, że jutro?...
— Zgoda, jutro. Przytem to czternasty, nic nie szkodzi, że dniem wprzódy wyjadę.
— Zgoda, jedziemy.
— A pan pozwolisz mi więc swego konia?
— Nawet najlepszego.
— Ja wolę najpowolniejszego; wiesz pan, że nigdy nie byłem zawołanym jeźdźcem, a jako kupiec tem bardziej zardzewiałem, przytem....
— Cóż przytem?...
— Przytem — odparł Planchet, mrugając oczyma — nie chce się strudzić.
— A to dlaczego?... — odważył się zapytać d‘Artagnan.
— Bo nie bawiłbym się — odpowiedział Planchet.
I usiadł na worku z kukurydzą, trzaskając stawami w palcach z pewnym rodzajem filuterji.
— Planchet!.. Planchet!... — zawołał d‘Artagnan — oświadczam stanowczo, że niema na świecie tobie podobnego sybaryty. A!... Planchet, widać, żeśmy z sobą beczki soli nie zjedli.
— A to dlaczego?...
— Bo cię jeszcze nie znalem, przytem muszę wierzyć w to, co mi na myśl przyszło wówczas, kiedyś w lasku Bulońskim o mało nie udusił Lubina, lokaja pana de Wardes, Planchet, ty jesteś człowiekiem pełnym pomysłów.
Planchet zaczął się śmiać serdecznie, następnie pożegnał muszkietera i poszedł do pokoiku, który mu służył za sypialnię.
D‘Artagnan znowu, jak dawniej, położył się na krześle, a czoło jego, rozjaśnione na chwilę, mocniej się jeszcze zachmurzyło. Zapomniał o niedorzecznościach i marzeniach Plancheta.
— Tak — rzekł do siebie, — wszystko na tem zależy, ażeby się dowiedzieć:
1. Czego Baisemeaux chciał od Aramisa?...
2. Dlaczego Aramis nie daje żadnej o sobie wiadomości?..
3. Gdzie jest Porthos?...
W tych trzech punktach leży tajemnica.
— Więc — mówił dalej do siebie d‘Artagnan — ponieważ przyjaciele nic nam nie donoszą, ucieknijmy się do własnego rozumu. Każdy robi co może!... Malaga!... jak mówi Planchet.