<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wilczyce |
Podtytuł | Powieść z wojen wandejskich |
Wydawca | Gebethner i Wolff; G. Gebethner |
Data wyd. | 1913 |
Druk | Piotr Laskauer |
Miejsce wyd. | Warszawa Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les louves de Machecoul |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy doktór wszedł do pokoju chorego, Berta siedziała już znów przy jego łóżku. Przedewszystkiem uwagę pana Roger’a zwróciła ta postać pełna wdzięku, która, podobna do owych aniołów z legend niemieckich pochyla się, by przyjąć dusze konających. Ale jednocześnie poznał młodą dziewczynę; rzadko zdarzało się, by odwiedzał chatę ubogiego chłopa i nie zastał jej lub jej siostry między umierającym a śmiercią.
— Ach, doktorze — rzekła — prędko, prędko! biedny Tinguy majaczy.
Chory rzucał się na łóżku niespokojnie. Doktór podszedł do niego.
— Puśćcie mnie — wołał chory — puśćcie mnie! Muszę wstać; czekają na mnie w Montaigu.
— Nie, nie — odezwała, się Berta — nie czekają na was jeszcze...
— Owszem, panienko, owszem! To miało być tej nocy. Kto pójdzie od zamku do zamku oznajmić nowinę, jeśli mnie nie będzie?
Cicho, Tinguy, cicho! — rzekła Berta. — Pomyślcie, że jesteście chorzy i że macie przy swojem łóżku doktora Roger’a.
— Doktór Roger jest z naszych; możemy wobec niego mówić wszystko. Wie, że czekają na mnie, wie, że muszę wstać, nie zwlekając, wie, że muszę iść do Montaigu.
Doktór Roger i młoda dziewczyna zamienili szybkie spojrzenie.
— Massa — rzekł doktór.
— Marsylia — odparła Berta.
I oboje, w nagłym porywie, podali i uścisnęli sobie dłonie. Berta powróciła do chorego.
— Tak, to prawda — rzekła, pochylając się do jego ucha — tak, doktór Roger, jest z naszych; ale jest tu ktoś, który do nas nie należy...
Zniżyła głos tak, żeby tylko Tinguy sam mógł ją usłyszeć.
— A ten ktoś — dodała — to młody baron de la Logerie.
— Prawda, prawda — szeptał chory — on do nas nie należy. Nie trzeba mu nic mówić! Courtin to zdrajca. Ale, jeśli ja nie pójdę do Montaigu, kto pójdzie?
— Jan Oullier! Bądźcie spokojni, Tinguy.
— Jeśli Jan Oullier pójdzie — odparł chory — to ja nie mam potrzeby iść! on ma dobre nogi, dobre oczy i umie strzelać celnie, o, umie!
I wybuchnął śmiechem. Ale w tym śmiechu wyczerpał snadź resztki sił i opadł na poduszki.
Młody baron słuchał tej całej rozmowy, z której dobiegły go tylko pojedyńcze wyrazy, nie rozumiejąc. Wyraźnie dosłyszał: „Courtin, to zdrajca!“ a z kierunku wzroku młodej dziewczyny, mówiącej do chorego, odgadł, że i o nim mówiono. Zbliżył się ze ściśniętem sercem; była tu jakaś tajemnica, którą przed nim ukrywano.
— Jeśli teraz krępuję panią — rzekł do Berty — lub jeśli tylko jestem już niepotrzebny, niech pani powie jedno słowo a odejdę.
W tych kilku słowach dźwięczał taki smutek, że Berta była wzruszona.
— Nie — odparła — nie, niech pan zostanie... Przeciwnie, pan jest nam jeszcze potrzebny; dopomoże pan Rozynie do przyrządzenia lekarstw, przepisanych przez doktora, ja zaś pomówię z nim o dalszem leczeniu chorego.
Poczem zwróciła się do pana Roger’a.
— Doktorze — rzekła szeptem — daj im zajęcie; przez ten czas podzielimy się naszemi wiadomościami.
Następnie zwróciła się znów do Michała.
— Wszak pan zechce — rzekła najsłodszym swoim głosem — dopomódz Rozynie?
— Zrobię wszystko, co pani zechce — odparł młodzieniec — niech pani rozkazuje, będę posłuszny.
— Doktorze, widzisz — rzekła Berta — masz tu dwoje pomocników, pełnych dobrych chęci.
Doktór pobiegł do bryczki i wydobył z niej butelkę wody Sedlitza, oraz worek mielonej gorczycy.
— Niech pan to odkorkuje — rzekł do młodzieńca, podając mu butelkę — i daje choremu po pół szklanki co dziesięć minut.
Poczem wręczył Rozynie worek z gorczycą.
— Rozpuść mi to we wrzącej wodzie — rzekł — to na nogi dla twego ojca.
Chory wpadł w taką samą martwotę, jaka poprzedzała chwilę podniecenia, uspokojonego przez Bertę zapewnieniem, że Jan Oullier zajmie jego miejsce.
Doktó spojrzał na chorego, a widząc, że chwilowo, dzięki prostracyi, w jaką zapadł, może go pozostawić na opiece młodego barona, podszedł żywo do Berty.
— A więc — rzekł — skoro przekonaliśmy się, że jesteśmy ludźmi jednych zapatrywań, niech mi pani powie, jakie pani ma wieści?
— Że księżna pani opuściła Maltę 21-go kwietnia, i że powinna była stanąć w Marsylii 29-go lub 30-go kwietnia. Dzisiaj mamy 6-ty maja: księżna już pewnie wylądowała, a na całem Południu wre powstanie.
— I to wszystko, co pani wie? — spytał doktór.
— Tak; wszystko — odpowiedziała Berta.
— Nie czytała pani dzienników wieczornych z 3-go?
Berta uśmiechnęła się.
— Nie otrzymujemy gazet na zamku Souday — rzekła.
— A więc — rzekł doktór — wszystko przepadło!
— Jakto! wszystko przepadło?
— Plany księżnej zupełnie zniweczone.
— Ach Boże! co pan mówi?
— Szczerą prawdę. Księżna, po szczęśliwej podróży na pokładzie „Carlo — Alberto“, wylądowała na wybrzeżu o kilka mil od Marsylii; tam czekał na nią przewodnik, który ją zaprowadził do domu samotnego, otoczonego lasami i skałami. Księżna miała tylko sześć osób ze sobą...
— I cóż dalej, cóż dalej?...
— Jedną z tych osób wysłała niezwłocznie do Marsylii, żeby donieść przywódcy spisku, że wylądowała i że czeka na wynik przyrzeczeń, które ją zwabiły do Francyi.
— I cóż?
— Wieczorem wysłaniec wrócił z kartką, wyrażającą księżnie powinszowania z powodu szczęśliwego przybycia i oznajmiającą, że Marsylia podniesie bunt nazajutrz.
— No, i?...
— I nazajutrz bunt się podniósł, ale Marsylia nie brała w nim żadnego udziału, tak, że spełzł na niczem.
— A księżna?
— Niewiadomo, gdzie jest; spodziewają się, że wróciła na pokład „Carlo — Alberto“ i odpłynęła z powrotem.
— Nikczemni tchórze! — szepnęła Berta. — Jestem kobietą, ale, gdyby księżna pani przybyła do Wandei, przysięgam na Boga, że byłabym dała przykład niektórym mężczyznom! Do widzenia, doktorze, i dziękuję.
— Bani nas opuszcza?
— Mój ojciec musi wiedzieć te szczegóły. Dzisiaj wieczorem było zebranie w zamku Montaigu. Wracam do Souday. Polecam panu mego biednego chorego, dobrze? Doktór zechce zostawić przepis dokładny; ja, albo siostra spędzimy przy tym nieboraku noc następną, chyba, że zdarzą się jakie nowe wypadki.
— Może pani weźmie moją bryczkę? wrócę piechotą a jutro odeśle mi ją pani przez pana Oullier’a, albo przez kogokolwiek.
— Dziękuję; nie wiem, gdzie Jan Oullier będzie jutro; zresztą wolę iść. Duszno mi; przechadzka mnie orzeźwi.
Berta podała rękę doktorowi, uścisnęła dłoń jego z siłą zupełnie męską, zarzuciła pelerynę na ramiona i wyszła.
Ale przede drzwiami zastała Michała, który, nie słysząc rozmowy, nie stracił na jedną chwilę młodej dziewczyny z oczu, a odgadłszy, że wyjdzie, pierwszy podążył ku drzwiom.
— Co się stało — rzekł — i co się pani dowiedziała.
— Nic — odparła Berta.
— Nic!... Gdyby pani niczego się nie dowiedziała, nie odeszłaby pani w ten sposób, nie zwracając na mnie uwagi, nie żegnając się ze mną, nie dając mi żadnego znaku.
— Pocóż mam się żegnać z panem, kiedy mnie pan odprowadzi? Dość będzie czasu na pożegnanie przed bramą zamku Souday.
— Jakto! pani pozwala?...
— Co? żeby mi pan towarzyszył? Ależ, po wszystkiem, co pan z mojego polecenia uczynił tej nocy, ma pan do tego zupełne prawo... chyba, oczywiście, że pan jest zanadto zmęczony.
— Ja zmęczony, gdy chodzi o towarzyszenie pani? Ależ z panią, albo z panną Maryą, poszedłbym na koniec świata. Zmęczony? Nigdy!
Berta uśmiechnęła się, poczem, spoglądając z boku na młodego barona:
— Co za nieszczęście — szepnęła — że nie należy do nas!
Ale niebawem z uśmiechem:
— Ba! — dodała — z tym charakterem będzie tem, czem zechcemy, żeby był.
— Zdaje mi się, że pani do mnie mówi, a jednakże nie słyszę, co pani mówi.
— Dlatego, że mówię do pana cichutko.
— A dlaczego pani mówi do mnie cichutko?
— Dlatego, że tego, co mówię, nie można powiedzieć głośno, przynajmniej w tej chwili.
— Ale później? — spytał młodzieniec.
— Ach! później, może...
Młodzieniec z kolei poruszył wargami, ale z ust jego nie wybiegł najlżejszy dźwięk.
— Cóż to — spytała Berta — co znaczy ta pantomina?
— Że to ja teraz mówię do pani po cichu, z tą różnicą, że to, co pani mówię po cichu, powiedziałbym pani i głośno, w tej chwili nawet, gdybym śmiał...
— Nie jestem taką kobietą, jak inne — rzekła Berta z uśmiechem, niemal pogardliwym — a to, co mi ludzie mówią po cichu, mogą mi też powiedzieć głośno.
— A więc mówiłem, pani po cichu, że z głębokim żalem patrzę, jak pani naraża się na pewne niebezpieczeństwo... równie pewne jak niepotrzebne.
— O jakiem to niebezpieczeństwie mówisz, kochany sąsiedzie? — spytała młoda dziewczyna tonem z lekka drwiącym.
— O tem, o którem pani rozmawiała przed chwilą z doktorem Boger’em. W Wandei przygotowuje się powstanie.
— Naprawdę?
— Mam nadzieję, że pani temu nie zechce zaprzeczać?
— Ja? a dlaczego miałabym zaprzeczać?
— Ojciec pani i pani sama weźmie w niem udział.
— Zapomina pan. o mojej siostrze — rzekła, śmiejąc się, Berta.
— O, nie, nie zapominam o nikim — odparł Michał, wzdychając.
— A więc?
— A więc niech pani pozwoli sobie powiedzieć od przyjaciela oddanego szczerze... że pani źle robi.
— A dlaczego to źle robię, przyjacielu tkliwy, przyjacielu szczerze oddany? — spytała Berta tonem drwiącym, którego się pozbyć całkowicie nie mogła.
— Dlatego, że Wandea nie jest już w roku 1832 tem, czem była w roku 1793, a raczej dlatego, że niema już Wandei.
— Tem gorzej dla Wandei! Ale, na szczęście, jest zawsze szlachta, panie Michel; a jest coś, czego pan może jeszcze nie wie, ale o czem wiedzieć będą potomkowie pańscy w piątem lub szóstem pokoleniu, mianowicie, że szlachectwo obowiązuje.
Młodzieniec poruszył się.
— A teraz, mówmy o czem innem — rzekła Berta — jeśli łaska; bo w tej sprawie już panu odpowiadać nie będę, wobec tego, że, jak mówił biedny Tinguy, pan nie jest z naszych.
— Ależ — odparł młodzieniec, zrozpaczony surowością Berty — o czem-że mam z panią mówić?
— O czem pan ma ze mną mówić? Ależ o wszystkiem na świecie! Noc jest przecudna: niech mi pan mówi o nocy; księżyc jest rozsrebrzony: niech mi pan mówi o księżycu; gwiazdy są z płomieni: niech mi pan mówi o gwiazdach; niebo jest przeczyste: niech mi pan mówi o niebie.
I młoda, dziewczyna podniosła głowę i utkwiła wzrok w przezrocze sklepienie niebieskie.
Michał westchnął i, nie mówiąc, szedł obok niej. Berta milczała również; miała głowę pełną tych myśli, które wymykają się z serca, nie w głośnych wyrazach, ale w spojrzeniach i westchnieniach.
A Michał, idąc śród tej ciszy, marzył.
Widział się obok słodkiej Maryi, nie zaś obok szorstkiej i surowej Berty; zamiast odosobnienia, w którem Berta czerpała swoją siłę, czuł, jak Marya, zwalniając kroku, opierała się o jego ramię...
O! wtedy nie zabrakłoby mu wyrazów! wtedy miałby tysiące rzeczy do powiedzenia o nocy, o księżycu, o gwiazdach i o niebie!
Przy Maryi byłby nauczycielem i panem; Przy Bercie był uczniem i niewolnikiem.
I szli tak przez kwadrans może, milcząc, gdy, nagle Berta przystanęła, dając znak Michałowi, żeby się również zatrzymał.
Młodzieniec usłuchał: przy Bercie posłuszeństwo było nieodzowne.
— Słyszy pan? — spytała Berta.
— Nie — odparł Michał, potrząsając głową.
— A ja słyszę — rzekła młoda dziewczyna, z okiem roziskrzonem i wytężonym słuchem.
— Ale co pani słyszy?
— Odgłos kroków mojego konia i konia Maryi; szukają mnie, jest jakaś nowina.
I znów nasłuchiwała przez chwilę.
— To Marya mnie szuka — rzekła.
— Ale po czem pani to poznaje? — zapytał młodzieniec.
— Po rodzaju galopu wierzchowców. Przyśpieszmy kroku.
Odgłos zbliżał się szybko, a w pięć minut później grupa, zarysowała się śród ciemności. Składała się ona z dwóch koni i z kobiety, siedzącej na jednym a trzymającej za uzdę drugiego.
— Powiedziałam panu, że to moja siostra — rzekła Berta.
Istotnie, młodzieniec poznał Maryę, mniej po jej postaci, która ukazała się śród mroku, niż po przyśpieszonem biciu swego serca.
I Marya również poznała go ze zdumieniem. Widoczne było, że spodziewała się odnaleźć siostrę samą lub z Rozyną, ale nigdy z młodym baronem. Michał dostrzegł wrażenie, jakie wywarła jego obecność, i zbliżył się.
— Spotkałem siostrę pani — rzekł — śpieszącą z ratunkiem do biednego Tinguy, i towarzyszyłem jej, nie chcąc, żeby była sama.
— I dobrze pan uczynił — odparła Marya.
— Cóż się stało, blondynko? — spytała Berta Maryi, opierając się na łęku jej siodła.
— Stało się, że wszystko w Marsylii spełzło na niczem.
— Wiem. Księżna odpłynęła.
— Otóż to właśnie — mylne.
— Jakto, mylne?
— Tak, księżna oświadczyła, że skoro jest we Francyi, już jej nie opuści.
— Naprawdę?
— Tak, a w chwili obecnej jest w drodze do Wandei, jeśli już nie przybyła.
— Skądże wiecie o tem?
— Posłaniec przyniósł tę nowinę dzisiaj wieczorem do zamku Montaigu podczas zebrania i w chwili, kiedy wszyscy oddawali się rozpaczy.
— Dzielna dusza! — zawołała Berta z zapałem.
— Ojciec powrócił pełnym galopem do domu, a gdy się dowiedział, gdzie jesteś, rozkazał mi wziąć konie i jechać po ciebie.
— Jestem i pędzę do domu! — rzekła Berta, wsuwając stopę w strzemię.
— I cóż — spytała Marya — nie żegnasz się ze swoim biednym rycerzem?
— Owszem.
Berta wyciągnęła rękę do młodzieńca, który zbliżał się powoli i ze smutkiem.
— Ach! panno Berto — szepnął, chwytając jej dłoń — jestem bardzo nieszczęśliwy!
— A to z powodu? — spytała.
— Bo nie jestem z waszych, jak pani powiedziała przed chwilą.
— A kto panu przeszkadza nim zostać? — spytała Marya, podając mu rękę z kolei.
Młodzieniec rzucił się na tę dłoń wyciągniętą i ucałował ją z podwójną namiętnością, wynikającą z miłości i wdzięczności.
— Och! tak, tak, tak — szepnął tak cicho, żeby tylko Marya mogła go słyszeć — dla pani i z panią!
Ale dłoń Maryi została poniekąd wyrwana z rąk młodzieńca gwałtownym ruchem konia młodej dziewczyny.
Berta, popędzając swego uderzeniem pięty, uderzyła szpicrutą wierzchowca siostry.
Konie i amazonki ruszyły z kopyta galopem i znikły w ciemnościach, jak cienie.
Młodzieniec pozostał sam na środku drogi.
— Żegnam! — rzuciła mu Berta.
— Do widzenia! — krzyknęła Marya.
— Och! tak, tak — zawołał, wyciągając ręce ku odjeżdżającym — tak, do widzenia! do widzenia!
Dziewczęta przebyły drogę w zupełnem milczeniu. Dopiero przed bramą zamku:
— Maryo — odezwała się Berta — będziesz drwiła ze mnie.
— A to dlaczego? — spytała Marya, drgnąwszy mimowoli.
— Ja go kocham — rzekła Berta.
Z piersi Maryi omal nie wybiegł jęk bólu. Miała tyle siły, że go zdławiła.
— A ja mu powiedziałam: „Do widzenia!“ — rzekła. — Dałby Bóg, żebym go już więcej nie widziała.