<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wilczyce |
Podtytuł | Powieść z wojen wandejskich |
Wydawca | Gebethner i Wolff; G. Gebethner |
Data wyd. | 1913 |
Druk | Piotr Laskauer |
Miejsce wyd. | Warszawa Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les louves de Machecoul |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Do dnia, dzisiejszego jeszcze w całej Wandei bardzo mało jest wielkich i dobrych gościńców, a i te, które są w niewielkiej liczbie, wykonane zostały od r. 1832-go, t. j. od czasu, w którym się rozegrały wypadki, jakie zamierzyliśmy opowiedzieć. Brak wielkich dróg stanowił właśnie siłę powstańców w wielkiej wojnie.
Powiedzmy słówko o tych, które istniały wówczas na lewem wybrzeżu Loary.
Jest ich dwie. Jedna idzie od Nantes do la Rochelle przez Montaigu; druga z Nantes do Paimboeuf przez Pélerin, ciągnąc się prawie ustawicznie wzdłuż brzegów rzeki. Oprócz tych dróg głównych istnieje jeszcze kilka złych dróg drugorzędnych albo poprzecznych; idą one z Nantes na Beaupréau, przez Vallot, z Nantes na Mortagne, Chollet i Bressuire przez Clisson, z Nantes na Sables d’Olonne przez Légé, z Nantes na Challans przez. Machecoul.
Chcąc przybyć z Montaigu do Machecoul’u temi drogami, trzeba było koniecznie zboczyć znacznie z linii prostej; istotnie, należało udać się aż do Légé, stamtąd skierować się na drogę, idącą z Nantes do Sables-d’Olonne, dążyć nią do punktu, gdzie przecina drogę do Challans i następnie zboczyć do Machecoul’u.
General Dermoncourt rozumiał aż nadto dobrze, że całe powodzenie jego wyprawy zależało od szybkości, z jaką byłaby przeprowadzona, nie mógł tedy zdecydować się na marsz taki długi. Zresztą te drogi nie były dogodniejsze dla operacyi wojskowych, niż drogi poprzeczne. Okolone szerokimi i głębokimi rowami, ciągnąc się między dwoma stokami, na których wznoszą się żywopłoty, drogi te sprzyjają bardzo zasadzkom.
Nieliczne ich zalety nie równoważyły bynajmniej ich niedogodności; generał zdecydował się tedy podążyć drogą poprzeczną, która, prowadziła, do Machecoul’u przez Vieille-Vigne i była blizko o pół mili krótsza. System rozmieszczania drobnych załóg w różnych miejscowościach sprawił, że żołnierze poznali kraj i wiedzieli dokładnie, jakie drogi są złe.
Kapitan, który dowodził oddziałem piechoty, znał drogę do rzeki Boulogne, albowiem przemaszerował tamtędy we dnie; nad rzeką zaś, ponieważ nie można było się spodziewać, żeby Jan Oullier chciał wskazać drogę, miał czekać przewodnik, przysłany przez Courtin’a, który nie śmiał jawnie ofiarować swej pomocy wyprawie.
Postanowiwszy iść drogą poprzeczną, generał przedsięwziął wszelkie środki ostrożności, by go nie zaskoczono. Dwaj strzelcy, z pistoletem w ręku, szli naprzód, wskazując drogę kolumnie, którą oskrzydlało dwunastu żołnierzy z obu stron drogi, tak, że mogli w każdej chwili zagłębić się w krzaki i zarośla przydrożne, by je przeszukać.
Generał szedł na czele swoich żołnierzy, umieściwszy w środku między nimi Jana Oullier’a.
Stary Wandejczyk ze związanemi rękoma umieszczony został na koniu z tyłu za jednym ze strzelców; rzemień, który ściskał go wpół, spięty był na piersi jeźdźca tak, że Jan Oullier, gdyby nawet zdołał pozbyć się więzów, któro krępowały mu ręce, nie mógłby ujść żołnierzowi. Dwaj inni strzelcy szli po prawej i po lewej stronie tego pierwszego i mieli specyalne polecenie czuwania nad więźniem.
Było trochę po szóstej wieczorem, gdy wyruszyli z Montaigu; mieli przed sobą pięć mil drogi, a, przypuszczając, że na te pięć mil potrzebowali pięć godzin czasu, powinni byli około jedenastej znaleźć s:ę w zamku Souday. Ta godzina wydawała się generałowi bardzo pomyślna dla wykonania zamierzonego zamachu. Jeśli raport Courtin’a był ścisły, jeśli przypuszczenia go nie omyliły, przywódcy ruchu wandejskiego powinni byli być zebrani, w Souday na naradzie z księżną i prawdopodobnie będzie można zastać ich jeszcze w zamku. W takim razie nic nie przeszkodzi schwytaniu wszystkich razem od jednego zamachu.
Po półgodzinnym pochodzie, to jest o pół mili od Montaigu, mała kolumna przechodziła przez rozdroże Saint-Corentin, gdzie stara kobieta w łachmanach modliła się, klęcząc pod krzyżem. Na hałas, wywołany nadchodzeniem wojska, żebraezka odwróciła głowę i, niby pod wpływem ciekawości, podniosła się i stanęła na brzegu drogi, by się żołnierzom przypatrzyć; poczem, jak gdyby widok haftowanego munduru generała podsunął jej tę myśl, zaczęła mruczeć pod nosem jedną z tych modlitw, przy pomocy których żebracy proszą o jałmużnę.
Oficerowie i żołnierze, pogrążeni w myślach i coraz chmurniejsi w miarę jak mrok zapadał, przeszli, nie zwracając uwagi na staruszkę.
— Czy wasz generał nie widział tej poszukiwaczki chleba? — spytał Jan Oullier strzelca, którego miał po prawej; stronie.
— Dlaczego o to pytacie?
— Dlatego, że nie otworzył jej swojej sakiewki. Niech się strzeże! Kto odpycha dłoń otwartą, powinien się obawiać dłoni zamkniętej. Spotka nas nieszczęście.
— Jeśli chcesz tę przepowiednię zastosować do siebie, mój człowiecze, sądzę, że możesz to powiedzieć spokojnie, wobec tego, że z nas wszystkich ty, zdaje mi się, narażony jesteś na największe niebezpieczeństwo.
— Tak; to też chciałbym je zażegnać.
— W jaki sposób?
— Wyjmijcie monetę z mojej kieszeni.
— Po co?
— Żeby ją dać tej kobiecie; a ona podzieli swoje modlitwy między mnie, który jej dam jałmużnę, a was, którzy mi do tego dopomożecie.
Strzelec wzruszył ramionami; ale przesąd jest dziwnie zaraźliwy, a ten, który ma związek z miłosierdziem, jeszcze bardziej, niż każdy inny. Stąd też żołnierz, jakkolwiek uważał, że jest wyższy nad podobne błahostki, niemniej mniemał, iż nie powinien odmawiać Janowi Oullier’owi przysługi, jakiej od niego żądał, a która miała sprowadzić na nich błogosławieństwo boże.
Żołnierze skręcali w tej chwili w prawo, by wejść na drogę, prowadzącą do Vieille-Vigne; generał zatrzymał konia i przyglądał się pochodowi swoich ludzi, chcąc się upewnić naocznie, że wszystkie rozporządzenia, jakie wydał, były należycie wykonywane; spostrzegł, że Jan Oullier rozmawiał ze swoim sąsiadem i widział ruch żołnierza.
— Dlaczego pozwalasz więźniowi rozmawiać z przechodniami? — spytał strzelca.
Strzelec opowiedział generałowi, o co chodzi.
— Stój! — krzyknął generał zatrzymać tę kobietę i zrewidować.
Usłuchano niezwłocznie rozkazu i znaleziono u żebraczki tylko kilka monet, które generał obejrzał — z największą starannością. Ale napróżno obracał je na wszystkie strony, nie mógł znaleźć w nich nic podejrzanego. Niemniej wsunął monety do kieszeni, dając wzamian staruszce pięciofrankówkę.
Jan Oullier z drwiącym uśmiechem przyglądał się generałowi.
— No, widzicie, matko — rzekł półgłosem, ale tak dobitnie, żeby żebraczka nie traciła ani jednego słowa — uboga jałmużna więźnia (położył nacisk na ten wyraz) przyniosła wam szczęście; i jest to jeden powód więcej, żebyście mnie nie zapominali w swoich modlitwach. Tuzin Zdrowaś Marya, które wstawiają się za nim, mogą bardzo ułatwić zbawienie takiego, jak ja, nieboraka.
Jan Oullier podniósł głos, mówiąc to ostatnie zdanie.
— Na przyszłość — rzekł generał do Jana Oullier’a, gdy kolumna ponownie ruszyła w drogę — do mnie będziecie się zwracali, gdy zechcecie uprawiać miłosierdzie; ja was polecę modlitwom tych, którym zechcecie dopomódz; moje pośrednictwo nie wyrządzi wam krzywdy tam, w niebie, a może wam oszczędzić mnóstwo nieprzyjemności tu, na ziemi. Wy zaś — zwrócił się generał szorstkim tonem do jeźdźców — nie zapominajcie na przyszłość o moich rozkazach, albowiem zapowiadam, że was to spotkałoby nieszczęście.
W Vieille-Vigne zatrzymano się, by dać kwadrans wytchnienia piechurom. Wandejczyka umieszczono w środku czworoboku, utworzonego przez żołnierzy, by go oddzielić od ludności, która nadbiegła i tłoczyła się dokoła nich, zaciekawiona.
Koń, który niósł Jana Oullier’a, nie był podkuty i męczył się bardzo, dźwigając podwójny ciężar; generał wyznaczył tedy, dla zastąpienia go, tego konia z eskorty, który mu się wydał najsilniejszy. Koń ten należał do jednego z kawalerzystów straży przedniej, który, pomimo niebezpieczeństw, na jakie się narażał w charakterze warty zgubionej, zajął miejsce kolegi z widoczną a wielką niechęcią.
Ten kawalerzysta był to człowiek mały, barczysty, silny, o twarzy łagodnej i inteligentnej, który nie miał w obejściu tej fantazyi, jaka cechowała jego towarzyszów.
Podczas przygotowań do tej zamiany, przy blasku łatami — noc bowiem zapadła zupełnie — by się przekonać, czy rzemienie i postronki były w należytym stanie, Jan Oullier mógł dostrzedz rysy człowieka, z którym miał teraz odbywać drogę; oczy jego spotkały się ze wzrokiem żołnierza i zauważył, że ten zarumienił się, spojrzawszy na niego.
Ruszono w dalszą drogę, z podwojoną ostrożnością, albowiem coraz mniej spotykano otwartych przestrzeni, czyli, że okolica sprzyjała coraz bardziej napadowi.
Widoki niebezpieczeństwa, na jakie mogli być narażeni, zmęczenie, jakie znosili, maszerując po drogach, które przeważnie były wąwozami, pełnymi kamieni olbrzymich, nie pozbawiły bynajmniej wesołości żołnierzy; zaczęli sobie żartować z niebezpieczeństwa i rozmawiali z tą niefrasobliwością, która, u Francuzów, może zniknąć na chwilę, ale zawsze powraca.
Tylko strzelec, którego siodło dzielił Jan Oullier, pozostał szczególnie ponury i zamyślony.
Naraz głos generała rozkazał wyjść z szeregu i dążyć dalej gęsiego, albowiem ścieżka stała się taka wązka, stoki były takie blizkie siebie, że dwaj kawalerzyści nie mogli jechać rzędem.
Podczas chwilowego zamieszania, wywołanego z konieczności przez ten manewr, Jan Oullier zaczął gwizdać po cichutku melodyę bretońską, do której słowa tak się zaczynają.
Usłyszawszy pierwszą nutę melodyi, kawalerzysta drgnął.
Wówczas, ponieważ jeden strzelec był z przodu, a drugi z tyłu, Jan Oullier, oswobodzony od ich nadzoru, zbliżył usta do ucha milczącego kawalerzysty.
— Napróżno milczysz — szeptał — poznałem cię odrazu, Tomaszu Tinguy, jak ty odrazu mnie poznałeś.
Żołnierz westchnął i wzruszył ramionami, jak gdyby chciał powiedzieć, że postępuje wbrew swojej1 woli. Ale nie odpowiedział jeszcze.
— Tomaszu Tinguy — ciągnął dalej Jan Oullier — czy ty wiesz, dokąd idziesz, dokąd prowadzisz starego przyjaciela swego ojca? Na rabunek i zatracenie zamku Souday, którego panowie byli zawsze dobroczyńcami twojej rodziny!
Tomasz nie odpowiedział, ale dreszcz wstrząsnął nim.
— Twój ojciec umarł! — mówił znów Jan Oullier.
Tomasz nie odpowiedział, ale dreszcz wstrząsnął nim na siodle, a z ust jego wybiegło tylko to jedno słowo:
— Umarł?...
— Tak, umarł! — —szeptał gajowy. — A kto czuwał przy jego łóżku z twoją siostrą, Rozyną, gdy oddawał ostatnie westchnienie? Dwie panny de Souday, które znasz dobrze, panna Berta i panna Marya; i to z narażeniem własnego życia, skoro twój ojciec umarł na zaraźliwą gorączkę. Nie mogąc przedłużyć jego życia, osłodziły mu, jak prawdziwe anioły, konanie. Gdzie jest teraz twoja siostra, która nie miała już dachu nad głową? W zamku Souday. Ach! Tomaszu Tinguy, wolę być biednym Janem Oullier’em, którego rozstrzelają może niebawem gdzieś w kącie, niż tym, który go związanego prowadzi na stracenie!
— Milcz, Janie! milcz! — odezwał s:ę Tomasz Tinguy, łkającym głosem — nie jesteśmy jeszcze na miejscu... Zobaczymy.
Podczas tej rozmowy Jana Oullier’a. z synem Tinguy’ego wąwóz, w którym maszerował mały oddział, zaczął prowadzić po nagłym spadku, schodząc do jednego z brodów rzeki Boulogne.
Noc zapadła już zupełnie, noc ponura, ciemna, bez jednej gwiazdy na niebie; a ta noc, która z jednej strony mogła być pomyślna dla ostatecznego wyniku wyprawy, z drugiej mogła się stać źródłem poważnych niedogodności dla żołnierzy, maszerujących śród kraju dzikiego i nieznanego.
Gdy przybyli na brzeg rzeki, zastali dwóch strzelców ze straży przedniej, którzy czekali z pistoletem w ręku. Zatrzymali się tu zaniepokojeni. Zamiast bowiem wody przezroczystej, pędzącej po kamieniach, jak zwykle w miejscach brodu, ujrzeli przed sobą toń czarną, stojącą, która powoli obijała się o skały, okalające rzekę. Napróżno rozglądano się na wszystkie strony, nigdzie nie było widać przewodnika, którego przyrzekł przysłać Courtin.
Generał rzucił okrzyk.
— Kto idzie? odpowiedziano z przeciwległej strony rzeki.
— Souday! — odparł generał.
— W takim razie mam być waszym przewodnikiem.
— Czy jesteśmy przy brodzie Boulogne? — spytał generał.
— Tak.
— Dlaczego poziom wody taki wysoki? — spytał generał.
— Z powodu ostatnich deszczów nastąpił wielki przybór.
— Czy, pomimo togo przyboru, przejście jest możliwe?
— Co prawda, nie widziałem nigdy, żeby rzeka tak wezbrała; myślę więc, że byłoby rozważniej...
Głos przewodnika urwał się nagle i skonał w głuchym jęku.
Poczem dobiegł odgłos walki, takiej, jak gdyby pod stopami kilku ludzi staczały się kamienie.
— Do kroćset! — krzyknął generał — mordują naszego przewodnika!
Rozpaczliwy krzyk trwogi i bólu odpowiedział na te słowa generała i potwierdził je.
— Grenadyer konny za każdego strzelca! — krzyknął generał — kapitan za mną! dwaj porucznicy tutaj, z resztą żołnierzy więzień i trzej strzelcy!
W jednej chwili każdy z siedemnastu strzelców miał za sobą grenadyera. Osiemdziesięciu grenadyerów i dwaj porucznicy, więzień i trzej strzelcy, a między nimi Tinguy, pozostali na prawym brzegu Boulogne. Rozkaz został wykonany z szybkością myśli, poczem generał wraz z siedemnastu strzelcami i tyluż grenadyerami, wszedł do łożyska rzeki.
W odległości dwudziestu kroków od brzegu, konie straciły grunt pod nogami, ale zaczęły pływać i niebawem dotarły bez wypadku do brzegu przeciwległego. Żołnierze zeskoczyli na ląd.
— Czy nic nie widzicie? — spytał generał, usiłując przeniknąć otaczające ciemności.
— Nie, generale — odparli żołnierze jednogłośnie.
— A jednakże to stąd — odparł generał, jak gdyby mówiąc do siebie — odpowiedział nam ten dzielny człowiek. Przeszukajcie zarośla, ale nie oddalajcie się jeden od drugiego, może znajdziecie jego trupa.
Żołnierze, posłuszni, szukali w promieniu pięćdziesięciu metrów dokoła zwierzchnika, ale po kwadransie wrócili z niczem, zaniepokojeni tem nagłem zniknięciem przewodnika.
— Nie znaleźliście nic? — spytał generał.
Jeden grenadyer zbliżył się, trzymając w ręku czapkę bawełnianą.
— Znalazłem tę czapkę bawełnianą — rzekł.
— Gdzie?
— Na krzaku.
— To czapka naszego przewodnika — rzekł generał.
— Jakto? — spytał kapitan.
— Bo ludzie, którzy na niego napadli — odparł bez wahania generał — mieli kapelusze.
Kapitan umilkł, nie śmiejąc pytać więcej; ale widoczne było, że wytłómaczenie generała nic mu nie wytłumaczyło.
Dermoncourt zrozumiał jego milczenie.
— To bardzo proste — rzekł — ludzie, którzy przed chwilą zamordowali naszego przewodnika, szli za nami, oczywiście, od chwili, kiedy opuściliśmy Montaigu, i to w zamiarze porwania naszego więźnia... Zdaje się, że zdobycz jest donioślejsza, niż zrazu sądziłem!... Ci ludzie, którzy nas śledzili, byli na jarmarku i musieli mieć, jak zwykle, gdy idą do miasta, kapelusze, gdy przeciwnie, przewodnik, zaskoczony nagle w łóżku, obudzony przez człowieka, który miał nam go przysłać, włożył prawdopodobnie na głowę to, co znalazł pod ręką, albo nawet może zachował to, co już miał na głowie; stąd czapka bawełniana.
— I sądzisz, generale — spytał kapitan że szuanie ośmielili się podejść tak blizko do naszej kolumny?
— Szli z nami razem od Montaigu i nie spuścili nas z oka ani na jedną chwilę. Do kroćset! skarżą się zawsze na nieludzkość, która kieruje tą wojną, a na każdym kroku człowiek przekonywa się własnym kosztem, że nigdy nie jest dosyć nieludzki... Jaki też głupiec ze mnie!
— Coraz mniej rozumiem, generale — rzekł kapitan, śmiejąc się.
— Czy pamiętasz, kapitanie, żebraczkę, która nas zaczepiła, gdy wyjechaliśmy z Montaigu?
— Pamiętam, ‘generale.
— Otóż, to ta błaźnica nasłała na nas tę bandę. Chciałem kazać odprowadzić ją do miasta; źle zrobiłem, nie usłuchawszy pierwszego porywu; byłbym ocalił życie temu nieborakowi. A! rozumiem teraz: usłyszeliśmy owe Zdrowaś Marya, którem nasz więzień polecał siebie przed przybyciem do Souday.
— Czy generał przypuszcza, że ośmielą się uderzyć na nas?
— Gdyby ich było wielu, jużby to uczynili; ale jest ich co najwięcej pięciu czy sześciu.
— Czy mam kazać przejść ludziom, którzy pozostali na tamtym brzegu, generale?
— Zaraz! Nasze konie utraciły grunt pod nogami; nasze piechury potopiliby się. Musi być gdzieś inny bród, łatwiejszy do przebycia, tu w okolicach.
— Tak sądzisz, generale?
— Do licha! jestem tego pewien.
— To pan zna rzekę?
— Bynajmniej.
— A więc?...
— Ach! kapitanie, zaraz widać, że nie uczestniczyłeś, jak ja, w wielkiej wojnie, w tej wojnie dzikich, w której trzeba było ciągle kierować się wnioskami. Ci ludzie nie stali w zasadzce na tej części wybrzeża, w chwili, gdy my stanęliśmy na przeciwległem, to jasne.
— Dla pana, generale.
— Ależ, Boże, dla każdego. Gdyby stali na tem wybrzeżu, byliby słyszeli przewodnika, który szedł, nic nie podejrzewając, i nie czekaliby naszego przybycia, by go pochwycić i zabić; zatem ta banda szła na naszych bokach, oskrzydlając tych, co nas oskrzydlali.
— Istotnie, generale, to możliwe.
— Przybyli nad Boulogne na chwilę przed nami. Otóż przerwa, jaka dzieliła chwilę, w której, przybywszy, przystanęliśmy od chwili, w której nasz człowiek został zamordowany, była taka krótka, że nie mogli nadmiernie nadkładać drogi, w poszukiwaniu przejścia.
— Dlaczego nie mieliby przejść w tem samem miejscu, co my?
— Dlatego, że większość chłopów, zwłaszcza w głębi kraju, nie umie pływać. A więc tu gdzieś bardzo blzko musi istnieć to przejście. Niech czterej żołnierze idą w górę rzeki, a czterej w dół, na przestrzeni pięciuset kroków. Dalej, a żywo! Nie będziemy przecież umierali tutaj... Zwłaszcza, że jesteśmy przemoczeni!
W dziesięć minut później oficer powrócił.
— Pan generał miał zupełną słuszność rzekł w odległości trzystu kroków stąd jest wysepka na środku rzeki; drzewo łączy tę wysepkę z brzegiem lewym, drugie drzewo zaś idzie od wysepki na brzeg przeciwny.
— Brawo! — rzekł generał — reszta naszego oddziału będzie mogła przejść, nie zamoczywszy jednego naboju.
Poczem, zwracając się do tych, którzy pozostali na wybrzeżu przeciwleglem, krzyknął:
— Hola! poruczniku, iść w górę Boulogne, dopóki nie znajdziecie drzewa, przerzuconego przez rzekę, i czuwać nad więźniem.