<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wilczyce |
Podtytuł | Powieść z wojen wandejskich |
Wydawca | Gebethner i Wolff; G. Gebethner |
Data wyd. | 1913 |
Druk | Piotr Laskauer |
Miejsce wyd. | Warszawa Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les louves de Machecoul |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Przez pięć minut mniej więcej, dwa małe oddziały szły równolegle w górę rzeki po dwóch wybrzeżach Boulogne. Wreszcie generał Dermoncourt, przybywszy na miejsce, wskazane przez kapitana, krzyknął: stój!
— Porucznik i czterdziestu żołnierzy naprzód! — rozkazał.
Czterdziestu ludzi i porucznik zeszli w dół i przebyli rzekę, zanurzeni w wodzie po ramiona, ale mogąc utrzymać ponad tonią strzelby i naboje, które się nie zamoczyły.
Żołnierze wyszli na brzeg i uszykowali się w szeregi.
— Teraz — rzekł generał — przeprowadzić więźnia.
Tomasz Tinguy skierował konia do wody, mając z każdego boku strzelca.
— Doprawdy, Tomaszu rzekł Jan Oullier, głosem cichym i przejmującym — na twojem miejscu obawiałbym się, żeby widmo ojca nie stanęło przede mną za to, żem przeciwstawił krwi jego najlepszego przyjaciela marną sprzączkę, którą tak łatwo odpiąć.
Tinguy przesunął dłoń po czole potem oblanem i przeżegnał się. W tej chwili trzej strzelcy dotarli do środka rzeki, ale prąd rozdzielił ich nieco. Nagłe rozległ się hałas, któremu towarzyszył głośny plusk wody, co dowiodło, że Jan Oullier nie napróżno wywołał przed biednego żołnierza bretońskiego czczony obraz tego, który mu dał życie.
General ani na jedną chwilę nie łudził się co do przyczyny tego hałasu’, który dobiegł jego uszu.
— Więzień ucieka! — krzyknął grzmiącym głosem. — Zapalić pochodnie, rozstawić się na wybrzeżu i dać ognia, jeśli się pokaże! Ty zaś — dodał, zwracając się do Tomasza Tinguy’eigo, który wylądowywał o dwa kroki od niego, nie myśląc nawet przez jedną sekundę o ucieczce — ty nie pójdziesz dalej!
Dobywając pistolet z olster:
— Niechaj tak giną wszyscy zdrajcy! — krzyknął.
I strzelił.
Tomasz Tinguy, ugodzony w pierś, padł trupem.
Żołnierze, wykonywając rozkaz generała z szybkością, która dowodziła aż nadto, że mają całą świadomość powagi położenia, puścili się wzdłuż rzeki. Kilkanaście pochodni, zapalonych, zarówno na brzegu lewym, jak i na prawym, rzucało na rzekę blask krwawy.
Jan Oullier, uwolniony z więzów, zesunął się z konia i zanurzył w rzekę, przesuwając się między nogami wierzchowca żołnierza po stronie prawej. Teraz czytelnicy zapytają nas, w jaki sposób Jan Oullier mógł pływać ze skrępowanemi rękoma. Wierzył on tak dalece w wpływ swojej wymowy na syna swego starego przyjaciela, że, za nadejściem nocy, o ile nie poświęcał czasu na przekonywanie Tomasza Tinguy’ego, zużytkował go na przegryzanie sznura, który mu krępował ręce. Jan Oullier miał dobre zęby; to też, gdy przybył nad Boulogne, sznur trzymał się tylko na jednej nitce, tak, że, gdy Oullier znalazł się w wodzie, wystarczył najmniejszy wysiłek, by się więzów pozbyć zupełnie.
Po kilku sekundach Jan Oullier odczuł potrzebę zaczerpnięcia oddechu; musiał tedy ukazać się na powierzchni wody. Ale w tejże chwili dziesięć strzałów huknęło na każdym brzegu i tyleż kul spieniło wodę dokoła pływaka. Cudem żadna w niego nie ugodziła; ale uczuł na twarzy swojej wartkie tchnienie pocisków.
Nierozważnie byłoby wystawiać powtórnie na próbę przypadek; tym razem bowiem nie byłoby to już wystawianie na próbę przypadku, lecz Pana Boga.
Jan Oullier zanurzył się tedy, a znalazłszy grunt pod nogami, zamiast w dalszym ciągu płynąć w dół Boulogne, zawrócił i skierował się w górę rzeki, powstrzymując oddech, tak, że omal mu piersi nie rozsadzał i ukazując się tylko poza obrębem smug świetlanych, jakiemi blask pochodni zaznaczał się po obu brzegach rzeki.
Wybieg istotnie zmylił wrogów Jana Oullier’a. Nie przypuszczając, żeby dobrowolnie nową trudnością potęgował niebezpieczeństwo ucieczki, żołnierze szukali go w dalszym ciągu w dole rzeki, trzymając strzelby, jak myśliwi, którzy czatują na zwierzynę, gotowi dać ognia, skoro tylko się ukaże. Ponieważ zaś zwierzyną był człowiek, przeto oczekiwanie było tembardziej gorączkowe.
Tłumiąc, o ile mógł, szmer swego oddechu, Jan Oullier zdołał dotrzeć do wierzby, której gałęzie dotykały powierzchni rzeki. Pływak pochwycił jedną z tych gałęzi, wziął ją w zęby i, tak jej się trzymając, przechylił głowę w tył, tak, że tylko usta i nos miał w powietrzu. Zaledwie zaczerpnął oddechu, usłyszał żałosne wycie, idące z miejsca, gdzie kolumna zatrzymała się, a on zsunął się do rzeki.
Poznał to wycie.
— Wałkoń! — szepnął. — Wałkoń tutaj? Wałkoń którego odesłałem do Souday? Zdarzyło mu się niechybnie jakieś nieszczęście, skoro tam nie dotarł... Boże, Boże! — dodał z nieopisaną gorącą wiarą — teraz tam ważniejsze jest, żeby mnie ci ludzie nie schwytali!
Żołnierze, którzy widzieli psa Jana Oullier’a na dziedzińcu gospody, poznali go również.
— Jego pies! jego pies! — zawołali.
— Doskonale! — rzekł sierżant — pies dopomoże nam do odnalezienia pana.
I usiłował schwytać Wałkonia. Ale, jakkolwiek chód biednego zwierzęcia był widocznie ociężały, Wałkoń wymknął mu się, poczem węszył przez sekundę w kierunku prądu i wskoczył do rzeki.
— Tędy, towarzysze! tędy! — krzyknął sierżant, zwracając się do żołnierzy, którzy przeszukiwali wybrzeża i wyciągając ręce w kierunku, w jakim udał się pies. — Zobaczymy, gdzie pies się zatrzyma. Dobry piesek! dobry! \
Jan Oullier, gdy poznał krzyk Wałkonia, nie bacząc już na grożące niebezpieczeństwo, wysunął głowę z wody. Widział, że pies, który przecinał rzekę w poprzek, płynie prosto w jego stronę; zrozumiał, że będzie zgubiony, jeśli nie zdobędzie się na czyn bohaterski. Otóż poświęcić psa było dla Jana Oullier’a czynem bohaterskim. Gdyby chodziło tylko o jego własne życie, Jan Oullier byłby zginął, albo ocalił się wraz z psem, albo przynajmniej zawahałby się ocalać siebie kosztem życia Wałkonia.
Odpiął ostrożnie kaftan z koziej skóry, który nosił na kamizelce, i puścił go z biegiem wody, popychając ku środkowi prądu. Wałkoń zbliżył się już na odległość jakich sześciu kroków.
— Szukaj! dawaj! — rzekł mu po cichu Jan Oullier, wskazując kierunek, w którym podążyć powinien.
Poczem, ponieważ pies, czując prawdopodobne, że siły go opuszczają, wahał się, przeto Jan Oullier tonem bardziej rozkazującym zawołał:
— Dawaj, Wałkoń, dawaj!
Wałkoń puścił się w kierunku kaftana ze skóry, który oddalił się od niego już o jakie dwadzieścia kroków. Widząc, że wybieg jego powiódł się, Jan Oullier zaczerpnął powietrza na zapas i zanurzył się ponownie, w tej samej chwili, w której żołnierze przybywali do stóp wielkiej wierzby. Jeden z nich wdrapał się zwinnie na drzewo, a wysuwając naprzód pochodnię, oświetlił całe łożysko rzeki.
Żołnierze ujrzeli tedy kaftan, unoszony prądem i Wałkonia, płynącego za tym kaftanem z żałosnym skowytem, jak gdyby rozpaczającego, że wyczerpane siły nie pozwalają mu wypełnić rozkazu pana. Żołnierze, którzy śledzili zwierzę, ruszyli w dół rzeki, oddalając się od Jana Oullier’a, a ponieważ jeden z nich spostrzegł kaftan na powierzchni wody, przeto zawołał:
— Tutaj! towarzysze, tutaj, ten zbój jest tutaj!
I strzelił do kaftana.
Grenadyerzy i strzelcy biegli w nieładzie wzdłuż obu wybrzeży, oddalając się coraz bardziej od miejsca, gdzie schronił się Jan Oullier, i przedziurawiając kulami skórę kozią, do której Wałkoń płynął ostatnimi wysiłkami rozpaczy. Przez kilka minut ogień był tak żywo podtrzymywany, że pochodnie stały się zbyteczne: błyskawice, wybiegające ze strzelb, oświetlały dziki wąwóz, na którego dnie płynie Boulogne, a skały, odbijając odgłos strzałów, potęgowały ich huk.
Generał pierwszy spostrzegł pomyłkę swoich żołnierzy.
— Każ pan zaprzestać — rzekł do kapitana, który szedł obok niego ci durnie puścili zdobycz dla cienia!
W tej chwili zaświeciła błyskawica na grzbiecie skały, przytykającej do rzeki; świst ostry rozległ się nad głową dwóch oficerów i kula utkwiła o dwa kroki przed nimi w pniu drzewa.
— Aha! — rzekł generał z najzimniejszą krwią — ten dureń żądał tylko tuzin Zdrowaś Marya zdaje mi się, że jego przyjaciele załatwią sprawę na większą skalę.
Istotnie, rozległy się ponownie trzy czy cztery strzały i kule padły na brzeg. Jeden z żołnierzy wydał okrzyk. Wówczas, głosem, który zapanował nad wrzawą, generał zawołał:
— Zatrąbić, niech wszyscy wrócą do szeregu, zgasić pochodnie!
Poczem rzekł po cichu do kapitana:
— Każ pań powrócić przez bród tym czterdziestu z tamtego brzegu; wkrótce będziemy może potrzebowali wszystkich naszych ludzi.
Żołnierze, zaalarmowani tym napadem nocnym, w jednej chwili zebrali się dokoła swego zwierzchnika. Pięć, czy sześć błyskawic, idących z punktów oddalonych od siebie, zaświeciło jeszcze na grzbiecie skał, rozdzierając ciemności, jeden grenadyer padł nieżywy; koń jednego ze strzelców stanął dęba i przewrócił się na swego jeźdźca: kula ugodziła go w brzuch.
— Naprzód, do kroćset! — krzyknął generał — zobaczymy, czy te ptaki nocne będą śmiały na nas czekać.
I, stając na czele swoich żołnierzy, puści się z takim zapałem na urwiste zbocze wąwozu, że, pomimo ciemności, które utrudniały jeszcze wejście, pomimo kul, które padały między żołnierzy i zraniły jeszcze dwóch, cały oddział w jednej chwili stanął na górze.
Wówczas ogień nieprzyjacielski zgasi, jak zaczarowany i, gdyby chwiejące się jeszcze tu i owdzie zarośla nie świadczyły o obecności szuanów, możnaby przypuścić, że zapadli się pod ziemię.
— Smutna wojna! smutna wojna! — szepnął generał. Teraz, oczywiście, nasza wyprawa musi spełznąć na niczem. Mniejsza o to! spróbujmy. Zresztą, Souday położone jest na drodze do Machecoul’u, a tam dopiero ludzie nasi będą mogli wypocząć.
— Ale skąd wziąć przewodnika, generale? — rzekł kapitan.
— Przewodnika? Widzisz to światło o jakie pięćset kroków stąd?
— Światło?
— Tak, tam.
— Nie, generale.
— A ja je widzę. To światło wskazuje chatę; a mężczyzna, kobieta czy dziecko, ktokolwiek jest mieszkańcem tej chaty, będzie musiał przeprowadzić nas przez las.
I tonem, który nie wróżył nic dobrego mieszkańcowi chaty, generał rozkazał maszerować dalej. Nie zdążył jeszcze zejść ze wzgórza wraz ze swymi ludźmi, gdy wyszedł z wody człowiek, przystanął za pnieni wierzby, nasłuchiwał przez chwilę, a potem zaczął iść chyłkiem wzdłuż zarośli, z widocznym zamiarem podążenia tą samą drogą, którą ruszyli żołnierze. Pochwycił właśnie krzak paproci, by wejść na skałę, gdy rozległ się słaby jęk w odległości kilku kroków.
Jan Oullier — bo ów człowiek był to nie kto inny tylko nasz zbieg — zwrócił się w stronę, z której jęk go doleciał. W miarę, jak się zbliżał, jęki przybierały ton boleśniejszy. Schylił się, wyciągnął rękę i uczuł na dłoni lizanie języka miękkiego i ciepłego.
— Wałkoń! mój biedny Wałkoń! — szepnął Wandejczyk.
Był to istotnie Wałkoń, który, ostatkami sił wywlókł na brzeg kaftan swego pana — i położył się na skórze, by umrzeć. Jan Oullier wyciągnął kaftan z pod psa i zawołał go. Wałkoń zaskowyczał przeciągle, ale się nie ruszył. Jan Oullier pochwycił na ręce psa, chcąc go zabrać, ale pies nie ruszał się już wcale. Na rękę, którą Wandejczyk psa podtrzymywał, spływała ciecz ciepła i lepka.
Wandejczyk poniósł tę rękę do ust i poznał mdły smak krwi. Usiłował otworzyć zaciśnięte zęby zwierzęcia, ale napróżno. Wałkoń poniósł śmierć, ratując swego pana, którego przypadek sprowadził w to miejsce po ostatnią pieszczotę wiernego zwierzęcia. Tylko, czy pies został zabity kulą żołnierzy, czy też był już zraniony, gdy wskoczył do wody, zwęszywszy trop Jana Oullier’a?
Wandejczyk skłaniał się raczej ku ostatniemu przypuszczeniu; to zatrzymanie Wałkonia w pobliżu rzeki, trudność, z jaką pływał, wszystko zniewalało Oullier’a do mniemania, że rana była zadana poprzednio.
— Dobrze rzekł — jutro się wyjaśni i biada temu, kto ciebie zabił, mój biedny psie!
Po tych słowach złożył zwłoki Wałkonia w dziupli najbliższego drzewa, wbiegł na wzgórze i znikł w zaroślach.