<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wilczyce |
Podtytuł | Powieść z wojen wandejskich |
Wydawca | Gebethner i Wolff; G. Gebethner |
Data wyd. | 1913 |
Druk | Piotr Laskauer |
Miejsce wyd. | Warszawa Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les louves de Machecoul |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Tutaj zmuszeni jesteśmy poprosić czytelników o pozwolenie cofnięcia się o kilka godzin, by śledzić w ucieczce hrabiego Bonneville’a i Petit-Pierre‘a, którzy, jak czytelnicy domyślają się prawdopodobnie, nie są najmniej ważnymi osobami opowieści niniejszej.
Przypuszczenia generała były najzupełniej słuszne: po wyjściu z podziemi szlachcice wandejsey przeszli przez ruiny, do rowu i tam naradzali się przez czas jakiś nad drogą, jaką dążyć mieli dalej. Chcieli iść wszyscy razem, ale opiarł się temu hrabia Bonneville, który oświadczył, że pójdzie sam z Petit-Pierre’m, uważając, iż im mniej liczne będzie grono zbiegów, tem bezpieczniejsza i łatwiejsza stanie się ucieczka. Spotkał się jednak z opozycyą.
— Widzę, że muszę zabrać głos — odezwał się Petit-Pierre, który dotychczas stał milczący — nie mamy bowiem czasu do stracenia na niepotrzebne rozprawy. Ale przedewszystkiem, moi przyjaciele — tu w głosie Petit-Pierre’a zadźwięczała serdeczna wdzięczność — chcę was przeprosić za incognito, jakie zachowałem wobec was, a które miało jeden cel tylko: chciałem poznać wasze myśli najskrytsze, wasze zapatrywania istotne, prawdziwe, być pewnym, że mówicie szczerze, a nie dlatego, żeby mi się przypodobać, znając moje najgorętsze pragnienia. Otóż teraz, kiedy Petit-Pierre jest już dostatecznie poinformowany, odezwie się regentka. Ale tymczasem rozłączmy się; najskromniejsze schronienie wystarczy mi dla spędzenia reszty nocy, a pan hrabia Bonneville, który zna doskonale te okolice, będzie umiał znaleźć mi to schronienie.
— A kiedy zostaniemy dopuszczeni do bezpośredniej narady z jej królewską wysokością? — zapytał Paskal, składając ukłon przed Petit-Pierre’m.
— Skoro tylko jej królewska wysokość znajdzie pałac dla jego królewskiej mości, który jest dotąd tułaczem, Petit-Pierre zawezwie was do siebie, co niebawem się stanie. Petit-Pierre postanowił nie opuszczać swoich przyjaciół. A teraz żegnam was, czas uścisnąć dłonie i rozłączyć się.
Szlachcice kolejno brali dłoń, którą do nich wyciągał Petit-Pierre, i całowali ją z szacunkiem. Poczem każdy poszedł w swoją stronę, jedni na prawo, inni na lewo i niebawem znikli.
Bonneville i Petit-Pierre zostali sami.
— A my? — spytał ten ostatni towarzysza.
— My pójdziemy w kierunku wprost przeciwnym do tego, w jakim udali się ci panowie.
— A więc w drogę i to nie tracąc minuty czasu! rzekł Petit-Pierre, biegnąc naprzód.
— Chwileczkę! chwileczkę! — zawołał Bonneville. — O! nie tak... Wasza książęca wysokość musi...
— Bonneville! Bonneville! — rzekł Petit-Pierre — zapominasz o warunkach naszej umowy.
— Prawda; pani zechce mi wybaczyć.
— Jeszcze! Ależ jesteś niepoprawny!
— Petit-Pierre musi pozwolić, żebym go wziął na plecy.
— Ależ bardzo chętnie. Jest tu właśnie mały kopiec, jakby umyślnie w tym celu usypiany. Zbliż się, hrabio, zbliż się.
Petit-Pierre już w szedł na kopiec; młody hrabia zbliżył się; Petit-Pierre wsiadł mu okrakiem na ramiona.
— Dalibóg! doskonale, nie spodziewałem się tego — rzekł Bonneville, ruszając w drogę.
— Jakto! przecież taka zabawa w konia jest bardzo lubiana przez dzieci; bawiłem się tak nieraz w dzieciństwie.
— Jeszcze jeden dowód, że dobre wychowanie jest bardzo pożyteczne.
— A teraz, ponieważ jesteś starym szuanem, ja zaś zaczynam dopiero termin szuaneryi, powiedz mi, dlaczego siedzę na twoich ramionach. Uczyniłem to bez namysłu, na pierwsze wezwanie twoje, jakkolwiek pozycya jest nieco ryzykowna, przyznaj sam, dla księżny z domu Burbonów.
— Dlatego, że Petit-Pierre ma za małą nóżkę.
— Mała jest, to prawda, ale mocna! — odparł Petit-Pierre jak gdyby margrabia obraził jego próżność.
— Zapewne, ale, jakkolwiek mocna, za mała jest, żeby jej nie poznano
— Kto?
— Ależ ci, którzy ścigać nas będą i pójdą naszymi śladami.
— Rozumiem doskonale — odezwał się Petit-Pierre po chwili milczenia — że chcesz zatrzeć moje slady, ale przecież nie będziemy mogli zawsze podróżować w ten sposób, święty Krzysztof zmęczyłby się nawet; a ta przeklęta noga spotka zawsze, prędzej, czy później, kałużę błota, która zachowa jej odcisk.
— Postaramy się podejść psów — odparł Bonneville — na jakiś czas przynajmniej.
I młodzieniec skierował się w lewo, jak gdyby znęcony szmerem strumienia.
— Co to, co robisz? — spytał Petit-Pierre. — Gubisz drogę... wchodzisz do wody.
— Tak. — Odparł Bonneville, podsadzając ruchem bioder Petit-Pierre’a na ramionach. — A teraz niech nas szukają! — ciągnął dalej, idąc szybko w łożysku strumienia.
— Co za pomysł! — rzekł Petit-Pierre. — Bonneville, minąłeś się z powołaniem. Powinieneś był urodzić się w lesie dziewiczym, albo w pampasach. Fakt jest, że ten nasz ślad nie będzie łatwy do odnalezienia.
— Proszę nie żartować: ten, który nas szuka, dorósł do podobnych wybiegów. Walczył w Wandei w owym czasie, kiedy błękitni mieli straszną pracę z Charette’m, jakkolwiek był sam.
— Tem lepiej! — odparł radośnie Petit-Pierre — przyjemność walczyć z ludźmi, którzy są tego warci.
Pomimo pewności siebie, jaką okazywał, Petit-Pierre, wypowiedziawszy te słowa, zamyślił się głęboko, Bonneville zaś walczył odważnie z ruchomymi kamieniami i suchemi gałęziami, które utrudniały mu wielce chodzenie; i szedł tak łożyskiem strumyka przez kwadrans blizko, poczem strumyk zaczynał wpadać do strumienia większego, to jest do tego, który okalał Kozią Dróżkę.
Tu Bonneville niebawem miał wodę po pas i musiał poprosić Petit-Pierre’ia, by się wzniósł o piętro — wyżej, to jest, żeby usiadł na jego głowie, jeśli chce uniknąć nieprzyjemności zamoczenia nóg; stopniowo zaś woda stała się taka głęboka, że Bonneville, z wielkim żalem, musiał zdecydować się iść dalej wybrzeżem potoku.
Ale zbiegowie wpadli z Charybdy do Scylli; albowiem to wybrzeże, istna warownia dzików, najeżone cierniami i splątanymi ostrokrzewami, stało się wnet niemożliwe do przebycia.
Bonneville postawił Petit-Pierre’a na ziemi; nie mógł już nosić go ani na głowie, ani na ramionach. Poczem hrabia wszedł odważnie w gąszcz, zalecając Petit-Pierre’owi, by szedł za nim krok w krok; i, pomimo zarośli, pomimo gęstwiny leśnej, pomimo głębokiego mroku nocnego, szedł naprzód linią zupełnie prostą, jak tylko mogą iść ludzie, mający ustawiczną wprawę w chodzeniu po lesie. Uszedłszy tak z pięćdziesiąt kroków, znaleźli się na jednej ze ścieżek, wytkniętych równolegle w lasach, zarówno celem oznaczenia granicy wyrębów, jak i służenia eksploatacyi.
— Nareszcie! — zawołał Petit-Pierre, który z wielką trudnością przedzierał się przez zarośla, niekedy takie, jak on, wysokie. — Tutaj przynajmniej będziemy mogli pofolgować nogom.
— Tak, i bez pozostawienia śladów — rzekł Bonneville, tupiąc nogą w ziemię suchą i kamienistą w tem miejscu.
— A teraz, w którą stronę się udamy? — spytał Petit-Pierre.
— Skoro już zmyliliśmy, jak sądzę, trop tym, którzy zechcieliby nas ścigać, pójdziemy w tę stronę, w którą Petit-Pierre pójść zechce.
— Wszak wiesz, że jutro wieczorem mam się spotkać w Cloutiére z naszymi przyjaciółmi z Paryża.
— Będziemy mogli zatem udać się do Cloutiére, nie wychodząc prawie z lasów, gdzie jesteśmy zawsze bezpieczniejsi, niż na otwartem polu. Ścieżką, którą znam dobrze, dotrzemy do lasu Touvois i Grandes-Landes, a potem, kierując się ku zachodowi, dotrzemy do Cloutiére; tylko niepodobna, żebyśmy tam stanęli dzisiaj.
— A to dlaczego?
— Dlatego, że ponieważ obchodzić musimy bocznemi drogami, przeto będziemy musieli iść jeszcze przez sześć godzin, a na to nie starczy sił Petit-Pierre’owi.
Petit-Pierre tupnął nogą niecierpliwie.
— O milę od Benaste — rzekł Bonneville — jest folwark, gdzie będziemy mile powitani i otrzymamy schronienie, by wypocząć, zanim dojdziemy do celu.
— A więc dalej, w drogę! — rzekł Petit-Pierre; — ale w którą stronę?
— Pójdę przodem — rzekł Bonneville — a skierujemy się na prawo.
Bonneville ruszył tedy naprzód i szedł przed siebie z tą samą rozwagą, co poprzednio. Petit-Pierre dążył za nim. Od czasu do czasu hrabia zatrzymywał się, by rozejrzeć się dokoła i pozwolić wytchnąć towarzyszowi; zawiadamiał go z góry o niespodziankach terenu, jakie czekały ich na drodze, i to ze ścisłością, która wykazywała najdowodniej, jak dobrze znał las Machecoul.
Szli od dziesięciu minut w milczeniu, gdy nagle Bonneville zatrzymał się i pochwycił za ramię towarzysza, który zapytał, co to znaczy.
— Cicho! proszę mówić bardzo cicho — rzekł Bonneville.
— Dlaczego?
— Czy księżna nic nie słyszy?
— Nie.
— A ja słyszę głosy.
— Gdzie?
— Tam, o jakie pięćset kroków od nas; i zdaje mi się nawet, że poprzez gałęzie widzę czerwony blask.
— Istotnie, i ja widzę również.
— Co to może być, do dyabła?
— Może węglarze.
— Nie: teraz nie ich pora, w tych miesiącach nie eksploatują swoich wyrębów, a nawet gdybyśmy byli pewni, że to węglarze, to jeszcze nie chciałbym się im powierzyć; nie mam prawa, będąc przewodnikiem Petit-Pierre’a, narażać go na niespodzianki.
— Czy nie znasz innej drogi, hrabio?
— Owszem.
— A więc?
— Radbym skierować się na nią tylko w ostateczności.
— A to dlaczego?
— Dlatego, że trzeba przejść przez trzęsawisko.
— Ba! ty, hrabio, który chodzisz po wodzie, jak święty Piotr, boisz się trzęsawiska... nie znasz go, czy co?...
— Ze sto razy polowałem tam na bekasy; ale...
— Ale?
— Ale w dzień, i to omal nie utonąłem z dziesięć razy.
— W takim razie zaryzykujmy i zbliżmy się do ogniska tych poczciwców. Wyznaję, że nie gniewałbym się, gdybym mógł się trochę ogrzać.
— Proszę zostać tutaj, a ja pójdę na wywiady...
— Jednakże...
— Proszę się nie bać niczego.
Mówiąc te słowa, Bonneville znikł w ciemnościach.