<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wilczyce |
Podtytuł | Powieść z wojen wandejskich |
Wydawca | Gebethner i Wolff; G. Gebethner |
Data wyd. | 1913 |
Druk | Piotr Laskauer |
Miejsce wyd. | Warszawa Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les louves de Machecoul |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Petit-Pierre pozostał tedy sam, i, oparłszy się o drzewo, milczący, nieruchomy, z oczyma w dal wpatrzonemi, z uchem wytężonem, czekał, usiłując, pochwycić w przelocie najlżejszy szelest.
Przez pięć minut, oprócz głuchego szmeru, dobiegającego z tej samej strony, co blask, nie słyszał nic. Nagle rżenie konia rozległo się w lesie — Petit-Pierre zadrżał.
W tejże samej prawie chwili usłyszał lekki szelest w zaroślach, a przed nim stanął cień: był to Bouneville.
Bonneville, który nie widział Petit-Pierre’a, przytulonego do pnia drzewa, zawołał nań dwukrotnie.
Petit-Pierre poskoczył ku niemu.
— Baczność! baczność! — rzekł Bonneville, pociągając za sobą Petit-Pierre’a.
— Co się stało?
— Niema ani chwili czasu do stracenia! Prędzej! prędzej!
Poczem, biegnąc, opowiadał:
— Biwak strzelców. Gdyby byli tylko sami ludzie, byłbym mógł ogrzać się przy tem samem ognisku, co oni, i nie byliby mnie zobaczyli, ani słyszeli; ale koń mnie poczuł i zarżał.
— Słyszałem go.
— Wobec tego Petit-Pierre rozumie... Ani słowa! Trzeba uciekać co tchu.
I istotnie, nie mówiąc słowa, Bonneville i Petit-Pierre przebiegli z jakie pięćset kroków po drodze, którą na szczęście znaleźli. Poczem Bonneville przystanął i rzekł:
— A teraz proszę odpocząć.
Gdy Petit-Pierre odpoczywał, Bonneville usiłował się zoryentować.
— Zabłądziliśmy, co? — spytał Petit-Pierre, zaniepokojony.
— O! niema obawy! — rzekł Bonneville — tylko patrzę, czy niema możliwości ominięcia tego przeklętego trzęsawiska.
— Jeśli ma nas prędzej doprowadzić do celu, to go nie omijajmy rzekł Petit-Pierre.
— Będzie trzeba — odparł Bonnevile — nie widzę innej drogi.
— W takim razie idźmy! — rzekł Petit-Pierre — tylko idź przodem.
Bonneville nic nie odpowiedział; ruszył niezwłocznie z miejsca i, zamiast iść w kierunku, w jakim szli dotychczas, skręcił na prawo i zagłębił się znów w zarośla. W dziesięć minut później zarośla przerzedziły się, a mrok stał się mniej głęboki; stali na skraju lasu i słyszeli przed sobą szelest sitowia, wiatrem poruszanego.
— Aha! — rzekł Petit-Pierre, który znał ten szelest — zdaje się, że jesteśmy na miejscu.
— Tak — odparł Bonneville — i nie ukrywam, że nadchodzi chwila najkrytyczniejsza z naszej nocy.
To rzekłszy, młodzieniec wyjął z kieszeni nóż, który mógł uchodzić za sztylet, ściął drzewko i odarł je z gałęzi.
— A teraz — rzekł — biedny Petit-Pierre, trzeba wrócić na moje ramiona.
Petit-Pierre uczynił, jak żądał jego przewodnik, a ten skierował się ku trzęsawisku.
Przeprawa była niesłychanie trudna wobec ciężaru, jaki dźwigał Bonneville, który długą tyką, jaką miał w ręku, sondował grunt za każdym krokiem. Często zapadał w moczar powyżej kolan, a błoto, które wydawało się rzadkie, gdy w nie wchodził, okazywało się gęste i lepkie, gdy usiłował się, wydobyć, tak, że z największym trudem musiał wprost wyrywać nogi; zdawało się, że przepaść, rozwarta pod ich nogami, nie chciała wypuścić zdobyczy.
— Kochany hrabio — odezwał się Petit-Pierre dam ci radę.
Bonneville zatrzymał się i otarł czoło.
— Gdybyś tak, hrabio, zamiast brodzić w tem błocie, szedł po kępach sitowia, które widzę tu i owdzie, myślę, że miałbyś twardszy grunt pod nogami.
— Tak — odparł Bonneville — niewątpliwie; ale pozostawilibyśmy też ślad widoczniejszy. — Po chwili jednak dodał: — Mniejsza o to, Petit-Pierre ma słuszność, tak będzie lepiej.
I, zmieniając kierunek, Bonneville dotarł do kęp sitowia. Istotnie, włochate korzenie utworzyły wysepki, mające stopę szerokości, które stanowiły na gruncie błotnistym powierzchnię nieco twardsze; młodzieniec wyszukiwał je przy pomocy swojej tyki i przeskakiwał z jednej na drugą. Ale kiedy niekiedy, uginając się pod ciężarem Petit-Pierre’a, źle odmierzył skokiem przestrzeń, poślizgiwał się, tak, że z największą trudnością utrzymywał się na nogach; a te wysiłki niebawem wyczerpały go tak dalece, że musiał prosić Petit-Pierre’a, żeby zeszedł z jego ramion i pozwolił mu tchu zaczerpnąć.
— Już ci zupełnie brak sił, mój dobry, zacny hrabio — rzekł Petit-Pierre. — Czy to trzęsawisko jest bardzo długie.
— Mamy jeszcze przed sobą dwieście do trzystu kroków, poczem wejdziemy w las, ciągnący się do drogi, która wiedzie do Benaste’u, a ta poprowadzi nas już prosto do naszego folwarku.
— Czy zdoła pan iść tak daleko?
— Mam nadzieję.
— Boże, Boże, jakżebym chciał módz z kolei nieść ciebie, hrabio, albo przynajmniej iść razem z tobą!
Te słowa przywróciły siły hrabiemu i, rezygnując z przeskakiwania na wysepki, wszedł energicznie na nowo w błoto. Ale, im dalej szedł, tem bardziej grunt stawał się ruchomy i lepki. Nagie Bonneville, skutkiem fałszywego kroku, postawił nogę w miejsce, którego nie zdążył wysondować tyką, i uczuł, że zapada się szybko, a niebawem zniknie.
— Jeśli zapadnę się zupełnie — rzekł — niech Petit-Pierre skoczy w prawo, albo w lewo; przejście niebezpieczne nie jest nigdy szerokie.
Petit-Pierre skoczył natychmiast w bok, nie dlatego, żeby siebie ocalić, ale dlatego, żeby ulżyć Bonneville’owi ciężaru.
— Ach! wierny przyjacielu! — zawołał wzruszony do głębi, ze łzami w oczach — myśl o sobie, rozkazuję ci!
Młody hrabia zapadł się już był powyżej pasa; na szczęście, zdążył położyć tykę swoją w poprzek, a ponieważ spoczywała na dwóch kępach sitowia, które stanowiły dostateczną podporę, przeto zdołał, trzymając się jej i, dzięki pomocy Petit-Pierre’a, wydostać się znów na powierzchnię trzęsawiska. Niebawem grunt stał się twardszy, czarna linia lasu, która odznaczała się na widnokręgu, zbliżała się, coraz wyraźniejsza; zbiegowie docierali do krańca moczaru.
— Nareszcie! — rzekł Bonneville.
— Uf! — zawołał Petit-Pierre, osuwając się, skoro tylko odczuł, że nogi towarzysza opierają się o twardą ziemię. — Uf! musisz być zupełnie wyczerpany, połamany, kochany hrabio.
— Nie — odparł Bonneville — jestem tylko zadyszany.
— Ach, Boże! i nie mieć nic, żeby panu przywrócić siły, nawet żołnierskiej tykwy z wodą, nawet żebraczego kawałka chleba!
— Ba! — odparł hrabia — ja nie z żołądka czerpię siły...
— Powiedzże mi, kochany hrabio, skąd je czerpiesz; postaram się pójść za twoim przykładem.
— Czyżby Petit-Pierre był głodny?
— Przyznaję, że zjadłbym chętnie cośkolwiek.
— Niestety! — rzekł hrabia — teraz żałuję, że nie mam tego, o co przed chwilą jeszcze nie dbałem zupełnie.
Petit-Pierre zaczął się śmiać i, pragnąc dodać odwagi towarzyszowi, rzekł tonem żartobliwym.
— Bonneville, zawołaj kamerdynera, niech uprzedzi szambelana, żeby kazał służbie przynieść tu neseser podróżny. Z chęcią wielką zjadłbym kawałek bekasa, z tych, których krzyki słyszałem, wyruszając w drogę, pod naszemi nogami.
— Wasza królewska wysokość, już podane — odparł hrabia, przyklękając na jedno kolano, i podając na kapeluszu przedmiot, który Petit-Pierre pochwycił skwapliwie.
— Chleb! — krzyknął.
— Czarny chleb — odparł Bonnevile.
— W nocy nie widać, jakiego jest koloru.
— Chleb suchy, twardy, jak kamień!
— Ale zawsze chleb.
I Petit-Pierre odgryzł kawałek kromki chleba, która od dwóch dni suszyła się w kieszeni hrabiego.\
— I gdy pomyślę — rzekł Petit-Pierre — że w tej chwili generał Dermoncourt zjada mój obiad w Souday, czy to nie może doprowadzić do pasyi?
Po chwili zaś dodał:
— Ach! przepraszam cię, kochany przewodniku; ale żołądek mój tak dalece wziął górę nad sercem, że zapomniałem ofiarować ci połowę swojej wieczerzy.
— Dziękuję — odparł Bonneville — mój apetyt nie spotęgował się jeszcze do tego stopnia, żebym miał gryźć kamienie; ale wzamian za tę łaskawość, pokażę, co należy czynić, żeby ta nędzna wieczerza stała się mniej twarda.
Bonneville wziął chleb, połamał go w drobne kawałki, nie bez trudu, zanurzył je w poblizkiem źródle, wezwał Petit-Pierre’a, usiadł z jednej strony źródła, Petit-Pierre zaś z drugiej, i, wydobywając z wody kolejno rozmiękłe kawałki chleba, podawał je zgłodniałemu towarzyszowi.
— Dalibóg — rzekł ten przy ostatnim kawałku — od dwudziestu lat nie jadłem takiej smacznej wieczerzy. Bonneville, mianuję cię swoim marszałkiem dworu.
— A ja — odparł hrabia — powracam do roli przewodnika. Dosyć tych rozkoszy, dalej w drogę!
— Jestem gotów — rzekł Petit-Pierre wesoło, zrywając się na równe nogi.
I ruszyli w drogę przez las a w pół godziny później znaleźli się na brzegu strumienia, przez który trzeba było przejść. Zaledwie jednak Bonneville uczynił pierwszy krok, woda sięgnęła mu po pas, za drugim krokiem miał wody po szyję, a nogi Petit-Pierre’a, który siedział mu znów na ramionach, zanurzone były w strumieniu. Bonneville, czując, że prąd go unosi, schwytał gałąź drzewa i powrócił na brzeg.
Trzebią było szukać przejścia. Uczyniwszy ze trzysta kroków, Bonneville znalazł przejście bezpieczne, jak mniemał; leżał tam w poprzek strumienia pień drzewa, przez wiatr obalonego, jeszcze pełen gałęzi.
— Czy Petit-Pierre będzie mógł przejść po tym pniu? — spytał.
— Jeśli ty, hrabio, przejdziesz, to i ja przejdę — odparł ów.
— Proszę się trzymać gałęzi, i nie podnosić jednej nogi, dopóki druga nie będzie miała należytego oparcia — zalecał Bonneville, wdrapując się na pień.
— A teraz na mnie kolej, nieprawda?
— Zaraz, zaraz, proszę mi podać rękę.
— Jest! Mój Boże, ileż to rzeczy trzeba umieć w takiej włóczędze! nigdy bym nie przypuszczał.
— Proszę nie mówić, na Boga, tylko zwracać uwagę na nogi! Chwilkę! ta gałąź mogłaby przeszkadzać, odetnę ją.
W chwili, gdy hrabia schylił się, by wykonać ten zamiar, usłyszał za sobą krzyk stłumiony, a następnie plusk wody.
Odwrócił się, Petit-Pierre znikł.
Nie tracąc sekundy czasu, Bonneville wskoczył w tem samem miejscu, a szczęśliwy przypadek zrządził, że, zanurzywszy się w wodzie, która miała tutaj około ośmiu stóp głębokości, i wyciągnąwszy rękę, spotkał nogę towarzysza. Pochwycił ją i, z zamętem w głowie, cały drżący, nie zdając sobie sprawy z nader niemiłej pozycyi, w jakiej trzymał tego, którego ocalał, niebawem dotarł do brzegu strumienia, który, na szczęście, był równie wązki jak głęboki.
Petit-Pierre był, jak martwy. Bonneville złożył go na suchych liściach, poczem przemawiał do niego, wzywał go, potrząsał nim. Ale Petit-Pierre leżał milczący i bez ruchu. Hrabia Bonneville wyrywał sobie włosy z rozpaczy.
— Och! to moja wina, to moja wina! — szeptał. — Boże, karzesz mnie za moją pychę! Przeceniłem swoje siły, zaręczyłem za jego bezpieczeństwo. Boże, oddam życie za jedno jego westchnienie, za jeden oddech jego.
Świeże powietrze nocne bardziej przyczyniło się do wskrzeszenia Petit-Pierre’a, niż wszelkie zawodzenia Bonneville’a; po kilku minutach otworzył oczy i kichnął.
Bonneville, który był u szczytu rozpaczy i przysięgał, że nie przeżyje tego, którego śmierci był przyczyną, wydał okrzyk radości i padł na kolana przed Petit-Pierre’m dosyć już przytomnym, żeby zrozumieć ostatnie wyrazy młodzieńca.
— Bonneville — rzekł Petit-Pierre — nie powiedziałeś mi: „Na zdrowie“; dostanę napewno kataru.
— Żyje! żyje! — wołał w uniesieniu radości Bonneville.
— Tak, żyje i to dzięki tobie, hrabio.
— Ale cały przemoczony, mój Boże!
— Tak; zwłaszcza buciki mam pełne wody. Bonneville, jak to ścieka, ścieka bardzo nieprzyjemnie.
— I niema ognia! niema sposobu rozpalenia go!
— To nic! rozgrzejemy się, idąc. Mówię w liczbie mnogiej, bo i pan chyba nie jest mniej przemoczony ode mnie, po tych trzech kąpielach, z których jedna błotna.
— O! proszę się mną nie zajmować. Czy Petit-Pierre będzie mógł iść?
— Zdaje mi się, gdy wyleję wodę z trzewików.
Bonneville dopomógł Petit-Pierre’owi do pozbycia się wody, której istotnie było pełno w jego bucikach; następnie zdjął z niego kurtkę z grubego sukna, wyżął ją i włożył mu napowrót, poczem rzekł:
— A teraz, do Benaste, i to żwawo!
Bonneville szedł tak prędko, że Petit-Pierre podążał za nim z trudnością i kiedy niekiedy musiał mu przypominać, iż mieli nogi bardzo nierównej długości. Bonneville nie mógł się otrząsnąć z wrażenia głębokiego, jakie na nim wywarł przypadek młodego towarzysza, i do reszty tracił głowę, nie mogąc odnaleźć drogi w tych zaroślach, które były mu jednak tak dobrze znane. Z dziesięć razy już, wszedłszy na wyrąb, zatrzymywał się i rozglądał dokoła i dziesięć razy również, potrząsnąwszy głową, ruszał w dalszą drogę z jakąś namiętną zawziętością. Nareszcie Petit-Pierre, na skutek nowego zawahania się towarzysza, zapytał:
— No, co się stało, kochany hrabio?
— Stało się, że jestem nędznikiem — odparł Bonneville — że byłem zanadto pewny siebie i że... że...
— Zabłądziliśmy?
— Obawiam się bardzo!
— A ja jestem tego pewien; oto gałąź, którą złamałem przed chwilą; przechodziliśmy już tędy, kręcimy się więc w kółko. Jak widzisz, hrabio, korzystam z twoich nauk — dodał Petit-Pierre tryumfująco.
— Już teraz wiem — zawołał Bonneville — co spowodowało moją pomyłkę!
— Cóż takiego?
— Wychodząc z wody, wylądowałem z tej samej strony, z której przybyliśmy, a byłem taki wzburzony, że nie zwróciłem na to uwagi.
— Daliśmy zatem nurka zupełnie niepotrzebnie — rzekł Petit-Pierre, wybuchając śmiechm.
— Och! błagam, niech księżna pani się nie śmieje — rzekł Bonneville — wesołość pani rozdziera mi serce.
— Dobrze; ale mnie rozgrzewa.
— A więc pani zimno?
— Trochę... to jednak nie najgorsze.
— Co się stało?
— Stało się, że od pół godziny pan nie śmie mi się przyznać, żeśmy zabłądzili, a ja od pół godziny nie śmiem powiedzieć panu, że moje nogi zaczynają stanowczo odmawiać mi posłuszeństwa.
— Cóż zatem stanie się z nami?
— Jakto, czyż będę zmuszona grać pańską rolę mężczyzny i dodawać panu otuchy? Jakież pańskie zdanie?
— Że niepodobna dotrzeć do Benaste tej nocy.
— A więc?
— A więc trzeba się starać dojść przed świtem do najbliższego folwarku.
— Dobrze. Czy może się pan zoryentować?
— Niema na niebie gwiazd ani księżyca. Ale... zaraz!
— Widzę, że zaświtała w pańskiej głowie jakaś świetna myśl!
— O piątej przed wieczorem spojrzałem przypadkiem na chorągiewki na zamku, wiatr szedł od wschodu.
Bonneville podniósł w górę palec, zwilżony śliną.
— Co pan robi?
— Chorągiewkę.
Poczem, po chwili:
— Północ jest tam — rzekł bez wahania — idąc z wiatrem, wyjdziemy na równinę od strony Saint-Philbert.
— Tak, idąc: w tem właśnie największa trudność.
— Czy pani pozwoli, żebym spróbował wziąć panią na rękę?
— Cóż znowu! dosyć masz biedy, żeby unieść samego siebie, mój biedny Bonneville.
Księżna podniosła, się z trudem; albowiem, mówiąc ostatnie wyrazy, usiadła, albo raczej upadła u stóp drzewa.
— A. teraz w drogę, Chcę, żeby te buntownicze nogi były mi posłuszne i poskromię je, jak wszystkich buntowników: w tym celu jestem tutaj.
I dzielna kobieta postąpiła kilka kroków; ale znużenie jej było takie wielkie, członki takie skostniałe po lodowatej, mimowolnej kąpieli, że zachwiała się i omal nie Upadła.
Bonneville rzucił się ku niej, by ją podtrzymać.
— Do licha! — krzyknął Petit-Pierre — puść mnie pan, panie de Bonneville; chcę, żeby to nędzne ciało było na poziomie duszy, jaką osłania! Nie daj mu pomocy, hrabio; nie śpiesz mu na ratunek. Chwiejesz się! uginasz się! Zmuszę cię do posłuszeństwa, do uległości wszystkim wymaganiom mojej woli.
I Petit-Pierre ruszył z miejsca z taką szybkością, że przewodnik jego z trudnością dotrzymywał mu kroku. Ale ten ostatni wysiłek wyczerpał go i niebawem Petit-Pierre zmuszony był znów usiąść. Ukrył twarz w dłonie i płakał raczej z wściekłości niż z bólu.
— Boże! Boże! — szeptał — przeznaczyłeś mi zadanie olbrzyma, a dałeś mi siły kobiety.
Bonneville wziął teraz, bez pytania, Petit-Pierre’a na ręce i już nie szedł, ale biegł dalej. Wiedział, że ciało takie delikatne nie mogło opierać się dłużej równie gwałtownym wstrząśnieniom i postanowił wytężyć wszystkie siły, by umieścić w miejscu bezpiecznem cenny depozyt, jaki mu powierzono. Czuł, że jedna stracona minuta może narazić życie jego towarzysza.
Przez kwadrans blizko trwał ten szybki pochód hrabiego Bonneville’a. Kapelusz spadł mu z głowy, ale, nie troszcząc się już o ślady, jakie pozostawiał, hrabia nie podniósł go nawet. Czuł, jak Petit-Pierre drżał w jego ramionach, słyszał dźwięk jego szczękających zębów, a ten odgłos podniecał go i pobudzał, jak okrzyki tłumu pobudzają konia wyścigowego i nadają mu nadludzkie siły.
Ale sztuczne siły znikały stopniowo; nogi Bonneville’a stawały się posłuszne tylko ruchem machinalnym; krew zatrzymywała się w piersi i dusiła go. Czuł, że serce mu bić przestaje; nie oddychał już, chrapanie wydobywało się z jego ściśniętego gardła; pot lodowaty zlewał mu czoło, tętno w skroniach biło, jak gdyby głowa miała pęknąć; kiedy niekiedy gęsta mgła przesłaniała oczy, przed któremi snuły się węże płomienne. Niebawem poślizgiwał się na najlżejszej pochyłości, potykał się o na drobniejszy kamień, chwiał się, jak pijany, a zgięte kolana niezdolne już były wyprostować się, nogi postępowały naprzód z trudnością.
— Zatrzymaj się! zatrzymaj się, panie de Bonnevillei! — krzyczał Petit-Pierre — zatrzymaj się, ja ci rozkazuję!
— Nie zatrzymam się — odparł Bonneville — mam jeszcze siły, Bogu dzięki! wystarczą mi do końca... Zatrzymać się! zatrzymać się! gdy dobiegamy do portu; gdy dobiegniemy do końca drogi... Proszę tylko spojrzeć!
Na krańcu ścieżki, którą dążyli, widniała szeroka wstęga czerwonawa, która wstępowała na widnokrąg, a na tej wstędze odcinały się czarne linie prostokątne, wyraźne, wskazujące dom. Dzień świtał. Przybywali na skraj pól.
Ale w chwili, gdy Bonneville wydawał okrzyk, radości, nogi ugięły się pod nim, pochylił się padł na kolana, poczem korpus jego przechylił się łagodnie w tył, jak gdyby nadzwyczajnym wysiłkiem woli chciał, tracąc przytomność, uchronić od niebezpieczeństwa upadek tego, którego trzymał w objęciach.
Petit-Pierre wyzwolił się z tych objęć i stanął na równe nogi, ale chwiał się na nich tak silnie, że niewiele więcej był wart od swojego towarzysza. Próbował podnieść hrabiego, ale daremnie. Bonneville zaś usiłował zbliżyć dłonie do ust, niewątpliwie dla dania zwykłego sygnału wzywającego szuanów; ale zabrakło mu tchu i zaledwie miał dosyć siły, by powiedzieć Petit-Pierre’owi:
— Nie trzebią zapominać...
Poczem zemdlał.
Dom, który ukazywał się na widnokręgu, oddalony był już tylko o jakie siedemset do ośmiuset kroków od miejsca, gdzie byli Bonneville i Petit-Pierre. Ten ostatni postanowił udać się tam i zażądać, nie bacząc, że się naraża, pomocy dla przyjaciela. Zebrał tedy ostatek sił i puścił się w kierunku owego domu.
W chwili, gdy mijał rozdroże, Petit-Pierre ujrzał na jednej z dróg, dobiegających do tego rozdroża mężczyznę, który dążył w kierunku przeciwnym. Zawołał na niego, ale on nawet nie odwrócił głowy. Wówczas Petit-Pierre, bądź pod wpływem nagłego natchnienia, bądź też, że przypomniał sobie ostatnie słowa Bonneville’a, korzystając z wskazówek, jakie mu dawał hrabia, zbliżył dłonie do ust i wnet rozległ się krzyk puhacza.
Mężczyzna zatrzymał się, zawrócił i podążył ku Petit-Pierre’owi.
— Mój przyjacielu — krzyknął ów, skoro tylko zmiarkował, że nadchodzący może go usłyszeć — jeśli pragnięciu złota, dostaniecie ode mnie, ale, przedewszystkiem, na miłość Boga! dopomóżcie mi uratować nieszczęśliwego, który zemdlał!
Poczem, pewien, że człowiek wezwany pójdzie za nim, Petit-Pierre co tchu powrócił do Bonneville’a i z wysiłkiem podniósł mu głowę.
Hrabia nie odzyskał jeszcze przytomności. Skoro tylko przybysz rzucił spojrzenie na postać wyciągniętą na drodze, rzekł:
— Nie potrzeba przyrzekać mi złota za niesienie pomocy hrabiemu Bonneville’owi.
Petit-Pierre spojrzał uważniej na mówiącego.
— Jan Oullier! — zawołał, poznając w pierwszym brzasku wschodzącego dnia gajowego margrabiego Souday’a — Janie Oullier, czy możecie znaleźć tu gdzie w pobliżu schronienie dla mojego przyjaciela i dla mnie?
— Istnieje tylko ten jeden dom na przestrzeni pól mili dokoła — odparł z widoczną odrazą.
Ale Petit-Pierre nie zauważył tej odrazy, albo też udawał, że jej nie dostrzega.
— Trzeba mnie tam zaprowadzić, a jego zanieść — rzekł.
— Tam? — spytał Jan Oullier.
— Tak, czyż ludzie, zamieszkujący ten dom, nie są rojalistami?
— Nie wiem jeszcze — odparł Jan Oullier.
— W wasze ręce składam nasz los, Janie Oullier, i wiem, że zasługujecie na nasze zupełne zaufanie.
Jan Oullier wziął na plecy Bonneville’a, ciągle jeszcze zemdlonego, a za rękę Petit-Pieare’a, poczem skierował się ku owemu domowi, który był siedzibą Józefa Picaut’a i jego bratowej. Przesadził żywopłot tak zwinnie, jak gdyby, zamiast hrabiego Bonneville’a, niósł tylko torbę myśliwską; wszelako, gdy stanął w sadzie, szedł dalej już z pewną ostrożnością.
U Józefa Picaut’a wszyscy jeszcze spali. Inaczej działo się jednak u wdowy; w oknie jej jaśniał blask i widać było cień, przesuwający się tam i napowrót poza firankami.
Jan Oullier nie wahał się ani chwili.
— Dalibóg, rozważywszy wszystko należycie, wolę jeszcze to — rzekł do siebie, kierując się w stronę domu Paskala.
Przybywszy pode drzwi, otworzył je. Zwłoki Paskala spoczywały na łóżku. Wdowa zapaliła dwie świece i modliła się przy zmarłym. Usłyszawszy, że drzwi obróciły się na zawiasach, wstała.
— Wdowo po Paskalu — rzekł Jan Oullier, nie puszczając ani swego ciężaru, ani dłoni Petit-Pierre’a — ocaliłem wam życie ubiegłej nocy na Koziej Dróżce.
Maryanna spoglądała na niego ze zdumieniem i jak gdyby zbierając wspomnienia.
— Nie wierzycie mi?
— Owszem, Janie, wierzę wam; wiem, że jesteście człowiekiem, który nie powie kłamstwa, choćby mu miało ocalić życie. Zresztą, słyszałam strzał i nie mam wątpliwości co do ręki, która go dała.
— Wdowo po Paskalu, czy chcecie pomścić męża, i zapewnić sobie majątek za jednym zamachem? Daę wam na to sposób.
— Jakto?
— Oto księżna de Berry i hrabia Bonneville, którzy umarliby może oboje ze znużenia i z głodu, gdybym nie przyszedł tutaj żądać dla nich od was schronienia. Tych głów, które tu widzicie, poszukują na wagę złota, możecie je wydać, jeśli taka wasza wola, a, jak wam powiedziałem, mąż wasz będzie pomszczony i majątek wasz pewny.
— Janie Oullier — odparła wdowa głosem poważnym — Bóg nakazał miłosierdzie wszystkim, zarówno możnym jak i maluczkim. Dwoje nieszczęśliwych puka do drzwi moich, ja ich nie odtrącę; dwoje powstanców przychodzi prosić mnie o schronienie, dom runie, zanim ich wydam.
Poczem, zapraszając ruchem prostym, któremu wszakże czyn nadawał najwyższą dostojność, rzekła:
— Janie Oullier, wejdźcie do mnie, wejdźcie śmiało, wy, i ci, którzy wam towarzyszą.
I weszli. A gdy Petit-Pierre dopomagał Janowi Oullier’owi usadowić hrabiego Bonneville‘a na krześle, stary gajowy szepnął:
— Niech księżna pani poprawi jasne włosy, które, wychodzą z pod peruki; niedobrze byłoby, żeby wszyscy wiedzieli to, co ja, dzięki im, odgadłem i co powiedziałem przed chwilą tej kobiecie.