<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Wilczyce |
Podtytuł | Powieść z wojen wandejskich |
Wydawca | Gebethner i Wolff; G. Gebethner |
Data wyd. | 1913 |
Druk | Piotr Laskauer |
Miejsce wyd. | Warszawa Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les louves de Machecoul |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Młyn Jaequet’a położony był w odległości, mniej więcej mili od wioski Chêne. Petit-Pierre, kierując się odgłosem strzelaniny, przebył połowę drogi, biegnąc i margrabia z wielką trudnością zdołał go zatrzymać w chwili, gdy zbliżali się do widowni walki, i nakłonić go do jakiej takiej ostrożności, by nie wpadł na oślep między żołnierzy.
Okalając zdala ich szeregi, Petit-Pierre wraz z towarzyszami znalazł się na tyłach małej armii wandejskiej, która, istotnie, utraciła cały teren, jaki zdobyła z rana, i została odparta przez żołnierzy daleko poza wioskę Chêne. Na widok Petit-Pierre’a, który z rozwianym włosem, zadyszany, wbiegał na wzgórze, gdzie stały główne siły Wandejczyków, z piersi ich wydobyły się okrzyki zapału.
Gaspard, otoczony oficerami, odwrócił się, słysząc te okrzyki, a spostrzegłszy Petit-Pierre’a, Bertę i margrabiego Souday’a, zapytał tego ostatniego gniewnym tonem:
— Czy to w ten sposób pan margrabia Souday spełnia swoje przyrzeczenia?
— Od takiego inwalidy, jak ja — odparł opryskliwie margrabia — nie należy wymagać rzeczy niemożliwych.
Petit-Pierre pośpieszył z interwencyą; stronnictwo jego nie było takie mocne, żeby mógł dopuścić do waśni między wodzami.
— Souday, podobnie jak ty, mój przyjacielu — rzekł — winien mi posłuszeństwo; rzadko kiedy dopominam się o to prawo; ale dzisiaj uważałem, że to konieczne. Powołuję się tedy na swój tytuł wodza naczelnego pytam: Jak stoją nasze sprawy, poruczniku?
Gaspard potrząsnął igłową z wymownym smutkiem.
— Błękitni są znacznie silniejsi liczebnie — odparł — a co chwila inny z moich wywiadowców nadbiega z wiadomością, że przybywają im nowe posiłki.
— Tem lepiej! — zawołał Petit-Pierre — więcej ich będzie do opowiadania Francyi, jaką zginęliśmy śmiercią!
— Księżna pani żartuje!
— Przedewszystkiem nie jestem księżną panią tutaj, tylko żołnierzem. Każ przeto, poruczniku nie troszcząc się o mnie, zbliżyć się swoim strzelcom i podwoić ogień.
— Dobrze; ale przedewszystkiem proszę w tył.
— Kto ma iść w tył?
— Ależ pani, na miłość boską!
— Cóż znowu! chce pan powiedzieć naprzód!
I, wyrywając szablę, którą trzymał Gaspard, Petit-Pierre zatknął na niej swój kapelusz i rzucił się w kierunku wioski z okrzykiem:
— Kto mnie kocha, niech idzie za mną!
Gaspard napróżno usiłował powstrzymać Petit-Pierre’a, chwytając go oburącz — zwinny i szybki, wymknął mu się i pobiegł ku domowi, skąd żołnierze, widząc ruch śród Wandejczyków, rozpoczęli straszliwy ogień. Na widok niebezpieczeństwa, jakie groziło Petit-Pierre’owi wszyscy Wandejczycy rzucili się naprzód, by go ochronić własnem ciałem. Skutek tego porywu był taki prędki i taki potężny, że w ciągu kilku sekund przebyli po raz drugi strumień i znaleźli się śród wioski, gdzie się zetknęli z błękitnymi.
Gaspard, zajęty jedynie ochroną Petit-Pierre’a, dogonił go, pochwycił i odrzucił między swoich ludzi, w tejże chwili żołnierz, stojący na rogu jednego z pierwszych domów, wycelował do niego i wódz szuanów byłby poległ niechybnie, gdyby margrabia nie był spostrzegł niebezpieczeństwa, jakie mu groziło; przesunął się chyłkiem wzdłuż domu i podbił broń w chwili, gdy padał strzał. Kula ugodziła w komin.
Żołnierz, wściekły, odwrócił się i zamierzył się bagnetem na margrabiego, który uniknął ciosu, cofając się zręcznie. Stary szlachcic zamierzał odpowiedzieć strzałem z pistoletu, gdy druga kula strzaskała mu bron w ręku.
— Na honor, tem lepiej! — krzyknął, dobywając szabli i wymierzając cios taki straszny żołnierzowi, że ten runął u stóp jego, jak wół, maczugą ugodzony — wolę broń białą. — Poczem, wywijając szablą, zawołał:
— I cóż, generale Gaspard, jakże ci się teraz podoba inwalida?
Berta tymczasem, nie troszcząc, się o żołnierzy, szukała Michała; usiłowała go poznać śród ludzi i koni uwijających się nieustannie dokoła niej.
Żołnierze, zaskoczeni energią i szybkością napadu, cofali się zwolna; gwardya narodowa z Vieille-Vigne ruszyła do odwrotu. Pole było zasłane trupami. Stąd wynikło, że, ponieważ, błękitni nie odpowiadali już na ogień Wandejczyków, rozproszonych w winnicach i w ogrodach, przylegających do wioski, przeto kmotr Jakób, który dowodził strzelcami, mógł ich zgromadzić i, stanąwszy na ich czele, poprowadził ich uliczką, okalającą ogrody i zaatakował bok kolumny żołnierzy. Ci zaś wytrzymali dzielnie atak i, zszeregowawszy się na głównej ulicy wioski, stawili czoło tym nowym napastnikom.
Niebawem, gdy śród Wandejczyków powstało chwilowe wahanie, błękitni wzięli górę, a kolumna ich przekroczyła już w szarży uliczkę, z której wyszedł kmotr Jakób ze swymi ludźmi; stało się więc, że Jakób wraz z pięciu czy sześciu swymi królikami, w liczbie których byli Aubin Krótka-Radość i Trigaud Robaczywy, zostali naraz odcięci od reszty oddziału.
Jakób zebrał tych kilku szuanów i, opierając się o mur, żeby go nie zaskoczono z tyłu, poczem, chroniąc się pod rusztowanie budowanego domu na rogu tejże ulicy, sposobił się do sprzedania życia swego za bardzo wysoką cenę.
Krótka-Radość, uzbrojony w małą fuzyjkę podwójną, prażył żołnierzy nieustającym ogniom; każda, jego kula niosła śmierć jednemu żołnierzowi. Trigaud zaś, mając ręce wolne, gdyż kaleka przytwierdzony był do jego ramion rzemieniem, manewrował z przedziwną zręcznością kosą, która była umieszczona naodwrót w rękojeści, a którą posługiwał się jednocześnie, jako lancą i jako olbrzymią szablą.
W chwili gdy żebrak jednym zamachem kosy powalił żandarma, którego Aubin wysadził tylko z siodła, z szeregów żołnierzy wzniosły się okrzyki tryumfu, a kmotr Jakób i jego ludzie ujrzeli kobietę w stroju amazonki, uprowadzaną przez błękitnych. Była to Berta, która, zajęta szukaniem Michała, wysunęła się nieopatrznie naprzód i została wzięta do niewoli przez żołnierzy. Ci zaś, wprowadzeni w błąd jej strojem kobiecym, mniemali, że pochwycili księżnę Berry. Stąd ich radosne okrzyki.
Kmotr Jakób pomylił się, jak i oni. Pragnąc tedy naprawić błąd, jaki popełnił kilka dni przedtem w lesie Touvois, dał znak swoim ludziom, ci zaś, opuszczając stanowisko ochronne, rzucili się naprzód i, dzięki drodze, jaką im torowała straszna kosa żebraka, dotarli do branki, odbili ją i otoczyli dokoła.
Żołnierze, po tej porażce, rzucili się zbiorowymi siłami na Jakóba, który co tchu wrócił na stanowisko pod domem i gromadka Wandejczyków stała się teraz środowiskiem, do którego kierowało się dwadzieścia pięć bagnetów, oraz strzały, padające co chwila z głębi koła żołnierzy.
Już dwaj Wandejezycy padli trupem; Jakób, któremu kula strzaskała rękę w kostce, musiał zamienić strzelbę na szablę, i ujął ją lewą dłonią. Aubin wyczerpał już wszystkie naboje; kosa Trigaud’a pozostała tedy jedyną prawie obroną czterech żyjących jeszcze Wandejczyków, a obroną dotąd skuteczną, albowiem kładła żołnierzy pokotem, tak, że nie śmieli już zbliżać się do strasznego żebraka.
Naraz Trigaud, zamierzając się końcem szpady na jeźdźca, rzucił kosą niezręcznie, tak, że padła na kamień i prysnęła w kawałki. Siła rzutu była taka niesłychana, że olbrzym, odruchem, padł na kolana, rzemień, przytrzymujący Aubin’a pękł i kaleka potoczył się ku żołnierzom.
Grzmiące, radosne: hurra! powitało ten przypadek, który oddawał groźnego żebraka w ręce wrogów, i już gwardzista narodowy podniósł bagnet, żeby nim przebić Aubin‘a, gdy Berta, dobywając pistolet z za pasa, strzeliła do żołnierza, i to tak celnie, że runął na kalekę.
Trigaud podniósł się ze zwinnością, o którą nikt nie posądzałby człowieka tego wzrostu i tej wagi; rozłąka z Aubin’em, niebezpieczeństwo, jakie temuż groziło, potęgowały w dziesięćkroć siłę olbrzyma; rękojeścią kosy zabił jednego żołnierza, zgruchotał żebra drugiemu; kopnięciem nogi odrzucił o dziesięć kroków zwłoki gwardzisty narodowego, który padł na jego przyjaciela i, porwawszy tego ostatniego na ręce, jak mamka dziecko, które karmi, stanął niebawem przy Bercie i Jakóbie pod rusztowaniem.
Aubin Krótka-Radość, leżąc na bruku, wodził dokoła wzrokiem bystrym człowieka, któremu grozi śmierć, i który usiłuje rozpoznać, z jakiej strony nadejdzie pomoc; naraz oczy jego zatrzymały się na rusztowaniu i zauważyły stosy kamieni, złożonych przez mularzy, a potrzebnych do budowy.
— Niech pani stanie we framudze drzwi — rzekł do Berty, skoro tylko, dzięki Trigaud’owi, znalazł się znów przy niej — może zdołam zwrócić pani przysługę, jaką mi pani przed chwilą oddała. A ty, Trigaud, pozwól czerwonym spodniom podejść jak najbliżej.
Pomimo małej inteligencyi, Trigaud zrozumiał, czego towarzysz spodziewał się po nim; albowiem wybuchnął śmiechem, grzmiącym, jak dźwięk trąby, jakkolwiek taki objaw wesołości nie licował bynajmniej z położeniem.
Żołnierze, widząc, że trzej Wandejczycy są rozbrojeni, i chcąc za wszelką cenę schwytać znów amazonkę, którą w dalszym ciągu uważali za księżnę Berry, zbliżali się, wołając, żeby się poddali.
Ale, w chwili, gdy błękitni wchodzili pod rusztowanie, Trigaud, który umieścił Aubin’a obok Berty, rzucił się ku palowi, podtrzymującemu budowlę, pochwycił go oburącz, wstrząsnął nim i wyrwał z ziemi.
W tejże chwili belki osunęły się, a kamienie, na nich ułożone, spadły, jak grad, na żebraka, zabijając dziesięciu żołnierzy dokoła niego.
Jednocześnie Nantejczycy, pod wodzą Gaspard’a i margrabiego Souday’a, z rozpaczliwym wysiłkiem, tnąc szablą, kłując bagnetem, strzelając oko w oko, odparli błękitnych, którzy ruszyli do odwrotu, zdążając do szeregów, stojących w polu, gdzie ich przewaga liczebna i wyższość ich uzbrojenia musiała przywrócić im zwycięstwo.
Wandejczycy zamierzali jednak przypuścić atak do armii rządowej, gdy Jakób, który, mimo rany, nie opuścił placu boju, szepnął kilką słów Gaspard’owi. Ten zaś, natychmiast wbrew rozkazom i prośbom Petit-Pierre’a, zarządził cofnięcie się i wrócił na stanowisko, jakie zajmował przed godziną, z przeciwnej strony wioski.
Petit-Pierre nie posiadał się z gniewu i żądał gwałtownie wyjaśnień, które Gaspard dał mu dopiero wtedy, gdy rozkazał przystanąć swoim ludziom.
— Jesteśmy teraz — rzekł — okrążeni pięciu, czy sześciu tysiącami ludzi, a nas jest zaledwie sześciuset. Honor sztandaru uratowany; to wszystko, czego mogliśmy się spodziewać.
— Czy pan tego pewien? — spytał Petit-Pierre.
— Proszę przekonać się naocznie — odparł Gaspard i zaprowadził go na poblizki pagórek.
I tutaj pokazał mu, zwrócone ku wiosce Chêne, ciemne szeregi, między którymi iskrzyły się w promieniach zachodzącego słońca bagnety. Ze wszystkich stron widnokręgu zaś dobiegał odgłos trąb i bębnów.
— Zanim godzina upłynie — mówił dalej Gaspard będziemy ze wszystkich stron otoczeni i tym dzielnym ludziom, którzy są tu z nami, o ile, jak ja, nie mają upodobania do lochów więziennych Ludwika Filipa, nie pozostanie nic innego, tylko dać się zabić.
Petit-Pierre stał przez kilka chwil pogrążony w ponurem milczeniu; poczem, przekonany o prawdzie słów wodza wandejskiego, niweczących wszystkie jego nadzieje, uczuł, że opuszcza go odwaga, i że staje się tem, czem był w rzeczywistości, to jest kobietą; i on, który z odwagą bohatera stawiał czoło mieczom i strzałom, usiadł na skraju lasu i rozpłakał się, nie usiłując wcale ukryć łez, spływających po jego bladych licach.