<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wilczyce |
Podtytuł | Powieść z wojen wandejskich |
Wydawca | Gebethner i Wolff; G. Gebethner |
Data wyd. | 1913 |
Druk | Piotr Laskauer |
Miejsce wyd. | Warszawa Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les louves de Machecoul |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IV Cały tekst |
Indeks stron |
Courtin był bardzo nieszczęśliwy przez cały ów wieczór, który pani de la Logerie kazała mu spędzić przy sobie. Przytknąwszy ucho do drzwi, usłyszał całą rozmowę matki i syna i, co za tem idzie, całą historyę o statku. Wyjazd Michała krzyżował wszystkie projekty od tak dawna przez niego powzięte i takie umiłowane, to też, mało dbając o zaszczyt, jaki mu czyniła baronowa, pragnął jak najszybciej powrócić na folwark; liczył, że, wywołując wspomnienie Maryi, opóźni przynajmniej ucieczkę swego młodego pana; nie zapominajmy bowiem, że wraz z tym odjazdem tracił nić, przy pomocy której mógł dostać się do tajemniczego labiryntu, gdzie ukrywał się Petit-Pierre. Na nieszczęście, myśli pani de la Logerie, z chwilą, gdy powróciła do zamku, weszły na zupełnie inne tory. Zabierając Courtin’a, myślała na razie tylko o tem, by ukryć przed nim wyjazd syna i uchronić Michała, od pytań i szpiegowania dzierżawcy. Lecz znalazła dom swój, oddany od kilku tygodni na pastwę bandzie żołnierzy, w takim przeraźliwym nieładzie, że, wobec tego spustoszenia, które w oczach jej przybrało rozmiary katastrofy, zapomniała o swoich podejrzeniach co do wójta z Logerie i zatrzymała go przy sobie uparciej jeszcze, chcąc mieć przed kim rozwodzić swe żale. Tak więc rozpacz baronowej, wyrażająca się gwałtownie, nie pozwoliła Courtin’owi powrócić do domu.
Courtin był nadto sprytny, żeby nie zrozumiał, iż baronowa, zabrała go z sobą jedynie dlatego, by go oddalić od Michała. Wydawała mu się jednak taka szczera w swojej rozpaczy na widok potłuczonych talerzy, potrzaskanych luster, poplamionych oliwą kobierców, salonu, zamienionego na kordegardę, że zaczynał mieć wątpliwości co do pierwszego swojego wrażenia, i przypuszczać, że matka jednak nie wzbudziła w młodym baronie nieufności do niego i, że będzie mógł z łatwością powrócić, zanim Michał znajdzie się na pokładzie statku.
Była godzina dziewiąta wieczorem, gdy baronowa wsiadła znów do karety, po wylaniu ostatnich łez nad zbezczeszczeniem zamku de la Logerie; zaś Courtin, zaledwie krzyknął pocztylionowi: „Drogą do Paryża!“, okrążył karetę i, nie słuchając już ostatnich poleceń, jakie mu pani jego wydawała przez drzwiczki, pobiegł, co sił, w kierunku folwarku. Zastał klatkę pustą i dowiedział się od sługi, że pan Michał i panna Berta wyszli przed dwiema godzinami mniej więcej i udali się drogą, wiodącą do Nantes.
Courtin przedewszystkiem postanowił ich dogonić i pobiegł do stajni, żeby osiodłać swoją szkapę, ale stajnia również była pusta. W pośpiechu nie zaczekał, aż sługa objaśni go, jaki sposób lokomocyi zastosował jego młody pan. Wspomnienie niezbyt wielkiej chyżości swego konia uspokoiło nieco dzierżawcę. Wszedł do mieszkania jedynie na kilka minut, jakich potrzebował do wzięcia pieniędzy i, na wszelki wypadek, oznak swojej godności wójtowskiej, poczem ruszył ostro piechotą, śladem tego, którego uważał za zbiega, mogącego pozbawić go pewnych spodziewanych dziesiątków tysięcy franków.
Wszelako, przybywszy do Nantes, do zajazdu pod „Świtem“, Courtin posilił się tylko kawałkiem chleba i, zamiast pójść do miasta, gdzie niepodobieństwem byłoby odnaleźć barona, udał się znów na most Rousseau, minął go i skręcił na prawo w kierunku Pélerin.
Gospodarz Courtin powziął był pewien projekt. Jak wspominaliśmy, liczył, że Michał któregokolwiek dnia zdradzi przed nim, w interesie osobistym, schronienie tej, którą kochał; ponieważ zaś ta ukochana przebywała z Petit-Pierre’m, przeto wyda mu jednocześnie tajemnicę księżnej. Gdyby jednak Michał odjechał, wszystkie nadzieje Courtin’a spełzłyby na niczem. Trzeba było zatem za jakąbądź cenę przeszkodzić odjazdowi barona. Otóż, jeśli Michał nie znajdzie statku „Jeune-Charles“ na miejscu wskazanem, będzie zmuszony zostać. Courtin nie wiedział jeszcze, jakich sposobów użyje, by się dostać do kapitana statku „Jeune-Charles“, ale liczył na swoją dobrą gwiazdę, nie domyślając się, że pod tym względem miał pewne podobieństwo do jednego z wielkich mężów starożytności.
Jakoż nie zawiódł się. Przybywając naprzeciwko Couéron, spostrzegł między wierzchołkami topoli na wyspie maszty statku. W ostatnim blasku zmierzchu, który zacierał już zarysy przedmiotów, Courtin, zwracając wzrok na wybrzeże, ujrzał w oddaleniu dziesięciu kroków długą tykę, trzymaną poziomo na powierzchni rzeki i zaopatrzoną na końcu w sznurek i w korek, który pływał po wodzie. Zdawało się, że tyka wychodziła ze wzgórza, ale, jakkolwiek nie było widać nic, oprócz tej tyki, niemniej należało przypuszczać, że jest tam ręka, która ją trzyma i rybołówca, do którego ta ręka należy.
Courtin nie był człowiekiem, któryby się w tym względzie nie upewnił. Poszedł prosto do wzgórza, okrążył je i wykrył człowieka, siedzącego w załamie wybrzeża i wpatrzonego w ewolucye tyki, miotanej biegiem rzeki. Człowiek ten miał na sobie strój marynarski, to jest spodnie z płótna nieprzemakalnego, czerwoną bluzę i czapkę szkocką. O dwa kroki od niego kołysał się lekko na rzece tył łódki, której przód wciągnięty był na piasek.
Rybołówca, choć słyszał, że ktoś nadchodzi, nie podniósł głowy i milczał, jakkolwiek Courtin chrząknięciem oznajmił swoją obecność.
— Późna już pora na łowienie ryb! — zdecydował się nareszcie powiedzieć wójt z Logerie.
— Widać, że się na tem nie znacie — odparł rybołówca pogardliwie. — A ja uważam, przeciwnie, że to jeszcze za wcześnie; ryba porządna dopiero w nocy wyrusza w drogę.
— I ja lubię bardzo łowić ryby — rzekł Courtin, siadając obok rybołówcy — i tuszę sobie, że się na tem znam.
— Wy! na łowieniu wędką? — spytał amator z powątpiewaniem.
— Nie — odparł Courtin — ja siecią pustoszę rzeki Logerie.
Courtin rzucił na chybił trafił tę nazwę miejscowości, w nadziei, że człowiek z wędką ją podchwyci; przypuszczał bowiem, że jest to marynarz wysłany przez kapitana, by przewieźć Michała na pokład. Wszelako omylił się, człowiek z wędką ani drgnął.
— Zdaje mi się jednak — rzekł tylko — że kochany pan nie zna pierwszej zasady sztuki rybołówstwa.
— Jakaż to zasada? — spytał Courtin.
— Kto chce łowić ryby, ten musi się strzedz czterech rzeczy.
— Jakichże to?
— Wiatru, psów, kobiet i gadułów.
— Ba! przekonacie się niebawem, że moje gadulstwo nie jest takie natrętne, gdy wam zaproponuję kilka, powiedzmy pięć, franków za wyświadczenie mi przysługi.
— Tylko bez tych ceregieli, prosto z mostu, czego chcecie ode mnie?
— Żebyście mnie przewieźli w swej łódce do „Jeune-Charles“.
— Co to jest „Jeune-Charles“? — spytał marynarz z miną najniewinniejszą w świecie.
— To — odparł Courtin, pokazując mu kapelusz nieprzemakalny, który podniósł z ziemi, a na którym widniał dokoła główki napis: LE JUENE-CHARLES.
— Ale macie też dobry wzrok, skoro przeczytaliście to po ciemku! A czego chcecie na tym statku?
— Jestem dzierżawcą pani baronowej de la Logerie.
— Co więcej?
— Przybywam w jej imieniu powiedzieć, że wszystko stracone, że zamiar ucieczki wykryto i że trzeba, żebyście odpłynęli jak najśpieszniej.
— Sufficit! — odparł marynarz — ale to nie moja rzecz. Jestem tylko porucznikiem. Zawiozę was do kapitana, któremu opowiecie wszystko.
W dziesięć minut później Courtin wraz z porucznikiem wchodzili na pokład statku „Jeune-Charles“.