Wilczyce/Tom IV/Rozdział XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wilczyce
Podtytuł Powieść z wojen wandejskich
Wydawca Gebethner i Wolff; G. Gebethner
Data wyd. 1913
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les louves de Machecoul
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.
W którym sprawy miłosne Michała zaczynają przybierać obrót pomyślniejszy.

Michał, pod pozornym spokojem, był gwałtownie wzburzony; na myśl, że niebawem ujrzy Maryę, dech zamierał mu w piersi, serce wzbierało rozrzewnieniem, krew żarem paliła w żyłach. Nie wiedział, co z tego wszystkiego wyniknie, ale stanowczość, z jaką, wbrew zwyczajowi swemu, postąpił z matką i z Bertą, przyniosła mu takie zwycięstwo, że zdecydowany był tę samą stanowczość zastosować do Maryi. Rozumiał, że nadeszła chwila rozstrzygająca, że z jego postanowienia wyniknie szczęście wieczne, lub też bezpowrotna niedola.
Siedział już tak blizko godzinę, śledząc oczyma wszystkie postacie ludzkie, zbliżające się do zajazdu, gdy nagle ujrzał cień nadchodzący spiesznie od strony ulicy du Château; cień ten prześlizgiwał się pod murami domów, chyłkiem, na palcach, tak, że nie było słychać najlżejszego odgłosu kroków. Po odzieży Michał poznał, że to kobieta, ale nie przypuszczał, by to być mogła księżna, albo Marya — żadna z nich nie przyszłaby chyba sama.
Wszelako niebawem nadchodząca kobieta zatrzymała się przed zajazdem, poczem rozległo się trzykrotne pukanie do drzwi. Michał jednym susem znalazł się na schodach, zbiegł, co tchu, otworzył drzwi i ujrzał przed sobą, otuloną w pelerynę, Maryę. Imiona wzajemne, to wszystko, co mogli wymówić oboje, stając znów oko w oko; poczem Michał pochwycił młodą dziewczynę za rękę, poprowadził ją śród ciemności do pokoju na pierwszem piętrze i zaledwie drzwi zamknął za sobą, padł na kolana.
— Maryo, Maryo — zawołał — a więc to ty! zdaje mi się, że marzę, że jestem igraszką snu rozkosznego! Maryo, mój aniele, moje życie, ukochanie moje, pozwól, niech cię do serca przytulę!
— Michale — odparła młoda dziewczyna — daremnie usiłując pokonać ogarniające ją wzruszenie — i ja szczęśliwa jestem, że cię widzę... Ale, powiedz, byłeś raniony, biedaku?
— Tak, tak; ale nie rana przyprawiała mnie o cierpienia, tylko rozłąka ze wszystkiem, co mam najdroższego na świecie... Och! Maryo, wierząj mi, śmierć jest bardzo nielitościwa, skoro nie przybyła na moje prośby.
— Michale, jak możesz tak mówić? zapomnieć o tem, co Berta uczyniła dla ciebie?
Ale na dźwięk imienia Berty, Michał, zdecydowany nie ulegać już woli Maryi, zerwał się z klęczek i zaczął chodzić po pokoju krokiem, który zdradzał jego wzruszenie. Marya, odczuwając, co się dzieje w sercu młodzieńca, rzekła z najwyższym wysiłkiem:
— Michale, zaklinam cię, błagam cię w imię wszystkich łez, jakie wylałam, na wspomnienie o tobie, mów do mnie jedynie, jak do siostry! nie zapominaj, że wkrótce będziesz moim bratem.
— Twoim bratem! ja, Maryo? — spytał młodzieniec, potrząsając głową. — O! co do tego postanowienie moje jest niezłomne: nigdy! słyszysz? Wyrwałaś mi okrutnie przysięgę; nadużyłaś miłości mojej, żeby zażądać, bym się ciebie wyrzekł! Ale wszystko we mnie buntuje się przeciw tej przysiędze i nie chce, żebym jej dotrzymał. I oto jestem, Maryo, i mówię ci: Rozłąka nasza trwa dwa miesiące, a przez te dwa miesiące wszystkie myśli moje były przy tobie! omal nie zostałem pogrzebany pod płonącymi gruzami zamku Pénissiére i myślałem tylko o tobie! omal nie zostałem zabity przez kulę... i myślałem tylko o tobie! To Berta jest moją siostrą, a ty jesteś moją ukochaną narzeczoną; i ty, Maryo, będziesz żoną moją.
— Zapominasz, Michale, że moje postanowienia nie zmieniają się, jak twoje. Ja przysięgłam i przysięgi dotrzymam.
— Dobrze, ale w takim razie opuszczę Bertę nazawsze, Berta już mnie nie zobaczy... Posłuchaj, Maryo, nie chcę, żebyś mnie miała za bohatera, ani za jakiegoś półboga. Jestem tylko człowiekiem, człowiekiem, który kocha ciebie gorąco i który dla ciebie narazi głowę swoją. Kto mnie natchnął myślą ocalenia Petit-Pierre’a? Moja miłość! Czy przyszłoby mi to do głowy, gdyby nie pewność, że, ocalając jego, ujrzę ciebie? Co mnie obchodzą, pytam cię, te wszystkie kłótnie dynastyczne? Co mnie do Burbonów z linii starszej, albo do Burbonów z linii młodszej, mnie, którego historya nie wzywa do działania na żadnej ze swoich stronic, mnie, którego przeszłość nie wiążę się z żadnem wspomnieniem? Moje zapatrywania polityczne, moje wierzenia, to ty. Gdybyś ty stała po stronie Ludwika-Filipa, stanąłbym obok ciebie; jesteś zwolenniczką Henryka V a więc i ja jestem jego zwolennikiem. Zażądaj krwi mojej, powiem: „Oto jest!” Ale nie wymagaj, bym dalej trwał w tem położeniu okropnem, nie zmuszaj mnie do małżeństwa, które stałoby się i dla Berty i dla mnie męką piekielną!
— Ale cóż uczynisz?
— Powiem Bercie prawdę. Albo nie zobaczę jej już nigdy, albo, gdy ją ujrzę, wytłómaczę jej, w jaki sposób moja niedorzeczna nieśmiałość, której pozbyłem się nareszcie, dzięki miłości ku tobie, sprawiła, że podszedłem Petit-Pierre’a, że zabrakło mi odwagi, by mu powiedzieć prawdę... Wreszcie... wreszcie... powiem jej, że jej nie kocham, ale jej powiem, że kocham ciebie.
— Boże, Boże!... — zawołała Marya — ale, czy wiesz, że, jeśli to uczynisz, Michale, Berta umrze z rozpaczy?
— Nie, Berta nie umrze — odezwał się za nimi głos Petit-Pierre’a, którego wejścia nie dosłyszeli.
Marya i Michał odwrócili się, wydając okrzyk.
— Berta — ciągnął Petit-Pierre dalej — jest szlachetna i odważna, ona pana zrozumie i potrafi, z kolei, poświęcić własne szczęście dla szczęścia tych, których kocha. Nie pan wszelako jej to powie; ja popełniłam błąd i ja go naprawię, prosić tylko będę pana, aby pan na przyszłość był wyraźniejszy w swoich zwierzeniach — dodał Petit-Pierre z uśmiechem, a biorąc ręce obojga, złączył ich dłonie i rzekł: — Kochajcie się tedy bez wyrzutów sumienia, byliście oboje szlachetniejsi, niż można wymagać od nas ułomnych ludzi; kochajcie się bez granic... szczęśliwi ci, którzy na tem mogą ograniczyć swoją ambicyę... Ale teraz pomówmy o rzeczach innych i, zanim zabierzemy się do nowego ataku, pomyślmy o odwrocie. Niech pan zobaczy, czy nasi przyjaciele nie nadchodzą; zasłużył pan na jeszcze jeden wyrzut: panna Marya tak całkowicie pochłonęła uwagę mojej dzielnej warty, że byłbym mógł czekać do świtu na sygnał umówiony. Na szczęście, szmer głosów waszych dobiegał do mnie i na szczęście był pan o tyle przezorny, że zostawił pan drzwi od ulicy otwarte, tak, że można było wejść, jak zwykle, do zajazdu.
Gdy Petit-Pierre ze śmiechem robił ten wyrzut Michałowi, weszły jeszcze dwie inne osoby, które miały im towarzyszyć w ucieczce. Ale, po krótkiej naradzie, zrozumiały, że, grono takie liczne zwróciłoby uwagę, co mogłoby przeszkodzić ocaleniu Petit-Pierre’a; wyrzekły się tedy towarzyszenia mu i Petit-Pierre, Michał i Marya ruszyli w drogę sami.
Bulwark był pusty, most Rousseau również wydawał się zupełnie opuszczony; minęli go bez przypadku. Michał prowadził i zaproponował udanie się drogą do Pélerin wiodącą wzdłuż rzeki, a mniej odsłoniętą, niż wybrzeże, na którem, wobec bardzo jasnej księżycowej nocy, nie byli bardzo bezpieczni. Gdy minęli wioskę Pélerin, młody baron ukrył Petit-Pierre’a i Maryę w zaroślach na wybrzeżu, sam zaś zbliżył się do rzeki i zagwizdał.
Ponieważ Józef Picaut nie odpowiedział na sygnał umówiony, przeto Michał pomyślał, że szuan idzie ku niemu. Czekał tedy przez pięć minut — nic nie zamąciło panującego dokoła spokoju. Dał drugi znak świstawką, ostrzejszy, głośniejszy. Nic nie odpowiadało, nikt nie nadchodził. Zrazu Michał pomyślał, że się pomylił co do miejsca spotkania; zaczął się tedy rozglądać, pobiegł wzdłuż wybrzeża i niebawem minął wyspę naprzeciwko Couéron. Dalej nie było już żadnej wyspy, za którą statek mógłby się ukryć, a jednak Michał statku nie widział. Powrócił tedy na miejsce, gdzie się zatrzymał, pewny już teraz, że tam właśnie, między wioskami Couéron i Pélerin, miał czekać.
Nie mógł jednakże wytłómaczyć sobie nieobecności Józefa Picaut’a, chyba, że padł ofiarą jakiego przypadku, albo... że olbrzymia, suma przyrzeczona temu, kto dostarczy Petit-Pierre’a skusiła szuana. Michał podzielił się temi obawami z Petit-Pierre’m i Maryą, którzy wyszli z kryjówki, ale Petit-Pierre potrząsnął głową.
— To niepodobna — rzekł — gdyby ten człowiek nas zdradził, bylibyśmy już zaaresztowani; zresztą nie wyjaśniłoby to jeszcze nieobecności statku.
— Prawda; kapitan miał przysłać łódkę i nie widzę jej także.
— A czy godzina była oznaczona?
— Moja matka nie mogła oznaczyć jej napewno, wskazała tedy kapitanowi godzinę piątą.
— Nie mógł zatem się zniecierpliwić, skoro przybywamy o trzy godziny wcześniej — rzekł Petit-Pierre, w tej chwili bowiem zegar w wiosce Pélerin wydzwonił drugą.
— Co począć? — spytał Michał — odpowiedzialność moja jest taka wielka, że nie śmiem działać samodzielnie.
— Trzeba wsiąść do łódki i poszukać statku — odparł Petit-Pierre. — Skoro kapitan wie, że jesteśmy uprzedzeni, iż w tych stronach zarzucił kotwicę, może czeka, żebyśmy go znaleźli.
Michał udał się w stronę Pélerin i w niewielkiem oddaleniu ujrzał łódkę, przytwierdzoną łańcuchem do kółka na wybrzeżu. Wiosła, leżące na dnie łódki, były wilgotne, widocznie niedawno ktoś się nią posługiwał. Baron powrócił oznajmić tę wieść swoim towarzyszkom, poczem wsiedli wszystko troje do łódki; gdy wypłynęli na środek Loary, Petit-Pierre, który siedział przy sterze, pochylił się nagle naprzód i zawołał:
— Jest! jest!
— Kto? co? — spytali jednocześnie Marya i Michał.
— Statek! statek! tam, tam, patrzcie!
I Petit-Pierre wskazywał w dół rzeki, w kierunku Paimbeuf.
— Nie — rzekł Michał — to nie może być ten sam.
— Dlaczego?
— Dlatego, że zamiast płynąć ku nam, oddala się.
W tej chwili zawijali do krańca wyspy. Michał wyskoczył na ląd, dopomógł wysiąść towarzyszkom i, nie tracąc sekundy czasu, pobiegł na przeciwległy kraniec wyspy.
— Tak, tak, to nasz statek! — wołał, powracając. — Do łódki! do łódki! co tchu!
Wszystko troje wskoczyli znów do łódki; Petit-Pierre powrócił do steru, Marya i Michał chwycili za wiosła i, wytężając wszystkie siły, kierowali łódką w stronę statku. Unoszona nadto przez prąd, łódka płynęła bardzo szybko naprzód i istniała możliwość, że dogoni statek, jeśli ten nie przyśpieszy biegu. Ale nagle ujrzeli podnoszące się na linach masztów płótna — „Jeune-Charles“, korzystając z wiatru, który się podniósł, rozpinał wszystkie żagle.
Michał był w rozpaczy; w jednej chwili uprzytomnił sobie wszystkie skutki odpłynięcia statku. Chciał wołać, krzyczeć, ale Petit-Pierre zabronił w imię rozwagi.
— Widocznie — rzekł wesoło, bo wesołość nie opuściła go śród wszystkich przeciwności życia — Opatrzność nie chce stanowczo, żebym opuścił tę poczciwą ziemię francuską.
— Ach! — zawołał Michel — byleby to była tylko Opatrzność.
— Co pan chce przez to powiedzieć? — zapytał Petit-Pierre.
— Obawiam się, żeby to nie była sprawka jakiej potwornej intrygi!
— Ależ nie, mój biedny przyjacielu, to tylko przypadek. Omylono się co do dnia lub godziny, najpewniej; zresztą, kto nam zaręczy, że bylibyśmy uniknęli krążowników, strzegących ujścia Loary? Może lepiej się stało.
Ale Michał nie podzielał zdania Petit-Pierre’a i nie przestawał rozpaczać; chciał wskoczyć do Loary i, pływając, dogonić statek, który zaczął znikać we mgle. Wreszcie Petit-Pierre z niemałym trudem zdołał go jako tako uspokoić, czego może nie byłby dokazał, gdyby nie uciekł się do pośrednictwa Maryi.
Naraz godzina trzecia wydzwoniła w Couéron; świt się zbliżał, nie było czasu do stracenia. Michał i Marya pochwycili wiosła i niebawem dobili do brzegu, mniej więcej w tem samem miejscu, z którego odpłynęli. Poczem postanowili wrócić do Nantes i to jeszcze przed świtem.
Gdy przybyli na most Rousseau, Petit-Pierre zażądał, żeby Michał pozwolił mu wejść do miasta w towarzystwie samej Maryi; ale Michał w żaden sposób przystać na to nie chciał; zgodził się tylko, żeby zamiast iść na przedzie, lub w jednym z nimi szeregu, szedł z tyłu i to w pewnej odległości.
Minęli właśnie plac Bouffai, gdy Michał, skręcając na rogu w ulicę Saint-Sauveur, usłyszał odgłos kroków za sobą. Odwrócił się żywo i gród bladego blasku latarni ulicznej dostrzegł idącego w pewnem oddaleniu mężczyznę, który, widząc, że go zauważono, skrył się spiesznie we framugę najbliższej bramy. Zrazu Michał chciał się rzucić w pogoń za tym człowiekiem, ale zastanowił się, że przez ten czas Petit-Pierre i Marya oddalą się i że nie będzie wiedział, gdzie ich odnaleźć.
Przeciwnie tedy, pobiegł naprzód i niebawem stanął przy nich.
— Śledzą nas — rzekł do Petit-Pierre’a.
— A więc niech sobie śledzą — odparł ten ze swoją zwykłą pogodą — potrafimy zmylić ślady dla tych, którzy są na naszym tropie.
Petit-Pierre wszedł teraz w ulicę poprzeczną i po chwili znaleźli się na krańcu uliczki, na której Michał już był i którą poznał po drzwiach, gdzie żebrak zatknął gałązkę ostro krzewu. Petit-Pierre podniósł kołatkę i uderzył nią trzykrotnie w przerwach nierównych.
Na ten sygnał drzwi otworzyły się, Petit-Pierre wsunął Maryę na dziedziniec, a potem wszedł sam.
— A teraz — odezwał się Michał — pójdę zobaczyć, czy ten człowiek szpieguje nas jeszcze.
— Nie, nie! jesteś, baronie, skazany na śmierć — rzekł Petit-Pierre. — Jeśli ty o tem zapominasz, ja pamiętam doskonale, a ponieważ grozi nam jednakie niebezpieczeństwo, przeto powinniśmy przedsiębrać jednakowe ostrożności. Wejdź zatem, wejdź prędko.
Przez ten czas ów mężczyzna, który w wigilię wieczorem przyjął Michała, czytając dziennik, ukazał się w tym samym szlafroku zaspany; poznawszy Petit-Pierre’a wzniósł ręce do nieba.
— Nie traćmy czasu na lamenty — rzekł Petit-Pierre — wszystko chybione; śledzą nas, otwórz, kochany Pascalu.
Pascal wskazał za sobą drzwi uchylone.
— Nie — odparł Petit-Pierre — drzwi od ogrodu... Za dziesięć minut, według wszelkiego prawdopodobieństwa, dom będzie otoczony. Do kryjówki! do kryjówki!
— A więc proszę za mną.
— Idziemy, niepocieszeni, żeśmy cię obudzili tak wcześnie, mój biedny Pascalu, tembardziej zrozpaczeni, że moja wizyta spowoduje prawdopodobnie twoją wyprowadzkę, jeśli zależy ci na tem, żebyś nie został zaaresztowany.
Gdy drzwi do ogrodu zostały otwarte, Michał wyciągnął rękę, by ująć dłoń Maryi. Petit-Pierre, dostrzegł ten ruch i pchnął młodą dziewczynę w objęcia barona.
— Pocałuj go — rzekł — albo przynajmniej pozwól, żeby on cię pocałował. Wobec mnie wolno, zastępuję wam matkę i uważam, że nieborak zasłużył na to. Tak! a teraz umykaj pan w swoją stronę, a my pójdziemy w swoją. Moje sprawy nie przeszkodzą mi zajmować się twojami, baronie, bądź spokojny.
— Ale czy nie będę mógł widywać Maryi? — spytał nieśmiało Michał.
— To niebezpieczne, wiem dobrze — odparł Petit-Pierre — ale mówią, że istnieje bożek, który opiekuje się zakochanymi i pijakami: liczę na tego bożka. Pozwalam panu na jedną co najwyżej wizytę przy ulicy du Château nr. 3; dołożę bowiem starań, żeby panu przywrócić ukochaną.
To mówiąc, Petit-Pierre podał Michałowi dłoń, którą ten ucałował z szacunkiem, poczem drzwi zamknęły się za księżną i Maryą, a Michał udał się w stroną mostu Rousseau.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.