<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wilczyce |
Podtytuł | Powieść z wojen wandejskich |
Wydawca | Gebethner i Wolff; G. Gebethner |
Data wyd. | 1913 |
Druk | Piotr Laskauer |
Miejsce wyd. | Warszawa Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les louves de Machecoul |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IV Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy ku wielkiej radości swojej wójt Logerie stanął na pokładzie statku, znalazł się wobec postaci ludzkiej, której rysów nie mógł rozróżnić, osłaniały je bowiem fałdy grubego szalu wełnianego, owiniętego dokoła kołnierzem peleryny ceratowej. Wszelako z pokornej i pełnej szacunku postawy chłopca okrętowego, który oznajmił ich przybycie, Courtin wywnioskował, że ma przed sobą kapitana.
— Co to jest? — spytał ten ostatni porucznika, wodząc bez ceremonii po twarzy dzierżawcy światłem latarni, którą wziął z rąk chłopca okrętowego.
— To od tych, co to kapitan wie — odparł.
— A ty po co masz ślepie, jeśli mogłeś przypuszczać, że młodzieniec dwudziestoletni może być zbudowany, jak ten szkielet?
— Nie jestem panem de la Logerie, istotnie — odezwał się Courtin — lecz jego dzierżawcą i powiernikiem.
— Doskonale! to już coś, ale to nie wszystko, do stu tysięcy psów morskich! — zawołał kapitan, wyrzucając przez zęby czarniawą ślinę. — Rozumiesz, co? Jeśli nie, mów prędko, a zostaniesz odprowadzony na ląd z honorami, na jakie zasługujesz, to jest dostaniesz taką pamiątkę pletnią, że ją popamiętasz.
Courtin zrozumiał teraz, że pani de la Logerie, według wszelkiego prawdopodobieństwa, umówiła z kapitanem jakieś hasło, a tego hasła on, Courtin, nie znał. Zanim jednak zdążył odpowiedzieć, rozległo się od przodu statku głośne nawoływanie: ohe. Na ten okrzyk, kapitan zwrócił się do chłopca okrętowego, który stał z latarnią w ręku.
— A ty co tu robisz, łajdaku, kanalio jakaś? — krzyknął kapitan. — Tak to stoisz na stanowisku! — Poczem zwrócił się do porucznika: — Nie pozwól wchodzić na pomost, dopóki się nie dowiesz, kto to jest.
Ale jeszcze nie skończył, a nowy przybysz, wdrapawszy się po wiszącej linie, już był na pomoście.
Kapitan wziął latarnię, którą chłopiec okrętowy upuścił ze strachu, skierował się do nieznajomego i, schwyciwszy go za kołnierz, wrzasnął:
— Jakiem prawem wchodzisz na mój statek tak, bez ceremonii?
— Wchodzę, bo mam tu interes — odparł przybyły. — Ale niechno mnie pan puści. Nie ucieknę przecież, skoro przybywam z własnej woli.
— Ale, do stu tysięcy psów morskich! przecież, trzymając cię za kark, nie zamykam ci gęby!
— Nie mogę mówić, gdy jestem skrępowany w ruchach — odparł przybysz, którego ton kapitana bynajmniej nie onieśmielił, a w którym czytelnicy nasi poznali niewątpliwie prawdziwego wysłańca Michała, to jest Józefa Picaut’a.
Kapitan puścił go, on zaś wsunął rękę do kieszeni i podał kapitanowi chustkę, którą mu dał młody baron. Kapitan chustkę rozłożył, przeliczył węzełki, których było trzy, i rzekł:
— Dobrze, jesteś w porządku. Pogadamy za chwilę; ale najpierw muszę się załatwić z tamtym durniem. Antoni — zwrócił się do porucznika — zaprowadź tego chłopa do bufetu i daj mu miarkę wódki.
Courtin przez ten czas usiadł w tyle statku na stosie lin i pilnie śledził całą scenę. Kapitan podszedł do niego i odezwał się tonem groźnym:
— Słuchaj, odpowiadaj szczerze; to jedynie może cię uratować, inaczej rekiny, o tysiąc mil stąd, uraczą się tobą na śniadanie. Kto cię przysłał do mnie?
— Przecież powiedziałem, pani de la Logerie — odparł Courtin, który postanowił udawać naiwność chłopa, posuwającą się niekiedy do idyotyzmu. — Kiedy panu mówię, że jestem jej dzierżawcą, a to prawda, jak Bóg w niebie...
— Ale, jeśli pani de la Logerie przysłała cię tutaj, to musiała ci dać jakiś znak, po którym mógłbym cię poznać: bilecik, list, kawałek papieru; jeśli nic nie masz, to znaczy, że nie przybywasz w jej imieniu i jesteś szpiegiem, a w takim razie strzeż się!
— Boże, Boże! — zawołał Courtin tonem płaczliwym — co ja pocznę?... O, proszę, to listy do mnie adresowane, które mam przypadkiem przy sobie, a to moja szarfa wójtowska... Boże drogi! cóż mam panu jeszcze pokazać, żeby pana przekonać, że mówię prawdę?
— Szarfa wójtowska? — zawołał kapitan. — Ależ jakim sposobem, błaźnie jeden, jeśli jesteś urzędnikiem publicznym, jeśli złożyłeś przysięgę rządowi, jakim sposobem, pytam, dzieje się, że działasz w imieniu człowieka, który podniósł broń przeciw rządowi i został na śmierć skazany?
— Takim sposobem, kochany panie kapitanie, że jestem tak przywiązany do swoich chlebodawców, iż moje przywiązanie bierze górę nad moim obowiązkiem. Właśnie więc, ponieważ, jako wójt, wiedziałem, że będą pana niepokoili tej nocy, a pani de la Logerie, która zwierza mi się ze wszystkiego, wtajemniczyła mnie w plan ucieczki pana barona, więc poszedłem do pani baronowej i ostrzegłem ją o niebezpieczeństwie. A ona powiedziała mi wtedy: „Weź tę chustkę, jedź do kapitana statku „Jeune-Charles“ i powiedz mu wszystko.
— Idyoto, kretynie, bałwanie jakiś, dawaj-że tę chustkę!
— Chustkę, panu? O, i owszem — odparł Courtin z głupkowatą miną i wydobył chustkę z kieszeni.
— Ale, bydlę jakieś, dlaczegóż nie dałeś mi tej chustki odrazu? — spytał kapitan, wyrwał mu ją z ręki i przekonał się spiesznie, że ma na trzech końcach węzełki.
— A no — odparł Courtin — bo, jak stanąłem na moście, widziałem, że pan kapitan wyciera nos palcami, więc powiedziałem sobie: „Bogu dzięki, jeśli kapitan wyciera nos palcami, nie potrzebuje chustki“.
— Słuchaj — rzekł kapitan, drapiąc się w głowę, niezupełnie jeszcze przekonany — albo z ciebie przebiegły lis, albo zupełny idyota — A teraz pójdź ze mną.
I kapitan zaprowadził dzierżawcę do swojej kajuty, gdzie zamknął go na klucz. W kilka chwil później Courtin, który pozostał w ciemności, usłyszał, że drzwi się otwierają — kapitan wszedł pierwszy, a za nim ukazał się Józef Picaut i porucznik z latarnią w ręku.
— A teraz odezwał się kapitan — trzeba się porozumieć nareszcie i rozplątać tę sieć jakichś dyabelskich machinacyi.
— Ja już powiedziałem wszystko, co miałem do powiedzenia — odezwał się Courtin.
Picaut drgnął na dźwięk tego głosu; nie dostrzegł na pokładzie Courtin’a i stąd nie wiedział, że jest na statku. Postąpił kilka kroków, żeby się przekonać, czy to istotnie dzierżawca.
— Courtin! — zawołał — wójt z Logerie! Kapitanie, jeśli ten człowiek zna naszą tajemnicę, jesteśmy zgubieni!
— A któż to taki? — spytał kapitan.
— Zdrajca, szpieg, kanalia! Najpodlejszy łotr w całym kraju Retz!
— I cóż ty na to? — zwrócił się kapitan do Courtin’a. — Gadaj-że, do kroćset.
Courtin jednak milczał uparcie.
— Widzę — odezwał się znów kapitan, że trzeba będzie użyć środków ostatecznych, żeby cię zmusić do gadania, błaźnie.
To rzekłszy, kapitan wyjął z zanadrza srebrną świstawkę, przyłożył do ust i rozległ się dźwięk ostry, przeciągły. Na ten sygnał dwaj marynarze weszli do kajuty. Wówczas szatański uśmiech wykrzywił usta Courtin’a.
— Doskonale! — rzekł — na to tylko czekałem; teraz będę mówił.
I, zaprowadziwszy kapitana w kąt kajuty, szepnął mu kilka słów do ucha.
— I to prawda, co mówisz? — spytał kapitan.
— A no — odparł Courtin — łatwo się przekonać.
— Masz słuszność odparł kapitan.
Na dany przezeń znak, porucznik i dwaj marynarze pochwycili Picaut’a, zerwali z niego kurtkę i rozdarli na nim koszulę. Wówczas kapitan zbliżył się do niego, uderzył go silnie dłonią w obnażone ramię i dwie litery, któremi naznaczono szuana w galerach, zarysowały się wyraźnie na jego skórze. Ta napaść była taka gwałtowna i nagła, że Picaut nie zdążył się obronić; zrozumiawszy o co chodzi, nadludzkimi wysiłkami próbował się wyrwać, ale musiał uledz przeważającej sile trzech ludzi.
— Skrępować mu nogi i łapy! — wrzasnął kapitan, sądzą moralność tego człowieka na podstawie świadectwa, jakie nosił na ramieniu — i przywiązać go na dnie, między dwiema beczkami. — Poczem, zwracając się do Courtin’a, z którego piersi wyrwało się westchnienie ulgi, dodał: — Przepraszam cię bardzo, czcigodny urzędniku, że cię porównałem z hultajem tego rodzaju; ale bądź spokojny, jeśli ci podpalą stodołę, zanim upłyną trzy dobre lata, możesz być pewien, że to nie on ogień podłoży.
Poczem, nie tracąc czasu, wszedł na pomost, kazał sprowadzić Courtin’a do łodzi i wydał marynarzom rozkaz jak najszybszego wyruszenia w drogę.
Courtin, przybiwszy do brzegu, ukrył się tam, gdzie dostrzegł poprzednio rybołówcę, i postanowił czekać. Zaledwie upłynęło pół godziny, ujrzał nadchodzącego Michała, a w dwóch osobach, które mu towarzyszyły, poznał Maryę i Petit-Pierre’a. Nietrudno się domyślić, że nie stracił ich z oczu ani na jedną chwilę, że śledził ich wzrokiem, gdy płynęli na rzece, w poszukiwaniu statku, i, że wreszcie, gdy udali się w drogę powrotną do Nantes, szedł za nimi tak ostrożnie, iż przez całą drogę nie spostrzegli, że są szpiegowani.
Niemniej jednak jego to dostrzegł Michał na rogu placu Bouffai; on to szedł za zbiegami aż do domu, w którym znikli. Teraz Courtin nie wątpił już, że odnalazł kryjówkę Petit-Pierre’ia; wydobył z kieszeni kawałek kredy, zrobił krzyż na murze i, pewien, że ma rybę w sieci, pomyślał z rozkoszą, że pozostaje mu już teraz tylko wyciągnąć rękę po przyrzeczone dziesiątki tysięcy franków!