<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł Wojna z polowaniem na mamuta
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Ignis”
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia „Rola”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Karol Lilienfeld-Krzewski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Chwiejąc się na nogach opuściłem wieś płonącą — istne piekło. Twarz miałem osmoloną i czułem w niej całą swą krew. Plecak mi ciężył w niemiłosierny sposób, więc go zarzuciłem na drżącą rękę. Szedłem przed siebie w ciemność. Było mi już wszystko jedno dokąd. Wpadłem w jakieś okopy niemal piętrowe — z trudem wydostawałem się z nich, darłem ubranie i krwawiłem ręce, nogi, całe ciało o jakieś druty kolczaste. Wreszcie znalazłem się w szczerem polu. Obejrzałem się. Uszedłem od wsi daleko, bardzo daleko. Nie umiem powiedzieć, jak daleko. Nie lubię kłamać. Za mną wielka łuna — w górze tylko jaśniej, dokoła mnie ciemności egipskie.
Widzieliście kiedy łunę? Jeżeli łuna nie jest tylko marną imitacją albo tylko fotografją martwą pożaru, jeśli ta łuna jest taką, jak ja lubię, łuną żywą i z uczuciem — to jest wtedy odbiciem najrealniejszem pożaru. Pomiędzy łuną, a pożarem istnieje jakaś więź nieodgadniona przez nikogo, piękna i groźna jednocześnie. Szalejący żywioł jest wściekle przezorny. Wie o tem, że go ludzie zaleją, rozrzucą i zdepczą, lub, że mu wreszcie zabraknie strawy, iż mu się skończy pastwa. Wie o tem, że on, jak i wszystko ma swój koniec na ziemi, więc pragnie siebie samego przetrwać w łunie. Dlatego też do łuny porządnej, a nie partackiej coś ciągle z pożaru wzlatuje, coś się w tej łunie żarzy, kotłuje, wybucha, a cała łuna drga, zwiastuje się światu radośnie. Siedziałem na swym plecaku i patrząc na łunę w górze, widziałem pożar na dole. Ogarnęły mnie wspomnienia amerykańskie. Przypomniał mi się pożar stepu i Nemrod. Było to w Kanadzie za czasów mej młodości burzliwej, w czasie potwornej suszy panującej w stepach, na których polowałem z bandą opryszków białych paroma porządnymi czerwonoskórymi.
Od pożaru stepowego mało się ludzi ratuje. Jeśli nie giną od ognia, to od zwierząt, które uciekając, tratują w wściekłości i przerażeniu wszystko, co na swej drodze napotkają. Czy to był cud, że nie zginąłem? Nie, nie cud, najzwyklejszy przypadek. Gdym usłyszał, śpiąc sobie słodko tętent stu tysięcy jeleni kanadyjskich, gdy zorjentowałem się w biedzie, uciekałem, to prawda, co tchu, lecz nie od jeleni, lecz do jeleni i pierwszemu jeleniowi, który mi się nawinął wpiłem paznogcie obu rąk w bok robiący, bo już biedak robił od wyścigów z pożarem bokami. Jeleniowi, szczególniej kanadyjskiemu, było to wszystko jedno i nawet nie stanął dęba, gdym mu się wgramolił na grzbiet. Pyszna to była podróż! Setki kilometrów! A widok! Sto tysięcy jeleni, sto tysięcy głów rogatych, ruchomy step rogów i to jeszcze jakich rogów! Prawdziwych jelenich rogów! I ten zapach palonego rogu! Rozkosz!
W pewnej chwili, podczas najwścieklejszego cwału, ujrzałem Nemroda obok siebie również na jeleniu, którego poganiał olbrzymim parasolem namiotowym. Hal-lo! — krzyczę! — Hal-lo! Jak śmiesz trutniu jeden, znęcać się nad tym idjotą, który w swej bezdennej głupocie niesie ciebie! Toć to 100 kilometrów na godzinę! Wystarczy!
— Jestem Nemrod, Duch Szlachetny i Niespokojny Świata, Wielki Myśliwy — odkrzykuje mi.
— No to sługa! — wrzeszczę — nie wiedziałem, przepraszam. I nie zwracałem więcej na niego uwagi. Trzeba bowiem znać zwyczaje amerykańskie wogóle, a kanadyjskie w wypadkach pożaru na stepie w szczególe. Nie wypada wtedy towarzyszów podróży pytać o coś bliższego o nich, wystarczy najprostsza wymiana nazwisk, które, jak zawsze nic nie mówią. Pod takiem nazwiskiem kryje się często poszukiwacz złota, właściciel fermy i stu tysięcy owiec, zajadły myśliwy, Anglik ekscentryczny, członek towarzystwa złodziejów z ograniczoną poręką, albo zgoła człowiek kochający własną żonę.
Łatwo jednak możecie sobie wyobrazić, że zostaliśmy przyjaciółmi. Wspólne niebezpieczeństwo i podróż niezwykła, a wreszcie ocalenie zrobiły to, że zeskoczywszy w bezpiecznem miejscu ze swych jeleni, rzuciliśmy się sobie w ramiona bardzo radzi z siebie nawzajem. I postanowiliśmy żyć i pracować razem. Postanowienia tego nie obleliśmy, jak to bywa u nas i w tej części świata, która niesłusznie nazywa się Europą, lecz odymiliśmy, zgodnie ze zwyczajem myśliwych, polujących w Górach Skalistych wspólnie wypaloną fajką. Przyjaźń nasza trwałaby jeszcze dłużej niż trwała, gdyby nie cud. Bo rozstaliśmy się cudem. Przypadek nie zdziałałby tego.
Z Chicago, gdzie w dzielnicy chińskiej obracaliśmy, dla zarobku karuzelę jakiegoś Włocha, wyjechaliśmy, jako przewodnicy towarzystwa, złożonego z kilkunastu Anglików i Amerykanów i mnóstwa służby, na polowanie do najgęstszej puszczy brazylijskiej. Na jednym z postojów Anglik, do dziś pamiętam jego nazwisko, lord Cundelbury, raczył się wodą sodową, zwykłą wodą sodową. Nemrod, który nigdy w życiu nie pił wody sodowej, łyknął tego coś ze dwie szklanki — bynajmniej nie przez łakomstwo. O! nie! ot! tak sobie! przez zwykłą ciekawość. Gaz mu uderzył do głowy i chłop się upił. Niema w tem nic dziwnego. Stało się to z nieprzyzwyczajenia Nemroda do tego rodzaju płynów. Znoszę pijanych na wesoło, znoszę nawet takich, choć z mniejszym spokojem, którzy się upijają na smutno, ale Nemrod, jako pijany, był już doprawdy nieznośny. Ten człowiek nie mógł chodzić prawie. Zataczał się co chwila, plótł coś bez sensu i łapał się co chwila za nos. Wódka uderza do głowy, miód idzie w nogi, a sodowa woda paraliżuje nos, który jest pełen gazu. W tej właśnie chwili, gdy zirytowany Nemrod puszczał bańki gazowe nosem, nawinął mu się zlekka podpity Murzyn, służący jednego z naszych Amerykanów, Nemrod, który nie lubił pijaków, huknął murzyna w kark ku niesłychanemu wprost zadowoleniu pana murzyna, t. j. tego pana, który był panem murzyna. Nic złego nie stało by się, gdyby nie protest lorda Cundlaburego, który zawsze stawał w obronie czarnej rasy.
— Ten człowiek nie jest dżentelmenem — wskazał na Nemroda — mając do wyboru pomiędzy murzynem, wolnym obywatelem Stanów Zjednoczonych, a moim lokajem irlandczykiem — zboksował murzyna? Nie pomogły żadne wyjaśnienia, perswazje i kłótnie wreszcie. Krzyczeliśmy wszyscy. Spłoszyliśmy krzykiem zwierzynę w obrębie 10 kilometrów — nic nie pomogło. Nemrod był człowiekiem niezwykle ciekawym. Było w nim coś niesamowitego, czem zdobywał sobie ludzi, nieznoszących żadnych łańcuchów zależności. Jakby się tu wyrazić jakoś poetycznie i coby oddawało wiernie to co myślę o nim?
Od tego człowieka wiało, tak? — dobrze powiedziałem od tego człowieka wprost wiało swobodą, pełnią i urodą życia na szalonych przestrzeniach; budził on zawsze we mnie tęsknotę za możliwemi nieprawdopodobieństwami, a więc takiemi nieprawdopodobieństwami, które mogą się nam jeno wtedy ziścić, gdy się pozwolimy wytrącić z obrzydliwego kieratu życia codziennego, gdy nas coś takiego napadnie, co z nas robi zjadaczy nie wyłącznie tylko chleba powszedniego.
I gdym tak wspominał Nemroda, siedząc na plecaku długo, przybłąkał się do mnie pies. Wierne to i mądre zwierzę — taki pies. Nawet wojna i pożary nie wygonią go zbyt daleko od miejsca, którego się psiem słowem honoru strzedz zobowiązał. Za pierwszym pieskiem zjawił się drugi, trzeci, dziesiąty. Poczuły człowieka i jego plecak. Cisnąłem im kawał kiełbasy. Otoczyły mnie okrągłem i głośnem kołem. Łuna kurczyła się niechętnie. Zjadłem coś niecoś, i położyłem się, próbując zasnąć. Byłem pewny, że mnie pieski ostrzegą przed niebezpieczeństwem — to raz, a drugi raz: położyłem głowę na ziemi, przyciskając do niej mocno ucho. Uchu, które posłyszało tętent stu tysięcy jeleni kanadyjskich — ziemia zdradzi wszystko. Odzwyczaiłem się od takiego spania — to prawda, ale prawdą jest i to, że mi to jedną rzecz przypomniało. Kiedyś bowiem, było to w niewdzięcznej i kamienistej Pustyni Wielkiej, nie mogąc znaleźć wygodnego miejsca na nocleg, przespałem się na wiosennym śladzie meksykańskiego byka. Byłem tam zupełnie bezpieczny w ciągu nocy, gdyż wszystkie inne zwierzęta omijają bycze ślady, a w swój ślad byk meksykański stąpa dopiero na przyszłą wiosnę. Byki meksykańskie chodzą zawsze jednaką drogą i dla tego tak łatwo na nie polować.
Pod wpływem tego wspomnienia zacząłem usypiać. Nagle uniosłem się na jednej ręce. Psy poczęły się zrazu niepokoić, później cicho skomleć i wreszcie popełzły, jakby łasząc się do kogoś, w ciemność. Co to może być? — pomyślałem. I zaraz dałem sobie odpowiedź: Może być źle, a to jest właśnie niedobrze. Aby samemu nie być widzianym, podniosłem latarkę elektryczną do czoła i puściłem promień światła. Przedemną o cztery kroki stał Nemrod. Zamarłem — to mało, skamieniałem — to mało, zdębiałem — to też mało. Napadł mnie po sześciu latach atak zdumienia.
— Ne... Ne... Ne... — bełkoczę.
— Dobrze! Początek jest dobry! — mówi mi spokojnie, nie dziwiąc mi się wcale. — No dalej...
— ... Mrod... chyba!
— Właśnie! — rzucił krótko. A ja ze swej strony rzuciłem mu się w szerokie bary, z których po pięciu minutach wychyliłem dziurki od nosa dla zaczerpnięcia powietrza. — Nie świeć mi w oczy, bo nie lubię tego. Chodźmy do ogniska — i wskazał na wieś.
Poszliśmy. Wpadłem w ten wiew, jaki zawsze wiał od Nemroda. Wiedziałem już, że to Nemrod, bo przecież ostrożnym, kocim i sprężystym, tygrysim stąpał krokiem. Po tym kroku poznałbym go wszędzie i po milczeniu w czasie marszu. Ale jednocześnie poczułem pęd ku niemożliwości, czułem, że muszę aż po głowę zanurzyć się w nieprawdopodobieństwie, życzyłem sobie przez wzgląd na swe przyszłe potomstwo, aby to była niemożliwość kategorji b) II grupy t. j. niemożliwość możliwa, czyli autentyczna, zdarzająca się innym, lecz nie mnie.
Przystanął.
—Jestem naprawdę Nemrod, Wielki Myśliwy, Duch Szlachetny i Niespokojny armji polskiej...
— Fiu-fiu! — gwizdnąłem znowu ździwiony. Jak to dobrze przyjacielu, że nie jestem żandarmem... Niespokojny duch armji, proszę!
Nemrod ruszył dalej. Czekałem aż przystanie...
— Poluję teraz na wilki, wyłącznie na wilki. Tylko z armją polską można polować, tylko ta armja poluje na te bestje. Bo gdzież indziej i z kim? Ameryka? Bracie, spójrz na puszczę brazylijską... W ciągu 15 lat zrobili ci z niej drugi park Yellowstoński... Koleje, elektryczność, budowle, sztuczne rzeki, spławianie drzew parą, wynalazki w rodzaju Ligi narodów, pieniądze, dostarczanie całemu światu amunicji. Ameryka taka się mała zrobiła jak to wnętrze karuzeli, którą obracaliśmy w Chicago.
A tu u was! — wrzasnął Nemrod i przesadził okop... A tu u was... Przestrzenie... Czuję to... Lasy, góry, pola, błota, łąki, stepy, zamiast wsi — gruzy... Jest się gdzie rozpędzić! I zdobycz! Zdobycz! Zdobycz! Najszlachetniejsza, jaka tylko może być, bo nie dla siebie... A co przestrzeni jeszcze przed wami! Mińsk, Bobrujsk, Mozyrz, Żytomierz, Berdyczów, Kijów. Co za przepyszne polowanie na wilki...
Psy podtuliły pod siebie ogony. Nemrod zakłapał przeraźliwie zębami, zawył jak wilk i zginął w ciemności. Kierowałem się jego wyciem i czerwono-złotą plamą wsi. Wybrnąłem z ciemności i dostrzegłem Nemroda, który sobie wygodnie leżał na ziemi, bawiąc się świetnie psami, które skakały, wywijając ogonami, przez wyciągnięte nogi Niespokojnego Ducha. Wyciągnąłem koc, rozciągnąłem się na nim, pod głowę podłożyłem plecak, zapaliłem fajkę, do której przyzwyczaiłem się jeszcze w Ameryce i z ogromną satysfakcją przyglądałem się czerstwej, niezmiernie wyrazistej twarzy Nemroda. Zestarzał się na dobre, ale opalony był i zdrów, jak koń na owsie przedwojennym.
— Mój drogi, — mówię mu wreszcie, nie chcąc mu wytykać tego, że schował do kieszeni pół zawartości mego blaszanego pudełka z tytoniem. — Mój drogi — mówię mu — czyś ty do nas z misją przyjechał, czy też może na stare lata wstąpiłeś do Y. M. C. A?
— Ja do Y. M. C. A.? — roześmiał się pogardliwie. Przybyłem wprost z polowania na mamuta...
Co...? — zerwałem się na równe nogi. Na ma... ma... mamuta? Jak powiedziałeś? — Zatkało mnie ze zdziwienia. Wspomniałem już, że w fatalny dzień dziwienia się — dziwi mnie lada co.
Nemrod nie odrzekł nic, tylko przyczołgawszy się do mnie na plecach, przytknął mi do nosa lewą nogę. Dojrzałem dopiero wtedy jakiś wręcz wyjątkowy but, który trzymając wraz z nogą w ręku przez pół godziny i obracając na wszystkie strony, badałem pilnie. Był to but uszyty na wzór grenlandzki ze skóry, przypominającej juchtową, zszytej ścięgnami. Skóra przypominała mi zlekka skórę morsa, chociaż ten nie miał nigdy podobnego futra. Przez chwilę myślałem i nawet powiedziałem o tem Nemrodowi, że buty jego zrobione są ze skóry niedźwiedzia, który ukazuje się na mniej stromych zboczach góry św. Eljasza. Po bardziej stromych zboczach niedźwiedź ten nie wędruje, gdyż Bóg go w ten sposób stworzył, iż z jednej strony dał mu nogi o całą stopę dłuższe niż z drugiej. Jest to bardzo wygodne. Każdy się z tem chyba zgodzi. Ale niedźwiedź ten nie miał takich kudłów brudno-czarnych i tak długich. Włos butów Nemroda był długości ośmiu stóp.
— Czy takie futro miał twój niedźwiedź? — pyta Nemrod. Smutnie zaprzeczyłem głową. — Ani na lądzie, ani na morzu nie widziałem nigdy zwierzęcia o takiej skórze — wyznałem Nemrodowi szczerze. Jej długość i grubość włosia wprowadza mnie w osłupienie formalne, ale to tylko dziś. Jutro wprost nic nie będę rozumiał...
— Zdjąłem ją — mówi mi, i do tego dosyć obojętnie, z mamuta.
— Co!? Ależ!! Zawołałem, gdyż w żaden sposób nie mogłem powstrzymać się od wyrażenia swej wątpliwości. Mamuty, mój Nemrodzie, dawno zniknęły z powierzchni ziemi i są niemożliwością kłamliwą. Wiemy o ich istnieniu dzięki wykopaliskom, w których znajdowano smutne resztki mamuta. Raz tylko dzięki, syberyjskiemu słońcu znaleziono w lodach cielsko zamarzłe mamuta, ale zapewniam cię, że na całym świecie od wieków niema ani jednego żywego egzemplarza. Nasi uczeni i badacze...
— Pii! wasi badacze i uczeni... Nie mówmy lepiej o tych panach — przerwał mi z niecierpliwością Nemrod. Powiedz mi lepiej, człowieku, co ty wiesz wogóle o mamutach i ich zwyczajach?
Zacząłem od tego, iż w sposób najbardziej stanowczy podkreśliłem ten fakt, że mamut jest zwierzęciem z czasów przedhistorycznych, a reszta mego wywodu skierowana była do uzasadnionego umotywowania tego faktu. Wspomniałem przytem o syberyjskich wydmach piaszczystych i o tem, że sam znajdowałem w jaskini mamutowej w stanie Kentacky, w hrabstwie Edmonson, kły mamuta wagi od 6 — 8 stóp. Wszystkie te skamieniałe na dobre wykopaliska przeleżały sobie wśród nawarstwień geologicznych w ciągu niezliczonych wieków.
— Pamiętam, że gdy byłem chłopcem — Nemrod przytem parsknął (miał takie głupie przyzwyczajenie) — widziałem arbuz skamieniały i z tej racji pytam. Chociaż skłonni do pomyłek ludzie oszukują się nawzajem, wyobrażając sobie, że arbuzy rosną i dają się jeść — to czy są w naszym XX stuleciu takie owoce jak arbuzy? — Spostrzegłem, że Nemrod zaczyna rozumować logicznie. Zbija mą niewiarę analogją.
— Ale powstaje jeszcze kwestja pokarmu mamuta — odrzekłem ignorując zupełnie arbuz Nemroda i traktując tę analogię jako złośliwość. Przecież ziemia musi rodzić nie byle jak, żeby wykarmić takie cudaczne bydlęta, jak mamuty. Nigdzie na północy nie widziałem aż tak dalece urodzajnych terenów. A więc mamut nie może istnieć. Niemożliwość nie mogąca „zaistnieć“! — wykrzyknąłem pewny swego.
— Wybaczam ci, boś dłużej był w Polsce niż na północy. Młody zresztą jesteś i nie wiele podróżowałeś. Ale zgadzam się z tobą. Mamut nie istnieje. Ostatniego na ziemi ja zabiłem — i Nemrod wskazał palcem na własną rękę.
Tak powiedział Nemrod Wielki Myśliwy.
Cisnąłem grudą ziemi na psy, aby przestały hałaśliwie zachowywać się i czekałem na to, co mi Nemrod opowie. Przekonywałem się stopniowo, że ten człowiek usunie wszelkie moje wątpliwości, które postanowiłem jednak wyrażać. Po długiej chwili milczenia zaczął:
— A było to tak...
Jakoś pewnego razu zarządziłem sobie postój...
— Gdzie? przerwałem mu szybko.
Nemrod machnął parę razy ręką w kierunku północno-wschodnim.
— Jest ci tam taki olbrzymi szmat ziemi. Mało ludzi odważyło się przeniknąć nań, a jeszcze mniej stamtąd wróciło. Co ci po tem? Odpoczywałem sobie tam na postoju razem z Frygą. Fryga była to najlepsza ze szczekaczek, które wietrzą za śladem, lub wtykają nosy do kotłów na wszystkich biwakach. Ojciec jej był rasowym psem rosyjskim, po chodził z za morza Beringa. Skrzyżowałem go z wielką znajomością tego rodzaju rzeczy z wiatronogą suczką rasy kalifornijskiej. Uczciwie mówię, skrzyżowanie wypadło przecudownie. I właśnie w tem dniu, o którym mówię Fryga leżała w połogu. Przyczynił się do tego bestja wilk prawdziwy, leśny, szary, długonogi z płucami głębokiemi i żelazną wytrwałością. Co? Jak ci się to podoba? Znasz kogo, coby mógł się pochwalić czemś podobnem? Utworzyłem nowy ród psów i chyba miałem prawo po tem oczekiwać na brzemienne w skutki wypadki? Co? — Kiwnąłem głową.
Połóg odbył się szczęśliwie. Siadłem w kucki nad siedmioma ślepemi szczeniakami (a mnie się przypomniało moje potomstwo), gdy w tem rozległo się za mną, gdzieś z tyłu coś w rodzaju odgłosu trąby i huku miedzianego. Ale to nic. Piekielny poryw wiatru zwalił mnie w ten sposób że wyorałem w ziemi nosem bruzdę nielada. Ale to też nic. W tej chwili usłyszałem, jak Fryga stęknęła. Tak jakbyś człowieka rznął kułakiem w brzuch. To już jest coś! Oczywiście leżałem sobie cicho i spokojnie, a po chwili, gdy odwróciłem głowę ujrzałem kołyszącą się nademną olbrzymią bryłę — poczem zajaśniało mi niebo błękitne. Wskoczyłem. Włochata góra mięsa znikała właśnie w krzakach, otaczających polankę, na której biwakowałem. Zdążyłem zaledwie ujrzeć sterczący ogon tej grubości, co ja. Tuż po niem dojrzałem w krzakach dziurę olbrzymią. Na razie nic więcej nie widziałem, usłyszałem tylko ryk podobny do głosów ucichającej trąby powietrznej, połączony z trzaskiem krzaków i hukiem drzew łamanych.
Chwyciłem za karabin. Gwałtu! Z kolby drzazgi, lufa wygięta, a zamek powykręcany na nic.
Spojrzałem, a raczej chciałem spojrzeć na Frygę — no i cóż myślisz?
Kiwnąłem domyślnie głową.
— A niechże dusza moja skwarzy się nie w jednym lecz w tysiącu piekieł! Ani Frygi, ani szczeniąt. Na tem miejscu, gdzie leżała ze swym przychówkiem, pozostało tylko ślizkie zakrwawione wgłębienie w gruncie o trzech stopach średnicy, a na obwodzie zaledwie parę włosków.
Wstałem i nic nie mówiąc odmierzyłem krokami trzy stopy i wróciwszy spojrzałem na Nemroda.
— Zwierzę miało trzydzieści stóp długości, a wysokości dwadzieścia. Same kły miały ponad osiemnaście. Powiadam ci, ale powiadam ci, własnym oczom nie wierzyłem. Lecz jeśli mnie oszukały oczy i uszy, to skąd się wziął karabin połamany, który przed chwilą był cały i dziura w krzakach? I co się stało, może mi powiesz, z Frygą i jej szczeniętami? Aż mi się gorąco robi na samo wspomnienie! Człowieku! Fryga! Toć to druga Ewa! Matka nowego rodu! I pomyśl tylko! Takie bydlę, taki łazikujący byk — mamut starł ją jak potop, z powierzchni ziemi, dosłownie: starł. I czyż zdziwi cię, potem coś usłyszał, że ziemia krwią zroszona wołała o pomstę do Pana Boga! Chwyciłem za siekierę i pobiegłem za śladami. Sie...sie...sie...? zapytałem (przeklęty dzień zdziwień). Z siekierą na olbrzymiego samca-mamuta długiego na trzydzieści stóp, na dwadzieścia...
Nemrod roześmiał się wesoło.
— Wydaje ci się to nieprawdopodobnem, jak sen bobra, lub odwaga zająca. I ja się do dziś dnia z tego śmieję. Ale wtedy śmiać mi się nie chciało. Myślałem, że zwarjuję z powodu utraty karabinu. A prócz tego nowiuteńka, nigdzie jeszcze nierozpowszechniona rasa wytępiona w pień, zanim szczenięta zdążyły otworzyć oczy!
Nemrod machnął ręką z rezygnacją:
— Trudno, życie jest pełne rozczarowań! Jak ci już powiedziałem, rzuciłem się za zwierzęciem i przebiegłem za niem wzdłuż całej doliny, ale gdy mamut skierował się już do wyjścia, ja byłem na przeciwległym jej końcu. Tu ci muszę jedną rzecz wyjaśnić, bo dotyczy pokarmu. Tam w górach jest arcyzabawna formacja geologiczna. Nie sposób przeliczyć, ile się tam mieści dolinek, podobnych do siebie, jak dwie krople wody z jednego zbiornika. Każda z tych dolinek odgrodzona jest stromemi ścianami skalistemi, wznoszącemi się ze wszystkich stron. Na dolnym końcu takiej dolinki znajduje się przejście wąskie, wyżłobione przez wodę, lub może przebite lodowcami. Innej drogi niemasz, jak tylko przez te przejścia, z których jedno jest węższe od drugiego. Widziałeś przecie niwy pszenne Minnesoty i Dakoty, widziałeś jaka tam rośnie pszenica, jęczmień, gryka i wszelkie dobro, gęsto, soczyście. Tak jest i w tych dolinach. Tłusta urodzajna gleba, trawy ponad głowę ludzką! W ciągu lata przez trzy dni na każde cztery pada tam deszcz — pokarmu więc starczy choćby na tysiąc mamutów, — nie mówiąc o drobniejszej dziczyźnie. Ale mniejsza z tem, odbiegłem od rzeczy. Otóż na dolnym końcu doliny trochę się zasapałem, wskutek tego pozostałem grubo w tyle za mamutem. Począłem rozmyślać nad sytuacją. W miarę tego, jak traciłem siły, rozpalał się we mnie co raz bardziej gniew. Znając swoje usposobienie, wiedziałem, że się nie uspokoję, dopóki nie skosztuję pieczeni z nogi mamuta. Pomimo gniewu, graniczącego z wściekłością, zdawałem sobie sprawę, że czeka mnie walka nie na żarty, lecz na śmierć i życie. Wejście do mej dolinki było wąskie, a ściany jej strome. Z jednej strony, wysoko na skale, sterczała już gotowa do zwalenia się ogromna bryła, ważąca na oko kilkaset pudów. W sam raz jakby dla mnie stworzona. Uważając, aby się zwierzę nie prześlizgnęło gdzie — powróciłem po swoją amunicję, która bez karabinu nie posiadała dla mnie żadnej wartości. Powykręcałem wobec tego kule, proch usypałem w kupeczkę pod skałą i spowodowałem bez trudu wybuch. Ładunek był niewielki, ale mój kamyczek leniwie, jakby z namysłem kiwnął się w lewo i prawo parę razy i runął, gdzie należało, zostawiając jedynie szczelinę, przez którą płynął sobie strumyk. Zwycięstwo poczęło się przechylać na moją stronę.
Ujście było zawalone. Nie było go wcale. Mamuty są takie, jak inne zwierzęta i ludzie. Są pomiędzy niemi mniej i więcej odważne. Mój mamut był z rzędu tchórzliwych i znalazł się w mej władzy. Pobiegłem za nim — wyłem, jak djabeł, skrapiany wodą święconą, ciskałem kamykami i — nie zważając, że już czas na kolację — goniłem tak mamuta dokoła doliny coś ze trzy czy cztery razy. Rozumiesz, co to było. Wyścigi! Zapasy człowieka z mamutem. Zupełnie, jak w cyrku, przyczem słońce, księżyc i gwiazdy mogły uchodzić za publiczność i sędziów.
Nemrod, po pewnej przerwie, wywołanej brakiem tytoniu w fajce, ciągnął dalej, pykając sobie smacznie, a ja koiłem się realizującym się nieprawdopodobieństwem.
— Dwa miesiące potrzeba mi było dla dokonania wielkiego dzieła i spełniłem je... Goniłem mamuta ciągle dookoła, dookoła, a sam trzymałem się uporczywie strony wewnętrznej koła, żywiąc się w biegu mięsem suszonem, jagódkami, a spałem tyle, co kot napłakał. Oczywiście, nie raz i nie dwa zdarzało się, że mamut wpadał w żółtą rozpacz i rzucał się na mnie. Wówczas uciekałem na miękki grunt, — tam, gdzie strumyk najszerzej rozlewał się i stamtąd dopiero wykrzykiwałem wszelkie możliwe i niemożliwe przekleństwa. Kląłem w uniesieniu nawet i nieprzyzwoicie mamuta i wszystkie jego przeszłe i przyszłe pokolenia i ani razu nie zapomniałem zaproponować mu, aby podszedł bliżej. Ale był zbyt mądrym, by chcieć ugrzęznąć w błocie. Najgorzej jednak było, gdy mnie pewnego razu przyparł do stromej skały. Na szczęście miała ona szparę głęboką, w której ukryłem się. Jak tylko próbował namacać mnie swą trąbą — waliłem w nią bez miłosierdzia siekierą dotąd, dopóki nie wyciągał jej z takim rykiem, że omal nie popękały mi bębenki w uszach. Boże! jak się to bydlę wściekało! Rozumiało, że mnie już ma, a uchwycić nie mogło! Powiadam ci: mamut ze skóry wyłaził. Muszę ci przyznać jednak, że mi wtedy zaimponował. Nie dał się przecież wystrychnąć na dudka. Mamucisko rozumiało, że o tyle będzie bezpieczny, o ile ja będę siedział, jak mysz, w szczelinie, więc zdecydował się nie wypuszczać mnie stamtąd na świat Boży. I miał rację djabelską, ale biedaczysko — nie przyjął pod uwagę tej roli, jaką odgrywa intendentura w czasie oblężenia.
Nie miał w pobliżu ani jadła, ani napoju, a więc i oblegać nie mógł mnie stale. Godzinami całemi stał przed szczeliną, nie odrywając oczu ode mnie i kłapiąc wielkiemi, jak prześcieradła, uszami, bo mu dokuczały komary. Nareszcie — co przewidywałem — zaczęło mu dokuczać pragnienie. Wtedy dreptał i deptał na miejscu i ryczał, aż ziemia drżała, klął mnie po swojemu na czem świat stoi, co mnie nie obchodziło wcale, gdyż do dziś nie wiem, na czem świat spoczywa, a wszystko to robił w tym celu, aby mnie przestraszyć. Gdy sądził, że już wywarło to na mnie dostateczne wrażenie, pocichutku, cofał się, starając się niewidocznie dla mnie dostać do strumyka. Czasami używałem wobec mamuta tego fortelu, że dopuszczałem go prawie do samej wody — do strumyka było kilkaset stóp — i w tej właśnie chwili wyskakiwałem ze szczeliny. Wówczas mamut biegł z powrotem, kołysząc się nakształt wielkiej bryły.
Parę razy postępowałem w ten sposób. I wyobraź sobie, że mamut zrozumiał mój wybieg. Powiedziałem ci, że mi zaimponował. A teraz dodam, że nie wyobrażałem sobie wcale, aby jakikolwiek mamut był tak dalece inteligentny, jak mój, który chwycił się teraz innej taktyki. Bez najmniejszego uprzedzenia, nie zdradzając niczem swego przebiegłego zamiaru, rzucał się co tchu ku wodzie, licząc na to, że zdąży tam i na powrót zanim ucieknę.
Uważasz, — chciał wygrać na czasie! Ale w końcu, zasypawszy mnie złośliwemi insynuacjami, obelgami i przekleństwami, nie zostawiwszy ani na mnie ani na mojej, w tym wypadku Bogu ducha winnej rodzinie, suchej nitki, ruszył, spiesząc się powoli do strumyka.
A swoją drogą — trzeba ci wiedzieć — przez trzy dni trzymał mnie w tej szczelinie, gdzie mi zbyt wygodnie jednak nie było. Następnie rozpoczęliśmy znowu gonitwę i tym razem bez żadnej przerwy. Bezustannie w kółko, dookolusieńka, jak dobrze nakręcony zegarek.
Odzież miałem w łachmanach. W ciągłej bieganinie gubiłem łachman za łachmanem i wreszcie biegłem za mamutem tak, jak mnie matka na świat wydała, trzymając w jednej ręce siekierkę, a w drugiej głaz. Przystawałem od czasu do czasu, śpiąc snem fragmentarycznym na występach skalnych. Co zaś do mamuta, to chudł mi w oczach, — stracił widocznie nie mniej, jak kilkanaście pudów — i wpadł w taki stan zdenerwowania, w jaki wpada nauczycielka w szkole, gdy traci nadzieję na zamążpójście. Gdy zbliżałem się do niego z krzykiem, lub ciskałem w niego kawałkami skały, podskakiwał, jak młode źrebię, i drżał od stóp do głowy. Później zaś, podtuliwszy ogon i wyciągając groźnie trąbę, uciekał, oglądał się i, błyskając ze złością oczami, klął mnie w ten sposób, że ogarniało mnie przerażenie. Niemoralne to było bydlę — zbójca, szpetnie klący!
Ale mu nic nie pomogło. W pewnej chwili zaczął szlochać i zawodzić, jak dziecko. Padł zupełnie na duchu i zamienił się na drżącą górę boleści. Męczyło go bicie serca, chwiał się jak pijany, walił się z nóg i do krwi obcierał sobie skórę na bokach o skały. Wreszcie zaczął płakać. A robił to wszystko podczas biegu. Och! skały płakały z nim razem! Płakałbyś i ty i każdy, choćby miał serce z żelaza. Tak żałośnie i przykro było na to patrzeć! I tak długo, przeraźliwie długo to trwało! Ale powiedziałem sercu, choć mi się krwawiło: milcz, serce! A nogom, choć odmawiały mi posłuszeństwa: do góry uszy! — poczem przyśpieszałem biegu. Wreszcie zamęczyłem na dobre mamuta, który, dusząc się formalnie, głodny, bezsilny od pragnienia, — padł, jak długi.
Stałem przy nim przez miesiąc, obserwując go bacznie, a gdy w ciągu tego czasu nie próbował się nawet dźwignąć, podciąłem mu żyły pod kolanami i przez całą dobę wrąbywałem się w niego siekierą, słuchając ze łzami w oczach, jak chrapał i szlochał, dopóki nie umilkł nazawsze.
Trzydzieści stóp liczył długości, a tylko dwadzieścia szerokości. Pomiędzy kłami mamuta mógłbyś sobie zawiesić hamak i przespać słodko nockę jedną i drugą. Pomimo szalonej gonitwy, podczas której ubyło mu trochę tłuszczu i szpiku — zostało na nim trochę mięsa do zjedzenia. Z dwu par nóg mógłbyś mieć pieczeń i to nie byle jaką na cały rok. Co do mnie — spędziłem przy resztkach mamuta całą zimę.“






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Griffith Chaney i tłumacza: Karol Lilienfeld-Krzewski.