Wojna z polowaniem na mamuta/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł Wojna z polowaniem na mamuta
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Ignis”
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia „Rola”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Karol Lilienfeld-Krzewski
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
WOJNA Z POLOWANIEM
NA MAMUTA.
z Jacka Londona
przekład swawolny
AUTORA „KAPRALA SZCZAPY“.



WARSZAWA, TOW. WYDAWNICZE "IGNIS".
1921.





Pogląd na niemożliwości i nieprawdopodobieństwa mam nieco odmienny od państwa. Wierzę w nieprawdopodobieństwa, które stają się prawdą. Wcale się nie dziwię, gdy to, co wydawało się niemożliwem, ziściło się, jako możliwość jasna, jak słońce. Wogóle nie dziwię się, a raczej dziwię się bardzo rzadko, ale wtedy zdziwienie moje graniczy z przerażeniem. Czuję wtedy, że ogarnia mnie całego od cebulek włosów do paznogci u nóg zdziwienie twarde, stężone, zapychające mi gardło tak, że mi oddychać i mówić trudno. Dziwię się raz na pięć, sześć lat, a przytem — to ciekawe — po pięć, sześć razy w dniu, w którym skłonny jestem do dziwienia się. Jest to jakiś chorobliwy atak dziwienia się z lada błahego powodu. Chciałbym jeszcze zaznać kiedy w życiu uczucia strachu i bólu głowy, szczególniej tego ostatniego, o którym wspominają mi często moi znajomi, a nawet własna żona. Nie wiem, co to jest strach i ból głowy. Żona powiedziała mi, iż to dlatego prawdopodobnie, że nie mam głowy. Zła była, że jej powiedzenie wziąłem na serjo. Cóż robić? Wierzę w nieprawdopodobieństwa, nie dziwię się i nie boję, więc uwierzyłem, że nie mam głowy, która mnie z tego powodu nie boli. Inny na moim miejscu zdziwiłby się, nie dał wiary albo nawet że przeraził się.
Niedawno jeden z naszych uczonych mężów, oddający się wyłącznie nauce — człowiek cichy o głośnem nazwisku — opowiadał mi, że widział na seansie spirytystycznym objaw rozdwojenia się. Pewien gość siedział sobie wygodnie na fotelu, a vis à vis siedział jego sobowtór na takim samym fotelu. Zauważono przytem, że sobowtór bał się bardziej od rozdwojonego gościa, który spokojnie przypatrywał się sobie samemu, a nawet zdobywał się względem siebie na krytyczne uwagi. Mąż uczony opowiedział dalej, że wszyscy uczestnicy seansu byli przerażeni, dziwili się niepomiernie i pogodzili się z tem, że nieprawdopodobieństwo dzielenia się człowieka ziściło się w ich obecności. Sam zaś uczony uwierzył w to, co uważał dotąd za niemożliwość: w rozdwajanie się fotelu, a więc materji nieżywej, bo co do materyj żywych — to po licznych doświadczeniach naukowych nie miał żadnych wątpliwości.
Ale co było najzabawniejsze, to to właśnie, że uczony szczerze się zdziwił, iż ja bez odpowiedniego przygotowania naukowego pogodziłem się z możliwością rozłupywania się jednego fotelu na dwa.
Musiałem mu wytłomaczyć, iż: 1) od wczesnej młodości wierzę w niemożliwości, a 2) czy będę wierzył czy nie — wiem z pewnością, że fotelowi wcale nie zależy na mojej opinji.
Muszę tutaj dodać, że moja wiara w możliwe nieprawdopodobieństwa nie jest bierna, lecz czynna, a chcę przez to powiedzieć, iż tkwi we mnie coś takiego, co mnie zmusza w ten, czy inny sposób wplątywać się w historje nieprawdopodobne, których przeżywanie nie sprawia mi jakiejś specjalnej rozkoszy lub przyjemności, lecz które mnie ciągną, jak magnes opiłki, bursztyn kawałeczki papieru, lampa — ćmy. Łatwo sobie wyobrazić, że z tego powodu nie mam wśród ludzi ustalonej opinji. Różni — różnie o mnie mówią. Ci, co są o mnie neutralnego lub nieprzyjaznego zdania, nie zdają sobie sprawy z jednej rzeczy, z tej mianowicie, że nie wszystkie istoty ludzkie mogą uniknąć w życiu cech i wad, zgoła od nich niezależnych. Zdarza się przecież, że jednego napada pasja szewcka, drugiego febra lub hiszpanka, innego znów napada bandyta, a mnie: chęć nieprzeparta pogrążenia się aż po same uszy w niemożliwość. Jak koń wilka, mysz słoninkę, tak ja już zdaleka wietrzę realizujące się nieprawdopodobieństwo, w którem muszę koniecznie umaczać palec.
Dziś, gdy się ożeniłem, ustatkowałem, gdy bądź co bądź mam lat trzydzieści z okładem, jest ze mną znacznie lepiej, niż bywało dawniej. Dziś czekam na niemożliwości, by mi się zaczęły same narzucać, drażnić mnie, — ale dawniej... Dawniej, tuż przed wybuchem wojny nawet — szukałem nieprawdopodobieństw, goniłem za niemi w cierpieniach dusznych, miesiącami całemi nie znajdując ukojenia.
Mając lat czternaście uciekłem z domu do Ameryki.
Czy była to zwykła dziecinnada? Nie! Nie było w tem wcale — jak się domyślacie państwo — przyczyn, uchodzących dziś już za szablonowe. Przedewszystkiem ja nie uciekałem, lecz uciekłem do Ameryki. Nie czytałem powieści podróżniczych, awanturniczych przygód z czerwonoskórymi. To wszystko odczytuję dopiero teraz, bo znając na wylot kraje i okolice, o których brednie niesłychane plotą autorowie książek dla młodzieży, lubię te obrazki. W czwartej klasie gimnazjalnej czytywałem Wyspiańskiego, Żeromskiego i Przybyszewskiego. Przypominam sobie, jak jeden z moich nauczycieli i polonista do tego, bardzo był zirytowany tą moją lekturą. Powiedział mi, że aby poznać Przybyszewskiego trzeba, „smarkaczu, umieć myśleć filozoficznie“. Ta, może i słuszna uwaga (nie znam się na literaturze pięknej), nic nie pomogła, bo wydała mi się bez sensu i do dziś dnia jej nie rozumiem. Znam człowieka, który chełpi się tem, że poznał Przybyszewskiego, a niema pojęcia o filozofji i jest zawodowym urzędnikiem pocztowym w Poznaniu.
A uciekłem do Ameryki w sposób szablonowy — to prawda. Ukradłem ojcu trochę pieniędzy i już bez szeląga znalazłem się w porcie hamburskim na okręcie „Indiana“ pomiędzy beczkami rumu, śledzi, pakami serów szwajcarskich i wogóle pomiędzy woniejącemi beczkami i pakami. Płakałem tam z głodu, dusiłem się z powodu zaduchu, lecz nie mogłem uciec z powrotem na ląd, bo już byłem na pełnem morzu. Własnemi rozszerzonemi oczami, przyzwyczajonemi do ciemności, z dziwnem uczuciem, z którego nie umiałem sobie zdać sprawy, patrzyłem na żywe nieprawdopodobieństwo: oto zażywne myszy, tłuste szczury, wypasione koty, postarzałe w służbie okrętowej, waliły się pokotem, zmożone chorobą morską, — podczas, gdy ja, co po raz pierwszy znalazłem się na głębszej wodzie, byłem zdrów, jak ryba.
Czy państwo myślicie, że — jak to zawsze bywało z chłopcami w mojej sytuacji — głód przemógł we mnie strach i wyszedłem na pokład, gdzie mnie odrazu dojrzał ostry wzrok kapitana?
Czy sądzicie, że mnie chwycił mocno za ucho, obiecał cisnąć za nogi do morza i że rzuciłem mu się do stóp, błagając o życie?
Czy sądzicie, że surowy kapitan, równie odważny, jak szlachetny, zamiast spełnić wyrok groźny — kazał mi być kuchcikiem, czy też posługaczem palacza okrętowego?
Nic podobnego! W ciągu miesiąca podróży nie byłem na pokładzie, nie widziałem nietylko żadnego kapitana, ale wogóle światła dziennego. Nawet człowiek, który mi umożliwił podróż, był synem rasy czarnej.
Żyłem w ciemności, jak sowa. Wyda się to wam niemożliwem, a przecież nikomu prócz mnie nie zdarzyło się takie realne i szczęśliwe zarazem nieprawdopodobieństwo.
Jak to zawsze bywa na okrętach, zakradł się wyjątkowo ciemnej nocy czarny murzyn do beczek z rumem.
Straszne to pijaki te murzyny i nie w tem należy widzieć niemożliwość, że murzynowi okrętowemu zachciało się rumu, ale owszem w tem, że się takiego pasażera nie przeraziłem, jakkolwiek po raz pierwszy w swem niedługiem życiu ujrzałem murzyna i to w nocy wyjątkowo ciemnej.
Nie tylko, że się nie przestraszyłem, choć mógł przecież zdradzić mą kryjówkę, lecz steroryzowałem go. Gdy klęknął obok jednej z beczek i przewiercił w niej świderkiem zgrzytliwym dziurkę i gdy ciągle klęcząc, oparł się rękoma na ziemi, by móc wygodniej pić, wskoczyłem na murzyna i siedząc na nim okrakiem, biłem go, wołając po cichu:
— A ty, złodzieju!
Jeszcze i dziś śmiać mi się chce, gdy sobie przypomnę tę scenę i wyraz gęby murzyna, choć tyle lat przecież minęło.
Porozumieliśmy się odrazu. Byłem panem sytuacji. Murzyn obiecał mnie karmić i wogóle dbać o moje wygody, a ja — nie przeszkadzałem mu w jego brzydkiem rzemiośle. Zaprzyjaźniliśmy się nawet i do chwili rozstania się naszego murzyn nie wiedział, że kryłem w swym sercu zdradę, do której ujawnienia na szczęście nic mnie nie zmusiło. Liczyłem się z tem, że mógł nas obydwóch przyłapać ktoś głęboko pod pokładem. Na taką chwilę miałem plan ukartowany. Siadłbym okrakiem na murzyna, biłbym go i wołał, ale w niebogłosy:
— A ty złodzieju!
Zdobyłbym sobie łaskę kapitana za wykrycie złodziejstwa i tępienie pijaństwa, a murzyn... o! murzyn miałby się wtedy zpyszna!
Dojechałem szczęśliwie do Ameryki, do kraju, dokąd mnie, młodego chłopca, pchnęło nieprzezwyciężone niczem, bo ani głosem rozsądku, ani wołaniem serca, tęskniącego za domem i ojczyzną, pragnienie stykania się zbliska, oko w oko z możliwemi nieprawdopodobieństwami.
Nie będę państwu opowiadał, co za nawałnica niemożliwości rozbijała się o mnie w tej Ameryce, jakie nieprawdopodobieństwa, wyszukiwane po całym Nowym Świecie, koiły me serce niespokojne, gdy się ziszczały, przy mnie, koło mnie, nademną i jeszcze trochę obok. Wolę, spostrzegłszy się, że trochę odbiegłem od tematu, wrócić do tego, od czego zacząłem i postawić sprawę jako znawca, jako tak bardzo poszukiwany obecnie fachowiec, na gruncie naukowym.
Znamy dwie grupy niemożliwości i nieprawdopodobieństw. Do pierwszej należą niemożliwości i nieprawdopodobieństwa fantastyczne, albo, jak je zwą niektórzy badacze, kłamliwe. Są to niemożliwości i nieprawdopodobieństwa które są niemożliwe i nieprawdopodobne tak w przestrzeni, jak i w czasie. Takie mnie nigdy nie nęciły, absolutnie w nie nie wierzę i nie zajmuję się niemi wcale.
Grupę drugą stanowią nieprawdopodobieństwa realizujące się, albo, jak inni mówią, „zaistniewające“, oraz możliwości możliwe czyli autentyczne. Ta grupa, którą znam świetnie, dzieli się na dwie kategorje: a) niemożliwości i nieprawdopodobieństwa, które się nam zdarzyły, a więc zrealizowały i w których braliśmy bezpośredni, czyli czynny i pośredni, czyli bierny udział, b) niemożliwości i nieprawdopodobieństwa, które zdarzyły się nie nam, lecz innym ludziom, którzy ze swej znowu strony brali w nich udział bezpośredni lub pośredni.
Co do mnie — cenię kategorję a) bardziej niż b), chociaż przyznaję, że i ta kategorja nie jest bynajmniej do pogardzenia, lecz, aby miała jakąkolwiek wartość, nie może pod żadnym pozorem należeć do pierwszej, kłamliwej grupy.
Musimy być absolutnie pewni, że ci, którzy nam opowiadają o zrealizowaniu się niemożliwości, nie nabierają nas na kawał. Ludzie są czasami do tego skłonni i, niby żartując, kłamią zupełnie świadomie, chcąc nas oszukać lub wprowadzić w błąd.
Nieprawdopodobieństwa kłamliwe, fantastyczne, poznajemy po tem, że nie wytrzymują najlżejszej krytyki rozumu i nie opierają się na zasadach logiki.
W kategorję b) grupy drugiej wpadłem jedynie w ostateczności, gdy, pędzony nałogiem stykania się z niemożliwościami, nie mogłem w żaden sposób, pomimo bezustannego poszukiwania, natrafić na nie i gubiłem ich ślad na czas dłuższy. Wówczas koiła mnie kąpiel w kategorji b), którą mocno przeżywałem z przekonaniem, że mam do czynienia z niemożliwą prawdą, ale nie z niemożliwem kłamstwem, które się od wierutnego niczem nie różni.
T-a-a-k! T-a-a-k! Straszne są te napady jakiejś fatalnej siły, pchającej nas do brania udziału w ziszczaniu się nieprawdopodobieństw. Ja naprzykład z tego powodu zostałem Piłsudczykiem i poszedłem na wojnę ze strzelcami. Wcale mnie do tego nie pchnęła żadna ideowość, ani wiara polityczna. A było to tak:
Tuż, ale tuż, przed wojną polowałem w Karpatach gdzie zabiłem dzikiego kota, który się tam zabłąkał, zgubiwszy drogę z bajki Kiplinga. Postrzeliłem śrutem grubym lisa farbowanego i rysia w centki. Gdy mierzyłem do biedaka, zmrużył jedno oko i przypatrywał mi się ironicznie, jak ja to zrobię. Skonał też w męczarniach z przymrużonem okiem, przekonawszy się zbyt późno, że mam rękę pewną i broń, jak piorun.
W tych samych Karpatach, tylko z innej strony, na gęsto zarośniętych zboczach tłukłem, bez miłosierdzia i zastanowienia kaczki, bażanty, perliczki i dzikie indyki. Wszystko to patroszyłem, wypychałem trocinami, a gdy mi trocin brakło pod ręką, to i pokrzywą, która pięknie się rodzi w Beskidach i wysyłałem najbliższej, bliskiej i dalszej rodzinie. Z tego powodu moja najbliższa, bliska i dalsza rodzina miała się bardzo dobrze i świetnie wyglądała.
Nagle dowiaduję się, że wybuchnęła wojna europejska. Nie dziwię się niczemu, więc mnie i to nie zdziwiło. Polowałem spokojnie nadal. Ale z dołu przynoszą mi nową wiadomość: Piłsudski z trzystu strzelcami wypowiedział wojnę Rosji!
Ależ to nieprawda... — wykrzyknąłem — schwyciłem karabin i począłem biec.
Napadło mnie. Zeskakiwałem z góry na górę, ze skały na skałę i biegłem, jak sarna, w dół, starając wytłomaczyć sobie, że Piłsudski, trzysta strzelców i wojna z taką potęgą, jak Rosja — to nieprawdopodobieństwo fantastyczne z grupy pierwszej, niemożliwość kłamliwa.
Dogoniłem strzelców pod Kielcami. Byłem głodny, zziajany, wyglądałem — dzięki długiej podróży pieszej — jak ostatni oberwaniec, ale miałem karabin i wobec tego niczem się nie różniłem od nich.
I cóż państwo powiecie? Zetknąłem się z realizującem się nieprawdopodobieństwem. Ot, i wszystko! Dodam tylko to, że cała rodzina moja, od najbliższej do najdalszej, pozbawiona dziczyzny, zwalczała namiętnie strzelców Komendanta Piłsudskiego.

∗                                                  ∗

Korzystam z tego, że mi państwo nie przeszkadzacie i że mam trochę wolnego czasu, postaram się więc wyczerpać sprawę nieprawdopodobieństw i niemożliwości. Zresztą, nie ja w tem zacnem towarzystwie kwestję tę poruszyłem.
Otóż, od tego czasu, jak się ożeniłem, siła niczem nieokiełzana nie pcha mnie więcej do przeróżnych niemożliwości, jak gdyby przyzwyczajone do mnie na dobre, od czasu do czasu ukazują mi się one w najrealniejszej postaci lub w kategorji b).
Żonie swojej ani przed, ani po ślubie nie zdradziłem swego coraz bardziej słabnącego nałogu do wszystkiego, co jest niemożliwe. Nigdy nie wyszłaby za mnie, gdyby wiedziała, że mam znane państwu napady. Ale od czasu do czasu zapominam się i raz tu, drugi raz ówdzie, opowiadam przy żonie w pierwszej osobie rzeczy nieprawdopodobne, jako autentyczne. Mało jest, niestety, ludzi na świecie, którzy drugą grupę z obydwiema kategorjami traktują poważnie — z wyższego punktu widzenia. Historja nieprawdopodobna, któraby była zupełnie prawdziwą, wprost historyczną, wydaje się im kłamstwem. Nie dziwię się więc i swojej żonie, kobiecie, będącej zawsze w stanie nerwowym, a teraz w innym jeszcze, że ubrdała sobie, że kłamię. Robi mi takie piekło z tego powodu w domu, że dalej nie idzie. Właściwie żona moja posuwa się jeszcze dalej, bo grozi mi rozwodem. Z racji mego jakiegokolwiek błahego opowiadania robi niesłychaną awanturę i wrzeszczy, że nie wyszła za mnie za mąż dla mnie, lecz dlatego, iż byłem w Brygadzie Piłsudskiego i mam krzyż „za wierną służbę“ z literami J. P. Żona moja twierdzi, że będziemy mieli dzieci i że powinienem dbać o swoje przyszłe potomstwo, które nie może mieć ojca, z którego ust nie można usłyszeć ani słowa prawdy. Co za przesada w jednej i do tego młodej kobiecie! Bardzo ucieszyłem się, że będziemy mieli z żoną dzieci, choć przyznaję, że nie wiem dokładnie, co moje dzieci będą miały ze mną wspólnego, gdy, jak to ciągle we własnym domu słyszę, żona moja wyszła za krzyż I Brygady.
Ale mniejsza z tem! Moje życie prywatne nikogo nie obchodzi i obchodzić nie powinno. Ciekawe jest to, że nieprawdopodobieństwa płatają mi figle nielada! Nie chcąc mnie zupełnie od siebie uwolnić, obrały sobie za narzędzie w ataku na mnie moją rodzoną żonę. Przecież to jest pyszne! Wprost bajeczne!
Któregoś tam dnia żona moja przeczytała w komunikacie, że wojska nasze zdobyły Smorgonie. Było to w lecie zeszłego roku. Bynajmniej nie ni stąd, ni zowąd, ale w zupełnie określonym miejscu, bo przy obiedzie mówi mi żona:
— Pojedziesz, złotko, do Smorgoń na parę tygodni! — Inny mąż na mojem miejscu zdziwiłby się, ale ja nie, bo się wogóle nie dziwię... Ale zrozumiałem wszystko... Zrozumiałem, że się zaczęło... Nieprawdopodobieństwa poczynają zbliżać się do mnie wielkiemi krokami, niemożliwości drażnią mnie, a wszystkie razem czekają, aż, jak to bywało dawniej, runę w nie „na całego“.
Bo przecież to nieprawdopodobieństwo, aby kochająca, nerwowa i jeszcze inna żona wysyłała kochanego męża i to gdzie: na front! I dokąd: do Smorgoń! A przecież słyszałem na własne uszy!
Wyobraziłem sobie siebie, człowieka inteligentnego, na stanowisku, trzydziestoletniego z okładem, żonatego, spodziewającego się potomstwa — na froncie... Ręce mi poczęły latać, głos drżeć, uszy ruszać się — wszystko to są objawy napadu... Żelazną siłą woli powstrzymałem się, by nie popędzić, jak stałem, do Smorgoń i zapytałem, udając, że nie wiem, kto opętał moją żonę:
— Ależ, koteczku, po co ja właściwie pojadę do Smorgoń? Usłyszałem piękny wykład. A że Smorgonie to są historyczne, a że tyję, a że jestem nieruchliwy, jak niedźwiedź, a że to, a że owo. Inny mąż na mojem miejscu przeraziłby się, że mu żona sfiksowała, ale ja nie znam uczucia strachu, więc się nie zląkłem. Zjadłem szybko obiad i poszedłem do znajomego porucznika na poważną rozmowę. Wróciłem do domu wieczorem, szczerze wdzięczny porucznikowi za cały szereg informacyj pożytecznych, oraz za wypożyczenie mi kamaszy amerykańskich, z wysokiemi sznurowanemi cholewkami i obcasami podkutemi.
Żona już spakowała mi mój amerykański plecak. Pożegnała mnie serdecznie, czule powtarzając: „Miej wzgląd na przyszłe potomstwo“.
Na schodach usłyszałem to samo, a gdy znalazłem się na ulicy, wysunęła głowę z okna i powiewając chusteczką, krzyknęła mi znowu: „Pamiętaj, miej wzgląd na przyszłe potomstwo“.
Ta przestroga ciągle mi tkwiła w umyśle. Jak mucha natrętna bzykała mi koło ucha w Wilnie i w drodze do Smorgoń, a wreszcie przez długie godziny poszukiwania tej miejscowości historycznej, widocznej jak wół na mapie. Ale na zgodnym z mapą terenie — leżało zaledwie dziesięć cegieł i dwie zardzewiałe blachy kuchenne. Ten właśnie materjał budowlany, zewidencjonowany zresztą, jak się później dowiedziałem, w Oddziele Budowlanym Dowództwa Frontu Litewsko-Białoruskiego i Sekcji Zdobyczy Wojennych Nacz. Dow. W. P. podobało się ludziom upartym i konserwatywnym nazywać Smorgoniami.
Znalazłem wreszcie okopy, w których mieściła się grupa naszego wojska. Dowodził nią, jak się okazało, kapitan, dawny strzelec i mój znajomy. Zameldowałem mu się, oddałem ukłony od żony i powiedziałem, że pobędę w jego grupie przez parę tygodni.
Kapitan zgodził się. Chciał się tylko przekonać czy pamiętam musztrę i donośnie zakomenderował:
— Uwaga, bo za chwilę będzie „baczność“. Po chwili: Baczność! A teraz — zawołał — w tył zwrot!
Obróciłem się błyskawicznie i jak potrzeba było. Kapitan zaś ciągle krzyczy za mną: w tył zwrot!
Choć tego czynić nie wolno, odwróciłem głowę i melduję krótko: „Przepraszam pana kapitana za zwrócenie mu uwagi, ale melduję, że mojem zdaniem rozkaz wykonałem“.
— „A mojem nie! Na „amerykany“, rekruckie twoje ucho, spójrz!“
W pasji na to „ucho rekruckie“ spojrzałem na swoje amerykańskie kamasze... Innego człowieka, skłonnego do dziwienia się lub strachu, trafiłby z racji tego widoku szlag, oryginalny galicyjski szlag.
Proszę sobie wyobrazić, że w moich „amerykanach“ stopy moje zrobiły w tył zwrot, ale amerykany — nie. Ciągle ten sam front utrzymywały. Ja więc byłem z tyłu, a moje kamasze z przodu.
Nic dziwnego, że się kapitan zdenerwował. Ale go przebłagałem, wyjaśniwszy, że wziąłem od porucznika kamasze, prawdopodobnie o dwie ludzkie stopy dla mnie zaduże.
Kapitan postanowił wkrótce „stuknąć“ front bolszewicki, i, gdy zaczęła się bitwa, ruszyliśmy na nią. Mój dowódca twierdził, że dla takich, jak ja, niedźwiedzi, ogień bolszewicki, to szkoła najlepsza. Złośliwie przytem spoglądał na mój brzuszek dyskretny, któregom się nabawił, ustatkowawszy się po ożenku. Żona moja, jakkolwiek nerwowa i z tego jedynie powodu nieco swarliwa, umie świetnie robić zrazy. Boże! jakie ta niewiasta szykuje zrazy!
Ruszyłem więc z kapitanem, który dzielnie kierował bitwą, a obładowany byłem tem wszystkiem, co mi dobra żona wpakowała do mego olbrzymiego plecaka myśliwskiego, który pamiętał najniemożliwsze niemożliwości, nawet te, w których mnie nie było. Bo trzeba wam wiedzieć, że plecak mój przynosił ludziom poczucie uczciwości i — choć nieraz kradziono mi go — zawsze cudem jakimś djabli brali złodzieja, którego spadkobiercy uczciwi oddawali mi plecak z gorącą prośbą, abym darował winę nieboszczykowi, co też robiłem, nie będąc z natury człowiekiem mściwym ani zawziętym.
Bitwa była sroga. Przewaga liczebna była po stronie bolszewików. Na stu bolszewików był nasz jeden żołnierz. Aby wybrnąć z tej rozpaczliwej sytuacji, kapitan wydał rozkaz, aby każdy żołnierz polski w tym czasie, gdy bolszewik odda jeden strzał — palnął do niego sto razy. Tym sposobem jako tako i z wielką biedą wyrównał się rachunek. Ale łatwo możecie sobie wyobrazić, co to było. Lufy żołnierzy rozpalały się do czerwoności i topiły się. Zachodziła potrzeba robienia z dwu, trzech krótkich luf — jednej o właściwej długości. Było to tylko żartem w porównaniu z tą szaloną ilością kul, które koło nas bzykały. Kapitan biegł zawsze na zagrożone najbardziej miejsca, a ja za nim.
Ponieważ bolszewicy, którzy mnie spostrzegli, najwyraźniej do mnie celowali, dookoła mnie utworzyło się istne rojowisko. Dla nich było to oczywiście zabawką — mnie chodziło o życie. Skakałem pomiędzy kulami, jak opętany, uważając, aby mnie która nie zadrasnęła. Nie był to taniec smorgońskiego niedźwiedzia na rozpalonej blasze. Zręczność skradającego się kota, uwaga małpy, wiszącej na ogonie nad kolczastym kaktusem... nic, nic nie da się porównać z tem, co ja tam wyprawiałem. Sił, a trzeba było mieć siły nadludzkie, dodawała mi myśl o przyszłym potomstwie, dla którego przecież musiałem zachować życie. Gdyby o mnie chodziło, niech się dzieje co chce, dałbym się zabić...
Jak długo robiłem te ósemki i wykrętasy pomiędzy kulami, tego nie pamiętam. Nie lubię blagować, wiem tylko, że skacząc w tym deszczu ognistym, nie spoglądałem na mapę i nie orjentowałem się według kompasu. To mnie uratowało. W pewnej chwili zabłądziłem I znalazłem się we wsi pustej, opuszczonej przez mieszkańców. Nie jestem poetą, ani powieściopisarzem. Owszem, sfilistrzałem na dobre. Cóż zresztą w tem dziwnego. Od czternastego roku życia przez długie, długie miesiące pędziłem żywot, uchodzący za awanturniczy w Ameryce, później napad znany pchnął mnie z Komendantem na wojnę. Widziałem w życiu nie jedno i mając lat trzydzieści z czemś, ustatkowałem się. A i żona, przyszłe potomstwo... Marka coraz spada i coraz więcej marek człowiekowi potrzeba...
Ale mówię, że ta wieś cicha, opuszczona przez wszystko, co żywe, to temat dla ludzi z talentem literackim nielada. Po huku i grzmotach bitwy — cisza, zupełna cisza, cisza sama w sobie, idealny zanik wszelkiego ruchu. Ale nie była to cisza martwa — jak piszą czasami w powieściach. Była to cisza żywa, bo mi dzwoniła w uszach. Zmierzch zapadał, zapadał, aż zapadł się w wieczór. Zgodnie z prawem chemicznem, którego nie umiem teraz nazwać, akurat tyle wieczoru zamieniło się w noc, ile zmierzchu zapadło w wieczór, a po tej kłótni atomów powietrznych nastała zupełna noc, aby oko człowieka śmiertelnego nie przejrzało istotnej przyczyny zamiany zmierzchu na noc. Zarazki tyfusowe zlekka wydęte, czyli brzuszne, i barwne, czyli plamiste, ciągnęły, jak komary, całemi słupami do chałup na spoczynek. Nie chcąc noclegu dzielić z takiem towarzystwem, siadłem sobie na ławeczce przy jednej z chałup z myślą wyładowania zawartości smacznej swego plecaka. Gwiazdy, mrugając filuternie, kokietowały księżyc, który wobec tego w popłochu panicznym rzucił się do ucieczki. Dopiero, gdy zrobiła się, dosłownie zrobiła się ciemność, domyśliłem się, że to był ze strony księżyca wybieg. Chodziło mu o co innego. Naiwny księżyc. Człowiek, który tyle, co ja przeżył — nie jedno w życiu widział, coprawda tylko na ziemi.
Pyta się pan, dla czego nie szukałem swego oddziału i kapitana? Słusznie się pan pyta. Zabłądziłem. Nie wiedziałem, w którą stronę skierować się, a zresztą myślałem o czem innem. Trzeba wam wiedzieć, że jestem naturą refleksyjną. Jestem człowiekiem niebogatym, wiążę zaledwie koniec z końcem i nie mogę nigdy związać, bo ciągle zastanawiam się, od którego końca najlepiej zrobić węzeł. Ale mam swoje myśli. I tem się różnię od innych ludzi. Moje myśli myślą mi się najlepiej wtedy, gdy jestem sam. Jest to prawdopodobnie jakiś dziwny atawizm, przeklęta dziedziczność. Myślę poważnie, nawet ośmielę się powiedzieć filozoficznie, gdy jestem sam z sobą.
Nie szukałem swego kapitana, nie myślałem o jego tak krwawo walczącej beze mnie grupie wojska, bo myślałem sobie o czem innem. Przede mną był mały otulony nocą sad. Wzrok mam doskonały, wzrok myśliwego i żołnierza. Znany byłem jako oceniacz odległości, który myli się o trzy kroki zaledwie i to krótkie. Dojrzałem w sadzie delikatne pnie jabłonek młodych, a na nich, niech pan nie przeszkadza, nie gruszki, lecz jabłka... Skąd na jabłonkach gruszki? Właśnie, że jabłka i to niedojrzałe. Czy to nie zastanawiające? Mój Boże? — nędza w tych stronach, głód, ludzie o twarzach ziemistych jedzą chleb z trawy pokrzyw, na lewo wojna, na prawo wojna. Smorgonie w gruzach, a na jabłonce w czerwcu jabłka niedojrzałe. Prawda, że to ciekawe. Jest się nad czem zadumać. Myślałbym z kolei i o czem innem, równie zbożnemi myślami, gdyby nie to, że zapaliłem papierosa. Co się właściwie stało nie wiem. Nie będę kłamał. Ale właściwie to papieros zapłonął jak świeca, rozległ się huk, a ja z wybałuszonemi oczami, z których łzy ciekły, z rozczapierzonemi rękoma, nie mogąc złapać tchu, stałem nieprzytomny.
Doprowadził mnie do przytomności granat bolszewicki. Najpierw — pierwszy, później drugi, trzeci, wreszcie szrapnel, nakoniec szrapnel temperowany na granat. Poczułem niebezpieczeństwo, zrozumiałem wszystko i ująwszy siebie samego w garść, zacząłem działać. Dziś już wiem wszystko. Żołnierze spłatali mi figla i to takiego, jakiego urządzają sobie bardzo często. Któryś tam z nich przerobił mego papierosa wyłącznie z tytoniem na papierosa, ze szczyptą prochu artyleryjskiego. Taki zaś papieros gdy zapłonął jak świeca i wybuchł, stał się wabiem dla bolszewików, którzy siedzieli za wsią na skraju lasu. Powiedziałem, że poczułem niebezpieczeństwo, a w takiej chwili wraca mi natychmiastowo przytomność. Postanowiłem, spodziewając się ataku, nie dać wsi, odeprzeć bolszewików i zdobyć wszystkie krzyże, jakie będą nadawane w armji polskiej. To, co zrobiłem, uczyniłem nie dla siebie. Co mnie po tem! Na myśl przyszła mi przestroga żony: „Miej wzgląd na przyszłe potomstwo“. Przeskoczyłem jakiś płot i już byłem poza wsią, przed posuwającą się linją tyraljerską bolszewicką. Wieś poczęła się palić... Bolszewicy pędzili naprzód... Zorjentowałem się szybko w ich liczebności. Chyba strzelę sto razy — postanawiam.
Sięgam do ładownicy... Tylu ładunków nie mam. Jazda więc nazad do wsi. Hyc! przez jeden płot. Hyc! przez drugi! Cisnąłem granatem ręcznym na najbliższą chałupę. Pali się! Doskonale! macham maciejówką, dmucham. Ogień się przenosi na sąsiednią chałupę. Wracam do bolszewików i rzucam w ich kierunku trzy granaty, spluwam jedną salwą, macham rękami, wrzeszczę w niebogłosy i nazad do wsi. Rozniecam szalony pożar i znowu nazad do bolszewików.
Du — du — du — du! udaję karabin maszynowy.
Bolszewicy przypadli do ziemi. Spostrzegli, że nie łatwa to sprawa zdobyć wieś, której bronię. Posuwają się jednak pojedyńczo. Przekonałem się później, przyjrzawszy się trupom, że miałem do czynienia z ideowemi komunistami, którzy się znakomicie biją. Pomimo nadludzkich z mej strony wysiłków nie mogłem ich nie dopuścić do wsi. Inny na mojem miejscu wycofałby się w porządku. Ale ja — nie. Nie na takiego trafili! Prażąc w komunistów z różnych stron resztą ładunków, a strzelam celnie, począłem szybko, szybko biegać pomiędzy płonącemi chałupami a tu, jak wiecie noc. W bitwie, którą prowadził kapitan, chodziło o to, abym się wymigiwał od kul. Teraz chodziło mi o to, aby komuniści myśleli, że wieś jest pełna naszego żołnierza. Chałupy płoną, trzeszczą, walą się, snopy iskier lecą w górę, huk i trzask, a ja wciąż biegnę, uwijam się pomiędzy chałupami i wszędzie zostawiam cienie, mierzące z karabina, rzucające granaty. Wytężałem wszystkie siły, aby biec po wsi płonącej prędzej od swoich cieniów, które rozsiałem wszędzie za sobą. Cienie, nie mogąc nadążyć za mną, zamierały ze znużenia tam i sam, przystawały dla odpoczynku tu i ówdzie, znikały wreszcie w czasie bitwy tchórzliwie, a ja, niezmęczony, z poczuciem odpowiedzialności wobec przyszłego potomstwa, ciągle biegłem z szybkością jelenia w sile wieku i mnożyłem straszne cienie.
Bolszewicy cofnęli się, okupując swój atak licznemi trupami. Jeńców brać nie chciałem.





II.

Chwiejąc się na nogach opuściłem wieś płonącą — istne piekło. Twarz miałem osmoloną i czułem w niej całą swą krew. Plecak mi ciężył w niemiłosierny sposób, więc go zarzuciłem na drżącą rękę. Szedłem przed siebie w ciemność. Było mi już wszystko jedno dokąd. Wpadłem w jakieś okopy niemal piętrowe — z trudem wydostawałem się z nich, darłem ubranie i krwawiłem ręce, nogi, całe ciało o jakieś druty kolczaste. Wreszcie znalazłem się w szczerem polu. Obejrzałem się. Uszedłem od wsi daleko, bardzo daleko. Nie umiem powiedzieć, jak daleko. Nie lubię kłamać. Za mną wielka łuna — w górze tylko jaśniej, dokoła mnie ciemności egipskie.
Widzieliście kiedy łunę? Jeżeli łuna nie jest tylko marną imitacją albo tylko fotografją martwą pożaru, jeśli ta łuna jest taką, jak ja lubię, łuną żywą i z uczuciem — to jest wtedy odbiciem najrealniejszem pożaru. Pomiędzy łuną, a pożarem istnieje jakaś więź nieodgadniona przez nikogo, piękna i groźna jednocześnie. Szalejący żywioł jest wściekle przezorny. Wie o tem, że go ludzie zaleją, rozrzucą i zdepczą, lub, że mu wreszcie zabraknie strawy, iż mu się skończy pastwa. Wie o tem, że on, jak i wszystko ma swój koniec na ziemi, więc pragnie siebie samego przetrwać w łunie. Dlatego też do łuny porządnej, a nie partackiej coś ciągle z pożaru wzlatuje, coś się w tej łunie żarzy, kotłuje, wybucha, a cała łuna drga, zwiastuje się światu radośnie. Siedziałem na swym plecaku i patrząc na łunę w górze, widziałem pożar na dole. Ogarnęły mnie wspomnienia amerykańskie. Przypomniał mi się pożar stepu i Nemrod. Było to w Kanadzie za czasów mej młodości burzliwej, w czasie potwornej suszy panującej w stepach, na których polowałem z bandą opryszków białych paroma porządnymi czerwonoskórymi.
Od pożaru stepowego mało się ludzi ratuje. Jeśli nie giną od ognia, to od zwierząt, które uciekając, tratują w wściekłości i przerażeniu wszystko, co na swej drodze napotkają. Czy to był cud, że nie zginąłem? Nie, nie cud, najzwyklejszy przypadek. Gdym usłyszał, śpiąc sobie słodko tętent stu tysięcy jeleni kanadyjskich, gdy zorjentowałem się w biedzie, uciekałem, to prawda, co tchu, lecz nie od jeleni, lecz do jeleni i pierwszemu jeleniowi, który mi się nawinął wpiłem paznogcie obu rąk w bok robiący, bo już biedak robił od wyścigów z pożarem bokami. Jeleniowi, szczególniej kanadyjskiemu, było to wszystko jedno i nawet nie stanął dęba, gdym mu się wgramolił na grzbiet. Pyszna to była podróż! Setki kilometrów! A widok! Sto tysięcy jeleni, sto tysięcy głów rogatych, ruchomy step rogów i to jeszcze jakich rogów! Prawdziwych jelenich rogów! I ten zapach palonego rogu! Rozkosz!
W pewnej chwili, podczas najwścieklejszego cwału, ujrzałem Nemroda obok siebie również na jeleniu, którego poganiał olbrzymim parasolem namiotowym. Hal-lo! — krzyczę! — Hal-lo! Jak śmiesz trutniu jeden, znęcać się nad tym idjotą, który w swej bezdennej głupocie niesie ciebie! Toć to 100 kilometrów na godzinę! Wystarczy!
— Jestem Nemrod, Duch Szlachetny i Niespokojny Świata, Wielki Myśliwy — odkrzykuje mi.
— No to sługa! — wrzeszczę — nie wiedziałem, przepraszam. I nie zwracałem więcej na niego uwagi. Trzeba bowiem znać zwyczaje amerykańskie wogóle, a kanadyjskie w wypadkach pożaru na stepie w szczególe. Nie wypada wtedy towarzyszów podróży pytać o coś bliższego o nich, wystarczy najprostsza wymiana nazwisk, które, jak zawsze nic nie mówią. Pod takiem nazwiskiem kryje się często poszukiwacz złota, właściciel fermy i stu tysięcy owiec, zajadły myśliwy, Anglik ekscentryczny, członek towarzystwa złodziejów z ograniczoną poręką, albo zgoła człowiek kochający własną żonę.
Łatwo jednak możecie sobie wyobrazić, że zostaliśmy przyjaciółmi. Wspólne niebezpieczeństwo i podróż niezwykła, a wreszcie ocalenie zrobiły to, że zeskoczywszy w bezpiecznem miejscu ze swych jeleni, rzuciliśmy się sobie w ramiona bardzo radzi z siebie nawzajem. I postanowiliśmy żyć i pracować razem. Postanowienia tego nie obleliśmy, jak to bywa u nas i w tej części świata, która niesłusznie nazywa się Europą, lecz odymiliśmy, zgodnie ze zwyczajem myśliwych, polujących w Górach Skalistych wspólnie wypaloną fajką. Przyjaźń nasza trwałaby jeszcze dłużej niż trwała, gdyby nie cud. Bo rozstaliśmy się cudem. Przypadek nie zdziałałby tego.
Z Chicago, gdzie w dzielnicy chińskiej obracaliśmy, dla zarobku karuzelę jakiegoś Włocha, wyjechaliśmy, jako przewodnicy towarzystwa, złożonego z kilkunastu Anglików i Amerykanów i mnóstwa służby, na polowanie do najgęstszej puszczy brazylijskiej. Na jednym z postojów Anglik, do dziś pamiętam jego nazwisko, lord Cundelbury, raczył się wodą sodową, zwykłą wodą sodową. Nemrod, który nigdy w życiu nie pił wody sodowej, łyknął tego coś ze dwie szklanki — bynajmniej nie przez łakomstwo. O! nie! ot! tak sobie! przez zwykłą ciekawość. Gaz mu uderzył do głowy i chłop się upił. Niema w tem nic dziwnego. Stało się to z nieprzyzwyczajenia Nemroda do tego rodzaju płynów. Znoszę pijanych na wesoło, znoszę nawet takich, choć z mniejszym spokojem, którzy się upijają na smutno, ale Nemrod, jako pijany, był już doprawdy nieznośny. Ten człowiek nie mógł chodzić prawie. Zataczał się co chwila, plótł coś bez sensu i łapał się co chwila za nos. Wódka uderza do głowy, miód idzie w nogi, a sodowa woda paraliżuje nos, który jest pełen gazu. W tej właśnie chwili, gdy zirytowany Nemrod puszczał bańki gazowe nosem, nawinął mu się zlekka podpity Murzyn, służący jednego z naszych Amerykanów, Nemrod, który nie lubił pijaków, huknął murzyna w kark ku niesłychanemu wprost zadowoleniu pana murzyna, t. j. tego pana, który był panem murzyna. Nic złego nie stało by się, gdyby nie protest lorda Cundlaburego, który zawsze stawał w obronie czarnej rasy.
— Ten człowiek nie jest dżentelmenem — wskazał na Nemroda — mając do wyboru pomiędzy murzynem, wolnym obywatelem Stanów Zjednoczonych, a moim lokajem irlandczykiem — zboksował murzyna? Nie pomogły żadne wyjaśnienia, perswazje i kłótnie wreszcie. Krzyczeliśmy wszyscy. Spłoszyliśmy krzykiem zwierzynę w obrębie 10 kilometrów — nic nie pomogło. Nemrod był człowiekiem niezwykle ciekawym. Było w nim coś niesamowitego, czem zdobywał sobie ludzi, nieznoszących żadnych łańcuchów zależności. Jakby się tu wyrazić jakoś poetycznie i coby oddawało wiernie to co myślę o nim?
Od tego człowieka wiało, tak? — dobrze powiedziałem od tego człowieka wprost wiało swobodą, pełnią i urodą życia na szalonych przestrzeniach; budził on zawsze we mnie tęsknotę za możliwemi nieprawdopodobieństwami, a więc takiemi nieprawdopodobieństwami, które mogą się nam jeno wtedy ziścić, gdy się pozwolimy wytrącić z obrzydliwego kieratu życia codziennego, gdy nas coś takiego napadnie, co z nas robi zjadaczy nie wyłącznie tylko chleba powszedniego.
I gdym tak wspominał Nemroda, siedząc na plecaku długo, przybłąkał się do mnie pies. Wierne to i mądre zwierzę — taki pies. Nawet wojna i pożary nie wygonią go zbyt daleko od miejsca, którego się psiem słowem honoru strzedz zobowiązał. Za pierwszym pieskiem zjawił się drugi, trzeci, dziesiąty. Poczuły człowieka i jego plecak. Cisnąłem im kawał kiełbasy. Otoczyły mnie okrągłem i głośnem kołem. Łuna kurczyła się niechętnie. Zjadłem coś niecoś, i położyłem się, próbując zasnąć. Byłem pewny, że mnie pieski ostrzegą przed niebezpieczeństwem — to raz, a drugi raz: położyłem głowę na ziemi, przyciskając do niej mocno ucho. Uchu, które posłyszało tętent stu tysięcy jeleni kanadyjskich — ziemia zdradzi wszystko. Odzwyczaiłem się od takiego spania — to prawda, ale prawdą jest i to, że mi to jedną rzecz przypomniało. Kiedyś bowiem, było to w niewdzięcznej i kamienistej Pustyni Wielkiej, nie mogąc znaleźć wygodnego miejsca na nocleg, przespałem się na wiosennym śladzie meksykańskiego byka. Byłem tam zupełnie bezpieczny w ciągu nocy, gdyż wszystkie inne zwierzęta omijają bycze ślady, a w swój ślad byk meksykański stąpa dopiero na przyszłą wiosnę. Byki meksykańskie chodzą zawsze jednaką drogą i dla tego tak łatwo na nie polować.
Pod wpływem tego wspomnienia zacząłem usypiać. Nagle uniosłem się na jednej ręce. Psy poczęły się zrazu niepokoić, później cicho skomleć i wreszcie popełzły, jakby łasząc się do kogoś, w ciemność. Co to może być? — pomyślałem. I zaraz dałem sobie odpowiedź: Może być źle, a to jest właśnie niedobrze. Aby samemu nie być widzianym, podniosłem latarkę elektryczną do czoła i puściłem promień światła. Przedemną o cztery kroki stał Nemrod. Zamarłem — to mało, skamieniałem — to mało, zdębiałem — to też mało. Napadł mnie po sześciu latach atak zdumienia.
— Ne... Ne... Ne... — bełkoczę.
— Dobrze! Początek jest dobry! — mówi mi spokojnie, nie dziwiąc mi się wcale. — No dalej...
— ... Mrod... chyba!
— Właśnie! — rzucił krótko. A ja ze swej strony rzuciłem mu się w szerokie bary, z których po pięciu minutach wychyliłem dziurki od nosa dla zaczerpnięcia powietrza. — Nie świeć mi w oczy, bo nie lubię tego. Chodźmy do ogniska — i wskazał na wieś.
Poszliśmy. Wpadłem w ten wiew, jaki zawsze wiał od Nemroda. Wiedziałem już, że to Nemrod, bo przecież ostrożnym, kocim i sprężystym, tygrysim stąpał krokiem. Po tym kroku poznałbym go wszędzie i po milczeniu w czasie marszu. Ale jednocześnie poczułem pęd ku niemożliwości, czułem, że muszę aż po głowę zanurzyć się w nieprawdopodobieństwie, życzyłem sobie przez wzgląd na swe przyszłe potomstwo, aby to była niemożliwość kategorji b) II grupy t. j. niemożliwość możliwa, czyli autentyczna, zdarzająca się innym, lecz nie mnie.
Przystanął.
—Jestem naprawdę Nemrod, Wielki Myśliwy, Duch Szlachetny i Niespokojny armji polskiej...
— Fiu-fiu! — gwizdnąłem znowu ździwiony. Jak to dobrze przyjacielu, że nie jestem żandarmem... Niespokojny duch armji, proszę!
Nemrod ruszył dalej. Czekałem aż przystanie...
— Poluję teraz na wilki, wyłącznie na wilki. Tylko z armją polską można polować, tylko ta armja poluje na te bestje. Bo gdzież indziej i z kim? Ameryka? Bracie, spójrz na puszczę brazylijską... W ciągu 15 lat zrobili ci z niej drugi park Yellowstoński... Koleje, elektryczność, budowle, sztuczne rzeki, spławianie drzew parą, wynalazki w rodzaju Ligi narodów, pieniądze, dostarczanie całemu światu amunicji. Ameryka taka się mała zrobiła jak to wnętrze karuzeli, którą obracaliśmy w Chicago.
A tu u was! — wrzasnął Nemrod i przesadził okop... A tu u was... Przestrzenie... Czuję to... Lasy, góry, pola, błota, łąki, stepy, zamiast wsi — gruzy... Jest się gdzie rozpędzić! I zdobycz! Zdobycz! Zdobycz! Najszlachetniejsza, jaka tylko może być, bo nie dla siebie... A co przestrzeni jeszcze przed wami! Mińsk, Bobrujsk, Mozyrz, Żytomierz, Berdyczów, Kijów. Co za przepyszne polowanie na wilki...
Psy podtuliły pod siebie ogony. Nemrod zakłapał przeraźliwie zębami, zawył jak wilk i zginął w ciemności. Kierowałem się jego wyciem i czerwono-złotą plamą wsi. Wybrnąłem z ciemności i dostrzegłem Nemroda, który sobie wygodnie leżał na ziemi, bawiąc się świetnie psami, które skakały, wywijając ogonami, przez wyciągnięte nogi Niespokojnego Ducha. Wyciągnąłem koc, rozciągnąłem się na nim, pod głowę podłożyłem plecak, zapaliłem fajkę, do której przyzwyczaiłem się jeszcze w Ameryce i z ogromną satysfakcją przyglądałem się czerstwej, niezmiernie wyrazistej twarzy Nemroda. Zestarzał się na dobre, ale opalony był i zdrów, jak koń na owsie przedwojennym.
— Mój drogi, — mówię mu wreszcie, nie chcąc mu wytykać tego, że schował do kieszeni pół zawartości mego blaszanego pudełka z tytoniem. — Mój drogi — mówię mu — czyś ty do nas z misją przyjechał, czy też może na stare lata wstąpiłeś do Y. M. C. A?
— Ja do Y. M. C. A.? — roześmiał się pogardliwie. Przybyłem wprost z polowania na mamuta...
Co...? — zerwałem się na równe nogi. Na ma... ma... mamuta? Jak powiedziałeś? — Zatkało mnie ze zdziwienia. Wspomniałem już, że w fatalny dzień dziwienia się — dziwi mnie lada co.
Nemrod nie odrzekł nic, tylko przyczołgawszy się do mnie na plecach, przytknął mi do nosa lewą nogę. Dojrzałem dopiero wtedy jakiś wręcz wyjątkowy but, który trzymając wraz z nogą w ręku przez pół godziny i obracając na wszystkie strony, badałem pilnie. Był to but uszyty na wzór grenlandzki ze skóry, przypominającej juchtową, zszytej ścięgnami. Skóra przypominała mi zlekka skórę morsa, chociaż ten nie miał nigdy podobnego futra. Przez chwilę myślałem i nawet powiedziałem o tem Nemrodowi, że buty jego zrobione są ze skóry niedźwiedzia, który ukazuje się na mniej stromych zboczach góry św. Eljasza. Po bardziej stromych zboczach niedźwiedź ten nie wędruje, gdyż Bóg go w ten sposób stworzył, iż z jednej strony dał mu nogi o całą stopę dłuższe niż z drugiej. Jest to bardzo wygodne. Każdy się z tem chyba zgodzi. Ale niedźwiedź ten nie miał takich kudłów brudno-czarnych i tak długich. Włos butów Nemroda był długości ośmiu stóp.
— Czy takie futro miał twój niedźwiedź? — pyta Nemrod. Smutnie zaprzeczyłem głową. — Ani na lądzie, ani na morzu nie widziałem nigdy zwierzęcia o takiej skórze — wyznałem Nemrodowi szczerze. Jej długość i grubość włosia wprowadza mnie w osłupienie formalne, ale to tylko dziś. Jutro wprost nic nie będę rozumiał...
— Zdjąłem ją — mówi mi, i do tego dosyć obojętnie, z mamuta.
— Co!? Ależ!! Zawołałem, gdyż w żaden sposób nie mogłem powstrzymać się od wyrażenia swej wątpliwości. Mamuty, mój Nemrodzie, dawno zniknęły z powierzchni ziemi i są niemożliwością kłamliwą. Wiemy o ich istnieniu dzięki wykopaliskom, w których znajdowano smutne resztki mamuta. Raz tylko dzięki, syberyjskiemu słońcu znaleziono w lodach cielsko zamarzłe mamuta, ale zapewniam cię, że na całym świecie od wieków niema ani jednego żywego egzemplarza. Nasi uczeni i badacze...
— Pii! wasi badacze i uczeni... Nie mówmy lepiej o tych panach — przerwał mi z niecierpliwością Nemrod. Powiedz mi lepiej, człowieku, co ty wiesz wogóle o mamutach i ich zwyczajach?
Zacząłem od tego, iż w sposób najbardziej stanowczy podkreśliłem ten fakt, że mamut jest zwierzęciem z czasów przedhistorycznych, a reszta mego wywodu skierowana była do uzasadnionego umotywowania tego faktu. Wspomniałem przytem o syberyjskich wydmach piaszczystych i o tem, że sam znajdowałem w jaskini mamutowej w stanie Kentacky, w hrabstwie Edmonson, kły mamuta wagi od 6 — 8 stóp. Wszystkie te skamieniałe na dobre wykopaliska przeleżały sobie wśród nawarstwień geologicznych w ciągu niezliczonych wieków.
— Pamiętam, że gdy byłem chłopcem — Nemrod przytem parsknął (miał takie głupie przyzwyczajenie) — widziałem arbuz skamieniały i z tej racji pytam. Chociaż skłonni do pomyłek ludzie oszukują się nawzajem, wyobrażając sobie, że arbuzy rosną i dają się jeść — to czy są w naszym XX stuleciu takie owoce jak arbuzy? — Spostrzegłem, że Nemrod zaczyna rozumować logicznie. Zbija mą niewiarę analogją.
— Ale powstaje jeszcze kwestja pokarmu mamuta — odrzekłem ignorując zupełnie arbuz Nemroda i traktując tę analogię jako złośliwość. Przecież ziemia musi rodzić nie byle jak, żeby wykarmić takie cudaczne bydlęta, jak mamuty. Nigdzie na północy nie widziałem aż tak dalece urodzajnych terenów. A więc mamut nie może istnieć. Niemożliwość nie mogąca „zaistnieć“! — wykrzyknąłem pewny swego.
— Wybaczam ci, boś dłużej był w Polsce niż na północy. Młody zresztą jesteś i nie wiele podróżowałeś. Ale zgadzam się z tobą. Mamut nie istnieje. Ostatniego na ziemi ja zabiłem — i Nemrod wskazał palcem na własną rękę.
Tak powiedział Nemrod Wielki Myśliwy.
Cisnąłem grudą ziemi na psy, aby przestały hałaśliwie zachowywać się i czekałem na to, co mi Nemrod opowie. Przekonywałem się stopniowo, że ten człowiek usunie wszelkie moje wątpliwości, które postanowiłem jednak wyrażać. Po długiej chwili milczenia zaczął:
— A było to tak...
Jakoś pewnego razu zarządziłem sobie postój...
— Gdzie? przerwałem mu szybko.
Nemrod machnął parę razy ręką w kierunku północno-wschodnim.
— Jest ci tam taki olbrzymi szmat ziemi. Mało ludzi odważyło się przeniknąć nań, a jeszcze mniej stamtąd wróciło. Co ci po tem? Odpoczywałem sobie tam na postoju razem z Frygą. Fryga była to najlepsza ze szczekaczek, które wietrzą za śladem, lub wtykają nosy do kotłów na wszystkich biwakach. Ojciec jej był rasowym psem rosyjskim, po chodził z za morza Beringa. Skrzyżowałem go z wielką znajomością tego rodzaju rzeczy z wiatronogą suczką rasy kalifornijskiej. Uczciwie mówię, skrzyżowanie wypadło przecudownie. I właśnie w tem dniu, o którym mówię Fryga leżała w połogu. Przyczynił się do tego bestja wilk prawdziwy, leśny, szary, długonogi z płucami głębokiemi i żelazną wytrwałością. Co? Jak ci się to podoba? Znasz kogo, coby mógł się pochwalić czemś podobnem? Utworzyłem nowy ród psów i chyba miałem prawo po tem oczekiwać na brzemienne w skutki wypadki? Co? — Kiwnąłem głową.
Połóg odbył się szczęśliwie. Siadłem w kucki nad siedmioma ślepemi szczeniakami (a mnie się przypomniało moje potomstwo), gdy w tem rozległo się za mną, gdzieś z tyłu coś w rodzaju odgłosu trąby i huku miedzianego. Ale to nic. Piekielny poryw wiatru zwalił mnie w ten sposób że wyorałem w ziemi nosem bruzdę nielada. Ale to też nic. W tej chwili usłyszałem, jak Fryga stęknęła. Tak jakbyś człowieka rznął kułakiem w brzuch. To już jest coś! Oczywiście leżałem sobie cicho i spokojnie, a po chwili, gdy odwróciłem głowę ujrzałem kołyszącą się nademną olbrzymią bryłę — poczem zajaśniało mi niebo błękitne. Wskoczyłem. Włochata góra mięsa znikała właśnie w krzakach, otaczających polankę, na której biwakowałem. Zdążyłem zaledwie ujrzeć sterczący ogon tej grubości, co ja. Tuż po niem dojrzałem w krzakach dziurę olbrzymią. Na razie nic więcej nie widziałem, usłyszałem tylko ryk podobny do głosów ucichającej trąby powietrznej, połączony z trzaskiem krzaków i hukiem drzew łamanych.
Chwyciłem za karabin. Gwałtu! Z kolby drzazgi, lufa wygięta, a zamek powykręcany na nic.
Spojrzałem, a raczej chciałem spojrzeć na Frygę — no i cóż myślisz?
Kiwnąłem domyślnie głową.
— A niechże dusza moja skwarzy się nie w jednym lecz w tysiącu piekieł! Ani Frygi, ani szczeniąt. Na tem miejscu, gdzie leżała ze swym przychówkiem, pozostało tylko ślizkie zakrwawione wgłębienie w gruncie o trzech stopach średnicy, a na obwodzie zaledwie parę włosków.
Wstałem i nic nie mówiąc odmierzyłem krokami trzy stopy i wróciwszy spojrzałem na Nemroda.
— Zwierzę miało trzydzieści stóp długości, a wysokości dwadzieścia. Same kły miały ponad osiemnaście. Powiadam ci, ale powiadam ci, własnym oczom nie wierzyłem. Lecz jeśli mnie oszukały oczy i uszy, to skąd się wziął karabin połamany, który przed chwilą był cały i dziura w krzakach? I co się stało, może mi powiesz, z Frygą i jej szczeniętami? Aż mi się gorąco robi na samo wspomnienie! Człowieku! Fryga! Toć to druga Ewa! Matka nowego rodu! I pomyśl tylko! Takie bydlę, taki łazikujący byk — mamut starł ją jak potop, z powierzchni ziemi, dosłownie: starł. I czyż zdziwi cię, potem coś usłyszał, że ziemia krwią zroszona wołała o pomstę do Pana Boga! Chwyciłem za siekierę i pobiegłem za śladami. Sie...sie...sie...? zapytałem (przeklęty dzień zdziwień). Z siekierą na olbrzymiego samca-mamuta długiego na trzydzieści stóp, na dwadzieścia...
Nemrod roześmiał się wesoło.
— Wydaje ci się to nieprawdopodobnem, jak sen bobra, lub odwaga zająca. I ja się do dziś dnia z tego śmieję. Ale wtedy śmiać mi się nie chciało. Myślałem, że zwarjuję z powodu utraty karabinu. A prócz tego nowiuteńka, nigdzie jeszcze nierozpowszechniona rasa wytępiona w pień, zanim szczenięta zdążyły otworzyć oczy!
Nemrod machnął ręką z rezygnacją:
— Trudno, życie jest pełne rozczarowań! Jak ci już powiedziałem, rzuciłem się za zwierzęciem i przebiegłem za niem wzdłuż całej doliny, ale gdy mamut skierował się już do wyjścia, ja byłem na przeciwległym jej końcu. Tu ci muszę jedną rzecz wyjaśnić, bo dotyczy pokarmu. Tam w górach jest arcyzabawna formacja geologiczna. Nie sposób przeliczyć, ile się tam mieści dolinek, podobnych do siebie, jak dwie krople wody z jednego zbiornika. Każda z tych dolinek odgrodzona jest stromemi ścianami skalistemi, wznoszącemi się ze wszystkich stron. Na dolnym końcu takiej dolinki znajduje się przejście wąskie, wyżłobione przez wodę, lub może przebite lodowcami. Innej drogi niemasz, jak tylko przez te przejścia, z których jedno jest węższe od drugiego. Widziałeś przecie niwy pszenne Minnesoty i Dakoty, widziałeś jaka tam rośnie pszenica, jęczmień, gryka i wszelkie dobro, gęsto, soczyście. Tak jest i w tych dolinach. Tłusta urodzajna gleba, trawy ponad głowę ludzką! W ciągu lata przez trzy dni na każde cztery pada tam deszcz — pokarmu więc starczy choćby na tysiąc mamutów, — nie mówiąc o drobniejszej dziczyźnie. Ale mniejsza z tem, odbiegłem od rzeczy. Otóż na dolnym końcu doliny trochę się zasapałem, wskutek tego pozostałem grubo w tyle za mamutem. Począłem rozmyślać nad sytuacją. W miarę tego, jak traciłem siły, rozpalał się we mnie co raz bardziej gniew. Znając swoje usposobienie, wiedziałem, że się nie uspokoję, dopóki nie skosztuję pieczeni z nogi mamuta. Pomimo gniewu, graniczącego z wściekłością, zdawałem sobie sprawę, że czeka mnie walka nie na żarty, lecz na śmierć i życie. Wejście do mej dolinki było wąskie, a ściany jej strome. Z jednej strony, wysoko na skale, sterczała już gotowa do zwalenia się ogromna bryła, ważąca na oko kilkaset pudów. W sam raz jakby dla mnie stworzona. Uważając, aby się zwierzę nie prześlizgnęło gdzie — powróciłem po swoją amunicję, która bez karabinu nie posiadała dla mnie żadnej wartości. Powykręcałem wobec tego kule, proch usypałem w kupeczkę pod skałą i spowodowałem bez trudu wybuch. Ładunek był niewielki, ale mój kamyczek leniwie, jakby z namysłem kiwnął się w lewo i prawo parę razy i runął, gdzie należało, zostawiając jedynie szczelinę, przez którą płynął sobie strumyk. Zwycięstwo poczęło się przechylać na moją stronę.
Ujście było zawalone. Nie było go wcale. Mamuty są takie, jak inne zwierzęta i ludzie. Są pomiędzy niemi mniej i więcej odważne. Mój mamut był z rzędu tchórzliwych i znalazł się w mej władzy. Pobiegłem za nim — wyłem, jak djabeł, skrapiany wodą święconą, ciskałem kamykami i — nie zważając, że już czas na kolację — goniłem tak mamuta dokoła doliny coś ze trzy czy cztery razy. Rozumiesz, co to było. Wyścigi! Zapasy człowieka z mamutem. Zupełnie, jak w cyrku, przyczem słońce, księżyc i gwiazdy mogły uchodzić za publiczność i sędziów.
Nemrod, po pewnej przerwie, wywołanej brakiem tytoniu w fajce, ciągnął dalej, pykając sobie smacznie, a ja koiłem się realizującym się nieprawdopodobieństwem.
— Dwa miesiące potrzeba mi było dla dokonania wielkiego dzieła i spełniłem je... Goniłem mamuta ciągle dookoła, dookoła, a sam trzymałem się uporczywie strony wewnętrznej koła, żywiąc się w biegu mięsem suszonem, jagódkami, a spałem tyle, co kot napłakał. Oczywiście, nie raz i nie dwa zdarzało się, że mamut wpadał w żółtą rozpacz i rzucał się na mnie. Wówczas uciekałem na miękki grunt, — tam, gdzie strumyk najszerzej rozlewał się i stamtąd dopiero wykrzykiwałem wszelkie możliwe i niemożliwe przekleństwa. Kląłem w uniesieniu nawet i nieprzyzwoicie mamuta i wszystkie jego przeszłe i przyszłe pokolenia i ani razu nie zapomniałem zaproponować mu, aby podszedł bliżej. Ale był zbyt mądrym, by chcieć ugrzęznąć w błocie. Najgorzej jednak było, gdy mnie pewnego razu przyparł do stromej skały. Na szczęście miała ona szparę głęboką, w której ukryłem się. Jak tylko próbował namacać mnie swą trąbą — waliłem w nią bez miłosierdzia siekierą dotąd, dopóki nie wyciągał jej z takim rykiem, że omal nie popękały mi bębenki w uszach. Boże! jak się to bydlę wściekało! Rozumiało, że mnie już ma, a uchwycić nie mogło! Powiadam ci: mamut ze skóry wyłaził. Muszę ci przyznać jednak, że mi wtedy zaimponował. Nie dał się przecież wystrychnąć na dudka. Mamucisko rozumiało, że o tyle będzie bezpieczny, o ile ja będę siedział, jak mysz, w szczelinie, więc zdecydował się nie wypuszczać mnie stamtąd na świat Boży. I miał rację djabelską, ale biedaczysko — nie przyjął pod uwagę tej roli, jaką odgrywa intendentura w czasie oblężenia.
Nie miał w pobliżu ani jadła, ani napoju, a więc i oblegać nie mógł mnie stale. Godzinami całemi stał przed szczeliną, nie odrywając oczu ode mnie i kłapiąc wielkiemi, jak prześcieradła, uszami, bo mu dokuczały komary. Nareszcie — co przewidywałem — zaczęło mu dokuczać pragnienie. Wtedy dreptał i deptał na miejscu i ryczał, aż ziemia drżała, klął mnie po swojemu na czem świat stoi, co mnie nie obchodziło wcale, gdyż do dziś nie wiem, na czem świat spoczywa, a wszystko to robił w tym celu, aby mnie przestraszyć. Gdy sądził, że już wywarło to na mnie dostateczne wrażenie, pocichutku, cofał się, starając się niewidocznie dla mnie dostać do strumyka. Czasami używałem wobec mamuta tego fortelu, że dopuszczałem go prawie do samej wody — do strumyka było kilkaset stóp — i w tej właśnie chwili wyskakiwałem ze szczeliny. Wówczas mamut biegł z powrotem, kołysząc się nakształt wielkiej bryły.
Parę razy postępowałem w ten sposób. I wyobraź sobie, że mamut zrozumiał mój wybieg. Powiedziałem ci, że mi zaimponował. A teraz dodam, że nie wyobrażałem sobie wcale, aby jakikolwiek mamut był tak dalece inteligentny, jak mój, który chwycił się teraz innej taktyki. Bez najmniejszego uprzedzenia, nie zdradzając niczem swego przebiegłego zamiaru, rzucał się co tchu ku wodzie, licząc na to, że zdąży tam i na powrót zanim ucieknę.
Uważasz, — chciał wygrać na czasie! Ale w końcu, zasypawszy mnie złośliwemi insynuacjami, obelgami i przekleństwami, nie zostawiwszy ani na mnie ani na mojej, w tym wypadku Bogu ducha winnej rodzinie, suchej nitki, ruszył, spiesząc się powoli do strumyka.
A swoją drogą — trzeba ci wiedzieć — przez trzy dni trzymał mnie w tej szczelinie, gdzie mi zbyt wygodnie jednak nie było. Następnie rozpoczęliśmy znowu gonitwę i tym razem bez żadnej przerwy. Bezustannie w kółko, dookolusieńka, jak dobrze nakręcony zegarek.
Odzież miałem w łachmanach. W ciągłej bieganinie gubiłem łachman za łachmanem i wreszcie biegłem za mamutem tak, jak mnie matka na świat wydała, trzymając w jednej ręce siekierkę, a w drugiej głaz. Przystawałem od czasu do czasu, śpiąc snem fragmentarycznym na występach skalnych. Co zaś do mamuta, to chudł mi w oczach, — stracił widocznie nie mniej, jak kilkanaście pudów — i wpadł w taki stan zdenerwowania, w jaki wpada nauczycielka w szkole, gdy traci nadzieję na zamążpójście. Gdy zbliżałem się do niego z krzykiem, lub ciskałem w niego kawałkami skały, podskakiwał, jak młode źrebię, i drżał od stóp do głowy. Później zaś, podtuliwszy ogon i wyciągając groźnie trąbę, uciekał, oglądał się i, błyskając ze złością oczami, klął mnie w ten sposób, że ogarniało mnie przerażenie. Niemoralne to było bydlę — zbójca, szpetnie klący!
Ale mu nic nie pomogło. W pewnej chwili zaczął szlochać i zawodzić, jak dziecko. Padł zupełnie na duchu i zamienił się na drżącą górę boleści. Męczyło go bicie serca, chwiał się jak pijany, walił się z nóg i do krwi obcierał sobie skórę na bokach o skały. Wreszcie zaczął płakać. A robił to wszystko podczas biegu. Och! skały płakały z nim razem! Płakałbyś i ty i każdy, choćby miał serce z żelaza. Tak żałośnie i przykro było na to patrzeć! I tak długo, przeraźliwie długo to trwało! Ale powiedziałem sercu, choć mi się krwawiło: milcz, serce! A nogom, choć odmawiały mi posłuszeństwa: do góry uszy! — poczem przyśpieszałem biegu. Wreszcie zamęczyłem na dobre mamuta, który, dusząc się formalnie, głodny, bezsilny od pragnienia, — padł, jak długi.
Stałem przy nim przez miesiąc, obserwując go bacznie, a gdy w ciągu tego czasu nie próbował się nawet dźwignąć, podciąłem mu żyły pod kolanami i przez całą dobę wrąbywałem się w niego siekierą, słuchając ze łzami w oczach, jak chrapał i szlochał, dopóki nie umilkł nazawsze.
Trzydzieści stóp liczył długości, a tylko dwadzieścia szerokości. Pomiędzy kłami mamuta mógłbyś sobie zawiesić hamak i przespać słodko nockę jedną i drugą. Pomimo szalonej gonitwy, podczas której ubyło mu trochę tłuszczu i szpiku — zostało na nim trochę mięsa do zjedzenia. Z dwu par nóg mógłbyś mieć pieczeń i to nie byle jaką na cały rok. Co do mnie — spędziłem przy resztkach mamuta całą zimę.“





III.

Nemrod skończył i wkrótce znikł równie niespodzianie, jak się zjawił. Świtało. Trudno mi jest opowiedzieć ludzkiemi słowy, co czułem i jaka tęsknota za nieprawdopodobieństwami, obudzona przygodą Nemroda opanowała mnie. Zerwałem się na równe nogi. Boże drogi! Jak ja pragnąłem nieprawdopodobieństw, zawrotnego wiru niemożliwości, któryby mnie porwał, wessał w siebie!
Teraz nawet, przyznaję, widzicie to państwo, podniecony pewno własnem opowiadaniem męczę się, męczę, męczę..

KONIEC.
V. 1920.

Przypisek swawolnego tłomacza. Ciekawy poszukiwacz niemożliwości nie skończył. Obecny wśród słuchaczów wojskowy strzelił przyjacielowi Niemroda w ucho i dobił go, aby się nie męczył.
Bezwględny był to wojskowy, nie mający względu na cudze potomstwo.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Griffith Chaney i tłumacza: Karol Lilienfeld-Krzewski.