Wspólny pokój/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Zbigniew Uniłowski
Tytuł Wspólny pokój
Wydawca Wydawnictwo Współczesne
Data wyd. 1932
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ I.

Godzina ósma minut dziesięć rano. Jest to pora przyjazdu pociągu pośpiesznego z Zakopanego do Warszawy. Lokomotywa drży jeszcze jakby i otacza się kłębami pary zmieszanej z mgłą poranną. Zmęczeni całonocną podróżą — ludzie — suną przez szary peron, tłoczą się niemrawo przy oddawaniu biletów, przechodzą przez olbrzymią poczekalnię, aby wyjść od strony miasta. Pakują się wraz z tobołami między cztery ścianki czarnych taksówek, które jak wstrętne, duże robaki wiozą je między posępne domy.
Rosły, opalony chłopak stanął na stopniach dworca, uwolnił ręce od ciężaru dwóch zniszczonych walizek i począł wycierać sobie twarz kolorową chustką od nosa. Jego wesołe oczy błądziły po wszystkiem co go otaczało; tupnął parę razy obcasem w stopień, wsłuchując się w kamienny dźwięk — dźwięk miasta; skierował wzrok w mgliste niebo, przesunął nim po mokrych dachach, westchnął i stał tak z chustką w ręku, namyślając się gdzie skierować swe kroki. „Mógłbym pójść do ciotki, ale, Boże! — ten cuchnący, parterowy pokój z ich czworgiem, po moim zakopiańskim komforcie, nie, to nie dla mnie — a przytem chciałbym trochę pracować, cóż robić, u djabła, wynająć jakąś ciupkę i płacić sześćdziesiąt złotych to też nie interes“. Zakłopotany był, co mu nie przeszkadzało patrzeć wesoło na ludzi. Odmówił tragarzowi ruchem głowy, jakgdyby chciał się usprawiedliwić, że stoi tak tutaj z temi walizkami, schował chustkę do kieszeni, gwiżdżąc cichutko. „Tak, niema rady, trzeba pójść do Zygmunta, bo o ciotce niema co myśleć, znowu wpadnę ze swojemi płucami“.
Chwycił rzeźko walizki i skręcił w ulicę Chmielną, ale przypomniał sobie, że Zygmunt mieszka na Nowiniarskiej, wsiadł więc do taksówki. Jadąc, widział szyldy i wystawy sklepowe, pomyślał, że jeszcze wczoraj był w Zakopanem, przypomniał sobie wspaniałą plastykę gór w śniegu, zdrowe, mroźne powietrze i dzwonki sań. Spojrzał w ołowiane niebo, na wilgotne domy i zabłocony trotuar. Zrobiło mu się smutno — pocieszył się, że marzec w mieście zawsze jest taki, ale oczy jego straciły swój wesoły blask.
Rzeźka staruszka wskazała mu drzwi na pierwszem piętrze. Przyjaźnił się z Zygmuntem, ale nie był u niego nigdy, adres miał w liście. Przeczytał na drzwiach same tylko nazwisko: Stukonis, i zapukał. Drugi raz musiał zrobić to gwałtowniej. Otworzył mu zaspany Zygmunt. Był w bieliźnie i uskoczył szybko w głąb mieszkania przed chłodem. Ujrzawszy w świetle pokoju gościa, powiedział radośnie: jak się masz, Salis, bardzo jestem zadowolony, że cię tu widzę — siadaj, opaliłeś się!
Salis usiadł. W nosie miał jeszcze zapach kawy i ustępu — tam z kuchni. Machinalnie odpowiedział: tak — spojrzał na umęczoną snem twarz Zygmunta, podszedł do niego i ucałowali się. Zygmunt w kalesonach i koszuli na środku pokoju, zadawał pytania, drapiąc się w plecy. „Czy dostałeś mój list?, no, widzisz, tak, jest tutaj. To ty pół roku siedziałeś tam w tem Zakopanem, ale chyba teraz jesteś już zdrów?“
— Tak, czuję się zupełnie dobrze. Chorowałem długo i nudnie. Te pół roku suchego kaszlu, połykania świeżego powietrza na werandzie i rozmyślań, bokiem mi już wylazło. Mam wrażenie, że może trochę zinteligentniałem, wiesz — samotność, tego ten... Tam jest tylko ładnie, zwłaszcza, jeśli chodzi o przyrodę. Ale żeby z tego korzystać, trzeba być zdrowym, No, teraz jest już lepiej, mam nadzieję, że...
— Możesz tu mieszkać, mówiłem z matką. Patrz, takie tu urządzenie, o, to jest ten pokój, ale spać będziesz w alkowie, w kącie postawi ci się łóżko.
— Bo widzisz, chodzi mi o to, żebym mógł pisać, ostatnio nic nie robiłem — jeśli się ma dwadzieścia jeden lat, to nie należy poprzestawać tylko na marzeniach o sławie, tak jak my to wszyscy robimy, nie wyłączając i ciebie. U ciotki nie mogę, bo ciasno, a oprócz tego przyzwyczaiłem się do pewnych wygód, jak własny ręcznik i grzebień. Kto tu jeszcze mieszka?
— A jakże, w tamtym pokoju matka i dwie panienki — w tym tylko mój brat i jeden student, o, widzisz to polowe łóżko, to jego — agronom. Tu jest zupełnie nieźle; matka wychodzi rano razem z jedną z tych panienek, do zajęcia. Zostawia kawę na płycie, — druga panienka uczy się akuszerji, czasem niema jej cały dzień, a czasem jest, ale taka spokojna. Mówię ci, fajnie jest! Mój brat chodzi do szkoły chemicznej — śpi na tej kanapie. Może się kawy napijesz? nie, — no to ja będę pił, bo jeszcze śniadania nie jadłem.
Salis podszedł do lustra, poprawiając sobie krawat; zastanowił się nad ceną tego kąta i zaraz zapytał:
— A nie wiesz, ile będę musiał płacić?
Zygmunt jadł śniadanie; z ustami pełnemi jadła odpowiedział, że nie wie, że jest to sprawa matki. W jego głosie Salis odczuł ciepło przyjaźni i nie przywiązywanie wagi do tego pytania. Nieuchwytna sztuczność na początku rozmowy znikła teraz i obaj poczęli sobie gawędzić serdecznie. Mówili o tem, co ich najbardziej interesowało: o tej swojej tak młodej literaturze, o kolegach, z którymi tworzyli razem grupę piszących; że ów leniwy, a tamten niezdolny — ale zaraz spojrzeli sobie w oczy i roześmieli się, bo nie wiedzieli, co o sobie powiedzieć. Przez okno pokoju wpadało anemiczne miejskie słońce i jasna smuga światła padła na bosą nogę Zygmunta, — patrząc na nią, Salis myślał o rannej mgle i o tem, że słońce tutaj jest takie blade, a noga Zygmunta niezbyt czysta; zapytał zaraz, czy będzie miał gdzie pisać, na co Zygmunt wskazał mu biurko. Było ono wielkie i szerokie, z blatem, pokrytym czarną ceratą w wielu miejscach poplamioną atramentem. Stały na niem buteleczki jakieś większe i mniejsze, trzy muszle, parę figurek z gipsu i jedna z miedzi czy bronzu przedstawiająca robotnika z wzniesioną do góry pochodnią. Prócz tego wazoniki, dwie starte gąbki, mnóstwo obsadek ze stalówkami i bez, leżały na niem gazety i rozsypany był tytoń i okruchy chleba. Zygmunt skończył jeść, przeciągnął się i powiedział:
— No, Lucek — rozejrzyj się, możesz nawet iść do drugiego pokoju, bo w tej chwili niema tam nikogo, — ja tymczasem pójdę do ustępu i potem zacznę się ubierać. Ale, tyś nie widział mego tomiku, przejrzyj no; — pierwsza książka!
Lucjan usiadł na otomanie i począł przeglądać książkę Zygmunta: był to mały tomik wierszy, które Lucjan już znał — począł więc rozglądać się po pokoju. Brak firanek w oknach czynił wrażenie jasności i pustki, mimo że sprzętów było w nim wiele. Między oknami, pod ścianą — stała komoda z mnóstwem drobiazgów, z dużem lustrem pośrodku i dwoma wazonami z wetkniętemi w nich pawiemi piórami. W kącie pokoju, obok otomany, stała etażerka pełna książek, zniszczonych, kurzem pokrytych, papierów w rulon zwiniętych i... buteleczek. Siedział na solidnej otomanie, wytartej nieco — koloru bordo, przed sobą miał stół z żółtą i brudną serwetą. Obok stało polowe łóżko studenta. Na ścianach wisiały przeróżne obrazy i fotografje: mały aniołek z kwiatkiem w rączce obok poważnego, wąsatego mężczyzny. Grupa robotników pod ślubną parą. Dymiące kominy fabryczne przy całującej się parze, kolorowe zwierzęta, jeleń uciekający przed sforą psów i myśliwym, obraz Matki Boskiej z dwoma cięciami na policzku. Lucjan przymknął oczy; z kuchni dochodziło kapanie wody z niedokręconego kranu i postękiwania Zygmunta, z za okien głuchy gwar ulic. Zegar dał za wiele uderzeń w stosunku do godziny, potem uszu Lucjana doszedł szum spuszczonej wody i roześmiany Zygmunt wszedł do pokoju; począł się niedbale i szybko ubierać.
— Słuchaj, Zygmuś — zapytał Lucjan — skąd tutaj tyle tych buteleczek, obsadek, papieru?
— Przeszkadzają ci — odparł z uśmiechem. — Tutaj kreślarze dawniej mieszkali; to po nich, a teraz ten agronom czy leśnik, też musi coś kreśli, bo często go widzę pochylonego nad stołem. Obejrzyj lepiej alkowę.
Alkowa była jakby dużą wnęką pokoju, mieściła się w niej dębowa szafa, bardzo szerokie drewniane łóżko i nocna szafka; panował tu stęchły mrok i alkowa zdawała się być bardzo oddalona od słonecznego pokoju. Lucjan rzucił okiem na miejsce, gdzie miało stać jego łóżko i wszedł do kuchni, aby przy zlewie umyć ręce, — nalał sobie jednak wody w miednicę, zdjął kołnierzyk i umył twarz, — kuchnia była ciemna, bez okien; zapalił więc światło i zaczął wycierać kark i twarz wilgotnym już ręcznikiem, wzięło go jednak obrzydzenie i, — mokry — wydobył z walizki swój ręcznik. Teraz uczuł podniecenie wywołane nieprzespaną nocą i swędzenie skóry na plecach; poczuł silną erekcję i stanął pod kranem, — zimny strumień wody uspokoił go, nieco tylko twarz paliła i w ustach miał niesmak. Najchętniej położyłby się do łóżka, ale nie miał go jeszcze, zaś spać w ubraniu nie chciał. Postanowił pójść z Zygmuntem do kawiarni — miejsca spotkań cyganerji warszawskiej, żydowskich akwizytorów i plotek starych, znudzonych żydówek. Zygmunt, który nie miał stałego zajęcia, chodził tam codziennie: rano i wieczór, również i Lucjan był stałym gościem „Ziemiańskiej“ jeszcze przed swoim wyjazdem. Szedł więc pełen ciekawości, pewien zainteresowania, jakie wzbudzi wśród kolegów i znajomych po półrocznej nieobecności.
Oto wyszli na ulicę i depczą rozsłonecznione błoto. Styka się tu dzielnica żydowska ze staromiejską; mijają sklepy kuśnierzy i widzą ulicę Długą ze starożytnymi domami ulicy Freta u wylotu. Idą przez Miodową i Zygmunt opowiada rzeczy ciekawe; jest co słuchać.
— Otóż „Dziadzia“ wyjechał w parę dni po tobie, wiesz, że zawsze był tajemniczy, — tak i teraz wszystko stało się niespodzianie i momentalnie. Zrobił małe pijaństwo u „Wróbla“, — raniutko, w ostatniej chwili — udziudziany kompletnie wsiadł do samolotu i pojechał do Gdańska. Miałem list od niego, potem posłałem mu swój poemat pisany u „Wróbla“ na karcie menu, na co mi odpisał gdzieś z Casablanca, że płakał, że dostał ten poemat na statku o godzinie piątej nad ranem, w krwawej czerwieni, z kacenjamerem — wiesz, „Dziadzia“ sentymentalny... — że odczytywał go wśród załogi i dziwek z portu, wszyscy zalani oczywiście. Widzę go: z bródką, z długiemi włosami, kiedy jak Chrystus stoi pośród całej tej grandy i czyta ten wiersz.
— Uważaj, bo auto. Tak, ja podczas wielkiej śnieżycy dostałem list właśnie z Casablanca. Pamiętam, że listonosz ledwo się do mnie dostał, taka była zawieja, a mieszkałem poza Zakopanem, i że wschodni, kolorowy znaczek na kopercie dziwnie mnie rozczulił. Odpisałem mu zaraz i posłałem swoją fotografję, — na co już odpowiedzi nie miałem.
— Czekaj, bo tu najważniejsza część. Siedzę ja sobie kiedyś w „małej“, a tu przychodzi Markowski i powiada, że widział „Dziadzię“ Krabczyńskiego w Rembertowie, co ty na to?
Zaczęli się obaj gwałtownie śmiać. Lucjan powiedział, że „Dziadzia“ lubi humbug; kiedyś jechałem do Poznania i „Dziadzia“ dał mi list, żebym go wysłał niby on jest w Poznaniu, — zabawny. Może z temi listami z Casablanca było tak samo.
Wchodzili do wnętrza „Ziemiańskiej“, więc przestali mówić już o tem. Lucjan zauważył kilkanaście znanych z widzenia twarzy, ukłonił się paru znajomym, — i usiedli przy bocznym stoliku. Była jeszcze dość wczesna pora i dlatego nie zastali nikogo z bliższych. Właściwie nie było tu nic ciekawego w tej zadymionej kawiarni, złe powietrze zwłaszcza, odczuwał teraz Lucjan bardzo. Opuchły, beczkowaty kelner podał im dwie „półczarnej“, nie ukłoniwszy się nawet Lucjanowi, mimo że go poznawał i nie widział pół roku. Przed oczyma mieli bufet i patrzyli na znudzone ekspedjentki, udające, że coś robią.
— Wiesz — powiedział Lucjan — kiedy jechałem tutaj, to w pociągu myślałem, jak dużo będę miał do gadania, a teraz nie wiem wprost, co ci mówić. Może za wiele mam tematów i nie wiem, który wybrać.
Mądra twarz Zygmunta skrzywiła się od głupkowatego uśmiechu.
— Tak, to się zdarza, będziemy razem mieszkali, to się wygadamy.
Milczeli teraz i palili. Mając umysł wolny od pierwszych kłopotów, Lucjan zastanawiał się, co z nim będzie. Prywatne stypendjum, które otrzymywał przez cały czas pobytu w Zakopanem, skończyło się, i w kieszeni miał zaledwie sto złotych. Trzeba wystarać się o jakieś zajęcie. Myśl ta zepsuła mu resztki humoru, — jakże nienawidził wszelkiej pracy nie mającej nic wspólnego z literaturą. Pracował już w biurze i miał pojęcie co to jest ośmiogodzinne siedzenie w dusznym wydziale, pośród głupich ludzi. Jakież to było wstrętne, i co za rozkosz jest tworzyć w myśli, kombinować zawiłe sytuacje, pieścić się głębią trafnej metafory lub pięknem i muzyką zdania. Nie to, żeby zaraz pisać, zapisywać, broń Boże: wypielęgnować, wyszlifować w mózgu kawał prozy i dopiero na papier. No, może znajdę jakieś gazetowe zajęcie, — i zaczął całować się z Turkowskim, który w tej chwili podszedł do nich.
— Opaliłeś się — powiedział w przerwach między trzema pocałunkami Turkowski. Poczem usiadł i zaczął opowiadać o wojsku, bo niedawno ukończył swą półtoraroczną służbę i bardzo leżało mu to na sercu. Był aplikantem adwokackim i miał opinję dobrego prozaika, mimo że pisał mało. Poprawiając ciągle binokle, głosem spokojnym i o miłem brzmieniu skarżył się Lucjanowi na służbę, że wojsko go ogłupiło, zgasiło wszelką chęć do pracy twórczej. „Chodzę jak oczadziały i masę śpię“. — Lucjana czekało to w najbliższej przyszłości, spodziewał się jednak, że go zwolnią ze względu na płuca. Słuchał Turkowskiego i jednocześnie wyobrażał go sobie w czasie służby: tak, temu musieli zaszkodzić.
Lecz zaczynają się schodzić żelaźni goście „Małej Ziemiańskiej“. Drobny krytyk, którego trudno byłoby wyobrazić sobie bez rogowych okularów na nosie, ociera się o wielkiego poetę Tamwima, mimo, że w zeszłym tygodniu makiem swoich słów starał się rozbić beton jego sławy. Potem przechodzi szereg „niedocenionych“, umiarkowanie antyszambrujących lub dumnie zerkających na ogłupiałe żydóweczki, — by dać miejsce jakiejś nahajce satyry, chłoszczącej w najmniej odpowiednie miejsca tępe społeczeństwo. Lucjan patrzy na kilku malarzy, siedzących wpobliżu: okutani w ciężką szatę dostojeństwa swych lat i talentów, siedzą z nakrytemi głowami, patrząc na siebie leniwie jak woły. Kiedy ujrzą młodego, wesołego chłopca, który ma siły zajmować się czemś więcej jak swą sztuką, prychają jak stare morsy, szepczą między sobą zjadliwie. Lucjan doznaje wrażenia suchej impotencji i odwraca spojrzenie. Do stolika przysiada się poeta Gowornik: Cóż to, opaliłeś się, Lucjanie, — powiada — wróciłeś z Zakopanego? — Na to Lucjan odpowiada, że nie wrócił i że wcale się nie opalił. Wszyscy się śmieją. Gowornikowi jest głupio, co zresztą nie jest dla niego nowością. Nikt nie lubi tego trzydziestoletniego megalomana o prosięcych oczach; brak mu wykształcenia i rozumu, zdobył sobie lekką sławkę specyficznym rodzajem poezji sielskiej. Gowornik odrazu przystępuje do swego ulubionego tematu: erotyzm i jedzenie. Zwierza się Lucjanowi ze swojej ostatniej miłości, powoli wyjaśnia, że ona jest prostą dziewczyną, „zdrową jak rzepa“, wiele więcej wartą od tych anemicznych panienek. Powiadam ci, jest prostą, identyczną kucharką, — bez romantyzmu; ciałko ma, no, bielusieńkie z żyłkami takie, wyobraź sobie, — przytem świetnie przyrządza potrawy. Powiadam ci, od czasu, jak ją poznałem, tak mi, wiesz, robota idzie pierwszorzędnie. Gowornik musi skończyć ze swemi intymnościami, bo oto idzie Olafowa, której Lucjan tak dawno nie widział, a którą tak lubi. Olafowa jest żoną przyjaciela ich wszystkich, Jana Kacewa. Kacew zawsze krzątał się koło czegoś, lecz nikt nie wiedział, jakie jest jego właściwe zajęcie, niewiadomo też dlaczego nazwano go Olafem. Ona jest drobną, bladą osóbką o kruczych włosach zaczesanych za uszy. Ma zawsze humor i śmieje się, kiedy mówi o swoich kłopotach. Gdy się do niej mówi, słucha uważnie, patrząc w oczy i jej delikatny umysł pojmuje wszystko doskonale. Niełatwo to obcować z czeredą piszących młodzików, mających zawsze tonny fantazji na podorędziu. Lucjana łączy z nią przyjaźń specjalna: zrozumienie wzajemne. Po tak długiem niewidzeniu, witają się gorąco i patrzą sobie w oczy. Olafowa podziwia wspaniały wygląd Lucjana.
— Jest pan tak opalony, — w mieście, o tej porze roku robi to wrażenie, — a jak się pan czuje, panie Lucku, chyba już dobrze?
Tak, Lucjan czuje się dobrze: — jako tako. Ożywili się; słuchają opowiadania Zygmunta, który razem z Bibrowskim miał niedawno sprawę w sądzie grodzkim o jazdę na gapę: Pamiętacie, jakeśmy to jechali na wieczór autorski do Otwocka, — przez omyłkę wsiedliśmy do innego pociągu. Oczywiście konduktor żąda pieniędzy za przejazd, a gdy odmawiamy, bo nie mamy, zabiera nas na stację i tam protokół. Ano, zapomnieliśmy o całej sprawie, aż tu wezwanie. Spotykam w sądzie Bibrowskiego: wyniosły, pełen godności przechadza się po poczekalni. Wiecie o tem, że Bibrowski od czasu jak się odłączył od nas, studjuje prawo. „Moja poezja nie zginie, a nabędę piękną specjalność“. Od czasu tej kolei nie widziałem go: kołnierzyk taki czyściutki, włoski ufryzowane. Mówi: trzeba pokazać temu tam — wskazał na drzwi sądowe — żeśmy nie w ciemię bici, chociaż ty nie posiadasz wykształcenia prawnego, no, ale ja już będę wiedział czem go zmyć. Wołają nas tam, odrazu powiadam, że owszem, należy się, sędzia każe bulić piętnaście złotych, w porządku — płacę. Kolej na Bibrowskiego, sędzia zwraca się do niego pewien, że wszystko pójdzie gładko tak, jak ze mną. Sędzia: grzywna za jazdę bez biletu, płaci pan piętnaście złotych i osiemnaście groszy. Bibrowski: przepraszam Wysokiego Sądu, bilet miałem. Sędzia dopiero teraz spojrzał na Bibrowskiego: Co pan mówi, panie? Że miałem bilet, tylko w inną stronę. Sędzia: że pan miał bilet, tylko w inną stronę, ale w tę, w którą pan jechał, biletu pan nie miał. No więc w porządku — płaci pan piętnaście złotych i osiemnaście groszy za jazdę bez biletu. Bibrowski: tak, proszę Wysokiego Sądu, ale wtedy zaszła omyłka; wsiadłem z moim tu kolegą, który zapłacił już swoją grzywnę, do innego pociągu, bilet miałem przecież wykupiony do innej stacji. Czyli, że niewygodnie byłoby mi nawet jechać gdzieindziej, czyli że już się omyliłem na swoją niekorzyść, więc nie powinno się mnie pociągać. Sędzia: trudno, mój panie, skoro pan już naraził się na niepożądaną jazdę w inną stronę musisz pan za nią zapłacić. Ja pana doskonale pojmuję, owszem, pan jest poszkodowany, lecz jest to winą pańskiego roztargnienia, i państwo tych rzeczy nie może brać pod uwagę, kodeks, rozumie pan. Wszyscy by sobie jeździli bez biletu, a potem wyjmowali bilet za pięćdziesiąt groszy do najbliższej stacji w innym kierunku, i mówili: padłem ofiarą omyłki, ale byliby na miejscu. Bibrowski: proszę pana sędziego, jabym nigdy tak nie powiedział, jestem studentem prawa i mam honor. Nie poto tu przyszedłem, by mnie niesprawiedliwie sądzono i jeszcze w dodatku obrażano. Pan sędzia korzysta z przywilejów swego urzędu i czyni jakieś przypowiastki w stosunku do mnie, ubogiego studenta, który poświęcił się nauce. Na to sędzia podniósł się z krzesła i dalej-że płaczliwym — jak Boga kocham — głosem: ależ panie drogi, zrozum pan na miłość boską, że nie chciałem pana urazić, doprawdy nie miałem tej chęci, poprostu pragnąłem pana tylko przekonać, że nie ma pan słuszności. Bibrowski, patetycznie: więc jakże to: iż posądzono mnie o działanie na szkodę państwa mam płacić, więc nietylko pieniężnie ale i na honorze będę pokrzywdzony? Sędzia: cóż ja poradzę, drogutki panie, postępuję w myśl przepisów i spełniam swój obowiązek. Naprawdę, jako prywatny człowiek, rozumiem że jest pan niewinny, ale prawo, prawo, panie Bibrowski: a więc dobrze, ile się należy? Sędzia, proszę was, znowuż usiadł, i urzędowym tonem: za jazdę bez biletu w dniu tego to a tego, tytułem grzywny pobiera się od pana Mieczysława Bibrowskiego złotych piętnaście, osiemnaście groszy. Bibrowski: płacę tę sumę i odchodzę w poczuciu, iż osądzono mnie niesprawiedliwie. Powiedział jeszcze: dowidzenia, i odchodzi dumnym krokiem. Na to sędzia zrywa się, wraca go z połowy drogi i zaczyna się tłumaczyć: panie, zatrzymaj się pan, no tak, osądzono pana niesprawiedliwie, ale przecież przepisy, no, no, czyż mam za pana sam zapłacić? — rozumie pan, pensja moja jest tak niewielka. Doprawdy, przykro mi bardzo. Na to Bibrowski: tak, prawo nasze chroma, lecz łagodzi mi tę gorzką prawdę myśl, że stróż jego posiada serce. Żegnam pana, panie Sędzio, oby prawo było takie jak pan. Godny, zostawił rozrzewnionego Sędziego na środku sali, poczem, gdyśmy się znaleźli na ulicy, mówi do mnie: oto jak trzeba z nimi postępować. Ja do niego: no, ale zapłaciłeś. On: zapłaciłem, ale jak. Nie mówiliśmy nic i tak żeśmy się pożegnali. Nie wiem, który z nich był głupszy: sędzia czy Bibrowski. Ja skorzystałem na tem dużo; ryczałem ze śmiechu, patrząc na tę walkę rozsądku z obowiązkowością w sercu tego poczciwego urzędnika. Ale ten Bibrowski to idjota.
— Nie jest taki idjota, skoro rzucił wiersze i wziął się za prawo. Lepiej że będzie głupim adwokatem, aniżeli marnym poetą — na co się zanosiło.
— Można być dobrym adwokatem i niezłym poetą, mój Lucjanie. — powiedział Turkowski. — To już jest kwestja tylko talentu.
Olafowa odezwała się swym cichym głosem:
— Wszystko ma swoje kwestje.
Zygmunt siedzi w kapeluszu i pije wodę z butelki. Drażni to bardzo Lucjana, ale ma jeszcze na myśli opowiadanie z sądu. Ten Bibrowski, — przepadał za Dostojewskim i to go zgubiło, a teraz poszedł na prawo, hm, Lucjan nie mógł pójść na prawo, bo nie miał matury. Pozostało mu tylko pisanie tej prozy, ale o czemże to myśli. Ci tutaj siedzą i gawędzą o byle czem, — Lucjan wcale nie ma wrażenia, że ich nie widział pół roku; wszystko jest tak, jakby się wczoraj z nimi pożegnał. Gowornik mówi swój wiersz. Olafowa jest „inteligentna osoba“, Turkowski marzy o sławie. Stukonis też, tylko o innej, takiej, że niby z proletarjatu a genjusz, że ma prawo pić wodę sodową z butelki, bo niema żadnych tam przesądów, jest taki jaki jest. Gowornik nie marzy o sławie, jest przecież pewien, że ją ma, pławi się w niej. A Lucjan? O, ten ma same zmartwienia. Jest chory, też chciałby być wielkim człowiekiem, ale wie, że nim nigdy nie będzie i to go martwi. Jest leniwy i o pracy może tylko myśleć, nigdy nic nie zrobi. Pisze same głupstwa i przed czymś poważnem ma strach, poprostu boi się usiąść i zacząć. Tak myśli Lucjan i pociesza się, że jak będzie starszy, to może zmądrzeje i weźmie się za normalną pracę, tak jak większość ludzi.
Kazio Wermel wita Lucjana; w całej swej postaci ma patos, a w oczach jego błyszczy kultura, — odwieczna kultura żydów. Zaśmiewając się, opowiada o nędzy, jaka go obecnie trapi. Mieszka gdzieś na Rybakach: siedem osób w jednym pokoju. Jest tam młody ślusarz, który zatruwa życie małżeństwu. Ci dwoje niedawno się pobrali i urządzają takie hałasy po nocach, że spać nie można, — zupełnie jak koty. No, ślusarz ma rację, nie bardzo miło jest być świadkiem cudzych rozkoszy, zwłaszcza w nocy — spać trzeba, ale niedługo się ociepli, — będą mieli trawniki. Żebym miał się chociaż gdzie myć; jest tam taka maleńka, gliniana miska, ale — widzisz — ja nie znoszę zimnej wody, poprostu nie mogę się do tego przyzwyczaić — no, a tam niema nigdy ciepłej wody w zapasie, tyle tylko, co na herbatę. Nie, w nocy nie jest zimno — za wiele ciał. Dostałem niedawno powieść Sheriffa do tłumaczenia na polski — musiałem zwrócić, nie mam gdzie pracować.
Lucjan słucha z uśmiechem, nie jest mu to obce; ale Wermel zna doskonale język grecki, mówi i pisze zarówno dobrze w angielskim i francuskim, jest doskonałym poetą i ma dwadzieścia lat. Wszystko to nie daje mu trzech obiadów na tydzień. I trudno jest go kochać czule, bo podczas recytowania godzinami Homera w oryginale, cuchnie nie do zniesienia.
W kawiarni tłoczą się. Powietrze okropne. Lucjan proponuje powrót do domu, — żegnają się i wychodzą. Chwilę milczą, wreszcie Lucjan mówi:
— Czy nie uważasz, że mimo naszej młodości, jesteśmy ponurzy, zgorzkniali i stale brak nam humoru? Kiedy się was nie widzi czas dłuższy, można to łatwiej zaobserwować, — gdzież jest ta nasza „wiośnianość“? — i nie wiem, czy złożyć to na karb naszych usposobień artystycznych, — wczesnej dojrzałości umysłowej, czy też na nasze ciężkie dzieciństwo. — Jesteśmy przecież dziećmi wojny.
— To nie jest powiedziane — odpowiada Zygmunt — że młodość ma być taka radosna. W młodości przecież szukamy dróg, obieramy sobie cel życia, — stoimy przed tem, co nas czeka. Targa nami niepokój i trema przed wyjściem na tę wielką scenę. No, a kiedy ma się już te artystyczne zamiary, to jeszcze bardziej się nękamy, — bo, a nuż cię los oszukał i, nie masz talentu — tymczasem społeczeństwo patrzy na cię jak na darmozjada. (Tfu, nie znoszę tego słowa — jeśli już jesz, to musiałeś się o to postarać, to już nie za darmo). Nie, ta młodość, młodość... Nadużywa się tego słowa. Ta młodość nie jest wcale najpiękniejszym okresem życia, — może raczej najważniejszym. Do dupy z tą niemożnością określenia samego siebie — jesteśmy jak chorągiewki na dachu.
— Widzisz, ale jednak my jesteśmy specjalnie, — nieprzyjemnie ponurzy. Dlaczego my tak pijemy? — nie robi się tego z młodzieńczą swadą, z nadmiaru energji lub fantazji, a ot, poprostu z nudy, żeby się rozerwać. My nie powinniśmy się nudzić, to jest bardzo, bardzo źle. Gdzież jest ten nasz kulturalny ogień twórczy, — zalewamy się jak stare, wygasłe dziadygi, a przytem — my, nic nie robimy.
— Cóż to — u pioruna — znaczy „nic nie robimy“ — czy literatura to jest szewctwo — bierzesz się codziennie do roboty i kwita! Masz dwadzieścia jeden lat, ja o dwa więcej; co, wyrobnictwo? My się musimy dopiero przygotować do pisania. Powiadają, że jesteśmy bandą leniuchów. Dobrze, napiszę byle jak, nieprzemyślane gówno i powiedzą, że jestem grafomanem. A może i tak jestem. Nie mówmy o tem. Idź na górę, ja muszę wykupić buty od szewca; tam... zelówki mi robi.
Lucjan czekał na schodach, bo w mieszkaniu nie było nikogo — Zygmunt miał klucz przy sobie. Nie, on nie miał racji, — sztukę trzeba odrazu uchwycić za łeb, niema sensu czekać na natchnienie; pracować, pracować... sam talent nie wystarczy. Po chwili przyszedł Zygmunt i weszli do środka. Usiedli na otomanie, ale już nic nie mówili. Lucjan położył się na łóżku w alkowie; opanowało go bezmierne znudzenie, długo patrzał na pajęczynę w kącie sufitu, — potem obrócił się na bok i usnął.
Obudził się z tępym bólem wtyle głowy. Był zmęczony i czoło miał gorące. Uszu jego dochodziły — zdaleka jakby — głosy ludzkie. W alkowie było ciemno, tylko na środek padało światło z pokoju. Chciał się obrócić na drugi bok, kiedy usłyszał słowa: — Takich to tylko bić w mordę.
Na to ponury męski głos:
— Po mordzie to tylko takich bić jak pan — wrogów masy. Lud dosyć już...
— Pani Stukonisowa! Ja nie pozwolę, by taki smarkacz mnie obrażał — mnie! studenta! Psiakrew! — bo wam tu wszystkie graty porozbijam!
Stał na środku pokoju, bez marynarki, i krzyczał. Lucjan nie widział jego twarzy. Z kuchni wyszła szczupła czterdziestoletnia kobieta i powiedziała wolno, nosowym głosem: „Mieciek“, jak się nie będziesz liczył, to cię wyrzucę na pysk. Idź tam do swoich komunistów obrażaj, panie Józku, mówiłam, żeby się pan z tym draniem nie zadawał, on jest głupi absolutnie.
Student odwrócił się do kobiety: miał dużą, po chłopsku przystojną twarz z czarnemi wąsikami pod nosem. Na głowie jego falowały ufryzowane włosy, a oczy wyrażały tak bezmierną głupotę, że Lucjana dopiero teraz zdziwiły poprzednie, pełne energji słowa. Patrzał na nią czerwony i zmieszany, poczem wziął książkę i usiadł przy biurku. Lucjan wstał; na łóżku, którego poprzednio nie było, leżał Zygmunt. Powiedział: poznaj się z moją matką, obudzili cię, co? Lucjan ucałował jej zniszczoną przez pracę rękę; — uśmiechnęła się, pokazując zepsute zęby. — A, to pan! wstawiłam panu łóżko. Zygmunt, wstawajno! Może się pan herbaty napije, to zaraz zagrzeję. Lucjan podziękował. Wszedł do pokoju i przedstawił się studentowi, ten uśmiechnął się głupawo, patrząc na Lucjana z fałszywą uprzejmością. Koło etażerki stał dziewiętnastoletni może chłopak o wąskich, małych oczach, błyszczących fanatycznie. Był to „Mieciek“ — brat Zygmunta. Krępy i nieforemny, z wielkim tułowiem na krótkich nogach i dużą głową z odstającemi uszami. Jego oczy były skośne i przymrużone jak u prosięcia; tkwiły blisko siebie osadzone, nad kopytkowatym nosem. Podał ciężko wilgotną, ciepłą rękę Lucjanowi i zaraz obrócił się tyłem. Lucjan zwrócił się do studenta: czy nie będzie panu przeszkadzała moja osoba w tym domu? — Student zrobił zdziwioną minę i wybuchnął głośnym śmiechem, potem powiedział: nie kpij pan lepiej ze mnie.
— Nie zwracaj uwagi na tego błazna — powiedział Zygmunt.
Lucjan poczuł głód, ubrał się i zeszedł na dół. Zjadł kolację w pobliskiej knajpie i wrócił zaraz. Z ulgą spojrzał na posłane łóżko; rozebrał się i wsunął pod czysto obleczoną kołdrę. Leżał nawznak. W pokoju jeszcze nie spano. Widział studenta pochylonego nad stołem i „Miećka“, siedzącego przy biurku. Zygmunt wyszedł do „małej“, — Stukonisowa krzątała się po kuchni, a z dalszego pokoju słychać było śmiechy kobiece i piski. Lucjan drzemał. W pewnej chwili w pokoju usłyszał głos kobiecy, otworzył oczy i zobaczył młodą, dość brzydką dziewczynę. Zbliżała się powoli do „Miećka“, ze słowami: a spać, Mitasku, nie czytać po nocach. Nachyliła się nad nim i oparła ręce na jego ramionach. Lucjan widział, że chciała jeszcze coś powiedzieć, ale raptem odskoczyła gwałtownie. Teraz powiedziała: fe, Mitasku, jak pan psuje powietrze. Głośny śmiech, wycie jakieś rozległo się w pokoju. „Mieciek“ i student zataczali się wprost: hoho... hoho... ojej... jaka czuła... hohoho... ho!!
Dziewczyna trzasnęła drzwiami. Zmęczenie pokonało zdenerwowanie i Lucjan usnął ciężko.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zbigniew Uniłowski.