Wspólny pokój/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wspólny pokój |
Wydawca | Wydawnictwo Współczesne |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Marzec w mieście. — Słońce jeszcze nie jest dość silne, by promieniami swemi grzać mogło; co najwyżej wysusza błoto. Znika ono powoli, deptane miljonem nóg, — rozprowadzane kołami pojazdów na cieńszą i cieńszą warstwę, by łacniej poddać się słońcu.
W mieszkaniu na Nowiniarskiej wiruje złoty pył w smugach słońca. Ubogie i liczne sprzęty są zakurzone i błyszczą sucho. W alkowie też jest jasno, — resztkami światła z pokoju.
W półśnie — Lucjan widzi obraz, jaki go witał przez szereg miesięcy — co rano: że dzień jest pogodny, ot czuje przecież. Czy też góry będą dzisiaj czyste. — Przeciąga się, — o, jak jasno! — Wyskakuje z łóżka i... gdzież to on jest? Zegar wskazuje dziesiątą, lecz wybija tylko pięć razy. — Ach, przecież ja teraz tutaj jestem... co za przywidzenie.
Lucjan nakłada płaszcz na bieliznę i zagląda do kuchni. Cisza. — To samo w drugim pokoju: niema nikogo, jest więc swobodny. Usiadł na kanapie rozpamiętywując dzień wczorajszy. Stukonisowa jest znośna, ma tylko takie chytreńkie oczy — ile też będzie żądała. Student i ten drugi, jak mu tam... a, wszystko jedno. Cała rzecz w tem, aby trzymać się od nich zdaleka. Żeby chociaż można było pisać.
Nie chciało mu się ubierać, czuł w sobie ociężałość jakąś. Podszedł do okna i otworzył lufcik. Widzi wprost siebie podwórko wąskie i podłużne, oddzielone od ulicy żelazną bramą z włóczni. Podwórko robi wrażenie wschodniej uliczki; kręcą się po niem ludzie brodaci, w długich chałatach — Mówią po żydowsku i gestykulują. Kobiety mają peruki na głowie i wynędzniałe twarze. Pod murem stoją kosze z ciastkami, owocami, talerzami lub chusteczkami do nosa. Trzęsący się, siwy żyd w łachmanach stoi na słońcu i zawodzi lepkim, jakby bełkotliwym głosem. Wre tutaj drobne, skupione w sobie życie — Jakgdyby odosobnione od reszty świata. W wąskiej kamiennej szyi tłoczą się, targują, kłócą, — oszołomieni, nie widzący słońca, nie czujący wiosny — ludzie. Ich wytarte nędzą oczy błyszczą od chęci zdobycia kilku groszy. A nad tem niebo przejrzyste, młodowiosenne.
Brama zamyka podwórko od ulicy Długiej; po przeciwległej stronie stoi wielki i szary kościół garnizonowy — zamyka on perspektywę uliczki i Lucjan widzi ze swego okna, jarzące się w ciemnem wnętrzu kościoła — świece. Na wieżach zahuczały dzwony. Ciepły wiatr łaskocze odkrytą pierś Lucjana. Jest mu dziwnie, kiedy tak patrzy na te kontrasty. Ci na dole poruszają się i szwargocą w dalszym ciągu. Jakże inny i jednocześnie taki sam jest ten drobny i brudny żyd, sprzedający grzebienie po pięć groszy, i ten we wciętem palcie z „Ziemiańskiej“. Pochylony nad koszem pełnym małych grzebieni, nie zachwala nawet swego towaru, tylko woła bezustannie; „po pięć groszy, po pięć groszy“. A przecież jego brat różni się od niego tylko paltem; poza tem ma podobną twarz i tę samą arogancję. Lucjan odwrócił się od okna: — jestem głupim facetem i ordynarnym antysemitą, poco wogóle myślę o tych draniach. — Wszedł do kuchni; na żelaznym blacie stał duży garnek. Lucjan podniósł pokrywę; kawa z mlekiem o mdłym zapachu. Podstawił miednicę pod kran i puścił wodę, — postawił miednicę na taburecie i poszedł do kuchni, by dolać sobie ciepłej wody — nie było. Zdjął koszulę i zanurzył ręce w miednicy, ale pełny pęcherz uciskał go; wyjął ręce i ujął za klamkę drzwi ustępowych, wszedł do środka: — a, niech to cholera ciśnie, mam przecież mokre ręce, — mruknął pod nosem, trzasnął drzwiami i począł się myć, przestępując z nogi na nogę z podrażnienia. Namydlił głowę i poruszając palcami w spienionych włosach, myślał: czy też będzie miał kiedykolwiek własnego fryzjera, któryby mył mu codziennie głowę. Ogromnie lubił myć głowę. — Naturalnie fryzjer będzie u mnie mieszkał. — Rano: najpierw głowa, — golenie, tego... a potem pedicure — zaraz, czy fryzjer robi pedicure, no, mniejsza z tem, — on mi przy nogach, a ja czytam, co o mnie piszą w gazetach. Hehe, ty megalomanie, lepiej idź się odlej, bo ledwo stoisz. — Nie ma draństwo kiedy stukać, tylko teraz, kiedy jestem cały mokry. — Otworzył drzwi. Listonosz; — podał mu dwie gazety adresowane do Mieczysława Stukonisa. Cóż to jest? „Wola Ludu“ i „Sierp i Młot“ — psiakrew, jeszcze się przeziębię. To nie jest dobrze, że myślałem o tym fryzjerze; wszystko się źle skończy. — Póki jeszcze jestem młody, wszystko mi jako tako idzie, ale później zestarzeję się i zestarzeję, bo jestem leniuch i idjota. Wytarł się mocno ręcznikiem aż mu skóra na szyi poczerwieniała, wyczyścił zęby i począł szybko się ubierać. Jakiś mężczyzna śpiewał arję z Aidy. Głos był nieuczony, lecz mocny i jasny — pulsujący skoncentrowaną wesołością. Lucjan przerwał swą czynność i podszedł do okna. Na dole kręcili się ci sami ludzie. Głos niezwykle czysto odcinał się od tego gwaru; brzmienie jego wibrowało w powietrzu razem ze stukotem młotka, tak, jakgdyby jeden człowiek robił te dwie rzeczy jednocześnie. Zdenerwowanie pierzchło i Lucjan zasłuchany pomyślał: — z takim głosem facet tłucze młotkiem, — komiczne.
Ubrał się, przeciągnął; — wyjął szklankę z szafki, poszedł do kuchni i nalał sobie kawy; — była zimna i wodnista. Jedząc, czytał „Wolę Ludu“. — Niech szlag to trafi; ciągle masa, lud, ucisk. — Sam jestem w nędzy prawie i większe mam prawo do jedzenia codziennie obiadu, aniżeli chłop z pod Małkini do fortepianu. Spojrzał na zegar: jedenasta. Znowuż opadła go fala zgryźliwości. Począł się błąkać po pokoju. Wziął z etażerki obszarpaną „Lenorę“ Kadena Bandrowskiego. Począł czytać, — w ustach miał smak proszku do zębów, i — kawy. — Tfu, jak ten szczeka. — Załgany, zaśliniony karjerowicz... gada, gada. Rypnął niedolę górnika polskiego, ciekawym ile na tem zarobił... menda na jajach literatury. — Lucjan przerwał czytanie, znał to zresztą już dawno. — Dlaczego jestem taki wściekły i to z samego rana. Co mi ten Kaden zawinił, ani mnie ziębi, ani mnie grzeje, — zasrany pisarz to fakt, ale ma swoją grupę matołów, którzy go wielbią. Poza tem firma — sprytny człowiek. Jestem zgorzkniały i kwita.
Wyciągnął nogi do góry, potem zaczął bić piętami o wałek kanapy; chciało mu się wyć. Na podwórku ktoś grał na klarnecie... uhuuu... hurhurhur... wwa... waa. Ktoś walił do drzwi. Lucjan pobiegł otworzyć. Jak się masz Zygmusiu, coś tak rano wyszedł.
— Zaczekaj, zaraz ci powiem, tylko się w.....ę.
Po chwili mówił, zapinając spodnie: — Uważasz, kiedyś tu, matka dała mi na zapłacenie elektryczności, ale spotkałem Żywa i forsę przepiliśmy u „Wróbla“. Dziś był ostatni termin, musiałem — proszę ja ciebie — zastawić papierośnicę po ojcu, — bo jakieś trzy miesiące temu, też mi tak wypadło; nie zapłaciłem i zamknęli nam światło. A matce tego tylko potrzeba — będzie miała gadania na cały miesiąc. No, jak się czujesz, widzę, że dałeś sobie radę ze wszystkiem, — czekaj, bo ja jeszcze śniadania nie jadłem. Pójdziemy razem do „Małej“ — pogoda świetna: — tutaj, na rogu Miodowej — taksówka wpadła między dwa tramwaje, — wieźli, zdaje się, do kliniki jakąś kobietę w ciąży. — Pocharatało ją, powiadam ci okropność było patrzeć. Trzeba sobie nalać kawy.
Lucjan przechadza się po pokoju tańczącym krokiem, gwiżdżąc przez zęby. Czuje się lekko i z przyjemnością patrzy na jedzącego Zygmunta — ma Beethovenowską twarz — z wyrazem. Wysokie czoło okala mu blond czupryna. Zygmunta bardzo chętnie malują. Lucjan patrzy na podwórko: dwaj młodzi ludzie grają na gitarach i śpiewają smutną piosenkę:
...i już nigdy nie zabłysnął
w oczach jego pański blask,
rzucił dzieci, żonę cisnął
aby zdusić bólu wrzask.
Uciekł w dalekie...
— Słuchaj, Zygmunt, zanim przyszedłeś, ktoś zdołu śpiewał tak pięknie, że mówię ci — byłem zachwycony.
— A, to kuśnierz, — żyd od kuśnierza z dołu, tak ryczy codziennie. Uważasz, na placu Krasińskich jest dużo sklepów z futrami i pracownie wychodzą na podwórko. Nieraz cholera może wziąć, jak ten parszywiec zacznie wyć, i to zawsze z rana, kiedy jest pogoda, reszta tłucze młotkami; — rozpinają futra na desce i wbijają gwoździe. Już dawno myślałem tego wyjca nauczyć, kiedyś tu pisałem, wiesz, i cholera mnie brała, tak mi przeszkadzał. Co, podoba ci się? — No, może ja nie jestem muzykalny.
— Rzeczywiście, ten śpiew bardzo mi się podobał. Powiedz mi, czy ta uliczka nie robi na tobie wrażenia jakiegoś zakątka wschodniego miasta. Ci ludzie, ten gwar taki dziwny.
— Tak... można to sobie wyobrazić, — przecież tutaj mieszkają sami żydzi. Wiesz, że w tym domu tylko my jesteśmy chrześcijanami no, i te dwie siostry, te stróżki na dole. To, co ty nazywasz uliczką, nie jest żadna uliczka, tylko zwyczajne podwórko między dwoma domami. Te domy są długie. Nie wiem po kiego djabła te szmaciarze kręcą się tam. — Zygmunt wychylił głowę przez lufcik. — Handlują i wrzeszczą, zarazy na nich niema.
— No, mój drogi. Chcesz jeszcze zarazy na tego biedaka, sprzedającego cztery cukierki za dziesięć groszy? — Pomyśl, ile on dziennie utarguje? — złoty.
— O, patrzcie go — altruista. Idź w sobotę do „Małej“, — ręczę ci, że go spotkasz w garniturze skrojonym według ostatniej mody. Będzie siedział z angielską gazetą w ręku. Z czego oni żyją, ci gudłaje, to jest tajemnica. Ujrzysz ich we święto, to nie poznasz tych łachmaniarzy — takie lordy.
— E, przesadzasz.
— Przesadzam. — Po chwili Zygmunt dodał ponurym głosem: — ale na ten wschód to trzeba mieć wiele fantazji, bo w gruncie rzeczy znajdujemy się w ponurem mieście smutnego kraju, — w brudnej dzielnicy żydowskiej. Tak, fantasto. Marzę o jednym, własnym pokoju, gdzieś na Moniuszki lub Wareckiej. Wogóle zbrzydło mi to wszystko. Ha, wschód! — Zygmunt usiadł przy biurku, wydobył jakąś książkę i począł czytać. Lucjan obserwował go. Czytając strofy Reja, Zygmunt miał twarz zamyśloną głęboko, uduchowioną. Obgryzał powoli paznokcie u prawej ręki, lewą wsunął w spodnie. W pewnej chwili powiedział: — Otwórz-no, ktoś rumocze.
— Otwórz sam, co ja będę ciągle otwierał.
— Przecież widzisz, że czytam.
Lucjan wstał i odsunął zatrzask. Przyszedł student. Teraz Lucjan przyjrzał mu się uważnie: wyglądał jak źle ucharakteryzowany amant z marnego teatrzyku, — wąsy miał nierówno przystrzyżone, — oczy duże i piękne, wyrażające bezmierną głupotę. Zdjął cienkie paletko i w czapce podszedł do lustra, — przejrzał się w nim, jak kokota: zmrużył oczy, wytrzeszczył zęby, poprawił krawat i dopiero teraz zdjął czapkę, — ostrożnie, by nie zepsuć fryzury. Chwilę przechadzał się, zajrzał do kuchni, nasmarował sobie kawałek chleba szmalcem, — wreszcie wziął gruby tom geodezji, usiadł i utkwił wzrok w książce. Lucjan położył się na swojem łóżku. Zegar tikał zgrzytliwie, zdołu dochodził gwar miasta. Zygmunt czytał Reja z zapałem, z jakim czyta się powieści sensacyjne. W pokoju było bezgłośnie; z podwórka znów wpadł strumień wspaniałego śpiewu. Lucjan począł nasłuchiwać: głos płynął razem ze słońcem, dźwięczał jasno i czarował nie milknąc, zasilany świeżemi tonami. Student cmoknął ustami niecierpliwie, Zygmunt oparł głowę desperacko na dłoniach, zaraz jednak odjął je, zajrzał lekceważąco do alkowy, gdzie leżał Lucjan, poczem wrócił do poprzedniej pozycji, zatykając sobie uszy palcami. Śpiew czas jakiś jeszcze brzmi, milknie powoli głuszony dźwiękami uderzeń młotka. Z głową opartą niedbale o wciśnięty róg poduszki, Lucjan patrzy na studenta: — siedzi jak mumja, wpatrzony w zadrukowaną stronicę, — o, teraz poruszył się; — uniósł głowę do góry i utkwił spojrzenie w suficie, potem nakrył oczy powiekami i jął poruszać ustami — powtarzał. Trwał tak z pięć minut, potem opuścił głowę i znowuż zaczął wpatrywać się w tę samą stronicę. Na schodach rozległ się głuchy łoskot, potem wiele drobnych uderzeń, jakgdyby kosz węgla się wywrócił. Ktoś zaklął grubym głosem, potem słychać było piskliwy głosik stróżki, gburowatą odpowiedź i, wszystko ucichło. Zegar wybija godziny; między jednem a drugiem uderzeniem trwa denerwująca cisza: już... już... zdaje się, że przestał bić... lecz jeszcze raz... nie, — buuum. — Lucjan wtulił głowę w poduszkę, oddychał zapachem swych włosów: pachniały zwyczajnem, żółtem mydłem i skórą. Odwrócił się i z pod łokcia spojrzał na studenta. Ciągle się „kształci“; jego wkuwanie się ma w sobie coś przerażająco nudnego, — twarz wyraża bezmyślny, chłopski upór i zaciętość. Lucjan odwrócił się do ściany. — Leżę tu jak polano w kamienistym rowie — tępe, powinienem przecie coś robić.
Zygmunt wstał od biurka ziewając i przeciągając się: — Lucek, chodź, pójdziemy do „Małej“.
— Nie, nie idę do tej smrodziarni, wolę tu zostać, idź sam. Zresztą nie chce mi się ruszać.
Zygmunt wlazł na krzesło i począł nakręcać zegar, o mało się nie przewrócił; zaklął, pogrzebał w szufladzie komody, wyjął igłę, nici, — przyszył guzik do swego palta, powiedział do Lucjana: — gnij tu, — i wyszedł.
Czy też Klimek odkupił gramofon Stefanji. Swoją drogą to świństwo pożyczyć od kogoś gramofon i sprzedać go na wódkę, — poeta, psiakrew. Ile też mógł dostać za taki gramofon. — Echh... łuu... grafomon... grafoman. Napewno jestem grafoman, z tych co to czekają na natchnienie. — Czy ma ze mnie kto korzyść jakąkolwiek? — marny facet — pasożyt społeczeństwa. Do jasnej cholery... nagłej... Sam przecie czuję wyraźnie, że nie mogę pisać. A nic innego robić nie potrafię, a może potrafię, tylko mi się nie chce, bo jestem bez ambicji. Tak, za grosz nie mam ambicji, wszystko tylko tak... tanim kosztem. Oj, Boże! co za nudy, — co tamten robi. — Student, tak jak i książka, nie zmienił się. Czytał i wąchał palce, po chwili jakby ocknął się; począł sobie energicznie masować nos i ślinić językiem wąsy. Ale szybko się uspokoił; teraz drapał się w głowę, delikatnie, końcami palców, by nie zepsuć fryzury.
W pokoju pachnie południem; na dole ucichło i ustał stukot młotków. Na poruszającą się we włosach rękę studenta, pada płat światła słonecznego: ręka wygląda, jak jakiś wstrętny, czerwony krab — dobierający się do mózgu.
Lucjan wstał, poszedł do kuchni i zakręcił kran, by nie kapało. Szedł do pokoju, ale zawrócił, bo pomyślał, że przy okazji warto napić się wody. Wychylił szklankę, przygniótł pogrzebaczem spacerującego wolno karalucha, poszedł zobaczyć godzinę i znowuż położył się w mrocznej alkowie. Począł rozmyślać. Powinienem był już w Zakopanem wziąć się ostro za tę książkę. Ciągle obmyślać to mało — trzeba pisać. Ale jak ja mogę pisać nie przemyślawszy uprzednio tematu. Przypuśćmy zresztą, że napiszę dużą, czterystostronicową powieść. W miesiąc po jej skończeniu przejrzę rękopis raz jeszcze i wrzucę do pieca, bo napewno nie będzie mi się podobała. — Wszystko, co się pisze jest dobre w trakcie roboty — później, nędza. Tak... Od czego jednak bym zaczął? Czy od sceny, kiedy ojciec pragnie mnie porwać z domu... zbyt oklepane. A jednak pamiętam to tak dokładnie. Ten słotny dzień, tego eleganckiego pana, którego nie znałem, a który okazał się moim ojcem; ciężko chorą, leżącą w łóżku matkę. W ten dzień widziałem ojca po raz pierwszy od pięciu chyba lat. Nie pamiętałem go zupełnie: i, oto siedzi na brzegu krzesła, — pachnący cygarami i dobrym gatunkiem perfum. Mówi: ...chciałbym go wziąć ze sobą na spacer, sprawić mu przed wyjazdem trochę garderoby i parę drobiazgów. — Pójdziesz ze mną, Lucusiu, prawda?
Tak, bardzo pragnąłem iść z nim wtedy, pojechać nawet gdzie zechce, tak mi się podobał. Lecz matka, patrząc na mnie dużemi, wystraszonemi oczami: — Nie, on nie pójdzie z panem. Ma dość ubrań, on zresztą zapomniał pewnie o ojcu, patrzy na pana nawet z lękiem... proszę, zostaw go pan w spokoju. — Złościło mnie to, że mówiła do niego pan, jabym mu odrazu powiedział: — ty. — Ojciec podniósł się i począł mówić mocnym, pańskim głosem: — Skoro się nie widziało swego dziecka przez pięć lat, to można. — sądzę — ma się prawo popatrzeć nań przy filiżance czekolady. Nic się nie zmieniłaś, zawsze byłaś egzaltowaną mieszczką. Pytam cię tylko mając na uwadze twoje zdrowie. — Ja stoję pod oknem: włosy mam jak paź i aksamitne ubranie. Matka leży: blademi wargami próbuje coś powiedzieć. Ojciec obejmuje mnie: — No, cóż synu, — pójdziesz z tatusiem, prawda? — Moje oczy wyraziły: tak. Widziałem się siedzącego na bronzowym koniu na biegunach, jakże marzyłem o posiadaniu tego konia. — Ojciec mógł mi go przecie kupić. Szybko włożyłem czapkę uczniowską i bronzowy płaszczyk z kapiszonem. Jestem gotów, zbliżamy się do drzwi. Lecz oto matka wydaje lekki okrzyk, zeskakuje z łóżka i nerwowo nakłada na siebie szlafrok: — O, proszę, bardzo proszę... nie być tak złym... proszę zostawić mi dziecko w spokoju... Boże drogi... — Ale ojciec otwiera drzwi, ja już jestem na schodach. Wtedy widzę — to byłoby już naprawdę trudno zapomnieć, — widzę jak na palto ojca, czarne, lśniące palto — bluzga krew. — Matka słania się i krztusi: z jej ust co chwila wybucha krew, tak, jakby wymiotowała. Dostała krwotoku, — za cenę tego krwotoku ja zostałem w domu. Pomogłem jej podejść do łóżka, krzycząc jednocześnie w okno. Ojca już nie było. Ktoś wszedł i widząc, co się dzieje, pobiegł po lekarza. Matka w dwa miesiące później umarła... Czy mi jej było żal?...
Lucjan odwrócił twarz do pokoju. Student spał nad książką — sztywny i nieruchomy. Zegar cykał, w powietrzu słychać było warkot samolotu i stukanie młotków. — Przymknął oczy. — O, matkę często wspominam. Właściwie, nigdy jej nie kochałem. Rodziców się nie kocha, jak się nie kocha własnej ręki; rodzice to absolutna własność dziecka i odwrotnie. Żyje się w łonie matki, zanim jest się zdolnym zdać sobie sprawę, czem ona dla nas jest. Potem wzrasta się przy niej i już za późno jest na sprecyzowanie sobie tego uczucia. Bez rodziców jest źle, — z rodzicami — nie zdajemy sobie sprawy z tego, że jest dobrze. Mam oczywiście na myśli dzieciństwo. Kiedy mnie matka pieściła wydawało mi się to zupełnie naturalne; nie rozczulało mnie to, raczej sprawiało przyjemność, taką, jaką doznaje dziecko przy ssaniu własnego palca. Matka, tak, teraz potrzebna mi jest matka; jakże plastycznie widzę jej słodką twarz; była drobna i miała wielkie niebieskie oczy, zawsze zdziwione. Idziemy przez Świętokrzyską: matka z synem: jak to pięknie brzmi. Przystajemy przed wystawą sklepu naukowego „Uranja“. — Wskazuję palcem na żmiję skręconą w mchu na dnie szklanej klatki: — Mamusiu, co to jest? — Żmija! — A dlaczego taka zielona? — Naturalny kolor. — A poco? — Żeby jej nie widać było w trawie? — No to jak ją złapali, jak nie widzieli? — Naokoło śmiech. Matka ciągnie mnie za rękę, odchodzimy kilka kroków: — Nie zadawaj mi głupich pytań i nie rób mi wstydu. — Patrzę na jej twarz — jest gniewna. Idziemy dalej, a ja ciągle widzę roześmianą twarz przystojnego kapitana, który stał razem z nami przed wystawą i też się śmiał.
Student nagle zrywa się z krzesła. Lucjan widzi go, jak biegnie — senny jeszcze — do kuchni, otwiera gwałtownie szafkę, wyjmuje swoje prowjanty i szybko rozpala ogień. Po chwili słychać tłuczenie jajek i skwierczenie słoniny.
...czy śmierć jej, — nie, — tylko okoliczności, w jakich umarła przejęły mnie. Zaraz po tej historji z ojcem wyjechaliśmy na wieś — do babki. Już wcale nie wychodziła z łóżka i jadła niebywale mało. Był lipiec i ja...
...Tak, tak — w tym sensie będę musiał to opisywać.
...po całych dniach uganiałem się z chłopcami po łąkach; ileż to razy błagała mnie wprost, by choć przez chwilę pozostać przy jej łóżku. Zdaje się, że nie uwielbiała mnie specjalnie, — ale zawsze — wiedziała przecież o tem, że umrze, a ja byłem jej jedynem dzieckiem. Tak, wyjmowała olbrzymią bombonierkę z szafki nocnej i częstowała mnie jak gościa: — Lucio pobędzie troszkę z mamusią, prawda? — mamusia cały dzień leży i smutno jej, — już pewnie nigdy nie podniesie się z łóżka. — Lusiu, popatrz na mnie, nie biegaj tak oczkami po ścianach i nóżki trzymaj spokojnie. — Tak mówiła. — A ja, — owszem, siedziałem póki smakowała mi czekolada, potem mówiłem, że wyjdę tylko na chwilę, do wygódki, i już mnie więcej tego dnia nie widziała.
— Soli? — nie, nie mam pojęcia gdzie jest.
Potem umarła. O siódmej rano — w niedzielę. Stałem w oknie i obmyślałem plan dnia; naprzeciw widziałem księdza w oknie, golącego się przed lusterkiem. Słyszałem, jak babka i służąca przenosiły matkę z sypialni do saloniku; — robiły to codziennie. Słońce piekło mnie w twarz i szyję; czuło się święto w powietrzu i świeżość błogą. Za mną rozległ się drżący głos babki: — Jadziu, czegoś ty taka zimna? — Oj, to nic to tylko tak — matko. Ułożyli ją na usłanej poduszkami kozetce i, raptem usłyszałem jej szybki, urywany oddech. Chwilę trwała cisza, potem krzyk babki: — Jadziu! Umarłaś!? — odwróciłem się powoli od okna i spojrzałem na matkę: leżała nieruchomo i była blada. Sądziłem, że zemdlała. — Nigdy nie wierzyłem w śmierć. Myślałem, że to bajka starszych, — tak ciągle mnie okłamywali, że już w nic nie wierzyłem. Pobiegłem po wodę i chciałem pokropić nią twarz matki, ale babka wyrwała mi szklankę z ręki ze słowami: — Przecież to jej nic nie pomoże, a przerwie konanie. — Spojrzała na mnie ze złością. Zawsze była skora do strofowania mnie, nawet w tak ważnej dla niej chwili. Wybiegłem z domu i zapukałem w okno golącego się księdza. Otworzył je. Z mieszkania owionął mnie zapach trupi. — Proszę pana — powiedziałem, (nigdy nie mogłem powiedzieć księdzu — księże) babcia prosi o książkę do nabożeństwa bo ta nasza w domu jest za mała. — Dziecko (śmiesznie wyglądał z namydlonemi policzkami, z pędzelkiem wzniesionym do góry) książka do nabożeństwa nie może być za mała. — Tak, ale mnie matka umarła — powiedziałem z dumą. — Wytrzeszczył oczy: „umarła, umarła pani Jadwiga? — zaraz przyniosę książkę“. Kiedy wróciłem do domu, przy zwłokach matki, po obu stronach jej głowy, zobaczyłem dwie palące się, w czerwone kwiatki malowane gromnice. Babka, ciotka i służąca — klęczały. Stanąłem w kącie i patrzałem na to wszystko. Serce moje uciskała ciężka złość. Wyszedłem z domu, minąłem zabudowania i szedłem w upale przez łąkę, depcząc kwiaty. Wzbierał we mnie dziecięcy gniew na udawanie babki, wiedziałem, że dawno pragnęła śmierci matki: „ciągle tylko skakać koło niej“. — Jednocześnie rozkoszowałem się swą tragedją: oto tam leży trup matki, zgasłej przed godziną, a ja — sierota. Chciałem płakać, ale nie mogłem łez wycisnąć, — przeciwnie, chciało mi się śmiać. Zdeptałem pszczołę wraz z kwiatkiem. Było potwornie gorąco; stanąłem nad brzegiem stawu i patrzałem na ryby w prześwietlonej wodzie. Rozebrałem się i wszedłem do wody po kolana: o, gdybym teraz utonął — mówionoby, że z rozpaczy, po śmierci matki. Janek syn aptekarza, patrzałby na mnie z żalem i szacunkiem. Babka znowuż zagrałaby swą komedję z gromnicami. Zanurzyłem się nieco głębiej, ale kiedy poczułem wodę po ramiona, cofnąłem się z ogromnym strachem. Wyszedłem z wody, ubrałem się i przeleżałem na trawie ten dzień tragiczny.
Potem szedłem za trumną matki i duma rozpierała mi pierś, że wszyscy patrzą na mnie ze współczuciem: — jedyny syn. Dowiedziałem się później, że ten ksiądz był w wielkiej przyjaźni z moją matką i że znali się od dziecka. — Babka miała z nim jakieś awantury, bo nie pozwolił, by pochowano matkę na poświęconej ziemi; że niby matka nie chciała wyspowiadać się przed śmiercią. Ten ksiądz to mnie bardzo nie lubił...
Na progu alkowy stanęła jak wesołe widmo stróżka. Siedemdziesięcioletnia staruszka o figurce siedemnastoletniej panienki. Uśmiechnęła się do Lucjana zalotnie i powiedziała, poco przyszła: — Przyszłam tu po meldonek. — Podczas gdy Lucjan wypełniał kartę, ona mówiła niepytana: — Nie jestem nudząca, ale musiałam przyjść po metrykę, bo tu u pani Stukonisowej ciągle nowe lokatory, a kazali mi na nią uważać, bo ten Mieciek, wie pan. — Staruszka była wprost śliczna. Mówiła szybko, ciągle uśmiechnięta, ze zmrużonemi oczami: — Człowiek tak jest na żydowskiem chlebie, a dwie nas tu jest — jeszcze moja siostra, co to panu pokazała, jak pan pierwszy raz był. Obieśmy panny i nigdy się nie wydamy. — Lucjan przytaknął, śmiejąc się serdecznie. Staruszka ciągnęła: — zawsześmy się modliły i Pan Bóg nam tego nie zapomniał; bo mamy kawałek chleba, izbę i sześćdziesiąt złotych na miesiąc. — Poblisko jest kościół, to jeszcze człowiek może wyżyć z temi żydami. Już pan spisał, to niech pan da jeszcze metryczkę, to jutro poniosę do komisarjatu. — Chyba pan student, wszystkie studenty wylegują się po całych dniach. — Lucjan wręczył jej papiery i fertyczna staruszka wyszła.
Student zabrał się zpowrotem do nauki; czytając, dojadał chleb. Lucjanowi zachciało się jeść; uświadomił sobie, że pora obiadowa już minęła. Szybko nałożył marynarkę, poczem wyszedł na ulicę.
Deptał błoto wspominając swoje myśli — tam, na łóżku. Teraz już napewno weźmie się do pracy. Czy można jednak pracować w tych warunkach, czy mi pozwolą pisać. Jestem zresztą leniwem bydlęciem: pracować można wszędzie, jeżeli się tylko chce.
Jadł obiad w obrzydliwej zaswądzonej kawiarence. Za oknami kapało z dachów i widać było małe, źle brukowane podwórko. Jedząc, słyszał stamtąd trzaskanie drzwiami ustępu, — wchodzili i wychodzili z niego różni ludzie; mężczyźni zapinali sobie spodnie na podwórku.
Lucjan przesiadł się do innego stolika i tam skończył rzymską pieczeń. — Przejrzał gazetę, zapłacił i wyszedł na ulicę. Z przejeżdżającego tramwaju ktoś mu się ukłonił. Na rogu kupił kilka papierosów, — wracał do domu z niechęcią; twarz owiewał mu ciepło-mdły wietrzyk, a na maleńkim skwerze leżały brudne płaty śniegu.
Brr... jak mu jest źle. Przecież ma dwadzieścia jeden lat i wszystko powinno go cieszyć; a może wmawia w siebie neurastenję. — Jestem rozleniwiony smarkacz i brak mi woli. Na schodach ogłuszył go warkot maszyny do szycia, zastukał do drzwi, znowuż ta ogłupiała twarz studenta. Położył się. Podły obiad uciskał mu żołądek — w ustach czuł gorycz. Skóra na głowie swędziła go nieznośnie i ręce miał wilgotne. Ktoś pukał we drzwi — przyszedł Zygmunt. Był lekko podpity, — usiadł przy Lucjanie i chuchał mu alkoholem w sam nos. — Spotkałem w „Małej“ starego Kabla i wstąpiliśmy do Wróbla na parę kieliszków. Pytał o ciebie. — Wstań, mam trochę floty — pójdziemy coś wypić. Źle się czujesz, niedobrze ci? — tak, nie jest nam dobrze.
— Doskonale, ale dokąd pójdziemy? — pod „Merkurego“ — świetnie. Lucjan się ożywił; pójdziemy się urżnąć, masz rację, Zygmusiu — to nam zrobi dobrze.
Szli prędko i nic nie mówili do siebie. Obaj mieli jedną myśl: wypić jak najprędzej. Na Niecałej zatrzymali się przed koszem z książkami — taniemi i brzydko wydanemi. Zygmunt wybierał, wreszcie kupił dwie: Lucjanowi podarował „Ingeborgę“ — Kellermana, ze słowami: „masz i naucz się kochać“, sobie zatrzymał Kochanowskiego. Pocałowali się i weszli do wnętrza baru. Stanęli przed bufetem. Zygmunt zwraca się do Lucjana: — Jaką będziesz pił? — czystą z balsamem, — dobrze, ja taką samą — proszę dwie. Wypili, — popatrzyli na siebie i zaraz kazali jeszcze napełnić kieliszki. Zakąsili kanapką ze śledziem. Stali oparci o bufet. Zygmunt powiedział: — wiesz, że doskonała jest ta czysta z balsamem, tak... rozjaśnia.
— Dobra jest również czysta z vermouth’em, — to mój wynalazek.
— E, gdzie tam twój wynalazek, — wykombinował to — proszę ciebie — Klimek. Pamiętasz chyba, — u „Wróbla“, a, ciebie wtedy nie było. No, może teraz tej — z vermouth’em?
— Nie, — czekaj; to jeszcze po jednym z balsamem, a potem można vermouth’em.
— O, doskonale, fenomenalnie... Podobasz mi się, Lucjanie. Proszę — nasyp pan.
— Twoje zdrowie, pierwszorzędna jest na żołądek, posiada taką goryczkę, prawda?
— Tak, goryczkę — może usiądziemy?
— Można, ale przed tem z wermucikiem — panie święty — tak pod boczek.
— Ty jedz boczek a ja sobie minogę. Ty sobie, a ja sobie. Lucjanie, bajecznie, żeś przyjechał. Szkoda, że niema „Dziadzi“.
— Szkoda, — błagam cię, Zygmusiu, wypij. — Genjalny miałeś pomysł, wyciągając mnie z domu, czułem się jak g...o w przeręblu.
Siedzieli teraz przy stoliku i patrzyli na siebie z ogromną miłością. Jedli z apetytem, Lucjanowi poróżowiały policzki.
— Wiesz co, Zygmusiu? — tak, na kieliszki, to drożej wyniesie. Możeby butelkę, tak dawnośmy się nie widzieli!
— Owszem, to nawet dobry pomysł. Panie, proszę całą butelkę, tylko żeby była zakorkowana, bo wy, tak... lubicie... tego. Świetnie się czujemy. Ja ciebie — wybacz, Lucjanie, ja ciebie kiedyś obraziłem: powiedziałem wszystkim, żeś zwędził Norwida Marjanowi — ten tom Chimery. Sam nie wiem, dlaczego to zrobiłem, — wypij na zapomnienie, noo — rryms.
— Tak, a ja wtedy miałem wiele nieprzyjemności. Postąpiłeś, Zygmusiu, nie jak kolega, a jak kanalja.
— Zjedz grzybka, powiadam ci, fenomenalny grzybek. Rzeczywiście, postąpiłem jak gówniarz ostatni, — ale przecież... przecież przepraszam cię — nie?
— Co mi z tych przeprosin, a wtedy rzuciłeś plamę na moje imię. Twoje zdrowie. — Tak, plamę na moje imię... nie spodziewałem się...
— Bardzo żałuję, ale... już... finis, nie mówmy o tem.
— Jakże mamy nie mówić o tem, co mnie najgłębiej...
— Ależ proszę ciebie... przecież sam zacząłem o tem mówić... no, i przykro mi, — dajże spokój, — kropnij sobie, to ci przejdzie ten zajob.
— To zawsze! Świnia jednak jesteś, Zygmuncie.
Kiepura śpiewał przez radjo „Aj-aj-aj“. Na ulicy szarzało, — księgarz wołał: — co w koszu do wyboru — dzieła najznakomitszych pisarzy! — O nogę Lucjana ociera się rudy, tłusty kot. Zygmunt pisze coś na kawałku bibuły.
— Ten Kiepura to zrobił karjerę, ma bajeczny głos, ale podobno drań w życiu prywatnem. Taki jołop. Wypijmy, Zygmusiu, co tam piszesz?
— List do ciebie.
— A! — Swoją drogą twoja kalumnja obiła się o mnie, jak o pancerz. Co ty miałeś za cel, żeby szczekać o tym Norwidzie, to nie rozumiem.
Zygmunt wręcza bibułkę Lucjanowi. Wypija kieliszek, potem wstaje. Lucjan czyta: — Nie mogę pić z człowiekiem, który się czepia byle czego, jak rzep...
— Zygmuś! gdzie odchodzisz, zwarjowałeś? — koniec, koniec, — zapomnij — chodźże tu!
Zygmunt wraca. Siada ponury i wychyla kieliszek. Chwilę milczą. Z bocznego pokoju wyprowadzają rozrzewnionego urzędnika akcyzy; jego niebieski mundur jest świeżo i suto poplamiony.
— Ten Szczapiej to bydle skończone... nadkończone... wykończone... bydlę. Haha-ha.
— Szczapiej bydlę... butelka na dwóch... a, racja... jeszcze przy bufecie coś było. No, Lucjanie, Polucjanie... ach, ty stara, kochana kanaljo. No, kropnijmy sobie, — a potem — jak mówi Klimek — w siną dal.
— Czuję się tak... świeżusio. Wiesz, moje życie, to tani efekt. No, lu... ha-haha. — Wykończyliśmy ją, co? — taka teraz puściutka, jak głowa Wolicy... Avanti popolo... — Zygmuś, jak się czujesz... fenomenalnie? — A możeby tak... po rumku... przed wyjściem. — Halo, panie, — kota z długą szyją — krajowego. Pip... pip... co z nas będzie, jesteśmy ciężarkami u nóg Pana Boga... tral... tral... tralalala...
Zygmunt kazał sobie przynieść talerz rosołu; wypił kieliszek rumu i począł wyławiać makaron, co bardzo śmieszyło Lucjana. Zygmunt krzyczy: — proszę o piwo; potem bierze kartę menu i pisze wiersz. W barze jest jasno i kręcą się różni ludzie. Fortepian i skrzypce. Liebesleid Kreislera. Ludzie piją... piją.
— Panie, płacić... pła...cić. Lucjanie, wyjątkowo pójdziemy prosto do domu, muszę pisać recenzję do „Cedra“... wyjątkowo do domu. Co, dwadzieścia pięć złotych?! — jak ten pieniądz leci, na złamanie karku. Proszę. — Chodź, draniu.
Stanęli przed barem. Mijało ich wielu ludzi, wąska ulica była jasno oświetlona. Z dachów opadały ciepłe krople.
— Co, do domu? — nigdy w życiu... przenigdy. — Zygmuś, błagam cię, chodź do Saskiego Ogrodu... na łabędzie. — Wiosenka tak pachnie... jemiołą... hahaha!
— Zwarjowałeś chyba. — Saski Ogród. — Chodź do... łabędź — burżuazyjny ptak, głupi jak jasna cholera... do domu jedziemy... dorożkaaa.
Wsiadają. Panie, ten koń... świetne zwierzę. Na Nowiniarską osiem mieszkania trzy. Holl-lala, holl-lala. — A, rzygasz, — mówiłem nie źreć rosołu po kocie z długą szyją. Aleśmy się wtranżolili... rzygaj sobie, rzygaj... poeto... — Ale jutro będzie kacenjamer — hoho. — Panie, w lewo. — No, co? — masz chustkę?.. obrzygałeś mi „Ingeborgę“...
— Lucjanie, o — jak cierpię, Chodź, zawracamy do Ogrodu Saskiego... na łabędzie.
— Przenigdy... do domu, musisz recenzję pisać. Do domu... do domu... w bordelu, kędy zacne mamy leże... pamiętasz Villona. Łabędź... wiesz.. burżuazyjny... no, razem: la blondina capriciosa... garibaldina... tral... lala. Co, nie możesz rzygać znowu? — mój Boże kochany, kto to je rosół z makaronem po rumie... do rumu kawka. Stop, już jesteśmy na miejscu. Panu... dwa złote... proszę. — Wysiadaj blada małpo... nuże.
Wchodzą ciężko po schodach. Na podwórku szczeka pies. Otwierać, jasny gwint! Wchodzą. Zygmunt odrazu wali się na łóżko i po chwili już chrapie. W kuchni zjawia się Stukonisowa: — Widzę, żeście się spili, ale pan ma mocniejszą głowę od mego Zygmunta.
— Co, ja mocniejszą — nigdy w życiu, tylko energji — uważa pani — nabrałem w górach. Tak. — Pragnę pomówić z panią o finansach, ile ja mam płacić?
Stoją w kuchni. Obok „Mieciek“ czyści sobie buty. W drugim pokoju słychać śmiechy kobiet. Syczy woda w czajniku. Stukonisowa spogląda wdół swemi wyblakłemi oczami, mówi z fałszywem zawstydzeniem: — Sama nie wiem, no, ile panby mógł płacić?
— Niech pani odrazu wymieni sumę razem ze śniadaniem... tylko już, bo mi się chce spać wprost niebywale.
— No to: mieszkanie dwadzieścia pięć złotych, śniadanie piętnaście, no i za światło pięć złotych.
— Zgoda, o, proszę, już bulę. Kto tam się śmieje w tym pokoju, — zajrzę, — o, jakaś pani w majteczkach. — Orewuar, jestem śpiący, ale jutro będzie złe czucie, prawda, panie?
Student kiwa sennie głową nad książką. Stukonisowa jest pochylona nad szufladą. Lucjanowi huczy w głowie; siedzi na brzegu łóżka i patrzy przed siebie: — zastanawia się, czy nie pójść jeszcze gdzieś na kawę. Obok przechodzi „Mieciek“, śmierdzący pastą do butów. Idzie pochylony i ociekający wodą, do lustra: ma zmoczone włosy. Odpycha matkę: — no, dajże się stara uczesać. — Robi sobie równiutki przedział grzebieniem Lucjana, który widzi to i odzywa się:
— Panie, a czemżeś się pan czesał, jak mnie nie było? — Może pan niezadługo zacznie zęby czyścić moją sczoteczką — pewnie pan wogóle nie czyści. Panie, trochę higjeny, zostaw pan ten grzebień.
— Cóż to za awanturę pan tu robi, wytrynię pana stąd razem z tym grzebieniem... na takich to jest sposób.
Lucjan wstał i podszedł do „Miećka“ — już się zamierzył, by go wyrżnąć w gębę, gdy student się zerwał i stanął między nimi: — Nie róbcie tu hałasów, egzamin mam za kilka dni. Idź pan spać, — Panie Miećku, ja jestem spokojny człowiek, ale jak panu dam w ryło, to pana rodzony Lenin nie pozna. Z geodezji mam zdawać...
Teraz zabrała głos Stukonisowa: — „Mieciek“, ty gudłaju jeden, czego pana obrażasz. Na rozbój niedługo pójdziesz... nie rusz, co nie twoje. — I Stukonisowa wraca do swojej roboty.
„Mieciek“ podchodzi do etażerki, chwilę grzebie w książkach, potem patrzy na matkę, wskakuje na kanapę i z pod portretu Piłsudskiego wyjmuje jakieś papiery. W tej chwili Stukonisowa odwraca głowę i mówi powoli: — Ty draniarzu co tam za papiery chowasz, pewnie znów idziesz na jaki wiec. Żeby ci już raz na fest mordę zbili, żebyś już więcej nie mógł chodzić. A to czort małpiarski, znowuż mi rewizję do mieszkania sprowadzi, — że też człowiek musi się męczyć z taką cholerą. W kogo się to wdało.
„Mieciek“ gwiżdżąc zeskakuje z kanapy, nakłada palto i wychodzi. Stukonisowa pochylona nad bielizną, śpiewa monotonną, pobożną pieśń. Student patrzy w książkę i dłubie w nosie. Zygmunt chrapie. Jest spokój i cisza. W ustępie ktoś stęka i szeleści papierem — nie przeszkadza to Lucjanowi czytać „Metamorphoseon“ P. Ovidiusza.
In nova fert animus mutatas dicere formas
Corpora. Di coeptis, nam vos mutastis et illas,
Adspirate meis; primaque ab origine mundi
Ad mea perpetuum deducite tempora carmen.