Wspólny przyjaciel/Część czwarta/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wspólny przyjaciel |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1914 |
Druk | L. Bogusławski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Our mutual friend |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W jakiś czas po odejściu Belli z domu złoconego śmieciarza, pan Boffen uściskał żonę po obiedzie, a sam wybrał się na przechadzkę. Szedł on w stronę swej dawnej willi, niosąc przed sobą swą grubą łaskę, której gałka, wzniesiona do poziomu jego ucha, zdawała się szeptać mu coś bardzo poutnego.
Gadanina grubej laski musiała być cokolwiek zawiła, bo na twarzy byłego śmieciarza malowało się duże natężenie myśli, jakgdyby usiłował zrozumieć to, co zdawało mu się być ciężkie do pojęcia. Zatrzymał się wreszcie na zbiegu dwóch ulic i wyjął z kieszeni zegarek, rozglądając się jednocześnie, jakby kogoś oczekiwał. W tej chwili prawie dostrzegł o kilka kroków od siebie preparatora szkieletów, który śpieszył widocznie dla spotkania się tu z nim. Skoro się zrównali, pan Boffen uścisnął kordyalnie rękę anatoma, mówiąc:
— Dziękuję ci, Wenus, dziękuję serdecznie.
Trudno byłoby dorozumieć się, za co mu dziękuje, gdyby nie następne jego słowa:
— Tak jest, dziękuję ci, panie Wenus, żeś nie wycofał się z tej spółki; z tobą będzie mi lżej, daleko lżej, niż z tamtym.
Anatom uściskał w milczeniu podaną sobie rękę, poczem obaj z panem Boffenem ruszyli razem już w stronę willi.
— Więc myślisz pan, że Wegg zaatakuje mnie już dzisiaj?
— Tak mi się zdaje — odparł anatom.
— A z czego pan to wnosisz?
— Bo gdym był u niego po raz ostatni, mówił, że skoro pan tylko przyjdzie do willi, spadnie panu na nos ten kamień młyński.
Słysząc to, pan Boffen chwycił się za nos, jakby czuł go już zgruchotanym od owego młyńskiego pocisku.
— Okropny człowiek — rzekł po chwili, mając na myśli Wegga — straszny człowiek. Sam nie wiem, jak mogłem dać się wziąć na kawał, a przecież lubiłem go dawniej.
Wenus odpowiedział na to coś nieokreślonego, poczem zadzwonili obaj do furty.
Otworzone wrota zaskrzypiały, a po za niemi ukazał się Silas Wegg na swej drewnianej nodze.
— Co widzę! — zawołał z udanem zdziwieniem — pan Boffen tutaj, pan tu jesteś obecnie bardzo rzadkim gościem.
— To prawda, że dawno tu już nie byłem, ale miałem dużo zajęcia.
— Doprawdy? — odparł z ironią Silas — a jednak dziś spodziewałem się, że pan przyjdzie.
— Czy może być?
— Tak dalece, że gdybyś pan nie przyszedł dziś wieczorem, widziałbyś mnie u siebie jutro rano.
— Mam nadzieję, że nie przytrafiło ci się nic złego, Wegg?
— A cóżby mi się mogło przytrafić w tej siedzibie Boffenów, ale proszę, wejdź pan wreszcie, panie Boffen.
Błyskawica złego tryumfu zaświeciła w oczach literata, gdy, wprowadziwszy gości, zamknął za nimi drzwi na klucz i wsunął takowy do kieszeni.
— Patrz pan na tego kreta przeklętego, gagatka losu — szepnął Wegg do ucha anatoma — spuścił mi coś nos na kwintę i uszy opuścił.
— To dlatego, że przygotowałem go potrosze na cios, jaki go czeka.
Weszli wszyscy trzej do sali, w której odbywało się zazwyczaj czytanie gazet, gdzie pan Boffen opadł na ławkę, podnosząc strapiony wzrok na swego literata.
— Pan Wenus, który jest przyjacielem mym i wspólnikiem — zaczął Wegg — dał mi do zrozumienia, że pan jesteś uwiadomiony o swem obecnem położeniu i rozumiesz, że jesteś w naszej mocy. Zrzućże pan teraz z głowy ten kapelusz, a potem przystąpimy do interesu.
Złocony śmieciarz potrząsnął głową, skutkiem czego kapelusz spadł z niej i potoczył się po podłodze.
— A teraz zapowiadam, że od tej chwili będę mówił do pana „ty“, a jeśli się to panu nie podoba, możesz się dąsać na mnie.
— To mi wszystko jedno — odparł pan Boffen.
— Tem lepiej dla ciebie, mój Boffenie, a może chcesz, bym ci poczytał?
— Nie zależy mi na tem dzisiaj.
— A choćby i zależało, tobyś się i tak nie doczekał. Mam już dosyć tej niewoli, dość długo deptany byłem przez jakiegoś tam śmieciarza. Ale przejdźmy do interesu. Kazałeś rozbierać pagórki i przysłałeś mi tu podłego psa z twojej sfory służalców, który mi tu parska i prycha po całych dniach.
— Nie był jeszcze zakatarzony, kiedym go tu przysłał.
— Zaniechaj żartów, Boffenie, bobyś mógł ich pożałować.
Tu Wenus czuł się w obowiązku wmieszać się do rozmowy, robiąc uwagę, że i on w pierwszej chwili nie zrozumiał przenośni użytej przez pana Wegg i sądził, że wymieniony służący dotknięty jest chroniczną dolegliwością organu powonienia.
— Mniejsza z tem — przerwał niecierpliwie Wegg. — Chodzi o to, aby ten bezecny pachołek został natychmiast stąd usunięty. Masz go tu zawołać, Boffenie, i powiesz mu, żeby poszedł stąd precz.
Niewinny Salop, nie domyślając się, co mu grozi, obnosił właśnie po dziedzińcu swoje niezliczone guziki. Pan Bofen zawołał go i powtórzył mu życzenie Wegga.
— Mój chłopcze — rzekł — pan Wegg, który tu jest gospodarzem, nie potrzebuje już twoich usług, możesz więc odejść.
— I to na zawsze — zagrzmiał Wegg.
— Na zawsze! — powtórzył Boffen,
Zaciekły literat chwycił tedy chłopca za kark, odprowadził go tak aż do furty, za którą wyrzucił go własnoręcznie, zamykając ją potem z trzaskiem.
— Ta... smotfera (miało to znaczyć atmosfera) oczyściła się teraz dopiero — zawyrokował, powróciwszy do sali.
— Siadaj, panie Wenus, możesz i ty usiąść, Boffenie.
Biedny Noddy usiadł, zanurzywszy obie ręce w kieszenie i rzucając na nieubłaganego Silasa pojednawcze spojrzenia.
— A teraz słuchaj mnie, Boffenie — mówił groźnie Wegg — używałeś milionowej fortuny, która nie jest twoją własnością, ale to się już skończyło.
— Wspomniał mi o tem Wenus — odparł Boffen.
— Wenus jest dla ciebie za dobry, za miękki, ale bo też on nie był tak gnębiony, jak ja, przez twoje rzymskie i zdeprawowane gusta do historyi o skąpcach.
— Ależ, mój drogi Wegg, nie myślałem, że ci to sprawia przykrość.
— Cicho bądź, Boffenie, będziesz miał czas mówić, gdy ci się na to pozwoli. Widzisz mój kapelusz i laskę? Jeśli tylko będziesz robić ceregiele, idę natychmiast tam, gdzie należy, i daję znać o twem oszustwie.
— Tak jest — potwierdził anatom.
— Pan jesteś za miękki wobec niego, panie Wenus — powtórzył surowo Silas, kiwając swoją kanciastą głową — słodki jesteś, jak śmietanka, to też ja sam poprowadzę cały interes, bo tu potrzeba twardej ręki.
— I cóż, Boffenie, czy pragniesz zawrzeć z nami umowę?
— Zgadzam się na to — potwierdził pan Boffen.
— Któż to pyta o twoje pozwolenie. Pytamy cię, czy chciałbyś, abyśmy ci wyświadczyli łaskę układania się z tobą?
— Tak — wyszeptał złocony śmieciarz.
— Nie tak, bratku, ale powtórzyć musisz co do słowa, jakem to przed chwilą powiedział — żądał nieubłagany Wegg.
— Boże wielki, za cóż mnie tak dręczycie — westchnął żałośnie śmieciarz. — Niech będzie zresztą, jak żądacie. Chcę, abyście wyświadczyli mi tę łaskę, o ile wszakże testament jest ważny.
— Niech cię o to głowa nie boli, pokażemy ci go — zaśmiał się Silas, rzucając gwałtownie głową, jakby chciał bodnąć swego chlebodawcę. — Wpierw jednak pomówimy o warunkach.
— Mówcie więc — jęknął spadkobierca.
— Słuchaj więc, masz tu wóz i przewóz. Podzielisz cały majątek na trzy równe części, jedna z nich pozostanie przy tobie, a dwie przypadną w udziale mnie i panu Wenus.
— Zarzynasz mnie — zawołał z rozpaczą biedny śmieciarz.
— Czekaj, to jeszcze nie wszystko; przejadłeś już dosyć tych pieniędzy na własny rachunek, musisz nam je teraz zwrócić.
— To za wiele — szepnął Wenus.
— A prócz tego, ja sam pilnować będę rozkopywania pagórków, bo się tam może znaleźć niejedna cenna rzecz. Czy myślisz, żeśmy nie dostrzegli tej butelki, którą wynosiłeś stąd sekretnie pewnego wieczora.
— To była moja własność, którą sam zakopałem.
— A co w niej było?
— Nic ważnego.
— Wiedziałem z góry, że się będziesz wykręcał, to też bez długiego targu oceniam ją na tysiąc funtów, które nam osobno wypłacisz.
— Chcecie mnie zrobić żebrakiem?
— Jakto, przecież mieć będziesz tyle, co my, a w czemże jesteś lepszy od nas?
— Zmiłujcie się — zaprotestował jeszcze spadkobierca — dajcie mi czas do namysłu. Nie mogę przecież decydować się tak łatwo na własną ruinę.
Wtedy Silas Wegg oświadczył, że nie leży w jego zamiarach udzielać p. Boffenowi najmniejszej zwłoki.
— Cóż robić? — odparł biedak po krótkiem wahaniu — muszę ustąpić, ale wpierw pokażcie mi ten testament.
Silas, który pragnął jaknajprędzej ubić sprawę, porwał pod ramię nieszczęśliwego spadkobiercę, włożył mu na głowę kapelusz i przynaglał do pośpiechu. Udać się mieli wszyscy trzej do mieszkania anatoma, gdzie znajdował się dokument. W gruncie nie Silas Wegg sprowadził pana Boffena, ale przeciwnie spadkobierca służył mu za przewodnika, był jednak mocno zamyślony, skutkiem czego wprowadzał często swego literata w ostre kolizye z przechodniami, tak prawie, jakby to czynił roztargniony pies, prowadzący ślepego. Szli tak pośpiesznie, że rudy anatom, który zamykał pochód, zaledwie mógł im nadążyć; to też, przybywszy na miejsce, Silas był tak spocony, że musiał osuszać sobie głowę chustką od nosa. Wenus zasłonił okna od wewnątrz, nie chcąc pozbawiać publiczności ciekawego widowiska, jakie przedstawiały fechtujące się żaby, poczem zauważył, że czas już zaprodukować testament.
— Chwila jeszcze — odparł Wegg — wysuń pan proszę tę pakę, na której siadywałem tu dawniej w czasie mych poprzednich wizyt, tak! dobrze, a teraz podaj mi pan stołek.
Anatom spełnił to życzenie, nie wiedząc, w jakim celu to robi, okazało się wszakże, że Silas Wegg chciał zbudować rodzaj rusztowania, na które pan Boffen musiał wstąpić i usiąść, jak na cenzurowanem...
— A teraz — rzekł Wegg do anatoma — możesz pan pokazać testament naszemu przyjacielowi, nie wpierw jednak, aż mu przytrzymano ręce, aby go nie mógł zniszczyć.
Napróżno spadkobierca protestował przeciw tym ostrożnościom. Podejrzliwy literat nie dał się przekonać i stanął za nim, trzymając go za obie ręce, mimo, że ta postawa była dla niego bardzo uciążliwa z powodu jego drewnianej nogi. Pan Boffen któremu wreszcie przedłożono fatalny dokument sylabizował go bardzo powoli, ku większemu jeszcze udręczeniu Wegga, który z trudnością utrzymywał równowagę i robił wrażenie człowieka, usiłującego wytrwale acz bez skutku stanąć na głowie.
Wreszcie czytanie się skończyło, a zmordowany Wegg opadł na krzesło,
— I cóż? — spytał tryumfująco — nie masz już teraz wątpliwości, Boffenie?
— Nie, Wegg.
— I przyjmujesz warunki?
— Tak jest, chciałbym tylko, aby moja stara lady nie dowiedziała się o niczem, bo dla niej byłby to wielki cios.
— Cóż znowu, będziesz miał aż nadto.
— A przytem moja lady jest tak skrupulatnie uczciwa, że mogłaby nie uznać naszej umowy za słuszną.
— Czemże jest twoja lady, aby rościła sobie prawo do większej, niż moja, uczciwości? — odparł pogardliwie Wegg, chociaż w gruncie uczuł się zaniepokojony domniemaną skrupulatnością pani Boffen. — A zresztą — dodał — możesz być spokojny, już ja tam nie pójdę do niej z nowiną. Ale za to pamiętaj, że musicie mnie teraz przyjmować u siebie, zapraszać na obiady. Miałem przecie do czynienia z lepszymi od was, jak miss Elżbieta, pan Jerzy, ciotka Joanna i wuj Parker.
— Nie irytuj się, panie Wegg, i nie bądź tak ostry — łagodził anatom.
— A pan, panie Wenus, nie bądź rozlazły, jak masło — odparł Wegg — ten człowiek jest pod moim nadzorem i muszę go trzymać w klubach. Odprowadzę cię teraz do domu, Boffenie.
Spadkobierca poddał się tej konieczności, pożegnawszy się wpierw bardzo przyjacielsko z panem Wenus. Silas odprowadził swą ofiarę do bramy mieszkania Boffenów, którą złocony śmieciarz otworzył sam sobie kluczem. Skoro już był wszedł, Silas zapragnął dać mu uczuć raz jeszcze swoją nad nim przewagę.
— Boffenie! — zawołał przez dziurkę od klucza.
— Czego chcesz, Wegg?
— Pokaż mi się raz jeszcze, chcę cię widzieć.
Boffen otworzył posłusznie bramę i wyszedł za próg.
— Dobrze! — rzekł Wegg — teraz możesz odejść, życzę ci dobrej nocy.
Ale zaledwie pan Boffen znalazł się za bramą, złośliwy literat powtórzył ten sam manewr.
— Boffenie! — zawołał.
— Czego chcesz, Wegg?
Tym razem Wegg nie raczył odpowiedzieć, tylko zrobił taki gest, jakby cisnął kamieniem przez dziurkę od klucza, poczem dopiero udał się z powrotem do swojej willi.