Wspólny przyjaciel/Część czwarta/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wspólny przyjaciel
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1914
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Our mutual friend
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ I.
Nad wodą.

Było to w lecie...
Czarowne ustronie nad rzeką, obok śluzy Plash-water, zieleniło się szumiącem sklepieniem liści, kołysanem nieznacznie ciepłym powiewem wietrzyka, który prześlizgiwał się po trawach, uginając je lekko i falował łagodnie ponad powierzchnią wód. Wsłuchując się w ten szum podwójny, doznawało się niejako uczucia podwójnej pamięci, wywołującej szereg zamierzchłych wspomnień. Ale Rog Riderhood, drzemiący na lewarze w obrębie śluzy, daleki był od doznawania podobnych uczuć, Chcąc, aby wino szumiało w beczce, musi ktoś je do niej nalać, a nikt nigdy nie próbował wprowadzić najmniejszej dozy uczuciowości do głowy Rogera Riderhooda, to też zamiast marzyć, spał on, a ilekroć zbudziło go nagłe zakołysanie fal, przecierał oczy i klął samego siebie, nie znajdując pod ręką innego celu dla swych złorzeczeń.
— Hola ho, śluza! — zawołał ktoś za ścianą.
Usłyszawszy to, Riderhood otrząsnął się, jak zwierz dziki i ryknął coś, co miało stanowić odpowiedź, a potem spojrzał w dół rzeki, gdzie dostrzegł małe czółenko, a na niem wioślarza, widocznie biegłego, mimo, że wiosłował niedbale, jakby od niechcenia. Wioślarz przybił pod ściankę, która zamykała śluzę i zatrzymał się, oparłszy wiosło o drzwi, zagradzające mu drogę. Wtedy Riderhood rozpoznał w nim drugiego adwokata, czyli innemi słowy, Eugeniusza Wrayburne. Ciężkie wrota odsunęły się ze zgrzytem, a czółenko wpłynęło do śluzy, podczas gdy Riderhood biegł po kładce na przeciwną stronę, gdzie odsunął i zaciężył całem ciałem na drągu, zapierającym wrota. Woda buchnęła wówczas i zalała całą przestrzeń, a czółenko Eugeniusza podniosło się stopniowo na fali, przesuwając się po niej lekko. W tej chwili haczył Riderhood leżącego na brzegu marynarza, który wpatrywał się w Eugeniusza, stojącego w pełnem świetle na swem czółnie. Nie zwrócił na to zbytniej uwagi, bo chodziło mu przedewszystkiem o pobranie należnego myta. Eugeniusz rzucił mu pieniądze i poznał go dopiero w tej chwili.
— A to wy, przyjacielu Riderhood, dostaliście więc tę posadę przy śluzach?
— A dostałem, jak pan widzisz, i to bez protekcyi pana i pana Lightwood’a.
— A! bo my rezerwujemy protekcyę naszą dla kandydata, który zajmie to miejsce, skoro ciebie już powieszą, mości Riderhood.
Słowa te, wymówione przez Eugeniusza z niezmąconym spokojem, zaskoczyły czcigodnego Riderhooda tak niespodzianie, że nie zdążył nic odrzec i patrzył za odjeżdżającym z szeroko otwartemi ustami. Dopiero, gdy tamten zniknął mu za kołowrotem, Riderhood kląć począł na czem świat stoi. Zasunął następnie wrota śluzy, a sam wyszedł na brzeg i położył się na trawie, zwrócony twarzą w kierunku, w którym zniknęła dopiero co łódka Eugeniusza. — Wtedy zobaczył marynarza, którego widział przed chwilą obok śluzy i uderzyła go znajoma mu twarz.
— Hola! panie! — zaczął wołać — to tu! Tu właśnie moja śluza Plash water.
Marynarz podszedł ku niemu, a był to nie kto inny, jak Bradley Headstone, przebrany w całkowity strój majtka.
— Niech zginę — zawołał Riderhood — jeżeli pan nie przebrał się za mnie, kubek w kubek moja osoba, anim się spodziewał, żem taki śwarny.
W samej rzeczy, Bradley Headstone, który w poprawnym swym garniturze wyglądał zawsze sztywnie i jakby w cudzej skórze, robił zupełnie inne wrażenie w przebraniu, które przystawało doskonale do jego rosłej postaci.
— A więc to wasza śluza? — rzekł z udanem zdziwieniem — mówiono mi, że trzecia, a to jest druga z rzędu.
— Mnie się widzi — rzekł na to Riderhood — że panu w głowie co innego, jak śluza.
— Sądzicie może, że mnie w głowie matematyka?
Riderhood urwał garść trawy i żuć ją począł w zębach, co nadawało jego dzikiej twarzy wyraz zwierzęcy.
— Ja tam tego nie pojmuję, coś pan powiedział, ale wiem, że panu na myśli ten panicz, co ma dla każdego w pogotowiu różne wyzwiska i psie pyskowanie.
Bradley zrozumiał odrazu o kim mowa, a z oczu jego trysnęła wściekłość.
Spojrzał też natychmiast w górę rzeki.
— Niech się pan nie boi, doścignie go pan jeszcze.
— Więc myślicie, że ja go ścigam?
— Co mam myśleć, sam przecie widziałem.
— A więc tak! — przyznał się Bradley — ale co będzie, jeśli on wysiądzie na brzeg?
— Nie bój się pan, nie zginie panu, musi bestya uwiązać gdzieś czółno, bo je przecież nie weźmie pod pachę.
— Czy mówił co do was, płynąc tędy?
— Co taki ma mówić? — zaklął Riderhood. — Takiemu by pysk zakneblować i jak szczeniaka utopić.
— Przeklęty! — mruknął Bradley.
— Dobrze pan mówi i jabym go tak sklął.
— Jakiż obrót przybiera jego bezczelność? — przemówił Bradley — bo powiedział wam z pewnością jakąś bezczelną uwagę.
— Jaki obrót? A bodaj mu ozór skołowaciał, mówił, że ja już niby tylko do stryczka się nadaję.
— Niech się strzeże! — odrzekł ponuro Bradley — przyjdzie czas, że ci, których on dziś znieważa, nie zlękną się stryczka, a wtedy zadzwoni tu komuś dzwon pogrzebowy.
W chwili, gdy Bradley wymawiał te słowa głosem, stłumionym od wściekłości, Riderhood wypluł powoli trawę, którą żuł dotychczas i rzekł domyślnie:
— A! to już jestem w domu. On płynie do niej.
— Wyjechał wczoraj z Londynu — odparł Bradley — i tym razem jestem pewien, że jest na tropie.
— Teraz pan już wie napewno.
— Tak pewno, jakbym to czytał wypisane tam, na niebie.
— Nieraz już przecie zdawało się panu to samo.
— Ale teraz wiem. Słuchaj: szedłem za nim ślad wślad i nie opuszczę go, dopóki go nie złapię przy niej.
— A wtedy co pan zrobi? — spytał Riderhood.
— Wtedy... powrócę tutaj — dodał po namyśle.
Szli czas jakiś obok siebie, poczem Bradley wydobył z zanadrza sakiewkę, błyszczącą kosztownie, którą otrzymał od swych uczniów i dobył z niej złotego suwerena.
— Mam tu dla was jeden funt szterling — rzekł do Riderhooda.
— Mnie się widzi, że pan ma ich dwa — odparł Riderhood.
Nauczyciel wydobył powoli drugiego błyszczącego suwerena i rzucił obie złote monety na dłoń wspólnika.
— Powrócę tu do was, a może i zanocuję — rzucił krótko.
Riderhood skinął milcząco głową i zawrócił do swej śluzy.
W miejscu, gdzie się rozstali, odkrywał się rozległy widok na rzekę. Obcy człowiek, któryby się tu znalazł niespodzianie, mniemaćby mógł, że na linii wybrzeża oczekują tu, to tam, jacyś ludzie, potrzebujący przewoźnika. Były to słupy urzędowe, przyozdobione w tarczę herbową miasta Londynu, gdzie wśród innych godeł uwidoczniony jest sztylet, którym zamordowany został niegdyś Wat Tyler. Bradley znał w najdrobniejszych szczegółach dzieje owego historycznego sztyletu, ale nie myślał o nich w tej chwili, przesuwając ukradkiem ręką po morderczej broni, bo jedynym dla niego celem zdała mu się być dziś pierś Eugeniusza, którego czółenko widział w perspektywie prześlizgujące się lekko po rzece. Bradley szedł brzegiem po przeciwnej stronie i nie spuszczał z oczu małej łódki, która zostawiała za sobą małe błyszczące smugi, oznaczające miejsca, gdzie wiosło wioślarza dotknęło fali. Słońce zachodziło na widnokręgu, spowijając cały krajobraz w powłokę purpurową, poczem barwa ta stopniowo zsuwała się niejako z powierzchni ziemi i podnosiła w niebo, niby krew zbrodniczo przelana i wołająca o pomstę.
Powracając do swej śluzy, Riderhood szedł zamyślony i rozmawiał w duchu, o ile człowiek jego pokroju zdolny jest do tego rodzaju funkcyi myślowej.
— Dlaczego on przebrał się jakby za mnie? — zapytał siebie. — Mógł sobie przecież kupić odzież majtka, nie koniecznie akurat taką, jak ja noszę.
Niejasne podejrzenia wyłaniały się z podświadomości jego mózgu, to znów rozpływały się nieuchwytne, nakształt owych mętów rzecznych, wypływających na powierzchnię, to znów roztapiających się w niej.
— Czy to przypadek? — powtarzał sobie — czy też umyślnie mnie tak zmałpował?
Doszedł wreszcie do wniosku, że trzeba uciec się do jakiego wybiegu, który mu sprawę wyjaśni. Powróciwszy więc do siebie, grzebać zaczął w skrzyni, gdzie schował swą odzież i wydobył z pod koszul i bluz czerwoną chustkę, zczerniałą w paru miejscach od wiązania jej na szyi. Obejrzał ją starannie, poczem odwiązał skręconą szmatkę, zastępującą mu w tej chwili miejsce krawata, a natomiast zawiązał sobie pod szyją węzeł z owej czerwonej chustki, puszczając dwa jej końce na koszulę.
— No! obaczymy teraz — pomyślał — czy się on to chcący czy nie chcący tak za mnie przywdziewa.
Zachwycony własnym wybiegiem, uporządkował na nowo swoje rzeczy, zamknął skrzynię i zasiadł do wieczerzy.
Księżyc wpłynął już na horyzont, gdy Bradley powrócił do śluzy.
— Co? już? — zapytał Riderhood.
— On, widzicie, zatrzymał się w oberży „Pod rybakiem” i tam będzie nocował.
— A kiedyż odjeżdża?
— Jutro o szóstej, mam więc czas odpocząć trochę.
— Pewnie, że się to panu należy — zauważył Riderhood.
— O! szedłbym za nim i całą noc, ale skoro on nie chce i ja czekać muszę.
Rzucił wtedy okiem na wnętrze śluzy, na jej ściany oślizgłe i ciężkie wrota.
— Niebezpieczne to miejsce — rzekł — dla człowieka, któregoby tu wrzucono z rękami związanemi. Nie miałby się czego uczepić i poszedłby na dno...
— Nie trzeba na to i rąk wiązać — odparł Riderhood — skoroby ktoś tu wpadł przy zamkniętych wrotach, nie postawiłbym za niego i pół kwaterki kwaśnego piwa.
Bradley spojrzał na otchłań z jakąś posępną rozkoszą i rzekł po chwili milczenia:
— A wy biegacie tu nieraz po oślizgłej kładce; mógłby się i wam zdarzyć wypadek, czy się nie boicie utopić?
— O nie — odparł Riderhood. — Ja się już raz topiłem i wyciągnęli mnie półżywego z wody, taki człowiek drugi raz nie utonie. Niech się pan spyta kogobądź z tych, co robią na rzece, a każdy panu powie, że tak jest i tak zawsze bywało.
Bradley uśmiechnął się kwaśno z tej grubej ciemnoty, której nie omieszkałby rozproszyć i sprostować u każdego ze swych uczniów. Tu jednak nie zadawał sobie tego trudu. Patrzył w otchłań wodnego więzienia i nie mógł od niej oczu oderwać, otchłań przyciągała go. — Twarz jego miała w tej chwili wyraz tak dziki, że nawet Riderhood odczuł w niej coś niezwykłego. Dusza tego człowieka, do głębi zmącona, wisiała nad przepaścią, zdecydowana na krok ostateczny, nie wiedząc wszakże jeszcze, czy będzie to morderstwo, czy samobójstwo. Riderhood mówił do niego kilka razy, nie otrzymując jednak odpowiedzi, musiał go wreszcie trącić łokciem.
— Możeby pan spoczął?
— Co? a tak — potwierdził, jakby ze snu zbudzony.
— To może pan przejdzie do mojej izby i prześpi się trochę?
Bradley zgodził się i poszedł za swym wspólnikiem, który wprowadził go do budki, jaką miał nad rzeką i poczęstował nawet kawałkiem solonej wołowiny.
W chwili, gdy krzątał się tak koło swego gościa, Bradley spojrzał mimowoli na końce czerwonej chustki.
— Aha! patrzysz na nią — pomyślał Riderhood — a to sobie ją oglądaj, ile ci się podoba.
Zasiadł naprzeciw swego gościa i powoli, systematycznie rozwiązał i zawiązał czerwony krawat.
Bradley, nie przerywając posiłku, rzucił jedno i drugie ukradkowe spojrzenie na swego gospodarza, jakby notując w myśli jakieś szczegóły dla narzucenia ich nieposłusznej swej pamięci.
— Skoro się panu na sen zbierze, to się pan połóż na mojem łóżku — zapraszał Riderhood — a ja już pana zbudzę na czas.
— Nie trzeba — odparł Bradley — zbudzę się sam...
Zdjął obuwie i rzucił się na siennik Riderhooda, który sam usnął na krześle.
Nazajutrz Bradley był pierwszy na nogach, obmył się pośpiesznie w Tamizie i odszedł w kierunku gospody, w której nocować miał Eugeniusz. Riderhood patrzył długo za odchodzącym.
Ilekroć ryba jakaś rzuciła się w wodzie, Bradley drżał na całem ciele i rozglądał się dokoła, jakby szukając czegoś.
— Niech mnie powieszą, bratku — mruknął Riderhood — jeśli cała Tamiza wystarczyłaby na otrzeźwienie cię z tej gorączki.
Czekał na niego dzień i noc, ale wśród wielu ludzi, zgłaszających się do śluzy, nie było wcale Bradleya. Na drugi dzień po południu, po dusznym upale, spadła straszna ulewa z piorunami i wtedy dopiero wtargnął do śluzy Bradley z gwałtownością huraganu. Przemoczony był do nilki.
— Widziałem go — rzucił ochrypłym głosem — widziałem ich oboje.
— Gdzie? — spytał Riderhood.
— Tam, gdzie dopłynął, bawić będzie trzy dni, widziałem ich razem, jak szli obok siebie.
— I cóżeś pan zrobił?
— Nic — odrzekł Bradley, osuwając się ciężko na krzesło.
— A cóż teraz pan zrobi?
Nie odrzekł nic, tylko wybuchnął śmiechem, przyczem krew puściła mu się nosem.
— Co panu jest? — spytał Riderhood.
— To już tak kilka razy, czuję najpierw smak krwi, potem jej zapach, a wreszcie tryska mi przez nozdrza.
Poszedł na brzeg i pochylił się nad rzeką, a zanurzywszy obie ręce w wodzie, obmywał twarz, podczas gdy za nim podnosiła się zwolna czarna chmura, zasnuwająca niebo. Powrócił zmoczony, woda zciekała mu obficie z rękawów, które zanurzył był uprzednio w rzekę.
— Wyglądasz pan, jak upiór — zauważył Riderhood.
— A ty skąd wiesz, jak upiór wygląda, widziałeś go kiedy?
— Chciałem tylko powiedzieć, że pan musi być zmęczony — tłumaczył się Riderhood, cofając się z pewnym lękiem. — Połóż się pan lepiej.
— Muszę wpierw napić się czego.
Wypił dwie szklanki wody, przymieszawszy do niej poprzednio trochę wódki.
— Skorom tu wszedł, pytałeś się mnie o coś — rzucił nagle.
— Nie pamiętam.
— Mówię ci, że powiedziałeś coś do mnie, skorom tu wchodził.
— No tak, niby spytałem, co pan teraz pocznie?
— Czy ja wiem, co można począć w mojem położeniu.
— Możeby się pan trochę przespał.
— Powinienem to zrobić. Nie siadałem prawie, nie spoczywałem ani razu przez całą dobę.
Po krótkiem wahaniu rzucił się na tapczan, wskazywany mu przez Riderhooda, który usiadł przy oknie, za którem szalała wciąż jeszcze burza.
Był to wspaniały widok. Czarna zasłona, powlekająca niebo, rozdzierała się co chwila, wyrzucając z nieba płomienne błyski, których światło wnikało do wnętrza ciemnej budki, wypełniając ją dziwnymi refleksami, szkarłatno-niebieskimi. Riderhood nie troszczył się, oczywiście, o te świetlane efekty, ale rad był, że dzięki im widzieć może co pewien czas twarz swego śpiącego gościa. Uważał na niego pilnie,
— Ładnie śpi — myślał — ale niech się tylko ruszę z mego miejsca, gotów się przebudzić.
Wstał jednak i podszedł do śpiącego, a, pochyliwszy się nad nim, spytał półgłosem:
— Czy panu tak wygodnie? może zakryć panu nogi kocem?
Nie było odpowiedzi, ale śpiący poruszył się, wtedy Riderhood cofnął się na swoje miejsce i udał, że znowu patrzy w okno. Pomimo to, zerknął znów ukradkiem w stronę tapczanu, patrząc zwłaszcza na kołnierz Bradleya, który ten podniósł był w czasie deszczu; nie mógł też Riderhood dostrzedz, co się pod nim znajduje, a o co mu właśnie najbardziej chodziło.
— Musi to mu, biedakowi, zawadzać — szepnął chytrze — gdybym mu tak odwinął ten kołnierz?
Podszedł znów do tapczanu, a widząc Bradleya głęboko uśpionego, odpiął mu delikatnie pierwszy guzik od kurtki, a potem już śmielej resztę. Wtedy zobaczył na szyi jego chustkę czerwoną, związaną zupełnie tak samo, jak ta, którą on sam nosił. Chustka ta, świeżo widocznie kupiona, splamiona została umyślnie, czy też zamoczona, aby być podobniejszą do jego chustki. Stwierdziwszy ten fakt, Riderhood zapiął z powrotem kurtkę śpiącego i powrócił na miejsce, kiwając znacząco głową.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.