Wspólny przyjaciel/Część druga/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wspólny przyjaciel |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1914 |
Druk | L. Bogusławski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Our mutual friend |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Riderhood mieszkał nad Tamizą w portowej dziurze, zwanej Limehouse. Roiło się tu od najstrów okrętowych, fabrykantów masztów, wioseł, żagli i innych rzeczy, związanych z żeglugą.
Ludność ta, mimo, że niezbyt wybredna w doborze towarzystwa, trzymała się przecież zdaleka od Riderhooda od czasu, gdy ten wniósł oskarżenie przeciw Jessemu Hexham.
Nikt nie podawał mu ręki, nikt nie pił z nim, o ile zresztą on sam nie fundował, słowem pogardzano donosicielem.
W tych warunkach Riderhood z trudnością by się utrzymał nad rzeką, gdyby nie to, że miał córkę, która zdołała stworzyć sobie samoistne stanowisko społeczne. Utrzymywała ona bez koncesyi, na małą zresztą skalę, rodzaj banczku zastawniczego i stołowała marynarzy.
Interes ten odziedziczyła po matce, która umarła z pijaństwa, przekazawszy jej poprzednio kapitalik piętnastu szylingów, zaszytych w poduszce.
Miss Riderhood nosiła imię Placencyi i nie dowiedziała się nigdy, dlaczego mianowicie matka obdarzyła ją tem właśnie imieniem, Fakt był faktem i musiała się z nim pogodzić. Odziedziczyła też po ojcu oczy trochę zezowate, mimo to nie była brzydka. Szczupła, wysoka, z ciemnymi włosami i twarzą wiecznie niespokojną.
Podobnie, jak psy gończe, rzucające się na jedną tylko zwierzynę, którą uważają za należny sobie łup, tak i córka Riderhooda poczytywała majtków, goszczących na wybrzeżu, za swą uprawnioną zdobycz. Skoro tylko dojrzała niebieską kurtkę marynarza, rzucała się na nią natychmiast, oczywiście w przenośni. A przecież nie była to zła dziewczyna, gdy uwzględnimy zwłaszcza warunki, w jakich wzrosła i doświadczenie życiowe, które ukazywały jej wszystkie zjawiska pod pewnym tylko kątem.
Patrząc na przechodzące wesele, wiedziała z góry, że będzie to związek dwojga ludzi, uprawniających ich do wiecznych swarów i bójek. Dziecko nowoochrzczone było w jej oczach bezbronnem stworzeniem, którego nikt nie potrzebuje i które wszyscy będą bili i poniewierali, dokąd samo nie urośnie na tyle, aby bić i poniewierać innych. Każdy ojciec rodziny był w jej oczach sobowtórem jej własnego ojca, od którego nie zaznała nic, prócz kułaków i razów, zadawanych jej rzemiennym pasem.
To też przyznacie sami, że, uwzględniwszy to wszystko, Placencya Riderhood miała raczej dobrą naturę. Tkwił w niej nawet pewien pierwiastek romantyczny, a gdy stała w letni wieczór, oparta o drzwi swej chałupy, widok zachodzącego słońca budził w niej dalekie marzenia.
Przed oczyma przesuwała się może świetlana wizya jakiejś dalekiej wyspy, rzuconej na oceanie, skąpanej w słońcu i przesyconej aromatem bujnego kwiecia. Myślała wtedy, jak słodko byłoby błąkać się tam pod cieniem rzadkich i osobliwych drzew, w towarzystwie miłego sobie człowieka, oczekując na przybycie okrętu z Europy, któryby przywiózł wielu majtków, bo marynarze stanowili niezbędny składnik wymarzonego raju Placencyi Riderhood. W pewien wiosenny, lecz chłodny wieczór, miss Riderhood stała, jak zwykle, oparta o swoje drzwi, nie wiedząc, że przypatruje się jej pilnie nieznany marynarz, stojący pod przeciwległym domem. Wiatr był chłodny i rozwiewał włosy Placencyi, które układała w jeden wielki węzeł, przypięty w środku głowy, usuwający się wciąż i wciąż na nowo skręcany. Był to zwyczaj tak powszechnie przyjęty, że ilekroć zdarzył się w Limehouse niezwykły jaki wypadek, bójka lub kłótnia, te parne z nad rzeki zbiegały się wszystkie, trzymając w zębach grzebienie i skręcając rozwiane włosy swe w klasyczny węzeł. I teraz więc Placencya trzymała obu rękami włosy, chcąc je upiąć na nowo, gdy przed oczyma jej stanął nieznajomy marynarz.
Czekał on chwilę, aby skończyła uczesanie, a potem spytał:
— Ojciec pani jest w domu?
— Jest zdaje mi się — odparła Placencya, potwierdzająco. Wiedziała, że ojca niema, ale chciała zwabić gościa, który wyglądał na marynarza.
— Siądź pan, proszę, przy ogniu — zapraszała nieznajomego. — Jesteś pan zapewne majtkiem.
Wyglądał istotnie na majtka, a tylko obrzuciwszy wzrokiem całą jego postać, Placencya zauważyła, że ręce jego nie były stwardniałe od pracy.
— Szuka pan może wiktu? — spytała na wszelki wypadek.
— Nie, pani.
— A może pan chce coś zastawić?
— Także nie.
— Prawda, że nie wygląda pan na człowieka, któryby się musiał fantować, ale gdyby pan kiedy potrzebował, może się pan tu zwrócić.
— Wiem o tem, — odparł nieznajomy, — byłem już tu kiedyś.
— I zastawił pan co?
— Nie.
— Ja też nie przypominam sobie pana.
— Bo mię pani nie widziała. Była to noc, a ja stałem pod drzwiami, czekając na kolegę, który rozmawiał z pani ojcem.
— Dawno to było?
— O! kawał już czasu. Wracałem wtedy właśnie z ostatniej mej podróży.
— Więc pan nie był na morzu w ostatnich czasach?
— Chorowałem dość długo, a później pracowałem na miejscu.
— A więc to dlatego masz pan ręce tak wypoczęte.
— Pani, jak widzę, obdarzona jest zmysłem spostrzegawczym.
Obrzucił ją bystrem spojrzeniem, które zmięszało pannę Riderhood. — Była w tym człowieku jakaś siła utajona, która dodawała mu pewności siebie, a przytem Placencya zauważyła teraz dopiero, że jest doskonale uzbrojony. U pasa wisiał mu duży nóż z rękojeścią, ukryty w pochwie skórzanej, na szyi miał gwizdawkę, a z kieszeni wyglądała mu głowica ciężkiego boksera. Stał przed ogniem z rękoma skrzyżowanemi na piersiach i spytał od niechcenia.
— A dużo się zdarza dziś mordów i rabunków na waszej rzece?
— Niema ich teraz wcale — zaprzeczyła żywo Placencya.
— Ani jednego?
— Skarżą się trochę od strony Wappiny, ale pan wie, że ludzie chętnie przesadzają.
— To się powinno zmienić.
— Ja to samo zawsze mówię. Poco okradać marynarzy, którzy i tak łatwo puszczają pieniądze.
— Ma pani słuszność, jest przecie wiele innych sposobów wyciągnięcia z nich grosza.
— Jestem tego samego zdania — potwierdziła z zapałem Placencya. — Co innego uczciwy handel, ale te rozboje i kradzieże...
Nie skończyła jeszcze tego zdania, gdy ugodzona została w twarz starym pilśniowym kapeluszem. Czcigodny Riderhood powrócił właśnie do domu, a urywek, zasłyszany z rozmowy córki z nieznajomym, zdał mu się być specyalnie drażliwy.
— Niech mnie powieszą — krzyknął — jeśli wiem, skąd przychodzi ci do głowy to głupie mlaskanie językiem, sroko przeklęła. Pochylił się dla podjęcia z ziemi swej czapki, poczem wyprostował się i groził córce pięścią.
— Proszę zachowywać się przyzwoicie i nie napastować pani, która rozmawia ze mną.
— Proszę, co za ceregiele, nie napastować? A czy pan wiesz, że to moja córka?
— Owszem, wiem.
— A to się pan dowiedz, że nie myślę słuchać głupich andronów, ani od niej, ani od pana.
— Przedewszystkiem niech pan nie krzyczy — rozkazał stanowczo nieznajomy.
Riderhood spuścił natychmiast z tonu.
— No już dobrze, dobrze, ale czego pan chce?
— A nie napiłby się pan krzynkę przedtem? — rzekł wtedy gość.
— Także pytanie. A czemużbym się nie miał napić, jeśli was stać na poczęstunek.
Nieznajomy wydobył z sakiewki pół suwerena, prosząc Placencyę, aby przyniosła z winiarni flaszkę Kseresu.
— Zakorkowaną — rzucił jeszcze za nią, wymawiając z naciskiem ten wyraz.
— Ho, ho, — mruczał Riderhood. — Wy czegoś chcecie odemnie, ani chybi.
Placencya powróciła z flaszką, którą gość wziął z jej rąk, a, przyjrzawszy się jej dokładnie pod światło, stwierdził, że korek jest nienaruszony.
Wyjął go sam zardzewiałym scyzorykiem, poczem wytarł starannie szklanną lampkę, przytwierdzoną do flaszki.
— Moja córko — rzekł Riderhood — podaj mi z półki ten stary wyszczerbiony kieliszek, dla człowieka, pracującego w pocie czoła, wystarczy taki czerep.
W żądaniu tem mieścił się niewinny wybieg. Kieliszek ów miał ubitą podstawkę, wobec czego nie mógł stać na stole i pijący musiał go trzymać w ręku. Riderhood liczył też na to, że dzięki temu uda mu się przemycić na swoją korzyść większą ilość haustów i nadzieja ta nie zawiodła go. Stali obaj ze swym gościem, przedzieleni szerokością stołu. Wzrok Riderhooda, błyszczący od wina, dojrzał nagle coś niezwykłego.
— Co to jest — zawołał.
Nieznajomy spojrzał na niego z niezmąconym spokojem.
— Ten nóż! ja go znam, widziałem go u marynarza Jerzego Radfoot.
— Należał też istotnie do niego — odparł nieznajomy, dotykając rękojeści, wystającej mu z za pasa.
— Cóż się z nim stało?
— Zginął w okropny sposób.
— O kim pan mówisz?
— O trupie Jerzego Radfoot, okrutnie okaleczonym przez morderców.
— Któż go zamordował?
Za całą odpowiedź nieznajomy wzruszył ramionami i dolał znów wina do kieliszka Riderhooda.
— Wiem już — rzekł tamten, błyskając chytrze kosemi oczyma — to pan go zabiłeś? — Pochylił się, a odwinąwszy rękaw od marynarki gościa, przyglądał się podszewce.
— To jego kurtka, cała odzież Jerzego Radfoot, poznaje ją teraz, pan wlazłeś w jego skórę. Ale powiedzże wreszcie, mój panie, co to wszystko znaczy.
— Powiem ci to zaraz, panie Riderhood — rzekł bardzo poważnie nieznajomy. — Jesteś bezecnym kłamcą.
Jakkolwiek już trochę pijany, Riderhood zrozumiał uwłaczające znaczenie tych słów.
To też miał w pierwszej chwili zamiar rzucić w twarz gościowi niedopity kieliszek, ale nieznajomy imponował mu, mimo jego wiedzy tak, że ostatecznie postawił kieliszek na stole dnem do góry.
— Tak! — powtórzył gość prawie groźnie — jesteś kłamcą i wiedziałeś wybornie, że oskarżenie, jakie rzuciłeś na kolegę twego, Jessego Hexhama, było wymyślone.
— Nie wiedziałem o tem wtedy — bronił się słabo Riderhood.
— Owszem, wiedziałeś, a nawet uważałeś za sprawcę zbrodni właściciela tej kurtki i noża... słowem Jerzego Radfoot.
— Skądże u dyabła — mruknął Riderhood — miałbym o to posądzać Jerzego Radfoot?
— Bo wiedziałeś dobrze, co to za ptaszek i pomagałeś mu nieraz w jego łajdactwach. Przypomnij sobie, mości Riderhood, tego cudzoziemca, którego Radfoot przyprowadził tu, powróciwszy z ostatniej swej podróży. Wszak to ty wskazałeś mu pewną gospodę i pokój w gospodzie, ty dostarczyłeś mu pewnego trunku, który sprowadza na człowieka kamienny sen.
— Więc cóż? — mruknął niepewnie Riderhood, cofając się od stołu. — Przecież to nie wy, u dyabła, jesteście tym cudzoziemcem. Nie wy, z pewnością nie wy — dodał, mierząc uważnie swego gościa kosemi oczyma. — Co mnie zresztą obchodzi Jerzy Radfoot? Jeżeli zginął, to już jego rzecz. Czy to raz się zdarza, że taki marynarz przepada, jak kamień w wodę i niema go kilka lat, a potem znów powraca. Spytaj o to jej, tej kwoczki przeklętej, co gdakaniem swojem ściągnęła mi na łeb całą tę biedę. Gdyby mi nie żal było wina, cisnąłbym jej w gębę tę flaszkę za to babskie trajkotanie z włóczęgą obieżyświatem, który próbuje teraz rzucić cień na dobre imię biednego człowieka, pracującego w pocie czoła.
— Czy skończyłeś już? — spytał zimno nieznajomy.
— Nie jeszcze, — odparł Riderhood, dolewając sobie dla podniesienia rezonu nowy kieliszek. — Chcę wprzódy wiedzieć, skąd ty, bratku, doszedłeś do tych szmat, które nosił Jerzy Radfoot i skąd wiesz coś o jego śmierci?
— Wiem przedewszystkiem prawdę o tobie, mości Riderhood i dlatego radziłbym ci spełnić bez oporu moje żądania. Sprzedałeś za złoto krew Jessego Hexham, skuszony wysoką nagrodą, jaką obiecano za wykrycie mordercy. Oskarżyłeś fałszywie człowieka niewinnego.
— Niewinny to on znów nie był. Kradł przecie pieniądze topielców.
— W czem ty mu pomagałeś!
— A zresztą Gaffer już nie żyje. Cóż więc szkodzi mu to oskarżenie?
— Plami jego pamięć i szkodzi jego dzieciom; ile ich zostawił?
— Kto? niby Gaffer.
— Wiesz przecie, o kim mowa — krzyknął nieznajomy, tupiąc niecierpliwie nogą — Może pani mnie objaśni, panno Riderhood.
Placencya spojrzała na ojca, pytając go wzrokiem, czy wolno jej odpowiadać.
— Mówże do stu dyabłów — wrzasnął Riderhood — skoro pan się pyta. I tak wypaplałaś już przed nim wszystko, co ci ślina na ozór przyniosła, kobyło znarowiona.
Upoważniona w ten sposób przez czcigodnego rodzica, Placencya objaśniła gościa, że Jesse Hexham zostawił syna i córkę, cieszących się najlepszą sławą.
— I na nich spadłaby ta plama! To byłoby okropne — rzekł poważnie nieznajomy.
— Cóż ja na to poradzę, — mruknął Riderhood.
— Odwołasz twoje oskarżenie i to na piśmie. Ja ci przyniosę odwołanie, spisane w dwóch egzemplarzach, a ty je podpiszesz. Dokumenty te wręczone zostaną bratu i siostrze. Czy może mi pani dostarczyć adresów, panno Riderhood?
Placencya podjęła się tego chętnie.
— W takim razie powrócę tu za parę dni, — żegnam panią, panno Riderhood.
Wtedy Riderhood, nabrawszy nagle odwagi, podszedł, zataczając się, ku drzwiom i podparł je plecami, jakby chciał zagrodzić wyjście swemu gościowi.
— Za pozwoleniem! — bełkotał pijackim głosem. — Nie wychodzi się tak od ludzi, nie powiedziawszy nawet, kim się jest. Widzicie go, rozkazy wydaje, podpisywać każę jakieś papiery i jeszcze tam niewiem co.
— Ojcze! — zawołała błagalnie Placencya — wypuść tego pana, nie zaczynaj bójki, bo ściągniesz tylko na siebie nieszczęście.
— Nie o to chodzi, — mruczał Riderhood, ale ta nagroda, pewnikiem, chodzi mu o 5,000 funtów, które ja stracę.
— A więc o to ci chodzi?... bądź spokojny, jeśli ja dostanę tę nagrodę, podzielę się z tobą sumiennie. — Słowa te wyrzekł nieznajomy z dziwnym naciskiem, a potem dodał jeszcze, kiwając głową: — Co za skończony łotr.
Odsunął go bez trudności od drzwi i wyszedł, pożegnawszy Placencyę życzliwym uśmiechem. — Po jego odejściu Riderhood powrócił do niedopitej flaszki, a podniósłszy ją do ust, wychylił do ostatniej kropli resztki wina. Potem uświadomił sobie znów, że to paplanina przeklętej sroki sprowadziła mu na kark niepożądaną wizytę. — Przywołany tem wspomnieniem do poczucia tych praw i obowiązków ojcowskich, podjął z podłogi parę wysokich butów i rzucił je z impetem, celując w głowę córki, która na szczęście uchyliła się od tego ciosu. Biedna dziewczyna zapomniała na razie o upięciu na nowo swych włosów, które spadły jej na ramiona, bo ocierała nimi łzy, płynące jej obficie po twarzy.