Wspólny przyjaciel/Część druga/XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wspólny przyjaciel
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1914
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Our mutual friend
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XII.
Drapieżne ptaki.

Riderhood mieszkał nad Tamizą w portowej dziurze, zwanej Limehouse. Roiło się tu od najstrów okrętowych, fabrykantów masztów, wioseł, żagli i innych rzeczy, związanych z żeglugą.
Ludność ta, mimo, że niezbyt wybredna w doborze towarzystwa, trzymała się przecież zdaleka od Riderhooda od czasu, gdy ten wniósł oskarżenie przeciw Jessemu Hexham.
Nikt nie podawał mu ręki, nikt nie pił z nim, o ile zresztą on sam nie fundował, słowem pogardzano donosicielem.
W tych warunkach Riderhood z trudnością by się utrzymał nad rzeką, gdyby nie to, że miał córkę, która zdołała stworzyć sobie samoistne stanowisko społeczne. Utrzymywała ona bez koncesyi, na małą zresztą skalę, rodzaj banczku zastawniczego i stołowała marynarzy.
Interes ten odziedziczyła po matce, która umarła z pijaństwa, przekazawszy jej poprzednio kapitalik piętnastu szylingów, zaszytych w poduszce.
Miss Riderhood nosiła imię Placencyi i nie dowiedziała się nigdy, dlaczego mianowicie matka obdarzyła ją tem właśnie imieniem, Fakt był faktem i musiała się z nim pogodzić. Odziedziczyła też po ojcu oczy trochę zezowate, mimo to nie była brzydka. Szczupła, wysoka, z ciemnymi włosami i twarzą wiecznie niespokojną.
Podobnie, jak psy gończe, rzucające się na jedną tylko zwierzynę, którą uważają za należny sobie łup, tak i córka Riderhooda poczytywała majtków, goszczących na wybrzeżu, za swą uprawnioną zdobycz. Skoro tylko dojrzała niebieską kurtkę marynarza, rzucała się na nią natychmiast, oczywiście w przenośni. A przecież nie była to zła dziewczyna, gdy uwzględnimy zwłaszcza warunki, w jakich wzrosła i doświadczenie życiowe, które ukazywały jej wszystkie zjawiska pod pewnym tylko kątem.
Patrząc na przechodzące wesele, wiedziała z góry, że będzie to związek dwojga ludzi, uprawniających ich do wiecznych swarów i bójek. Dziecko nowoochrzczone było w jej oczach bezbronnem stworzeniem, którego nikt nie potrzebuje i które wszyscy będą bili i poniewierali, dokąd samo nie urośnie na tyle, aby bić i poniewierać innych. Każdy ojciec rodziny był w jej oczach sobowtórem jej własnego ojca, od którego nie zaznała nic, prócz kułaków i razów, zadawanych jej rzemiennym pasem.
To też przyznacie sami, że, uwzględniwszy to wszystko, Placencya Riderhood miała raczej dobrą naturę. Tkwił w niej nawet pewien pierwiastek romantyczny, a gdy stała w letni wieczór, oparta o drzwi swej chałupy, widok zachodzącego słońca budził w niej dalekie marzenia.
Przed oczyma przesuwała się może świetlana wizya jakiejś dalekiej wyspy, rzuconej na oceanie, skąpanej w słońcu i przesyconej aromatem bujnego kwiecia. Myślała wtedy, jak słodko byłoby błąkać się tam pod cieniem rzadkich i osobliwych drzew, w towarzystwie miłego sobie człowieka, oczekując na przybycie okrętu z Europy, któryby przywiózł wielu majtków, bo marynarze stanowili niezbędny składnik wymarzonego raju Placencyi Riderhood. W pewien wiosenny, lecz chłodny wieczór, miss Riderhood stała, jak zwykle, oparta o swoje drzwi, nie wiedząc, że przypatruje się jej pilnie nieznany marynarz, stojący pod przeciwległym domem. Wiatr był chłodny i rozwiewał włosy Placencyi, które układała w jeden wielki węzeł, przypięty w środku głowy, usuwający się wciąż i wciąż na nowo skręcany. Był to zwyczaj tak powszechnie przyjęty, że ilekroć zdarzył się w Limehouse niezwykły jaki wypadek, bójka lub kłótnia, te parne z nad rzeki zbiegały się wszystkie, trzymając w zębach grzebienie i skręcając rozwiane włosy swe w klasyczny węzeł. I teraz więc Placencya trzymała obu rękami włosy, chcąc je upiąć na nowo, gdy przed oczyma jej stanął nieznajomy marynarz.
Czekał on chwilę, aby skończyła uczesanie, a potem spytał:
— Ojciec pani jest w domu?
— Jest zdaje mi się — odparła Placencya, potwierdzająco. Wiedziała, że ojca niema, ale chciała zwabić gościa, który wyglądał na marynarza.
— Siądź pan, proszę, przy ogniu — zapraszała nieznajomego. — Jesteś pan zapewne majtkiem.
Wyglądał istotnie na majtka, a tylko obrzuciwszy wzrokiem całą jego postać, Placencya zauważyła, że ręce jego nie były stwardniałe od pracy.
— Szuka pan może wiktu? — spytała na wszelki wypadek.
— Nie, pani.
— A może pan chce coś zastawić?
— Także nie.
— Prawda, że nie wygląda pan na człowieka, któryby się musiał fantować, ale gdyby pan kiedy potrzebował, może się pan tu zwrócić.
— Wiem o tem, — odparł nieznajomy, — byłem już tu kiedyś.
— I zastawił pan co?
— Nie.
— Ja też nie przypominam sobie pana.
— Bo mię pani nie widziała. Była to noc, a ja stałem pod drzwiami, czekając na kolegę, który rozmawiał z pani ojcem.
— Dawno to było?
— O! kawał już czasu. Wracałem wtedy właśnie z ostatniej mej podróży.
— Więc pan nie był na morzu w ostatnich czasach?
— Chorowałem dość długo, a później pracowałem na miejscu.
— A więc to dlatego masz pan ręce tak wypoczęte.
— Pani, jak widzę, obdarzona jest zmysłem spostrzegawczym.
Obrzucił ją bystrem spojrzeniem, które zmięszało pannę Riderhood. — Była w tym człowieku jakaś siła utajona, która dodawała mu pewności siebie, a przytem Placencya zauważyła teraz dopiero, że jest doskonale uzbrojony. U pasa wisiał mu duży nóż z rękojeścią, ukryty w pochwie skórzanej, na szyi miał gwizdawkę, a z kieszeni wyglądała mu głowica ciężkiego boksera. Stał przed ogniem z rękoma skrzyżowanemi na piersiach i spytał od niechcenia.
— A dużo się zdarza dziś mordów i rabunków na waszej rzece?
— Niema ich teraz wcale — zaprzeczyła żywo Placencya.
— Ani jednego?
— Skarżą się trochę od strony Wappiny, ale pan wie, że ludzie chętnie przesadzają.
— To się powinno zmienić.
— Ja to samo zawsze mówię. Poco okradać marynarzy, którzy i tak łatwo puszczają pieniądze.
— Ma pani słuszność, jest przecie wiele innych sposobów wyciągnięcia z nich grosza.
— Jestem tego samego zdania — potwierdziła z zapałem Placencya. — Co innego uczciwy handel, ale te rozboje i kradzieże...
Nie skończyła jeszcze tego zdania, gdy ugodzona została w twarz starym pilśniowym kapeluszem. Czcigodny Riderhood powrócił właśnie do domu, a urywek, zasłyszany z rozmowy córki z nieznajomym, zdał mu się być specyalnie drażliwy.
— Niech mnie powieszą — krzyknął — jeśli wiem, skąd przychodzi ci do głowy to głupie mlaskanie językiem, sroko przeklęła. Pochylił się dla podjęcia z ziemi swej czapki, poczem wyprostował się i groził córce pięścią.
— Proszę zachowywać się przyzwoicie i nie napastować pani, która rozmawia ze mną.
— Proszę, co za ceregiele, nie napastować? A czy pan wiesz, że to moja córka?
— Owszem, wiem.
— A to się pan dowiedz, że nie myślę słuchać głupich andronów, ani od niej, ani od pana.
— Przedewszystkiem niech pan nie krzyczy — rozkazał stanowczo nieznajomy. Riderhood spuścił natychmiast z tonu.
— No już dobrze, dobrze, ale czego pan chce?
— A nie napiłby się pan krzynkę przedtem? — rzekł wtedy gość.
— Także pytanie. A czemużbym się nie miał napić, jeśli was stać na poczęstunek.
Nieznajomy wydobył z sakiewki pół suwerena, prosząc Placencyę, aby przyniosła z winiarni flaszkę Kseresu.
— Zakorkowaną — rzucił jeszcze za nią, wymawiając z naciskiem ten wyraz.
— Ho, ho, — mruczał Riderhood. — Wy czegoś chcecie odemnie, ani chybi.
Placencya powróciła z flaszką, którą gość wziął z jej rąk, a, przyjrzawszy się jej dokładnie pod światło, stwierdził, że korek jest nienaruszony. Wyjął go sam zardzewiałym scyzorykiem, poczem wytarł starannie szklanną lampkę, przytwierdzoną do flaszki.
— Moja córko — rzekł Riderhood — podaj mi z półki ten stary wyszczerbiony kieliszek, dla człowieka, pracującego w pocie czoła, wystarczy taki czerep.
W żądaniu tem mieścił się niewinny wybieg. Kieliszek ów miał ubitą podstawkę, wobec czego nie mógł stać na stole i pijący musiał go trzymać w ręku. Riderhood liczył też na to, że dzięki temu uda mu się przemycić na swoją korzyść większą ilość haustów i nadzieja ta nie zawiodła go. Stali obaj ze swym gościem, przedzieleni szerokością stołu. Wzrok Riderhooda, błyszczący od wina, dojrzał nagle coś niezwykłego.
— Co to jest — zawołał.
Nieznajomy spojrzał na niego z niezmąconym spokojem.
— Ten nóż! ja go znam, widziałem go u marynarza Jerzego Radfoot.
— Należał też istotnie do niego — odparł nieznajomy, dotykając rękojeści, wystającej mu z za pasa.
— Cóż się z nim stało?
— Zginął w okropny sposób.
— O kim pan mówisz?
— O trupie Jerzego Radfoot, okrutnie okaleczonym przez morderców.
— Któż go zamordował?
Za całą odpowiedź nieznajomy wzruszył ramionami i dolał znów wina do kieliszka Riderhooda.
— Wiem już — rzekł tamten, błyskając chytrze kosemi oczyma — to pan go zabiłeś? — Pochylił się, a odwinąwszy rękaw od marynarki gościa, przyglądał się podszewce.
— To jego kurtka, cała odzież Jerzego Radfoot, poznaje ją teraz, pan wlazłeś w jego skórę. Ale powiedzże wreszcie, mój panie, co to wszystko znaczy.
— Powiem ci to zaraz, panie Riderhood — rzekł bardzo poważnie nieznajomy. — Jesteś bezecnym kłamcą.
Jakkolwiek już trochę pijany, Riderhood zrozumiał uwłaczające znaczenie tych słów.
To też miał w pierwszej chwili zamiar rzucić w twarz gościowi niedopity kieliszek, ale nieznajomy imponował mu, mimo jego wiedzy tak, że ostatecznie postawił kieliszek na stole dnem do góry.
— Tak! — powtórzył gość prawie groźnie — jesteś kłamcą i wiedziałeś wybornie, że oskarżenie, jakie rzuciłeś na kolegę twego, Jessego Hexhama, było wymyślone.
— Nie wiedziałem o tem wtedy — bronił się słabo Riderhood.
— Owszem, wiedziałeś, a nawet uważałeś za sprawcę zbrodni właściciela tej kurtki i noża... słowem Jerzego Radfoot.
— Skądże u dyabła — mruknął Riderhood — miałbym o to posądzać Jerzego Radfoot?
— Bo wiedziałeś dobrze, co to za ptaszek i pomagałeś mu nieraz w jego łajdactwach. Przypomnij sobie, mości Riderhood, tego cudzoziemca, którego Radfoot przyprowadził tu, powróciwszy z ostatniej swej podróży. Wszak to ty wskazałeś mu pewną gospodę i pokój w gospodzie, ty dostarczyłeś mu pewnego trunku, który sprowadza na człowieka kamienny sen.
— Więc cóż? — mruknął niepewnie Riderhood, cofając się od stołu. — Przecież to nie wy, u dyabła, jesteście tym cudzoziemcem. Nie wy, z pewnością nie wy — dodał, mierząc uważnie swego gościa kosemi oczyma. — Co mnie zresztą obchodzi Jerzy Radfoot? Jeżeli zginął, to już jego rzecz. Czy to raz się zdarza, że taki marynarz przepada, jak kamień w wodę i niema go kilka lat, a potem znów powraca. Spytaj o to jej, tej kwoczki przeklętej, co gdakaniem swojem ściągnęła mi na łeb całą tę biedę. Gdyby mi nie żal było wina, cisnąłbym jej w gębę tę flaszkę za to babskie trajkotanie z włóczęgą obieżyświatem, który próbuje teraz rzucić cień na dobre imię biednego człowieka, pracującego w pocie czoła.
— Czy skończyłeś już? — spytał zimno nieznajomy.
— Nie jeszcze, — odparł Riderhood, dolewając sobie dla podniesienia rezonu nowy kieliszek. — Chcę wprzódy wiedzieć, skąd ty, bratku, doszedłeś do tych szmat, które nosił Jerzy Radfoot i skąd wiesz coś o jego śmierci?
— Wiem przedewszystkiem prawdę o tobie, mości Riderhood i dlatego radziłbym ci spełnić bez oporu moje żądania. Sprzedałeś za złoto krew Jessego Hexham, skuszony wysoką nagrodą, jaką obiecano za wykrycie mordercy. Oskarżyłeś fałszywie człowieka niewinnego.
— Niewinny to on znów nie był. Kradł przecie pieniądze topielców.
— W czem ty mu pomagałeś!
— A zresztą Gaffer już nie żyje. Cóż więc szkodzi mu to oskarżenie?
— Plami jego pamięć i szkodzi jego dzieciom; ile ich zostawił?
— Kto? niby Gaffer.
— Wiesz przecie, o kim mowa — krzyknął nieznajomy, tupiąc niecierpliwie nogą — Może pani mnie objaśni, panno Riderhood.
Placencya spojrzała na ojca, pytając go wzrokiem, czy wolno jej odpowiadać.
— Mówże do stu dyabłów — wrzasnął Riderhood — skoro pan się pyta. I tak wypaplałaś już przed nim wszystko, co ci ślina na ozór przyniosła, kobyło znarowiona.
Upoważniona w ten sposób przez czcigodnego rodzica, Placencya objaśniła gościa, że Jesse Hexham zostawił syna i córkę, cieszących się najlepszą sławą.
— I na nich spadłaby ta plama! To byłoby okropne — rzekł poważnie nieznajomy.
— Cóż ja na to poradzę, — mruknął Riderhood.
— Odwołasz twoje oskarżenie i to na piśmie. Ja ci przyniosę odwołanie, spisane w dwóch egzemplarzach, a ty je podpiszesz. Dokumenty te wręczone zostaną bratu i siostrze. Czy może mi pani dostarczyć adresów, panno Riderhood?
Placencya podjęła się tego chętnie.
— W takim razie powrócę tu za parę dni, — żegnam panią, panno Riderhood.
Wtedy Riderhood, nabrawszy nagle odwagi, podszedł, zataczając się, ku drzwiom i podparł je plecami, jakby chciał zagrodzić wyjście swemu gościowi.
— Za pozwoleniem! — bełkotał pijackim głosem. — Nie wychodzi się tak od ludzi, nie powiedziawszy nawet, kim się jest. Widzicie go, rozkazy wydaje, podpisywać każę jakieś papiery i jeszcze tam niewiem co.
— Ojcze! — zawołała błagalnie Placencya — wypuść tego pana, nie zaczynaj bójki, bo ściągniesz tylko na siebie nieszczęście.
— Nie o to chodzi, — mruczał Riderhood, ale ta nagroda, pewnikiem, chodzi mu o 5,000 funtów, które ja stracę.
— A więc o to ci chodzi?... bądź spokojny, jeśli ja dostanę tę nagrodę, podzielę się z tobą sumiennie. — Słowa te wyrzekł nieznajomy z dziwnym naciskiem, a potem dodał jeszcze, kiwając głową: — Co za skończony łotr.
Odsunął go bez trudności od drzwi i wyszedł, pożegnawszy Placencyę życzliwym uśmiechem. — Po jego odejściu Riderhood powrócił do niedopitej flaszki, a podniósłszy ją do ust, wychylił do ostatniej kropli resztki wina. Potem uświadomił sobie znów, że to paplanina przeklętej sroki sprowadziła mu na kark niepożądaną wizytę. — Przywołany tem wspomnieniem do poczucia tych praw i obowiązków ojcowskich, podjął z podłogi parę wysokich butów i rzucił je z impetem, celując w głowę córki, która na szczęście uchyliła się od tego ciosu. Biedna dziewczyna zapomniała na razie o upięciu na nowo swych włosów, które spadły jej na ramiona, bo ocierała nimi łzy, płynące jej obficie po twarzy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.