Wspólny przyjaciel/Część druga/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wspólny przyjaciel |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1914 |
Druk | L. Bogusławski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Our mutual friend |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wyszedłszy z mieszkania Riderhooda, nieznajomy błąkał się czas jakiś w labiryncie uliczek nadrzecznych, w tej chwili zupełnie pustych, dzięki zapewne szalonej wichurze. Schroniwszy się wreszcie w jakimś zaułku, gdzie nie było żywego ducha, zdjął z głowy czapkę, a następnie perukę blond i takież faworyty i ukrył je pod płaszczem, a twarz jego stała się naraz uderzająco podobna do twarzy Juljusza Handforda, poszukiwanego tak bezskutecznie przez Mortimera. — Na szczęście nie było tu nikogo, ktoby mógł stwierdzić jego tożsamość, mógł też opuścić bez przeszkody dzielnicę Limehouse i skręcić na plac, na którym wznosił się stary kościół, z przylegającym do niego cmentarzem. Zatrzymał się przy nim, a, oparty o kratę żelazną, przyglądał się płytom i pomnikom grobowym, wyobrażającym najczęściej wykutą w kamieniu postać zmarłych.
— Dziwny los! — szepnął do siebie — stać tak w burzliwą noc u bramy cmentarnej i wiedzieć, że wśród tych grobowców znajduje się mogiła, pod którą leży pogrzebany mój byt ziemski. Zaprawdę, gdyby upiór nikomu nieznany powrócił na ziemię, i błąkał się po świecie, nie czułby się tak samotny i obcym wśród ludzi, jak ja teraz. Czy tak ma być już wiecznie i coby było, gdyby John Harmon zmartwychwstał? — Wyszeptawszy w myśli ten monolog, wyrwał się przemocą z zadumy i szedł dalej w stronę miasta, ale obrazy przeszłości, raz poruszone, nie chciały go opuścić i towarzyszyły mu natrętnie, każąc mu przeżywać na nowo przebyte wypadki. Widział znów, jak na jawie, podróż swą statkiem i poznanie się z Jerzym Radfoot. Byli zadziwiająco do siebie podobni, tak, że brano ich często jednego za drugiego i to ich zbliżyło. Zaufał zupełnie temu człowiekowi i zwierzył mu swoje zamiary. Chodziło mu przedewszystkiem o pannę Wilfer, którą chciał widzieć, nie dając się poznać, a Radfoot przyrzekł mu to ułatwić. Opuściwszy statek, udali się obaj do mieszkania Riderhooda, który im wskazał gospodę nad rzeką. Weszli po krętych schodach na pierwsze piętro, do ustronnego pokoju, gdzie zamienili odzież. Następnie Murzyn w białym fartuchu przyniósł im kawę gorącą, jak ukrop. Dotąd wrażenia były jasne, ale potem, to jest od chwili wypicia kawy, następowała luka, a raczej splątane chaotyczne wspomnienia, przeplatane pustką. Trzeba je wszakże ująć w garść i uporządkować w miarę możności. W kawie był oczywiście narkotyk. Przypomniał sobie, że po wypiciu kawy otaczające go przedmioty zaczęły się potwornie wydłużać, a i stojący obok niego Radfoot stał się nagle olbrzymich rozmiarów człowiekiem. Pamiętał jeszcze, że uczuł wtedy nieprzemożoną chętkę rzucenia się na niego. Nastąpiło szamotanie się, bójka, nie trwająca zresztą długo. Zawrót głowy, jakby promienie tryskającego dokoła, a potem uczucie człowieka, leżącego bezsilnie na podłodze. Ciało jakieś, prawie obce, ciężkie, bezwładne, które inni szarpią, potrącają nogami, jak rzecz martwą. Nie przebudził się, aż w chwili, gdy wsunięty w rodzaj tuby czy rynny, leciał, a raczej sunął się z zawrotną szybkością w dół, w przepaść, a wreszcie runął w wodę.
Ta wilgoć otrzeźwiła go częściowo tak, że odzyskał niejako poczucie samoistnienia.
— Utopiono cię, Johnie Harmon, — pomyślał, a potem wzywał pomocy Niebios.
— Ratuj mnie Boże! — zawołał i próbował wydobyć się na powierzchnię.
Prąd unosił go; po obu stronach widział światła nadbrzeżne, uciekające mu z oczu. Nie pamiętał, ile czasu był w wodzie, której chłód oddziaływał zbawiennie na jego mózg odurzony i ociężałe członki. Wreszcie jednak wyrzucony został na brzeg, tuż obok jakiejś gospody, do której dowlókł się prawie na czworakach. Parę dni upłynęło, zanim odzyskał siły. Na szczęście miał przy sobie wartościowe papiery, zaszyte w pasie nieprzemakalnym, owiniętym naokoło ciała. Rabusie nie zauważyli tego, mniemając, że całe jego mienie zawarte jest w ręcznej walizie, którą miał w ręku w chwili, gdy wszedł do zdradzieckiej gospody. Wyszedł więc na miasto, chcąc coś przedsięwziąć, ale tu napotkał przylepione na rogach ulic afisze, ogłaszające odnalezienie zwłok Johna Harmon. Był jeszcze wtedy pod wpływem odurzającej trucizny, którą mu podano w kawie. Mózg jego nie działał prawidłowo, miewał wizye potworne, nie mógł się też na nic zdecydować. Pobiegł tylko do trupiarni, aby oglądać zwłoki. Były strasznie okaleczone, mimo Jo poznał je, jako szczątki śmiertelne Jerzego Radfoot. Ten człowiek, który wciągnął go w matnię, padł sam ofiarą zbrodni. Zamordowali go jego właśni wspólnicy. Tymczasem wypadki rozwijały się automatycznie.
Śmierć Johna Harmon została urzędowo stwierdzona. On jeden mógł zdradzić tajemnicę, dlaczego nie uczynił tego dotąd? Wiedział o tem aż nazbyt dobrze. Spróbuje raz jeszcze zrobić krok jeden, który pouczy go ostatecznie, czy John Harmon ma zmartwychwstać, czy też pozostać winien na zawsze pod zimnym marmurem, którym przywaliła zwłoki jego przyjazna szczodrobliwość państwa Boffenów.
W parę dni potem sekretarz spadkobiercy znalazł się w salonie sam na sam z panną Wilfer.
Opiekunowie jej byli w teatrze, ona zaś, nie czując się całkiem zdrowa, nie chciała im towarzyszyć. Wchodząc do salonu, Rokesmith objął wzrokiem wdzięczną postać Belli. Siedziała, pochylona nad robótką, śliczna, jak zawsze, ponętna nad wszelki wyraz.
— Co panu jest, panie Rokesmith, — spytała, podnosząc oczy — czyś pan chory? — Był w samej rzeczy blady, jak ktoś, coby powstał przed chwilą ze śmiertelnej pościeli.
— Nic mi nie jest, czuję się całkiem dobrze, chciałem właśnie panią zapytać o zdrowie, bo mówiono mi...
— Przemijająca migrena, niema o czem mówić, — przerwała Bella, — a jeśli spytałam o pana zdrowie, to dlatego, że pan jest okropnie blady.
— To nic, przepracowałem się w ostatnich dniach.
Patrzył znów na nią. Bella siedziała przed kominkiem, mając przy sobie miniaturowy stoliczek, istne cacko, zarzucone włóczkami.
— Co za życie! — myślał sobie Rokesmith, — gdyby John Harmon mógł usiąść przy niej, przytulić ją do siebie, gdyby mógł wyrzec do niej te słowa:
— Czy nie dłużyło ci się bezemnie, słodka boginko ogniska domowego, czarodziejko moja? Ale sekretarz państwa Boffen nie mógł marzyć o podobnej sytuacyi, zbyt wielki przedział istniał pomiędzy nim i tą śliczną panną.
— Chciałam już dawno pomówić z panem, panie Rokesmith — mówiła Bella, rozkładając robótkę i oglądając ją pilnie z czterech rogów.
— Słucham panią.
— Bo widzi pan, — rzekła z nagłą żywością, — nic pana nie upoważnia do kontrolowania moich postępków.
— Ja panią kontroluję? Gdyby pani wiedziała, jak wysoko panią cenię.
— Doprawdy? Nie wiem, czy to znaczy, że mię pan ceni wysoko, skoro pan mnie posądzał, żem się wyrzekła swojej rodziny, od kiedy mi jest lepiej,
— Ja panią posądzam?
— Oczywiście, to nie ulega żadnej wątpliwości.
— Czy dlatego, że poważyłem się podjąć dla pani małego zlecenia!
Właśnie! śmiem zapytać pana, dlaczego się pan poważyłeś. Niech pana nie obraża to wyrażenie, którego sam użyłeś.
— To prawda, że uczyniłem to z wielkiej, najszczerszej życzliwości, jaką do pani czuję, bo pragnąłbym widzieć panią zawsze na tym poziomie doskonałości, który jest pani wrodzony, bo... ale nie wiem, czy wolno mi mówić dalej.
— Nie, panie! nie! — przerwała mu Bella z wielką żywością, — już i tak pan sobie za dużo pozwala i gdyby pan miał choć trochę szlachetności, nie rzekłbyś pan już ani słowa.
Rokesmith spojrzał na dumną, rozpłomienioną twarzyczkę, na usta purpurowe, rozchylone od przyśpieszonego oddechu, od którego drżały też lekko czarne loki, opadające na odsłoniętą szyjkę i zamilkł. Cóż innego mógł uczynić. Ale teraz Bella zaczęła mówić, jakby zdobywając się na bohaterski wysiłek, który ją nie mało kosztował.
— Owszem, — rzekła — może się i dobrze składa, że mogę z panem pomówić. Myślałam o tem cały wieczór, i proszę pana, sama go proszę o chwilkę rozmowy.
Patrzył na nią w milczeniu, Bella zaś odwróciła jeszcze parę razy główkę, jakby nie mogąc się zdobyć na stanowcze słowa, a wreszcie rzekła z determinacyą.
— Pan wie, jakie jest moje położenie w tym domu, prócz tego, pan zna moją rodzinę i wie pan bardzo dobrze, że nie mam nikogo, ktoby chciał stanąć w mojej obronie. Muszę się też sama bronić.
— Przedemną?
— Tak panie. Czy to szlachetnie, czy to honorowo tak z kimś postępować, jak pan ze mną postępuje?
— Chyba, że nieszlachetnie jest i niehonorowo uwielbiać panią i być pod jej czarem,
— A właśnie, panie, właśnie, to jest z pańskiej strony bardzo niewłaściwe.
— Wybacz pani — rzekł Rokesmith — nie sądzę, aby pani ubliżać mogło bardzo uczciwe i szczere oświadczenie uczuć, jakie dla pani żywię.
— Uczciwe i szczere?
— Czy może pani zaprzeczyć temu, panno Bello?
— Proszę mi nie zadawać pytań, panie Rokesmith, już i tak pozwala sobie pan aż nazbyt często poddawać mnie badaniom śledczym.
Zasłaniała się sztucznie obrażoną godnością, ale w gruncie była zmieszana.
— To niezbyt miłosiernie ze strony pani, panno Wilfer; doprowadziwszy mnie do wyznania, które ostatecznie nie jest zbrodnią, każe mi pani milczeć.
— Bo, gdyby pan je powtórzył, musiałabym je odrzucić.
— Powinienem był spodziewać się takiej odpowiedzi. Trzeba było naprawdę być ślepym i głuchym, żeby jej nie przeczuć. W każdym razie, jeśli zawiniłem, to wina moja nosi sama w sobie karę.
— Jaką karę, panie?
— A czyż cierpienie moje nie znaczy nic w pani oczach?... Ach! przepraszam, zapomniałem, że mi pani zabroniła surowo zadawać sobie pytania.
— Proszę mnie nie chwytać za słówka po to, aby wystawiać mnie we własnych oczach, jako kobietę bez serca. Być może, powiedziałam coś bez myśli, nie chcąc jednak pana obrazić.
— Muszę jednak zapytać, co pani rozumiała przez moje nieszlachetne i niehonorowe postępowanie? — spytał jeszcze Rokesmith.
— A więc powiem, skoro mię pan do tego zmusza. Czy to szlachetnie, że pan wyzyskuje wpływ, jaki pan ma na oboje państwa Boffenów, aby szukać ich poparcia w zamiarach, które, jak pan wie, nie odpowiadają mi wcale. A przytem, dlaczego pan przyjął posadę w tym domu właśnie wledy, gdy i ja musiałam tu zamieszkać? Czy pan myśli, że tego nie zauważyłam?
Nastała chwila milczenia, poczem Rokesmith rzekł spokojnie:
— Pani jest w błędzie, panno Wilfer.
— Nie mam na to dowodów — odparła z uporem Bella.
— Dowody mógłbym złożyć, ale nie byłoby te dla pani przyjemne. W każdym razie spełnię pani życzenie i to, co dziś panią dotknęło, nie powtórzy się już nigdy. Żegnam panią.
— W takim razie cieszę się, że zaczęłam tę rozmowę, a jeśli uraziłam pana mimowoli, to przepraszam. Jestem może niedoświadczona i popędliwa, ale doprawdy, nie jestem tak szkaradnie zła, za jaką mnie pan uważa.
Ze zwykłą swą niekonsekwencyą, Bella wypowiedziała ostatnie słowa z niewymowną słodyczą. Mimo to Rokesmith wyszedł, a gdy już znikł za drzwiami, piękna dziewczyna rzuciła się na otomanę i leżała czas jakiś, szepcąc do siebie:
— Ktoby się spodziewał, że w ładnej kobiecie pokutuje taka jędza.
Po niejakim czasie wstała i poszła prosto do lustra, przypatrując się wiernemu swemu odbiciu.
— Nadymałaś się, jak idyotka, moja panienko — zawyrokowała ze skruchą.
Rzuciła robotę i chodziła po salonie, nie mogąc sobie znaleźć miejsca. Zasiadła do fortepianu i próbowała śpiewać, ale wzięła jakąś nutę fałszywie, co rozdrażniło ją bardziej jeszcze.
Rokesmith wyruszył na miasto i spacerował długo bez celu, a powrócił do domu dopiero o świcie, czując, że zwłoki Johna Harmon pogrzebane zostały wczorajszego wieczora stokroć głębiej, niż poprzednio. I zdało mu się, że coraz to wyższe kopce ziemi piętrzą się nad tą mogiłą, że przygniatają ją niemal Alpejskie turnie, a w uszach dzwonił mu jakoby łoskot ziemi, rzucanej na trumnę i ponury głos grabarza, powtarzającego bez przestanku: „Przysypmy go, pogrzebmy, przywalmy, aby już nigdy nie zmartwychwstał“.