Wspólny przyjaciel/Część pierwsza/XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wspólny przyjaciel
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1914
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Our mutual friend
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XI.
Człowiek, który pracuje w pocie czoła.

Mortimer Lightwood i Eugeniusz Wrayburne zamieszkali razem i prowadzili wspólne kawalerskie gospodarstwo, stołując się u restauratora, który przysyłał im obiad. Przyjaciółmi byli i kolegami od dzieciństwa, a teraz przyjaźń ta zacieśniła się bardziej jeszcze.
Wiosna już była, ale nie ta urocza wiosna, opiewana przez poetów, ale zimna, dżdżysta, przenikliwa, ostra, a przedewszystkiem wietrzna. Wiatr nie dął, ale poprostu smagał ludzi, rżnął, piłował, rozdrabniał wszystko na miałki pyłek. Wtedy to nastąpiło owo tajemnicze wirowanie miliarda papierków, tak charakterystyczne dla Londynu. Mniejsze i większe skrawki papieru unosiły się w powietrzu, opadały na krzaki, polatywały między drzewami, siadały na drutach telegraficznych, zwiedzały wszystkie kąty, mokły we wszystkich studniach i szukały napróżno schronienia za kratami wszystkich ogrodów, Zjawisko to, jak już wyżej wspomniałem, charakterystyczne dla Londynu, nieznane jest w Paryżu, bo stolica Francyi, mimo swej zamożności, umie i z takich nawet drobnostek wyciągać pożytek, a może i wicher nie bywa tam tak bezwzględny. Nasz Londyn za to bywa w takie dni wietrzne czemś najokropniejszem w świecie, ponurem, nadąsanem miastem, łączącem w sobie właściwości komina, który dymi, i jędzy, która się wścieka. Smutne, rozzgrzytane, opłakane miasto, bez najmniejszej szczeliny w swem okropnem, ołowianem sklepieniu; taki bywa nasz Londyn w dni wiosenne.
Taki też wydawał się Mortimerowi i Eugeniuszowi, gdy, spożywszy wspólny obiad, siedzieli o zmroku przy koniaku, paląc namiętnie papierosy.
— Uf! co za wiatr — rzekł Eugeniusz — a słychać go u ciebie tak przenikliwie, jakgdybyśmy siedzieli w latarni morskiej, oddanej pod straż naszą. Co do mnie, żałuję szczerze, że nie jestem latarnikiem.
— Zanudziłbyś się.
— Wcale nie gorzej, niż gdzieindziej. Pomyśl tylko, przynajmniej nie miałbym tam żadnych rozpraw sądowych.
— Ani klijentów. — dodał Mortimer.
— Gdybyśmy siedzieli tak we dwóch na samotnem wybrzeżu, lady Tippins nie mogłaby nas odwiedzać, a co lepsze, mogłaby zatonąć, zanimby się do nas dostała. Nie potrzebowalibyśmy uczęszczać na uczty weselne, widywalibyśmy czasem dla rozrywki rozbitków.
— Po za tą jedyną dywersyą byłoby to jednak życie monotonne zauważył Lightwood.
— Myślałem już o tem — odrzekł Eugeniusz, jakgdyby rozważał już na seryo projekt zamieszkania w latarni morskiej. — Byłaby to przynajmniej monotonia ograniczona, stokroć lepsza od bezgranicznej monotonii tak zwanego świata.
— Mówmy lepiej o twoim ojcu — zaproponował Lightwood, przypominając przedmiot rozmowy, który się im nieustannie wymykał.
— Dobrze — odparł Eugeniusz, sadowiąc się wygodnie w fotelu — mówmy o moim czcigodnym rodzicu. Nie miałem, co prawda, zamiaru poruszać tej kwestyi do czasu zapalenia świec, bo jest to kwestya, wymagająca sztucznego oświetlenia, ale skoroś ją raz rozpoczął...
Tu Eugeniusz przegarnął węgle, a gdy trysnął z nich nowy płomień, mówił dalej:
— Otóż czcigodny mój rodzic znalazł w swem czcigodnem sąsiedztwie kobietę, którą przeznacza na żonę swemu synowi.
— Majątek jest? — spytał Lightwood.
— Naturalnie, że jest, bez tego mój czcigodny rodzic nie byłby jej wybrał. A teraz pozwól, że dla skrócenia czasu nie będę wciąż mówił mój czcigodny rodzic, tylko M. C. R. To nawet będzie dobrze brzmiało, przypominając coś, jakgdyby: jego ekscelencya książę Wellington.
— Co ci za pomysły przychodzą do głowy...
— Otóż M. C. R. należy do tego typu ludzi, którzy obmyślają wcześnie karyerę swych dzieci w chwili ich urodzenia, a czasem jeszcze przed urodzeniem. Mnie więc przeznaczył od kolebki na członka palestry, którym też istotnie zostałem. Brak mi tylko, jak dotąd, licznej klijenteli, na i żony.
— Nie skarżyłeś się dotąd na ten drugi brak.
— Ja nie, ale M. C. R. pomyślał o tem za mnie. Słowo ci daję, że, gdybyś go znał tak dobrze, jak ja, toby cię M. C. R. ubawił tak samo, jak mnie bawi.
— Niezbyt synowskie orzeczenie,
— Kiedy ja, owszem, mam dla niego szczere przywiązanie, a nawet dużo szacunku. Ale posłuchaj dalej. Otóż, gdy mój najstarszy brat ujrzał światło dzienne, było z góry wiadome, że będzie musiał przez całe życie borykać się z kłopotami rodzinnymi, co się nazywa w oczach świata odziedziczeniem schedy ojcowskiej. O to więc nie potrzebował się troszczyć. Drugiego mego brata przeznaczył M. O, R. od dzieciństwa na filar naszego Kościoła, a on też został tym filarem, coprawda, chwiejnym. Skoro przyszedł na świat mój trzeci brat, M, C R., który nie pragnął tak szybkiego powiększenia rodziny, nie uczuł się jednak zaskoczony i już w pół godziny po jego urodzeniu zadecydował, że będzie to podróżnik, który objedzie wszystkie oceany; i rzeczywiście brat mój służy w marynarce, lecz nie odbył jeszcze owej okrężnej podróży. Wreszcie przyszedłem ja i wypełniłem wyrok obywatelski z wiadomym ci skutkiem. Potem przyszedł mój młodszy brat, w którym M. C. R. odkrył w niemowlęctwie już szalone zdolności do mechaniki i tak bez końca.
— To wszystko bardzo pięknie, ale cóż ta twoja przyszła?
— A! to już, niestety, pomysł M. C. R., który mnie wcale nie bawi.
— Czy ją znasz?
— Nie widziałem jej nigdy.
— A więc należałoby spróbować.
—. Mój drogi, ty mnie znasz, ty wiesz, czy ja jestem stworzony do małżeństwa, ja, który się wszystkiem łatwo przesycam, a w gruncie nudzę się stale, bezwzględnie, rozpaczliwie.
— Nie jesteś konsekwentny, Eugeniuszu.
— Owszem, upewniam cię, że się nudziłem i nudzę najkonsekwentniej w Świecie...
— Tak, ale przed chwilą mówiłeś sam, że monotonia byłaby ci we dwoje znośniejsza.
— W latarni morskiej, mój drogi, tak, w latarni morskiej możebym się jeszcze zdecydował.
Ciemność ogarnęła tymczasem pokój, wypełzając ze wszystkich kątów.
Za oknem wicher wył coraz żałośniej i dzwonił ponuro o szyby. Eugeniusz przeciągnął się leniwie, a potem przystąpił do okna, które, jak wiadomo, wychodziło na cmentarz. Chciał, jak się zdaje, rozkoszować się jeszcze spokojem, jakiego zażywał przy ogniu przez porównanie go z wichurą, szalejącą na dworze.
Patrzył więc na pogrążone w mroku grobowce, z których podnosić się zdawały wydłużone cienie,
— Rzekłby kto, — szepnął — że duchy umarłych wybrały się na spacer, a zabłąkawszy się pukają do naszych okien, by nas zapytać o drogę.
Wygłosiwszy to zdanie, Eugeniusz powracał do swego fotelu, lecz zatrzymał się w pół drogi.
— Patrz tylko — rzekł do Mortimera — zdaje mi się, że naprawdę wywołałem upiora.
Lightwood odwrócił głowę i dojrzał przy drzwiach coś podobnego do człowieka.
— Za pozwoleniem! — odezwał się ochrypły głos. — Czy jeden z panów jest adwokatem i nazywa się Lightwood?
— Należy pukać — rzucił szorstko Mortimer.
— Za pozwoleniem panów, drzwi były otwarte.
— Czego tu chcecie?
— Za pozwoleniem — powtórzył ochrypły głos — czy jeden z panów jest adwokatem i nazywa się Lightwood?
— Tak — odparł Mortimer.
— To dobrze — odparł ochrypły głos, zamykając drzwi. — Przyszedłem tu w interesie do pana adwokata.
Lightwood zapalił świecę i zobaczył przy drzwiach podejrzane indywiduum, miętoszące w ręku zatłuszczoną czapkę, niegdyś futrzaną, dziś wytartą do skóry i przypominającą raczej butwiejące szczątki zdechłego kota lub psa.
— O co idzie? — spytał Mortimer. — To pan jest panem adwokatem Lightwood? — powtórzył raz jeszcze właściciel czapki, siląc się bezskutecznie na przyjemny uśmiech.
— To ja.
— W takim razie, proszę łaski pana adwokata — mówił przybysz, zginając się w służalczym ukłonie — proszę mieć wzgląd na to, że ja jestem biednym człowiekiem, pracującym w pocie czoła i chciałbym złożyć przysięgę.
— W takim razie zwróć się pan do kogo innego.
— Ależ ja chcę zrobić Alfreda Dawid...
— Czy to imię wasze?
— Ależ nie; ja chcę zrobić Alfreda Dawid na ręce pana adwokata.
— Affidawit[1] — mruknął Eugeniusz, nie przestając palić papierosa.
— Nie mam kwalifikacyi do przyjmowania takich zeznań — objaśnił go Mortimer.
Osobnik z czapką zdawał się być zawiedziony, ale po namyśle rzekł znowu:
— To może pan adwokat będzie łaskaw spisać to, co powiem bez przysięgi.
— Powiedzcie, o co chodzi?
— O co chodzi — powtórzył, przysuwając się bliżej. — Chodzi tu o nagrodę 5,000 funtów, to nielada gratka.
— Siadajcie, proszę — rzekł Mortimer, który odgadł z tych słów, że chodzi tu o jakiś ślad, dotyczący morderstwa Johna Harmon. — Może napijecie się wina?
— Nie odmówię, jeśli taka łaska pana adwokata.
Mortimer nalał mu pełny kieliszek, który gość wypił w ten sposób, że popłukał sobie usta winem, przelewając je najpierw pod prawy policzek, następnie pod lewy, aby je wreszcie połknąć.
— Może jeszcze?
— I owszem.
Kieliszek znów został napełniony i wypróżniony w ten sam sposób, co poprzednio.
— Jak się nazywacie?
— Pan adwokat się za bardzo śpieszy — rzekł gość z odcieniem wymówki. — Mówiłem już, że jestem biednym człowiekiem, pracującym w pocie czoła i chcę przysłużyć się sprawiedliwości. A to, co mam powiedzieć, ma być przecie spisane.
Uwzględniając trafność tego życzenia, Mortimer przysunął arkusz papieru i pióro, gdy przyjaciel jego ofiarował się służyć mu za pisarza,
— A teraz powie pan swoje nazwisko? — spytał Lightwood.
Ale człowiek, pracujący w pocie czoła, nie czuł się jeszcze dostatecznie zabezpieczony.
— Za pozwoleniem pana adwokata, tamten pan, co pisze, jest świadkiem niby, to też i ja chciałbym wiedzieć nazwisko jego i adres.
Eugeniusz wyjął z portfelu swój bilet wizytowy i rzucił go na stół nieufnemu gościowi, który zwinął w trąbkę ową kartkę i zawiązał ją w węzełek chustki od nosa.
— A teraz — zaczął Lightwood — radzę panu skupić uwagę na każde słowo, bo wszystko będzie spisane. Zatem nazwisko?
— Roger Riderhood.
— Miejsce zamieszkania?
— Limehole nad rzeką.
— Zajęcie?
Na to pytanie odpowiedział Riderhood z mniejszym pośpiechem, niż na dwa poprzednie.
— Mam robotę na rzece.
— Byliście kiedy karani?
Lekko zmieszany tem pytaniem, Riderhood udał, że go nie dosłyszał.
— Pan adwokat pytał mnie o co?
— Siedzieliście już kiedy w więzieniu?
— Tylko raz, ale to się przecie może każdemu zdarzyć.
— Za co?
— Za to, że włożyłem kiedyś, tak przez żart, rękę do kieszeni pewnego majtka, ale to był mój przyjaciel.
— Rozumiem teraz, na jakiem polu pracujecie w pocie czoła — zauważył Eugeniusz.
— Tak, dobrze pan powiedział Nieraz to mi pot kroplami spływa aż na ziemię, jak deszcz, proszę pana adwokata, jak deszcz kroplisty.
Eugeniusz przechylił się w tył na krześle i patrzył na Riderhooda, puszczając z papierosa kółka dymu. Tamten namyślał się, gładząc rękawem swoją czapkę, a potem zaczął:
— Proszę tak pisać: „Ja, Roger Riderhood, który mówię do was, zeznaję, że znam człowieka, który zabił Harmona. Człowiekiem tym jest Jesse Hexham, którego nazywają także Gafferem. On wyłowił ciało Harmona, ale wprzód go zabił, to jego ręka spełniła to morderstwo.“
Na tak stanowcze oświadczenie, obaj przyjaciele spoważnieli.
— Na czem opieracie to oskarżenie? — pytał Lightwood.
— Na czem? — zastanowił się Riderhood, wycierając twarz rękawem. — A bo ja, za pozwoleniem panów adwokatów, ja dawniej robiłem na rzece z Gafferem, robiliśmy obaj, we dnie i w nocy. Ale ja już wtedy pomiarkowałem sobie, że on ma jakieś sposoby nie całkiem przyzwoite. Ja go też porzuciłem, za pozwoleniem panów adwokatów; pierwszy wycofałem się z tego interesu... On ma córkę i ja z góry mówię panom adwokatom, że ta córka mówić będzie co innego. Ale takie gadanie funta kłaków nie warte, bo ona zwyczajnie, jak córka, gotowa kłamstwo na kłamstwie stawiać, byle go tylko uniewinnić.
— Wszystko to niczego nie dowodzi — przerwał mu Lightwood.
— Niczego? — powtórzył Riderhood, nie tyle zdziwiony, co niezadowolony.
— Naturalnie, że niczego, a raczej jest to tylko dowodem, że macie w posądzeniu Gaffera.
— Przecież mówiłem, co może poświadczyć ten pan adwokat, co pisze, że gotów jestem przysiądz, że jako ten świat jest wieczny i końca mieć nie będzie, tak prawdą jest, że Gaffer zabił tego Harmona.
— Przysięga wasza dowiedzie tylko, że wy istotnie podejrzewacie Gaffera, ale nie daje żadnej pewności, że on istotnie popełnił tę zbrodnię... tak mówi prawo.
— Napewno? — spytał słodziutko Riderhood.
— Najpewniej w świecie, wasza przysięga nie wystarcza.
— A czy ja powiedziałem, że wystarcza, niech powie ten pan adwokat, co jest świadkiem naszej rozmowy, czy ja powiedziałem coś podobnego?
— Dawał hultaj do zrozumienia coś podobnego, ale istotnie nie powiedział.
— A co! — zawołał z tryumiem Riderhood, — jak to dobrze mieć świadka.
— A więc mówcie dalej, co macie do powiedzenia i to bez żadnych wykrętów.
— Niech tylko pan adwokat pisze słowo w słowo, co powiem, a zobaczymy, czy to nie wystarczy. Otóż ja, Riderhood, mówię i twierdzę, że Gaffer powiedział mi sam własnemi ustami, że zabił tamtego człowieka.
— Uważaj pan na słowa swoje, mości Riderhood.
— Uważać na słowa swoje... ależ ja powtórzyć to mogę choćby sto razy, że Jesse Hexham, zwany także Gafferem, powiedział mi sam, że nikt inny, tylko on, zrobił koniec z Harmonem.
— Gdzie znajdowaliście się wtedy obaj?
— Gdzie?.. ależ powiem to, naturalnie, niech pan adwokat będzie spokojny, że nie skłamię ani na źdźbło; ja przecież wiem, czem to pachnie, jak się robi Alfreda Dawid. Wychodziliśmy wtedy obaj z gospody „Pod sześciu tragarzami“, która stoi przecie na miejscu i nie ucieknie. Pan adwokat może ją widzieć choćby zaraz.
— I kiedyż to było?
— Wieczorem tego samego dnia, kiedy Gaffer wyłowił trupa. Wychodziliśmy, jakem mówił, obaj w nocy na pięć minut, a może na siedem minut przed dwunastą, na to przysięgać nie będę, bo to delikatna sprawa, szczególniej, jak człowiek przysięga z Alfredem Dawid.
— Mówcie dalej.
— A jakże, powiem, przecie po to przyszedłem. Rog Riderhood — mówi do mnie Gaffer; — ja się nazywam Roger, ale mówią mi Rog, nie dlatego, żeby mi uchybić, tylko, że to niby krócej.
— Nie zabierajcie nam czasu zbytecznymi szczegółami, panie Riderhood.
— Przecież ja nie powiedziałem ani jednego fałszywego słowa, panie adwokacie, wszystko tak było, jakem rzekł, że Gaffer powiedział do mnie: Słuchaj Rog Riderhood, dziś na rzece o małom cię nie zamalował wiosłem i powiedziałem parę przykrych słów, jak to bywa między kolegami. Ale bo widzisz, Riderhood, ty mi coś zanadto wścibiasz nosa do mojego czółna. Było tak właśnie; jego córka może poświadczyć, żeśmy się przemówili na rzece.
— Mówcie tylko to, co się odnosi do tego zabójstwa.
— A właśnie, zaraz powiem. Więc ja mu rzekłem wtedy: — Słuchaj, Gaffer, ty bo wypłatałeś brzydki kawał temu topielcowi, a on mi na to: To widzisz dla jego pieniędzy... tak mi powiedział słowo w słowo.
Nastało dłuższe milczenie i słychać było tylko ciche syczenie ognia, dogasającego na kominku. Riderhood skorzystał z tej pauzy dla wytarcia sobie twarzy, rąk i czoła wierzchem swej czapki.
— Nie macie już nic więcej do powiedzenia? — spytał wreszcie Mortimer.
— Jakto? — pytał z głębokiem zdumieniem Riderhood. — Niech tu na miejscu przepadnę, jeśli co z tego rozumiem. Cóż tu można jeszcze powiedzieć?
— Nie zadawałeś mu żadnych pytań?
— Ani mi to przez myśl nie przeszło, tak mnie to jakoś otumaniło. Ale od tego czasu powiedziałem sobie, że między mną a Gafferem wszystko skończone. On szukał ze mną zgody, prosił, błagał, ale ja nic. Jestem wprawdzie biedny człowiek, pracujący w pocie czoła, ale powiedziałem mu: Jeżeli tak, to nie próbuj nawet patrzeć w tę stronę, gdzie pracuje Rog Riderhood. Tak mu powiedziałem słowo w słowo.
— I dlaczego chowaliście tak długo dla siebie tak ważną wiadomość? Czemu nie złożyliście wcześniej takiego zeznania, jak dziś?
— Dlaczego, pan adwokat pyta? Ot, jakoś głowy nie miałem.
— Wtedy nie było jeszcze wyznaczonej nagrody — zauważył Eugeniusz, rysując profil kobiecy na skrawku papieru.
— Pan adwokat utrafił w samą prawdę, nie było wtedy jeszcze wyznaczonej nagrody, więc chociaż chodziło mi ciągle po głowie, że trzebaby komuś powiedzieć to, co wiem, schowałem to dla siebie. Ale teraz oto przeczytałem na afiszach, że pan adwokat Lightwood przeznacza taki szmat złota temu, co znajdzie zabójcę. Powiedziałem też sobie zaraz. Słuchaj, Riderhood, dlaczego masz lepiej życzyć Gafferowi, niż sobie, jeżeli on ma córkę, to i ty masz córkę.
— Więc macie córkę, panie Riderhood?
— Tak jest, panie adwokacie, mam córkę... 22 lata skończy w październiku. Powiedziałem też sobie: Masz córkę, a garniec złota sam ci lezie w ręce, czy go nie weźmiesz?
— Słusznie — powiedział Eugeniusz, wykończając swój rysunek.
— Tak jest, garniec pieniędzy... i byłoby to sprawiedliwie, gdyby człowiek, pracujący w pocie czoła, wypuszczał z rąk tyle grosza? Pocóżby w takim razie pan Lightwood ogłaszał taką rzecz afiszami? Czy to pan Lightwood nie miał prawa wyznaczyć nagrody i czyż do mnie należy ganić to, co zrobił pan adwokat?
— Tak, to z pewnością nie należy do was — zauważył Eugeniusz.
— Ja też to sobie odrazu pomyślałem i skoro tylko przeczytałem na afiszu adres pana adwokata, przyszedłem tu, aby spełnić swój obowiązek.
— Co myślisz o tem wszystkiem? — spytał Mortimer Eugeniusza, zniżając głos.
— Myślę, że trzeba zaprowadzić tego człowieka do naszego inspektora policyjnego, tam nad rzekę,
— Tak, to jest nawet konieczne, ale co myślisz o jego zeznaniach?
— Myślę, że to jest wielki łotr, ale zeznania jego mogą być prawdziwe, mimo, że złożył je jedynie dla pozyskania premii.
— Coprawda, szczerość nie patrzy mu z oczu.
— O ile sobie przypominam, to i wspólnik jego nie wygląda też zbyt cnotliwie, zdaje się, że należą obaj do sfery społecznej rzezimieszków.
Riderhood usiadł tymczasem przed ogniem, usiłując napróżno podsłuchać rozmowę przyjaciół.
Nagle Eugeniusz rzekł:
— Mówiłeś, panie Riderhood, że i Hexman ma córkę, czy podejrzewasz ją także o współudział w zbrodni?
„Pracownik w pocie czoło” namyślał się chwilę, a doszedłszy widocznie do wniosku, że objęcie oskarżeniem Lizy nie przyniesie mu żadnej korzyści, odpowiedział przecząco.
— Więc poprzestajesz na wplątaniu w tę sprawę jej ojca?
— To nie ja go wplątałem, on się sam wplątał.
— Trzeba z tem skończyć — szepnął Eugeniusz — pójdziemy tam piechotą?
— Tak, aby dać mu jeszcze po drodze czas do namysłu.
Lightwood zdmuchnął świecę, delator powstał także i wyszli wszyscy trzej.
— Idź pan przodem, panie Riderhood — rzekł Lightwood — wiesz zapewne, gdzie nas masz zaprowadzić.
— Rozumie się, panie adwokacie.
Mówiąc to, okropny człowiek wciągnął obu rękami na uszy swoją wstrętną czapkę i szedł, zgarbiony nieco, poprzedzając obu przyjaciół.
— Patrz tylko na niego — rzekł Mortimer do Eugeniusza — czy nie wygląda na zdecydowanego szubienicznika?
— Który w dodatku powiesiłby nas bez wahania, gdyby mu się nadarzyła sposobność.
Była to jedyna wymiana słów, na jaką sobie pozwolili w czasie dość długiej wędrówki przez ulice, biegnące wzdłuż Tamizy.
Riderhood szedł przed nimi w jednakiej zawsze odległości, jak los nieubłagany. Obaj młodzi ludzie nie spuszczali go z oczu i obaj życzyli sobie w duszy, aby im gdzie zginął lub zaprzepaścił się w drodze, ale nie zanosiło się na to wcale. Ten poseł nieszczęścia, który wydać miał za złoto głowę dawnego kolegi, nie dałby się niczem odstraszyć.
Nie powstrzymał go też i grad spory, który napotkał ich w pół drogi, zaściełając ulice białemi kuleczkami,
Riderhood szedł bez wytchnienia, rozgniatając grad bezkształtnie obutemi stopami, dziurawiąc niemi błoto i zostawiając po sobie głębokie odciski, które nie przypominały w niczem stóp ludzkich. Wiatr nie przestawał wyć i dąć i porywał, zda się, z sobą całą wrzawę i ruch uliczny, tak, iż zdawało się chwilami, że wszystkie odgłosy miejskie podnosiły się w górę i że znajdują się gdzieś w powietrzu.
Wreszcie Riderhood i obaj adwokaci zatrzymali się przed gospodą „Pod sześciu tragarzami“; wtedy dopiero Riderhood uznał za stosowne przemówić:
— Widzicie, panowie, te czerwone firanki, to jest właśnie gospoda panny Patterson, tej, o której mówiłem. Nie uciekła, sami panowie widzicie, że nie skłamałem.
— Pocóżeś nas tu sprowadził?
— Chciałem pokazać panom „sześciu tragarzy”, a zresztą Gaffer mieszka tu zaraz, pójdę zobaczyć, czy jest w domu.
Odszedł na chwilę, ale wnet powrócił.
— Niema Gaffera, ani jego czółna, ale jego córka jest w domu i czeka go z kolacyą, to znaczy, że zaraz przyjdzie i nie będzie trudno go wziąć.
— Chodźmy do posterunku — rzekł Lightwood.
Riderhood odrzekł na to, że rozumie sam, jak niezbędna jest ta wizyta, poszli więc wszyscy trzej do posterunku policyjnego.
Strażnica ta bezpieczeństwa publicznego wyglądała zupełnie tak samo, jak za pierwszą ich bytnością. Inspektor, który poznał odrazu Eugeniusza i Mortimera, nie zadziwił się wcale ich przyjściem. Podniósł tylko głowę od papierów i położył na boku pióro.
— Czy nie zechciałby pan przejrzeć tych notatek? — rzekł Mortimer, kładąc przed nim zeznania Riderhooda, spisane przez Eugeniusza.
Pan inspektor zabrał się do czytania i uczuł się tak wzruszony od pierwszych prawie wierszy, że spytał obu przyjaciół, czy nie mają przy sobie tabaki. Ponieważ jednak żaden z młodych ludzi nie używał tego narkotyku, inspektor potrafił się jakoś bez niego obejść.
— Czy wiecie, co tu jest napisane? — zapytał Riderhooda, ukończywszy czytanie.
Godny osobnik odpowiedział twierdząco, mimo to, inspektor odczytał mu raz jeszcze cały protokół tonem możliwie oficyalnym.
— Czy to wszystko jest zgodne z prawdą? — spytał następnie.
— Powiedziałem wszystko, co wiem — odparł delator.
— Ja sam zaaresztuję Gaffera — rzekł inspektor do Lightwooda. — A gdzie on jest? — spytał następnie Riderhooda — musicie to naturalnie wiedzieć.
Czcigodny dżentlmen odpowiedział to samo, co poprzednio, przyrzekając, że odnajdzie Gaffera za parę minut.
— Czy nie zechcielibyście, panowie, pójść ze mną do gospody „Pod sześciu tragarzami“? Bardzo przyzwoita oberża, gospodyni kobieta rzadkiej wartości. Poczekamy tam pod pozorem małej przekąski.
Obaj przyjaciele zgodzili się chętnie, inspektor więc wziął kapelusz i włożył do kieszeni parę żelaznych kajdanków, tak naturalnie, jakby to była para rękawiczek, poczem zawołał na swego agenta, który stanął przed nim w postawie służbowej.
— Wiesz, gdzie masz mnie szukać?
Agent salutował twierdząco.
— Co do was, Riderhood — mówił dalej inspektor — skoro będziecie mieli już co pewnego, zastukajcie do rozmównicy panny Patterson.
Owa rozmownica był to osobny gabinecik, rodzaj salonu, przeznaczonego dla znakomitszych klijentów panny Patterson. Po odejściu Riderhooda, Mortimer zapytał inspektora, co myśli o zeznaniach tego człowieka.
— Myślę, — odparł inspektor — że w zeznaniu tkwi jakaś część prawdy, a o ile coś było, to i Riderhood wziął w tem z pewnością udział, a teraz oskarża swego wspólnika, żeby sam uszedł kary, i w dodatku zarobił przyrzeczoną nagrodę. A wiecie, panowie, że się tak wszystko składa, że ten łotr może osiągnąć swój cel podwójny. A teraz, panowie, pamiętajcie, że nikt w gospodzie nie powinien się domyśleć, kim jesteście. Przedstawię was gospodyni, jako dostawców cegieł od strony Northfleet naprzykład i powiem, że czekacie na ładunek, który ma nadejść tratwą. Czy potraficie, panowie, utrzymać się w roli?
— Czy słyszysz Eugeniuszu? — spytał Martimer.
— Naturalnie — odparł tenże — od tej chwili nie istnieje dla mnie nic, prócz cegieł i cegielni.




  1. Affidawit — zeznanie na piśmie, złażone pod przysięgą.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.