Wspólny przyjaciel/Część trzecia/X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wspólny przyjaciel
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1914
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Our mutual friend
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ X.
Komplikacye finansowe.

Tegoż dnia, słońce, wschodzące na bezchmurnem niebie, oświeciło całe miasto, nie zapominając w bezstronnej swej sprawiedliwości o cynamonowych faworytach Afreda Lammie, siedzącego przy śniadaniu. Ten drogi Alfred potrzebował gwałtownie choćby tak zewnętrznego złocenia swej egzystencyi, wobec ciężkich chmur, gromadzących się na horyzoncie jego losów.
Sofronia Lammie siedziała naprzeciw swego męża i pana. Małżonkowie, skuci z sobą ogniwem prowadzonej wspólnej intrygi, spoglądali na siebie pochmurni. Wszystko zresztą dokoła nich było dziwnie pochmurne, pomimo słońca porannego — tak dalece, że gdyby dostawcy tej godnej pary, zaglądać mogli przez okno, pośpieszyliby przesłać natychmiast swe rachunki, co zresztą większość z nich zrobiła już i bez tego.
— Zdaje mi się — rzekła do męża Sofronia — że od czasu naszego ślubu nie dostałeś od nikogo pieniędzy.
— Być może — odparł Alfred — ale to niema znaczenia.
Właściwością małżonków Lammie, wspólną im zresztą z wielu innemi małżeństwami, był pewien tryb prowadzenia rozmowy w ten sposób, że każde z nich mówiło jakby nie do siebie, lecz do jakiejś trzeciej, niewidzialnej osoby. Być może jakiś szkielet, schowany w szafie, wychodził na ten czas ze swej kryjówki i siadał między nimi.
— Mogłabym przysiądz — rzekła Sofronia do szkieletu — że nie widziałam w domu od dnia naszego ślubu innych pieniędzy, prócz moich własnych.
— Nie trzeba na to przysięgi — odparł Alfred, zwracając się również do szkieletu. — Pieniądze były istotnie twoje, ale przyznasz, że ty sama nie umiałabyś ich użyć tak produktywnie i korzystnie.
— Korzystnie? i na czemże to polegało?
— Na tem, że mieliśmy kredyt i żyliśmy dostatnio.
Zdaje się, że szkielet roześmiał się wzgardliwie na tę odpowiedź, przynajmniej tak postąpiła Sofronia.
— Cóż teraz będzie? — spytała po chwili.
— Pogrom — odrzekł jej na to Alfred.
Sofronia spojrzała na szkielet i spuściła oczy, to samo uczynił jej mąż. W tej chwili służący wniósł na tacy grzanki do śniadania, a szkielet powrócił do swej szafy.
— Sofronio! — rzekł Alfred, po wyjściu służącego — Sofronio! — powtórzył głośniej. Patrzył na nią surowo, chcąc zmusić ją do uwagi, co mu się wreszcie udało. — Przypominasz sobie naszą umowę, zaraz po ślubie. Musimy działać wspólnie, dla wspólnego naszego dobra. Zapędzono nas w pułapkę, musimy się z niej wydostać.
— Czy masz coś napiętego?
Alfred zagarnął ręką faworyty i rozmyślał czas jakiś, co mu jednak do niczego nie posłużyło.
— Widzisz — rzekł do żony — graliśmy jak wszyscy awanturnicy, na wysoką stawkę, ale w ostatnich czasach szczęście się od nas odwróciło.
— Czy nie masz czegoś?
— Czy nie mamy? — poprawił ją Alfred.
— Czy nie mamy więc czegoś, coby się dało spieniężyć?
— Nie, żyd zajął nam już meble i może je w każdej chwili zabrać. Jeśli tego dotąd nie zrobił, to zasługa Fledgeby’ego.
— Jakiż związek ma Fledgeby z tym żydem?
— Zna go i ostrzegał mnie przed nim.
— A więc myślisz, że Fledgeby stara się użyć swego wpływu na tego żyda na twoją korzyść?
— Powiedz na naszą — poprawił ją Alfred.
— I ty mu wierzysz?
— Nie, moja droga, nie wierzę nikomu, od kiedy się z tobą ożeniłem, ale pozory przemawiają za nim.
Rzekłszy to, Alfred wstał od stołu, chcąc może ukryć białe plamy, które wystąpiły mu w okolicach nosa.
— Gdyby się nam było udało wpakować mu Georgianę, to rzecz inna. Ale ta sprawa w łeb wzięła, niema o czem mówić.
Oparty o kominek, odwinął poły szlafroka i patrzył na żonę, która pobladła pod tym wzrokiem. W gruncie zaczynała się go bać. Bała się jego brutalności, jego pięści nawet, mimo, że jej dotąd nie uderzył. Postanowiła też przejednać go i podnieść się w jego oczach.
— A gdybyśmy spróbowali zaciągnąć pożyczkę? — rzekła.
— W naszem położeniu pożyczać, znaczy tyle, co żebrać lub kraść.
— W takim razie niema o czem mówić.
— Prosta rzecz. Jest to zresztą twierdzenie, równie ciekawe i oryginalne, jak gdybyś chciała mnie oświecić, że dwa a dwa to cztery.
Widząc wszakże, że żona jego ma coś jeszcze na myśli, Alfred uniósł jedną ręką poły szlafroka, drugą zagarnął faworyty i czekał w milczeniu.
— Czy nie byłoby najprościej, — rzekła wtedy Sofronia, podnosząc oczy na męża, — gdybyśmy się zwrócili do ludzi poczciwych i dobrodusznych a przytem bardzo bogatych, których oboje znamy.
— Mówisz o Boffenach?
— Nieinaczej.
— Myślałem już nieraz o nich, — rzekł Alfred, — ale strzeżeni są jak forteca, przez tego piekielnego sekretarza, który staje zawsze pomiędzy nimi a ludźmi naszego pokroju.
— Spróbujmy go wysadzić z tego stanowiska.
— I owszem, zastanów się, czy nie znajdziesz na to sposobu.
— Można popsuć mu trochę opinię u jego chlebodawcy i polecić mu na to stanowisko inną osobę. Musiałeś zauważyć, że w ostatnich czasach Boffen stał się jakiś podejrzliwy.
— A przytem skąpy, co nie wróży nam nic dobrego. Spróbuj jednak.
— Możnaby skierować jego podejrzliwość w pewnym kierunku, gdyby naprzykład sumienie moje...
— Twoje sumienie?
— Tak; gdyby sumienie moje nie pozwalało mi zataić dłużej pewnej wiadomości o sekretarzu, zwierzonej mi przez ich wychowankę... Wiesz, o kim mówię.
— — Bardzo dobrze, to mi się zaczyna podobać.
— Gdybym ostrzegła Boffenów, że ten ich sekretarz jest chciwy, zuchwały aż do bezczelności i że, nadużywając dobrej wiary swych chlebodawców, sięga po za ich plecami po rękę tej dziewczyny.
— To wcale nie źle, — pochwalił Alfred, przestępując na drugą nogę.
— Przypuśćmy, że sekretarz straci posadę, która tem samem będzie wakująca.
— Rozumiem.
— Czybyś go nie mógł zastąpić?
— Czemużby nie?.. toby się dało zrobić. Należy tylko przeprowadzić ten interes ostrożnie, delikatnie, to nawet warte zachodu.
— Gdyby naprzykład ktoś powiedział tym poczciwym Boffenom: Alfred Lammie, to wzór honoru i uczciwości, a przytem wyborny finansista, obracający szczęśliwie własnym kapitałem i skromnym funduszem swej żony, który potroił niemal w ostatnich czasach.
Drogi Alfred słuchał tych wywodów z widocznem zadowoleniem, a przy ostatnich słowach uśmiechnął się i pogładził łaskawie żonę po włosach.
— Człowiek to zamożny, co jest najlepszą rękojmią jego uczuć bezinteresownych, to też przyjaźń tylko skłoniłaby go do służenia państwu swem doświadczeniem.
Twarz Alfreda Lammie rozjaśniła się pod wpływem tych pocieszających rojeń, skutkiem czego nos jego zajął na tej twarzy dwa razy tyle miejsca, co zwykle.
— Wiesz co? — rzekł do żony — należałoby także pomyśleć o utrąceniu tej pupilki.
— Dziewczyna ta ma na nich olbrzymi wpływ, nie rozstaną się z nią za nic w świecie.
— Ale czarujące to dziewczątko nie ma, jak się zdaje, należytego zaufania do swych opiekunów, nie otwiera im serca tak, jak tobie. Zresztą, gdyby udało się ją oddalić, tybyś mogła zająć jej miejsce.
— Oni się z nią nie poróżnią, musimy też liczyć się z nią.
— Niech i tak będzie, — odparł Alfred, wzruszając ramionami. — Na wszelki wypadek jednak nie zapominaj o tem, że ta dziewczyna jest raczej zbyteczna.
Ktoś przeszedł w tej chwili pod oknem, poczem dzwonek zabrzmiał w przedpokoju.
— To z pewnością Fledgeby, — rzekł Alfred, zniżając głos, — on cię podziwia i ma ogromnie wysokie pojęcie o twych zdolnościach towarzyskich. Przyjmij go więc sama i staraj się go skłonić, by użył i nadal swego wpływu na tego żyda, który ma nas w swej mocy.
Rzekłszy to, Alfred wysunął się ukradkiem, zalecając służącemu dyskrecyę. Po chwili Czar wszedł do salonu, a pani Lammie pośpieszyła na jego spotkanie.
— Jakże mi miło widzieć pana, panie Fledgeby. Mój biedny Alfred przywalony jest teraz nudnymi interesami. Musiał wyjść na miasto — siadajże pan, drogi panie Fledgeby.
Fledgeby usiadł, szukając ręką na swej twarzy zarostu, który zdaniem jego mógł był zejść na jego policzki w czasie, gdy szedł tu z ulicy Albany.
— Nie uwierzy pan, jak wdzięczna jestem panu. Mój Alfred mówił mi właśnie, żeś go pan wyprowadził z chwilowego zresztą kłopotu.
— Och! — rzekł Czar, — to drobiazg. Myślałem co prawda, że Lammie nie zwierza się pani z takich kłopotów.
— Jestem przecie jego żoną.
— Nie wątpię o tem.
— I dlatego pozwolę sobie zapytać pana, bez jego oczywiście wiedzy, czy nie byłby pan łaskaw pomówić raz jeszcze z tym panem Riah?
— Jego wierzycielem?
— Tak właśnie.
— Prośba... — zaczął Fledgeby, a potem urwał i milczał tak długo, że Sofronia czuła się w obowiązku dopomódz mu.
— Prośba kobiety, — podszepnęła.
— Nie pani, prośba osoby drugiej płci powinna być wysłuchana przez każdego mężczyznę, ale ten Riah, to łotr bez sumienia.
— Ale pana on usłucha.
— Ostatni łotr, mówię pani.
— Ale pan mu powie, spróbuje pan w każdym razie. Pańskie słowo tyle u niego waży.
— Dziękuję pani za pochlebną opinię, ale wątpię, czy mi się uda. Ten żyd jest dyabelnie uparty i jak raz sobie powie zrobię to albo tamto, to musi to spełnić.
— A to wybornie! — zawołała Sofronia — skoro więc przyrzeknie panu, że czegoś nie zrobi, dotrzyma wiernie obietnicy.
— Dyabelnie sprytna, — pomyślał Czar. — Myślałem, że jej zamknę usta, a ona tembardziej powtarza swoje.
— Bo widzi pan — mówiła Sofronia — przed panem nie mam tajemnic i dlatego nie waham się powiedzieć panu, że w losie Alfreda zajdzie wkrótce zmiana, otwarły mu się nowe widoki.
— Nowe widoki?
— Tak jest, mówił mi przed wyjściem, że otwiera mu się świeża perspektywa.
— To znaczy, — podchwycił Fledgeby, — że gdyby Riah zgodził się na zwłokę...
— A właśnie, drogi panie.
— Mężowi pani nie groziłaby klapa, że pozwolę sobie użyć wyrażenia przyjętego na giełdzie.
— Z pewnością, gdyby najkrótsza zwłoka.
— A w takim razie, to co innego, biegnę natychmiast do tego żyda.
— Tysiączne dzięki panu.
— Niech mi wolno będzie, to już wystarczy mi, gdy ręka czarującej kobiety, kobiety wyższego umysłu wyciągnie się do mnie, jako zapłata, za...
— Za czyn szlachetny — podpowiedziała Sofronia.
— Nie pani, to nie to, — zaprzeczył Czar, który nie znosił, aby go poprawiano. — Nie znam milszej od pani kobiety.
— Liczę na pośpiech pana.
— O! pod tym względem może pani być bez obawy, — odparł Fledgeby, zasyłając jej odedrzwi pełen szacunku ukłon.
Pośpieszył też istotnie tak żywo, jakgdyby mu przyjaźń dodawała skrzydeł. Był w doskonałym humorze, tak, że wpadłszy do biura, wołał prawie radosnym tonem.
— Hola! Judaszu, gdzie jesteś?
Riah podniósł na swego pana zdziwione oczy.
— Ruszaj mi zaraz stary hipokryto z kwitem egzekucyjnym w ręku. Wykonaj go i każ zabrać państwu Lammie wszystkie ich meble, o ile ci na miejscu nie zapłacą.
Głos i ton jego nie dopuszczał protestu, to też Riah zbierał się do wyjścia. Przed odejściem zawahał się.
— Więc to konieczne? — spytał swego pana.
— Czy konieczne? a to pyszna farsa. Sam przecie palisz się z niecierpliwości, naturalnie, że konieczne. No, ruszajże Judaszu.
Zostawszy sam, Fledgeby chodził po pokoju, gwiżdżąc, otwierał szufladki, zaglądał do wszystkich kątów, w nadziei, że natrafi na jakiś ślad szachrajstwa swego żyda, nie znalazł go jednak.
— Nie wielka zasługa, że mnie nie oszukuje, — rzekł do siebie. — Mam się na baczności.
Przypomniał sobie naraz, że drzwi od sieni nie są zamknięte i zląkł się, by ktoś z klientów nie wziął go za członka spółki. W progu zetknął się jednak nos w nos z panną Wren, która szła tu właśnie z próżnym koszyczkiem, mając nadzieję wypełnić go gałgankami i strzępami, które tu kupowała. Fledgeby miał szczery zamiar zamknąć jej drzwi przed nosem, ale czuł się oszołomiony gradem min i gestów, jakimi go przywitała. Rad nie rad więc opadł na krzesło z miną człowieka znudzonego, który czeka tu od niepamiętnych czasów.
— Jak zdrowie pana? — spytała Jenny, — spodziewam się, że dobre, a gdzie jest pan Riah?
— Myślę, że wkrótce powróci — odparł Fledgeby — przyrzekł mi to, wychodząc. Ale gdzie ja panią widziałem? — rzekł, wpatrując się w Jenny.
— Tu na dachu — odparła modniarka lalek.
— A tak, przypominam sobie, a jakże się ma ta przyjaciółka pani?
— Nie wiem, o której pan mówisz, bo mam wiele przyjaciółek.
— O wszystkich, — odparł Czar, przymrużając filuternie jedno oko. — A czy wszystkie są tak piękne, jak ta śliczna dziewczyna, którą widziałem wtedy na tarasie?
Jenny pominęła milczeniem tę uwagę. Usiadła w kącie z koszyczkiem swym na kolanach. Czar oparł czoło o szybę i szukał zapamiętale zarostu na swych pokrzywdzonych policzkach.
— Myślałam, że zastanę tu pana Riah, — rzekła ze swego kąta Jenny. — — Kupuję zawsze u niego strzępki, a potrzebuję ich za dwa szylingi, Może pan będzie łaskaw mi je dać.
— Ja? Skądże znów. Czy pani myśli, że jestem członkiem tej spółki Pubsey et comp. Skąd pani przyszło do głowy takie przypuszczenie?
— To wcale nie przypuszczenie, lecz pewność, — odrzekła zuchwale Jenny. — Przecież pan tu jesteś gospodarzem, a Riah mówił to nam w pańskiej obecności, czemu pan bynajmniej nie zaprzeczyłeś.
— Cha! cha! — zaśmiał się Fledgeby. — To było kłamstwo. Ten stary żyd to szachraj i oszust pierwszej wody. Zaprosił mnie do siebie na górę, mówiąc: „Chodź pan a pokażę panu ładną dziewczynę, tylko trzeba udawać, że jesteś właścicielem tego domu“. Zgodziłem się i muszę przyznać, że ten hultaj dotrzymał słowa, pokazując mi tę młodą osobę. Po co jednak odegrał tę komedyę, nie wiem; zapewne z amatorstwa do kłamstwa.
Jenny zmieszała się. Żyła ona dotąd w wielkiej przyjaźni z Riahem i miała go za starego poczciwego izraelitę. Fledgeby natomiast był mocno zadowolony ze swego dyplomatycznego wybiegu, którym zemścił się jednym zamachem na Jenny za jej przenikliwość i na swoim żydzie za ukrywanie przed nim adresu Lizy.
— Tak, tak, — dodał — ten żyd ma szkaradną reputacyę, której jak się zdaje, nikomu nie ukradł. Przyszedłem też, aby wycofać od niego pewną sumkę, którą odemnie wyłudził.
Jenny siedziała przygnębiona. Opuściła ją zwykła rezolutność; ktoś zadzwonił tymczasem raz i drugi, a widząc, że nikt nie otwiera, przycisnął klamkę i wszedł cichym dyskretnym krokiem. Był to Twemlow.
— Czy pan Riah jest w domu? — spytał wchodząc.
— Czekam właśnie na niego, — odrzekł Czar. wróci zapewne niebawem, najlepiej też pan zrobi, siadając i czekając na niego, jak my.
Mały dżentlmen zastosował się do tej rady i usiadł, przesuwając ręką po czole, jakby chciał spędzić z niego jakąś troskę. Melancholia ta przypadła do smaku Fledgeby’emu, który przypatrywał mu się z pod oka.
— Śliczną dziś mamy pogodę — rzekł.
Łagodny Twemlow tak był pogrążony w myślach, że nie usłyszał tego pytania; zadrżał tylko lekko i zaczął się usprawiedliwiać.
— Wybacz pan, zdaje mi się, że pan coś do mnie mówił?
— Mówiłem o pogodzie, — rzekł głośniej Fledgeby. — Mamy wspaniały dzień, nieprawdaż panie?
— Tak, bez wątpienia.
— Pan jesteś Twemlow, — rzekł wtedy Fledgeby, krzywiąc usta w uśmiechu.
Mały dżentlmen zdawał się być zdziwiony tem wymienieniem swego nazwiska.
— Poznaliśmy się u państwa Lammie, — mówił dalej Czar, — a nawet o ile mi się zdaje, jesteśmy spokrewnieni.
Wtedy dopiero Twemlow przypomniał go sobie, a jednocześnie odczuł lekki wyrzut sumienia na myśl o zerwanem przez siebie małżeństwie Fledgebyego z panną Podsnap. Stał się więc mimowoli sztywny i ukłonił się bardzo zimno.
Czar dopatrzył się w tem pogardy dla swej osoby, a jego małe oczka zwęziły się złowrogo.
— Mam nadzieję, — rzekł — że interes, który tu pana sprowadza, nie jest tak przykry, jak mój, panie Twemlow.
Mały dżentlmen nic na to nie odrzekł.
— Bo widzi pan — ciągnął dalej Fledgeby — ten Riah, to człowiek bardzo nieużyty, okropny człowiek. Nie byłbym się tu znalazł, gdyby nie konieczność przyjścia z pomocą przyjacielowi, którego ten żyd prześladuje. Trudno przecież opuścić przyjaciela w nieszczęściu.
Tu mały pan Twemlow przyznał, że należy oddać sprawiedliwość szlachetnemu czynowi, chociażby popełnił go człowiek antypatyczny.
— Masz pan słuszność, — rzekł — tak powinien postąpić każdy szlachetny i uczciwy człowiek.
— Dziękuję panu za pochwałę, ale szczególny to zbieg okoliczności, że przyjacielem, o którym mówię, jest właśnie Alfred Lammie, u któregośmy się spotkali po raz pierwszy. Tak mi go żal, a zwłaszcza jej, to taka miła kobieta! Nieprawdaż, panie Twemlow?
Na te słowa Twemlow pobladł lekko, bo to przecież ta miła kobieta doprowadziła go do udaremnienia matrymonialnych zamiarów Fledgebyego.
— Pani Lammie, odwołując się do mej przyjaźni, uprosiła mnie, abym wstawił się za nimi do tego żyda. Rozumie pan, że skoro kobieta tak wysokiej wartości nazywa mnie swoim drogim Fledgeby i zaklina mnie ze łzami, abym spełnił jej prośbę, nie mogę jej przecie odmówić.
— Z pewnością — potwierdził z przymusem Twemlow.
— Więc, jak pan widzi, przyszedłem tutaj, ale, na nieszczęście, nie mam znowu tak wielkiego wpływu na tego żyda, jak się to pani Lammie wydaje. Spróbuję jednak.
Tym razem Twemlow skruszył się naprawdę. Jak można było knuć podziemne intrygi przeciw temu poczciwemu młodzieńcowi, dlatego tylko, że jego zachowanie się w towarzystwie nie przypada nam do smaku? Fledgeby okazywał mu się w coraz to pochlebniejszem świetle, jako człowiek dziwnie uczynny.
Fledgeby mówił dalej:
— Przepraszam pana, jeśli jestem niedyskretny, ale możebym mógł przydać się i panu na coś Wiem, że wychowano pana na prawdziwego dżentlmena, a tacy ludzie często nie znają się na interesach, dodam nawet, że się zawsze na nich nie znają (te ostatnie słowa wymówił z nieznaczną ironią).
— Istotnie — odrzekł Twemlow — jestem bardzo marny znawca interesów, tak dalece, że nie rozumiem nawet dokładnie położenia, w jakiem się znalazłem. Ale nie mogę korzystać z pańskiej uprzejmości, nie zasługując na nią.
Biedny mały dżentlmen kroczył całe życie tak prostą, wązką ścieżką, że nie znał wprost innych dróg.
— Widzę, — rzekł na to Fledgeby — że jako prawdziwy dżentlmen miałbyś pan sobie za uchybienie mówić ze mną o swym interesie.
— Nie, panie, to nie to, umiem przecie odróżnić prawdziwą dumę od fałszywej.
— Dla mnie to zbyt subtelna różnica — zauważył Fledgeby. — Wiem zresztą, że inteligencya moja nie przydałaby się panu na nic w salonie, ale tu nie salon, a Riah nie jest wcale człowiekiem salonów.
— Z pewnością — bąknął Twemlow.
Koniec końców wszakże, ulegając prośbom dobrego młodzieńca, pan Twemlow opowiedział mu swoją historyę.
Oto zdarzyło mu się raz w życiu podpisać weksel przyjacielowi, który umarł wkrótce potem, poczem nastąpił fakt bardzo zwyczajny, ale całkiem niezrozumiały dla człowieka, który nie miał nigdy do czynienia z wekslami, oto kazano mu spłacać pieniądze, z których nigdy nie korzystał. Zdecydował się na to i wypłacał raty, oszczędzając je ze skromnych swych dochodów. Szło to jako tako, gdy naraz w życiu jego ukazał się niespodzianie Riah i zażądał nagle zwrotu całego kapitału.
Fledgeby wysłuchał tego opowiadania bez zdziwienia, jak przystało młodzieńcowi, który jest aż nadto zaznajomiony z tego rodzaju zawiłościami.
— Sprawa jest poważna — rzekł w końcu — i radziłbym panu zapłacić.
— A jeżeli nie mam skąd?
— W takim razie przygotować się pan musisz na...
— Na co? — spytał z lękiem mały dżentlmen. — Na więzienie. Chyba, że pański krewny, lord Snigsworth, zechce pana zastąpić.
Niestety, nic nie mogło bardziej przerazić Twemlowa, jak wywołanie imponującego obrazu jego lordowskiej mości, który to obraz przedstawiał mu się w postaci groźnego sędziego, wymachującego gniewnie swem feudalnem berłem.
— Wszelako — rzekł Fledgeby — nie rozpaczajmy jeszcze, bo może mi się uda zmiękczyć tego żyda. Czy pan go zna, panie Twemlow?
— Nie widziałem go dotąd.
— Prawdziwy to żyd, więcej jeszcze duchowo, niż fizycznie. Najlepszy jest wtedy, gdy się unosi... ten jego spokój i łagodność mogą człowieka do ostateczności doprowadzić. Ale otóż i on, widzę, że jest spokojny, przerażająco spokojny.
— Jak się pan masz, panie Riah, myślałem, żeś się już gdzieś zagubił.
Riah, który wszedł właśnie, obrzucił wzrokiem Twemlowa, a potem spojrzał w oczy swego pana, czekając od niego rozkazu.
— Mam nadzieję, że nie skorzystałeś pan jeszcze z praw, jakie ci przysługują i nie zająłeś ruchomości tych biednych Lammie? Prawda, że nie uczyniłeś tego?
— Owszem, zrobiłem to przed chwilą — odparł Riah, który wyczytał w oczach swego pana wyrok nieodwołalny na tych biednych Lammie.
— Jakto? Byłeś do tego zdolny? Wiedziałem, żeś twardy i nieużyty, ale nigdy nie przypuszczałem, abyś posunął się do tego stopnia.
— Spełniam tylko cudze rozkazy — odparł Riah. — Nie ja tu przecie decyduję.
— Ho! ho! Znane sztuczki, zwykła zwrotka, którą powtarzają wszyscy lichwiarze. Rozumiem, że ścigacie sądownie swych dłużników, do czego macie prawo, ale po co mydlić nam oczy jakimiś wybiegami. Pomówmy zresztą o czem innem. Oto jest pan Twemlow, który ma także u was jakąś należytość.
Riah skłonił się poważnie, na co biedny pan Twemlow odpowiedział także trwożnym ukłonem.
— Widziałeś pan sam — rzekł do niego Fledgeby — jak mi się źle powiodło w sprawie tych biednych Lammie, mam też bardzo mało nadziei. Ale posłuchaj mnie, panie Riah. Ten pan płacił dotąd regularnie wszystkie procenty i raty, pocóż więc egzekwować nagle od niego całą sumę. Czy nie mógłbyś okazać się w tym wypadku choć odrobinę uczynniejszy?
Riah spojrzał znów pytająco w oczy swego władcy.
— Ten pan jest moim krewnym, nie powinieneś go prześladować za to, że, jak przystało na dobrego szlachcica, miał zawsze pogardę dla finansowych interesów.
— Przepraszam — przerwał mały dżentlmen — nie mam wcale pogardy dla tych spraw, byłaby to przecie z mej strony śmieszna pretensyonalność.
— Słyszysz, panie Riah, z jaką godnością mówi o tej sprawie pan Twemlow. No i mam nadzieję, że tym jednym razem zrobisz wyjątek i pozwolisz na małą przynajmniej zwłokę.
Mówiąc to, Fledgeby patrzył znacząco w twarz żyda, który też wiedział już teraz wybornie, czego się ma trzymać.
— Bardzo mi przykro — rzekł — ale zmuszony jestem domagać się wypłaty całkowitego długu.
— I to zaraz? — pytał Fledgeby.
— Natychmiast.
— A w razie, gdyby pan Twemlow nie był w stanie tego dokonać, zechcesz może odwołać się do jego dostojnego kuzyna, lorda Snigsworth, bez względu na to, że krok taki poróżnić może tego dżentlmena z jego krewnym?
— Nie zostanie mi innej drogi.
— Jakto! nie będziesz więc miał żadnego względu na delikatne uczucia tego dżentlmena i cieszyć się może będziesz skandalem, jaki wywołasz w rodzinie?
Słowa te nie wywołały bezpośredniej odpowiedzi, budząc tylko najgorsze przeczucia w duszy nieszczęśliwego Twemlowa, który, nie widząc przed sobą ratunku, pożegnał Fledgebyego, podając mu rozpaloną gorączkowo dłoń.
— Dziękuję panu serdecznie — rzekł — za usługę, jaką mi pan chciałeś wyświadczyć, na którą doprawdy nie zasłużyłem.
— Odchodzisz pan, ja zostanę tu jeszcze i bronić będę pańskiej sprawy.
— Niech się pan nie łudzi — rzekł na to żyd. — Musi pan zapłacić całą kwotę i to jaknajprędzej, jeśli pan nie chce się narazić na znaczne koszty. Firma Pubsey i spółka bywa w takich razach nieubłagana, a ja tu nic nie poradzę. To też radzę, niech pan ich zaspokoi koniecznie...
Ostatnie słowa wymówił Riah z przyciskiem, a biedny pan Twemlow pożegnał go ukłonem i wyszedł, głęboko przygnębiony. Cała ta scena sprawiła Fledgebyemu niewymowną przyjemność. To też po wyjściu pana Twemlow, obrócił się do okna i chichotał z cicha z czołem opartem o szybę. Za to Jenny Wren, która była świadkiem tego zajścia, czuła się oburzona do najwyższego stopnia. Czar, dostrzegłszy ją, zwrócił na nią uwagę Riaha.
— Wszakże ona czeka tu ciebie oddawna. Okaż się też choć raz w życiu szczodrobliwy i nie żałuj jej tych waszych szmatek.
Patrzył na żyda, wypełniającego kolorowymi gałgankami koszyczek modniarki lalek. Jenny żyła dotąd na bardzo przyjacielskiej stopie ze starym Riah, nazywając go czarodziejem z bajki, a siebie kopciuszkiem.
Tym razem jednak, skoro żyd zbliżył się do niej z przyjaznym uśmiechem, mała robotnica pogroziła mu swym długim szczupłym paluszkiem, jakby go chciała przekłuć.
— Nie nazywaj mnie już kopciuszkiem, niegodziwy człowieku, nie jesteś już czarodziejem z bajki, lecz wilkiem szkaradnym, żarłocznym wilkiem. Znam cię już teraz, i jeżeli Liza zostanie kiedy zdradzona, będę wiedziała, komu to ma zawdzięczać.
W tym samym czasie Sofronia Lammie, nie przeczuwając jeszcze wiszącej nad jej domem katastrofy, czatowała na pana Boffen, przejeżdżając się eleganckim koczykiem w ulicach, gdzie spodziewała się go spotkać.
Udało się to jej w istocie, kazała więc woźnicy zatrzymać konie i pozdrowiła pana spadkobiercę, który, stanąwszy przy drzwiczkach powozu, wyraził mniemanie, że pani Lammie czuje się zapewne zdrowa.
— Och nie! drogi panie, nie czuję się wcale dobrze i czekam tu na pana umyślnie. Czy mógłby pan poświęcić mi parę chwil?
— Z pewnością nowy atak na moją kieszeń — pomyślał sławny śmieciarz.
— Wsiądź pan do mego powozu — zaprosiła go pani Lammie. — Długo wahałam się, ale Alfred powiedział mi stanowczo, że obowiązkiem moim jest otworzyć panu oczy. Żałuję, żem się go wcześniej nie poradziła, uniknęłabym wielu przykrości.
— Niema wątpliwości, że to będzie szturm do mego worka — stwierdził raz jeszcze pan Boffen.
— Czy nie zechce mi pan towarzyszyć, drogi panie?
— Ależ owszem, bardzo chętnie — zgodził się wreszcie spadkobierca, sadowiąc się obok niej na tylnem siedzeniu.
— Jedź powoli! — rozkazała woźnicy pani Lammie — a my tymczasem pogawędzimy z sobą otwarcie. Robię to na wyraźne życzenie mego męża: „Nie wracaj do domu — mówił mi — bez rozmówienia się z panem Boffen“.
— Będzie to szturm nielada, ale czego ona właściwie chce odemnie — zastanawiał się spadkobierca.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.