<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł Wspomnienia i przygody
Podtytuł Tom II
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Rola“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz F. S.
Tytuł orygin. Memories and Adventures
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


XIX
MOJE PRZYGODY POLITYCZNE
Edynburg. — Pierwsza klęska. — Miasta pograniczne. — Reforma taryfowa. — Podrywki. — Interpelacje. — Druga klęska. — Refleksje.

Dwa razy kandydowałem do parlamentu, chociaż, gdyby mnie kto zapytał dlaczego, nie umiałbym dać jasnej odpowiedzi. Wiem napewno, że nie było we mnie gwałtownego pragnienia zostania członkiem tego dostojnego zgromadzenia; najlepszym tego dowodem jest fakt, że w obu wypadkach kandydowałem z okręgów, które każdy doświadczony parlamentarzysta uważał w moich warunkach za niemożliwe do zdobycia, jakkolwiek ofiarowano mi okręgi, w których mogłem był przejść z łatwością i to ogromną większością. Co do pierwszej kandydatury z centrum Edynburga, sentyment odgrywał zapewne jakąś rolę, gdyż w tej części miasta spędziłem moje chłopięce i młodzieńcze lata. Mówiono, że była to najsilniejsza twierdza radykalizmu szkockiego, że zatem zdobycie tego okręgu przeze mnie byłoby nielada wypadkiem, gdyż jakkolwiek byłem radykałem pod wielu względami, to jednak było rzeczą powszechnie wiadomą, że co do głównego spornego punktu tych wyborów: „Wojna czy pokój?“ byłem przekonania, iż zakończenie tej wojny bez zupełnego zwycięstwa, byłoby napewno hańbą a prawdopodobnie także i katastrofą dla Imperjum Brytyjskiego.
Wiara moja mi mówi, że Opatrzność jakąś drogą zawsze wydobywa z człowieka jego najlepsze władze, że jednakowoż niezbędnem jest, aby człowiek sam zrobił wszystko, co może w tym samym kierunku, stając się tym sposobem współczynnikiem Opatrzności. Nie należy nigdy pomijać żadnej sposobności. Jeśli droga jego leży gdzieindziej, niepowodzenie powie mu o tem. Na nic się jednak nie przyda mówić, patrząc wstecz na życie minione: „Możeby się było powiodło, gdybym był poszedł tamtą drogą“. W głębi duszy czułem zawsze, że jestem tu na ziemi dla jakiegoś wielkiego celu i tylko ujemny wynik próby mógłby mi powiedzieć, że cel ten nie jest politycznym, jakkolwiek tyle wiedziałem sam, że nigdy nie mógłbym się związać z jedną partją lub uwierzyć, że dana grupa ludzi posiada same cnoty.
Moja praca polityczna nie była jednak daremną. Obie moje kandydatury były w okręgach, których wyborcy słynęli z t. zw. „podrywek“, t. j. pytań, zadawanych podczas zgromadzeń wyborczych; ten niezbyt miły i często nadużywany zwyczaj nauczył mnie spokoju i panowania nad sobą na estradzie, które mi się bardzo od tego czasu przydały. Mam nawet wrażenie, że to dwukrotne przejście przez prawdziwie ogniową próbę, miało na celu przygotowanie mnie do mojej ostatecznej misji. Pamiętam, że raz w miasteczku Hawick, mój brat, z zawodu wojskowy, odwiedził mnie, by zobaczyć jak sobie daję radę z wyborcami. Wrażenie, jakie wywierałem na słuchaczach, uderzyło go niezmiernie. „To dziwne“, rzekł mi wtedy, „ale mam wrażenie, że ostatecznie skończysz w polityce, nie w literaturze“. „Ani w jednej, ani w drugiej“, odparłem bez wahania, „religja, to dziedzina mojej właściwej pracy“. Spojrzeliśmy na siebie z równem zdziwieniem i wybuchnęliśmy obaj śmiechem. Odpowiedź moja mogła się istotnie wydać niedorzeczną, gdyż nie było do niej wówczas żadnej podstawy. Był to dziwny przejaw owej podświadomej władzy przewidywania przyszłości, która się w nas tai.
Zaledwiem wrócił z Południowej Afryki, rzuciłem się gorączkowo do agitacji wyborczej. Prezesem mego komitetu wyborczego był znany obywatel Edynburga, p. Cranston, późniejszy Sir Robert Cranston. Kiedy przybyłem na miejsce, odbywało się właśnie zebranie komitetu; zmęczony podróżą, przysłuchiwałem się w milczeniu poważnej debacie, która ważyła wszelkie „za“ i „przeciw“ i ustalała moje poglądy na każdą aktualną kwestję. W końcu ustalono wszystko i spisano z wyraźnem zadowoleniem, poczem przystąpiono do ułożenia programu wyborczego kandydata. Słuchałem tego wszystkiego z lekkiem rozbawieniem, a kiedy dyskusję skończono, zapytałem: — Może mnie panowie objaśnią, kto ma wypełnić te wszystkie przyrzeczenia, któremi panowie tak hojnie szafujecie? — Jakto, oczywiście, że pan. — W takim razie, byłoby lepiej, abym ja je sam sformułował, — odpowiedziałem, mnąc w garści dokument, który mi właśnie wręczono. Usiadłem i napisałem swój program. Przyjęto ten program tak dobrze, że byłbym napewno zdobył mandat, gdyby nie nieoczekiwana interwencja w ostatniej chwili.
Ci, którzy pamiętają te wybory, zgodzą się ze mną, że sprawa obudziła wielkie zainteresowanie. Przeciwnikiem moim był niejaki p. Brown, wspólnik znanej firmy wydawniczej Nelson'a, której zakłady były w samem centrum miasta. Wróciwszy świeżo z pola wojny, przejęty gorliwością dla sprawy, którą ta wojna przedstawiała, nie oszczędzałem ani sił ani czasu. Przemawiałem z beczułek, ustawionych na ulicy, lub z jakiegokolwiek podwyższenia, urządziłem szereg mniejszych przygodnych zgromadzeń, obok wielkich, zorganizowanych przez komitet, zawsze tłumnych i burzliwych. Jednem słowem nie zasypiałem gruszek w popiele. Mój przeciwnik nie był groźnym, lecz jako członek partji, miał na swe usługi cały aparat wyborczy, operujący przedewszystkiem faktem, że partja ta reprezentowała ten okręg tradycyjnie od dłuższego czasu. Największą trudnością był znany konserwatyzm Szkotów. Zmiana partji politycznej równa się dla nich zmianie religji. Innym szkopułem były głosy Irlandczyków, zamieszkałych w Edynburgu i dzielących się na katolików i protestantów. Nieświadomie, lub raczej mimowoli, trzymając się zasady mówienia tylko tego, co było naprawdę mojem przekonaniem, dokonałem rzeczy w dziejach nieznanej, mianowicie zjednoczyłem Irlandczyków południowych (katolików) z północnymi (protestantami). Oczywiście zjednoczenie to odbiło się na mej skórze; południowcy nie głosowali za mną, gdyż jakkolwiek byłem zwolennikiem dewolucji, nie nawróciłem się jeszcze do Home Rule’u, zaś protestanci nie mogli mi darować, że się opowiedziałem na korzyść katolickiego uniwersytetu w Dublinie. Toteż kiedy udałem się na zgromadzenie do dzielnicy irlandzkiej, dowiedziałem się, że istnieje zamiar rozbić zgromadzenie. Zdaje się, że taki zamiar istniał naprawdę, lecz zdołałem jakoś pozyskać słuchaczy, a nawet wywołałem łzy w oczach niektórych, kiedy im opowiedziałem o spotkaniu dwóch bataljonów Królewskich Strzelców Dublińskich, pod Ladysmith. Toteż kiedy w chwilę później pojawiła się na estradzie złowieszcza postać miejscowego rzeźnika z rzeźni końskiej, który zaczął coś bąkać o wolności słowa, uznałem, że gwałtowne wystąpienie przeciw niemu ze strony mego komitetu mogłoby się stać hasłem do zamierzonych rozruchów i odezwałem się poprostu: — Prosimy, prosimy, dalej, bracie! Przywitany w ten sposób „brat“ stracił animusz i przeszedłszy estradę zniknął na drugim jej końcu, zaś ja odbyłem wiec spokojnie.
W miarę zbliżania się dnia wyborów, przeciwnicy moi uznali, że staję się bardzo niebezpiecznym. A jednak poniosłem sromotną klęskę, dzięki dziwnej interwencji, o której już powyżej napomknąłem. Żył wówczas w Dunfermline ewangelik, fanatyk, który za cel swego życia uważał niedopuszczanie do parlamentu katolików. Otóż ten jegomość, nazwiskiem Plimmer, postarał się, że w ciągu ostatniej nocy przed wyborami, cały okręg został formalnie zarzucony olbrzymiemi plakatami, które głosiły, że jestem rzymskim katolikiem, żem się wychowywał u Jezuitów, że kandydatura moja była poprostu napaścią na Kościół Szkocki i wszystko to, co sercu szkockiemu jest drogie. Był to bardzo sprytny krok i moi zwolennicy widzieli mnóstwo ludzi, którzy przeczytawszy te plakaty, oświadczyli głośno, że głosować na mnie nie mogą. Mimo to jednak przeciwnik mój zdobył mandat większością tylko jakichś kilkuset głosów. Wyłoniła się kwestja apelacji, lecz po namyśle uznaliśmy, że byłby to daremny trud, gdyż jakkolwiek poglądy moje nie miały nic wspólnego z systemem jezuickim, nie mogłem zaprzeczyć, żem się w ich zakładach wychowywał.
Patrząc dziś na tę sprawę wstecz, mam przekonanie, że ów pan Plimmer był jednym z największych moich dobroczyńców. W ostatniej chwili, zmienił on bieg wydarzeń i zapobiegł memu wejściu na drogę, któraby mnie była zaprowadziła prawdopodobnie do punktu martwego. Wiem, że nigdy nie mógłbym się był stać człowiekiem partji, zaś w naszym systemie nie ma przyszłości dla polityka poza-partyjnego. Oczywiście, że doraźnie odczułem wynik jako klęskę osobistą, tak, że nawet napisałem list otwarty do pisma „Scotsman“, w którym określiłem moją postawę religijną; krok ten, a raczej treść listu wywołała wówczas liczne komentarze. Od miejscowego organizatora partji, Sir John’a Borastona otrzymałem list, którego pierwsze zdanie przyznawało możliwość protestu na drodze prawnej. List ten brzmiał następująco:

18 października, 1900.

„Drogi Doktorze Doyle,

Pańscy doradcy prawni mają zupełną rację, gdyż trudno się pogodzić z myślą, aby sprawcy napaści osobistych w rodzaju tych, jaką obmyślono na Pana, mieli ujść bezkarnie.
Stoczył pan walkę niezwykłą i chociaż nie zdobył pan mandatu dla siebie, lecz przyczynił się pan w sposób bardzo widoczny do dwóch zwycięstw Liberalnych Unionistów w dwóch innych okręgach Edynburga. Tej zasługi nikt panu nie odmówi.
Mam przekonanie, że się pan zgodzi ze mną, gdy oświadczę że pański pierwszy krok na arenie politycznej daje rękojmię zupełnego zwycięstwa w niedalekiej przyszłości i wyrażam nadzieję, że zobaczę pana niedługo, dla omówienia przyszłej kandydatury.

Pański wierny sługa
John Borastorn.“  

Co do mnie, nie czułem wielkiej skłonności do ponownej próby, lecz kiedy nadeszły wybory z r. 1905, pod hasłem Reformy Taryfowej, uczułem, że jest moim obowiązkiem złożyć coś na ołtarzu mych ówczesnych przekonań. Obecny Lord Shaw, jeden z największych radykałów szkockich, był posłem z okręgu t. zw. Miast Granicznych, w istocie trzech małych miast, Hawick, Galashiels i Selkirk, które się trudniły handlem wyrobami wełnianemi i ucierpiały bardzo wskutek taniego współzawodnictwa niemieckiego. Zdawało mi się, że to był teren, na którym każdy będzie głosował na korzyść protekcyjnej polityki Józefa Chamberlaine‘a; zasada wolnego handlu i otwartego rynku spowodowała w tym okręgu tylko straty. Rozumowanie moje było zupełnie słuszne, nie brałem jednak w rachubę konserwatyzmu charakteru szkockiego, który nie umie przystosować swych zasad ogólnych do wymagań poszczególnych wypadków — rys zapewne cenny, lecz czasem niepraktyczny. Polityka partyjna nie jest prawem boskiem, jeno sumą środków do celu, które powinny się zmieniać zależnie od celu.
Tym razem włożyłem istotnie dużo pracy i pieniędzy, gdyż w takich wypadkach niema co żałować. Między rzeczami, które stawiałem wtedy na hazard, znalazł się także i mój kark, gdyż dla zjednania sobie popularności wśród mieszkańców miasteczka Hawick, przyjąłem udział w t. zw. „gminnej jeździe“, mającej na celu określenie granic okólnika. Jazda ta polega na tem, że każdy uczestnik musi odbyć półmilowy galop gościńcem wzdłuż którego stoją mieszczanie, zachęcający rumaka do pośpiechu laskami i parasolami. Dano mi konia myśliwskiego, pełnego ognia i zapału. Na szczęście owa jazda miała się odbyć po południu, tak, że ujeździłem mego rumaka trochę przed obiadem, lecz i tak, nie będąc nadzwyczajnym jeźdźcem, omal nie przypłaciłem tego sportu kalectwem lub śmiercią. Jestem pewny, że ta zabawa skończy się kiedyś czyjąś śmiercią, pomijając już fakt, że konie często się kaleczą. Po tej jeździe odbywa się recytowanie nieskończenie długiej ballady, z chórem powtarzającym refren, przyczem wszyscy obecni wybijają takt nogami. Z grzeczności prostej wypadło czynić to samo co inni, lecz dla mnie najzabawniejszym był moment po powrocie do Londynu, kiedym ujrzał w pismach ilustracje, przedstawiające mnie tańczącego przy dźwiękach szkockiej kobzy, przed wyborami. Wyznaję, że drugi raz nie brałbym udziału w „gminnej jeździe“.
Trudność kandydowania z okręgu, obejmującego trzy miasteczka, polega na tem, że je ożywia wzajemna zazdrość, wskutek czego wszystko niemal trzeba robić trzykrotnie. Dlatego całe to wiecowanie wyborcze dało mi się dobrze we znaki i rad byłem, gdy się skończyło. Miałem wtedy — i dziś tak samo — przekonanie, że jakaś ruchoma skala taryfowa byłaby dla naszego handlu i przemysłu korzystną i skłoniłaby może któregoś z naszych współzawodników do zaprzestania zamykania swych rynków przed nami, gdy równocześnie korzystają oni do woli z naszych rynków otwartych. Jeszcze i dziś sądzę, że pomysł Chamberlain'a był słuszny i że poniósł on klęskę zarówno przez bezwiednie jak i świadomie fałszywą interpretację, w której chińscy najemnicy i drożyzna żywności grały główną rolę. Stałem raz wewnątrz opustoszałej, nieczynnej fabryki, w jednem z wymienionych trzech miasteczek, wykazując, że zniszczyła ją kompetycja z Niemcami, którzy w czasie, gdy my wprowadzamy ich wyroby na nasze rynki, zamykają swoje wysokiemi cłami a za uzyskane tą drogą pieniądze budują okręty wojenne, z któremi trzeba nam się będzie w przyszłości rozprawić. Odpowiedź na moje argumenty polegała głównie na pokazywaniu czerwonych kartonów, z wyobrażeniem okutych w kajdany Chińczyków, pracujących w kopalniach francuskich i innych podobnych niedorzeczności. Toteż pracowałem bardzo ciężko, tak dalece, że w ostatnim dniu przed wyborami odbyłam zgromadzenia we wszystkich trzech miasteczkach, choć oddzielały je wielomilowe górzyste przestrzenie. Lecz mimo tych wysiłków poniosłem klęskę; jedyną pociechą moją był fakt, że w tym okręgu spadek głosów naszej partji był najmniejszy. Co mnie jednak najwięcej irytowało, to nieobecność mego zwycięskiego przeciwnika „Tommy“ Shaw’a, który pokazał się w okręgu raz tylko, poczem całą agitację prowadził przez swego zastępcę. Drugą moją pociechą, pełną jednak melancholji, była wieść, otrzymana w kilka tygodni później, o bankructwie prezesa partji radykalnej, który był pod silnem wrażeniem krzywd Chińczyków w Transwaalu, lecz jako powód bankructwa podał zagraniczne współzawodnictwo w zakresie handlu wyrobami wełnianemi.
Agitacja wyborcza to podła robota, chociaż ma niewątpliwie swoje cechy dodatnie; podobna ona jest do kąpieli błotnych, które oczyszczają i uzdrawiają. Porównanie to jest szczególnie trafne, o ile chodzi o Szkocję, gdzie sztuka t. zw. „podrywek“ doprowadzona jest do krańcowej doskonałości. To zadawanie pytań ma swoją rację bytu, jak długo pytania wypływają z chęci poznania poglądów kandydata na sprawy publiczne. Lecz takie pytania należą do wyjątków; z reguły jest się zasypywanym mnóstwem podstępnych, niedorzecznych pytań, przez ludzi złośliwych i nieodpowiedzialnych, często najmowanych dla dokuczania lub ośmieszania kandydata. Często po godzinnem przemówieniu, musiałem drugą godzinę spędzić na odpowiadaniu na coraz bardziej niedorzeczne kwestje. Wyciągi z prasy miejscowej mogłyby wykazać, że na ogół dawałem sobie rady, gdyż przedmiot znałem dobrze a z metodą walki wyborczej zaznajomiłem się także nieźle. Pamiętam raz jakiegoś drągala, który w chwili, gdym mówił o potrzebie odwetu w walce cłowej, zawołał z końca sali: — Panie kandydacie, jak pan pogodzi zasadę odwetu z kazaniem na Górze Oliwnej? — Odpowiedziałem natychmiast: — W życiu nie zawsze możemy osiągnąć najwyższy ideał. Czy pan sprzedał wszystko i rozdał ubogim? — Człowiek ten znany był ze swych niezbyt chrześcijańskich zasad, więc odpowiedź moja zamknęła mu usta, ku uciesze zebranych.
Szkoci posiadają bardzo spokojny a jednak cięty humor, który warto mieć po swojej stronie. Pamiętam raz człowieka, który na końcu kija miał przywiązany bochenek chleba i raz po raz podsuwał mi go pod oczy z bocznej loży teatru, w którym odbywał się wiec. Znaczenie tego było prawdopodobnie podniesienie ceny chleba przy systemie protekcji. Trudno było zupełnie ten gest zignorować, lecz nie wiedziałem, jak się go pozbyć. Naraz jeden z moich komitetowych zawołał miejscową gwarą: „Ta zabierz się z tem do domu i zjedz!“ Skutek był doraźny. Te niespodziewane interpelacje, wypowiadane są zwykle głosem powolnym, spokojnym a jednak dziwnie donośnym. Kiedy, mówiąc o wojnie z Biurami, zawołałem w pewnem podnieceniu: „Kto ma za tę wojnę płacić?!“ jakiś schorowany biedaczysko, stojący pod ścianą, zapiszczał: „A cóż mnie to obchodzi?“, wywołując burzę śmiechu, do którego i ja mimowoli się dołączyłem. Innym razem mowę moją przerwał żart, który, choć niezrozumiały dla mnie, wprawił słuchaczy wprost w szał śmiechu. Mówiłem o poczuciu godności i zewnętrznym przyzwoitym wyglądzie robotników amerykańskich, kiedy jakiś senny głos zaśpiewał: „Warto zajrzeć do Brown’a“. Czy fabryka Browna znana była z czystości, czy z niechlujstwa, tegom się nie dowiedział.
Radykali przybywali na moje wiece tłumnie i oni to stanowili głównie publiczność mi wrogą. Ponieważ ich kandydat prawie nie agitował, więc moje zebrania były jedynem polem ich zabawy. Przed rozpoczęciem wiecu sala brzmiała zazwyczaj od walki na słowa, wykrzykiwania haseł, śpiewania pieśni partyjnych, tak, że zbliżając się do gmachu miałem wrażenie, że wchodzę do menażerji podczas karmienia. Często mnie odwaga opuszczała, słuchając szalonego wrzasku i pytałem sam siebie, poco to wszystko. Lecz znalazłszy się raz na estradzie, zapalałem się i nie ustępowałem pod żadnym naporem. Wszystko to kształciło mnie na przyszłość, chociaż wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy, idąc za jakimś ślepym instynktem. Najwięcej mnie męczyły wybryki ludzi wulgarnych, których jest więcej między zamożnymi niż ubogimi. Nie lubię żartować z nikogo, dlatego widok człowieka, żartującego niestosownie ze mnie, doprowadza mnie do gniewu. Kandydat jednak nie może się gniewać, gdyż byłoby to szkodliwem dla jego partji. Pod tym względem zawsze miałem się na baczności, aby nikogo nie obrazić i pamiętam dobrze, jak raz wytrzymałem cierpliwie trzydniową kampanję, narażony na niejedno poniżenie. Lecz gotowało się we mnie wszystko i oto w ostatniej chwili, kiedy już stałem na stacji, czekając na pociąg, jeden z moich komitetowych, młody, zuchwały drągal, podszedł do mnie z głośnem, poufałem, wulgarnem pozdrowieniem, przyczem ścisnął mnie za rękę tak mocno, że mój sygnet wpił się w ciało. Wyczerpała się moja cierpliwość i wypaliłem mu odpowiedź językiem, którego od czasu połowu na wieloryby nie używałem. Potok mych słów, który zwalił go niemal z nóg, stanowił dziwne pożegnanie grupy mych zwolenników.
Tak się skończyła moją karjera polityczna. Mógłbym powtórzyć za jednym z moich przyjaciół, że „Wyborcy wrócili mnie na łono rodziny“. Lepsze ono, niż mandat wyborczy. A jednak, mimo poniesionego zawodu, czułem, że czeka mnie gdzieś jakaś służba publiczna. Człowiek rad myśli, że w jakiś sposób może wywrzeć wpływ na swoją współczesność; toteż dodaję sobie odwagi myślą o moich kilku broszurach i listach otwartych, umieszczonych w prasie, które wywarły może pewien wpływ na publiczność, od czasu, gdy się odżegnałem od czynnej polityki, często mącącej pogodę i bezstronność sądu.

KONIEC TOMU DRUGIEGO I OSTATNIEGO



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: anonimowy‎.