Wspomnienia i przygody/XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wspomnienia i przygody |
Podtytuł | Tom II |
Wydawca | Bibljoteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Drukarnia „Rola“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | F. S. |
Tytuł orygin. | Memories and Adventures |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Jeden z najmilszych epizodów mego życia związany jest z pracą nad broszurą, którą napisałem na temat metod i celów naszej armji w Afryce Południowej. Usiłowałem tym sposobem powstrzymać zalew całej Europy literaturą, mającą na celu spotwarzenie i zniesławienie Anglji niemal w każdym kraju Europy. Fala ta przybierała takie rozmiary, iż zdawało się, że na tej fikcyjnej podstawie powstanie konstrukcja polityczna, która doprowadzi do poważnej wojny.
Pamiętam doskonale początek mego pomysłu. Było to w d. 2-im stycznia 1902 roku, we wtorek. Sir Henry Thomson zaprosił mnie na jeden ze swych tygodniowych obiadów; w drodze z Hindhead do Londynu czytałem kolumnę Times’a, poświęconą sprawom zagranicznym. Jedna szpalta zawierała opis zgromadzeń w różnych częściach Europy — zwłaszcza zaś zjazdu kilkuset duchownych w prowincji Nadreńskiej — protestujących przeciwko rzekomym barbarzyństwom, popełnionym przez nas na wrogach naszych. Następna szpalta zawierała wyciągi z pism zagranicznych, opisujące w sposób groteskowy rzekome okrucieństwa. Dla każdego, kto zna prostotę żołnierza brytyjskiego i charakter jego dowódców, wszystko to było prostą niedorzecznością; a jednak, kiedy odłożyłem gazetę i począłem myśleć o tej sprawie, nie mogłem się oprzeć przekonaniu, że ci ludzie z kontynentu działali pod wpływem bezinteresownego i szlachetnego bodźca, który im przynosił zaszczyt. Nie było przecież ich winą, że wierzyli w te fałsze, bo nie wiedzieli, że to fałsze. Skoro jednak wierzyli, było ich obowiązkiem protestować i potępiać. Czy my sami nie padlibyśmy ofiarami takiej samej łatwowierności, gdybyśmy mieli o danem wydarzeniu jednostronne sprawozdanie, poparte przez największych dziennikarzy i artystów pióra i ołówka, mniejsza o to, czy za pieniądze czy bezinteresownie? Oczywiście, że tak. A czyjąż to było winą, że nasz pogląd nie był równie znany światu cywilizowanemu? Możeśmy zbyt dumni, a możeśmy zbyt opieszali — lecz jasnem było, że zapadł wyrok przeciw nam zaocznie. Jak mogli poznać naszą sprawę? Gdzie mogli znaleźć jej oświetlenie? Gdyby mnie kto zapytał, do jakich dokumentów ma się zwrócić, cóżbym odpowiedział? Oficjalne sprawozdania i archiwa państwowe nie są dostępne każdemu. Były co prawda obszerne dzieła Fitz-Patrick‘a i E. T. Cook’a, lecz te były kosztowne i przeznaczone dla specjalistów, przytem niełatwe do tłumaczenia. Nie było krótkiej, treściwej broszury, któraby w sposób jak najprostszy przedstawiała całą sprawę z każdego możliwego punktu widzenia. Czemu jakiś Brytyjczyk nie napisał takiej broszury? W odpowiedzi na to pytanie padło inne: „A czemuś ty sam jej nie napisał“?
Od tej chwili myśl ta nie dała mi spokoju. Rzadko kiedy w życiu miałem tak bezpośrednie poczucie nakazu i powołania, które na razie usunęło z mej myśli wszystko inne. Fakt, że byłem osobą bez pozycji, przemawiał raczej na korzyść, gdyż dowodził bezinteresowności mego kroku. Posiadałem dostateczną znajomość faktów, gdyż napisałem już zarys tej wojny. Byłem naocznym świadkiem wielu wydarzeń i posiadałem wiele dokumentów pierwszorzędnej wagi. Pomysł mój rósł i dojrzewał z każdą chwilą. Urządzi się składkę publiczną i za pieniądze tak uzyskane wraz z dochodem z angielskiego wydania broszury, opłaci się tłumaczenia na wszystkie języki. Te tłumaczenia rozeszle się darmo w setkach tysięcy egzemplarzy, tak, aby każdy profesor, każdy ksiądz, każdy dziennikarz, każdy polityk, znalazł je na swojem biurku. W ten sposób usunie się możliwość zasłaniania się na przyszłość nieświadomością. Zanim dojechałem do Londynu miałem gotowy plan całej roboty.
Szczęście mi sprzyjało. Wspominałem już, że jechałem zaproszony na obiad przez Sir Henry Thomson’a. Przy stole siedziałem obok jegomościa, którego nazwiska nie dosłyszałem. Ponieważ cały byłem przejęty moją ideą, nakierowałem wkrótce rozmowę na jej temat, że zaś sąsiad mój nie okazał znudzenia, przeciwnie, zdawał się słuchać z uwagą i zainteresowaniem, przeto wyłuszczyłem mu mój pomysł bardziej szczegółowo. Wysłuchawszy wszystkiego bardzo cierpliwie, mój sąsiad zapytał mnie, skąd zamierzam otrzymać pieniądze dla urzeczywistnienia tak dalekosiężnego zamierzenia. Odpowiedziałem, że zaapeluję do ofiarności publicznej. Z kolei zapytał mnie, ile mojem zdaniem wystarczy na ten cel. Odpowiedziałem, że na początek wystarczyłoby tysiąc funtów. Na to odparł, że trzeba będzie znacznie więcej. Ale dodał, jeśliby tysiąc funtów miało sprawę ruszyć z miejsca, nie wątpię, że taka suma dałaby się wydobyć. Od kogo? — zapytałem. Na to podał mi swe nazwisko i adres i rzekł: „Jestem pewny, że jeśli pan urzeczywistni swój zamiar, będę mógł wydobyć tysiąc funtów na pokrycie kosztów. Gdy rzecz dojrzeje, proszę przyjść do mnie wtedy pomówimy o realizacji“. Podziękowałem za tę zachętę i przyrzekłem złożyć wizytę w odpowiedniej chwili. Dobrodziejem tym i niejako ojcem chrzestnym całego przedsięwzięcia, był Sir Eric Barrington, wyższy urzędnik z Ministerstwa Spraw Zagranicznych.
Lecz nie tu koniec mego szczęścia. Następnego dnia miałem coś do załatwienia w znanej firmie wydawniczej „Smith, Elder and Co“; podczas rozmowy z Reginaldem Smith’em wspomniałem mu o moim planie. Bez chwili wahania oddał mi na usługi cały swój aparat wydawniczy, nie żądając żadnej zapłaty. Od tej chwili stał się on w istocie wspólnikiem mego przedsięwzięcia i to wspólnikiem, który poza pracą wydawniczą, na każdym kroku oddawał mi ogromne usługi. Dzięki jego ofiarności i uczynności nie tylko zmniejszyła się suma potrzebnego funduszu, lecz i kwestja zamówienia i dystrybucji tłumaczeń na obce języki została załatwioną w dużej mierze.
Tego samego dnia udałem się do Ministerstwa Wojny, które oddało do mego użytku wszelkie dokumenty, jakie posiadało. Z kolei napisałem do Times’a, objaśniając o celu mego zamierzenia i prosząc wszystkich sympatyzujących z tym celem, o jego poparcie. Odpowiedź na mój apel była szczodra i szybka. Moja poczta następnego dnia wynosiła 127 listów, z których niemal wszystkie zawierały jakiś datek od 50 funtów Lorda Rosebery‘ego do 2½ szylinga ubogiej wdowy po żołnierzu. Przeważnej części datków towarzyszyły listy, które dowodziły, że mimo pozornej, zewnętrznej obojętności, ogół publiczności odczuł głęboko niesprawiedliwość krzywdzącej postawy krytyków zagranicznych.
Dopiero 9 stycznia mogłem był zasiąść do pracy nad broszurą. W dniu 17 stycznia skończyłem jej pisanie. Zważywszy ogrom materjału i ilość dat i danych, które należało sprawdzać i porównywać wielokrotnie, oznajmienie, że poświęciłem tej pracy cały czas, jest zbyteczne. W istocie pracowałem szesnaście godzin dziennie. O ile było możliwem, unikałem wypowiadania mych sądów i poglądów indywidualnych, zgrupowanie twierdzeń i świadectw świadków naocznych, wśród nich wielu Burów, w kwestjach takich, jak palenie osad, gwałty wszelkiego rodzaju, obozy koncentracyjne i t. p., robiło większe wrażenie. O ile dodawałem jakieś uwagi własne, starałem się by były jak najkrótsze i rzeczowe; co do ścisłości moich dat i danych, mogę się pochwalić, że wyjąwszy trudną do ustalenia liczbę podpaleń, żadna z nich nie spotkała się z zaprzeczeniem. To też czułem się szczęśliwym, gdy skończywszy mą pracę, odkładałem pióro z uczuciem, że napisałem ją możliwie najlepiej, w granicach mych zdolności.
W tym samym czasie fundusz składkowy wynosił już przeszło tysiąc funtów. Większa część tych datków składała się z drobnych sum od ludzi, których nie stać było na sumy większe. Zastanawiała przedewszystkiem ilość nauczycielek, mieszkających zagranicą, których życie stało się bardzo ciężkie wskutek ich bezsilności wobec potwarczych zarzutów, które napewno powtarzano w ich obecności. Drugim miłym rysem była ilość cudzoziemców, mieszkających stale w Anglji, którzy pośpieszyli z poparciem mego szematu, w nadziei, że pomoże on im rodakom w wytworzeniu sobie sprawiedliwego sądu. Od samych Norwegów otrzymałem przeszło 50 funtów. Jeszcze inny szczegół zasługuje na podkreślenie, mianowicie ogromne poparcie ze strony duchowieństwa; kilku z nich tłomaczyło mi ten fakt tem, że od czasu wojny zasypywano ich wprost literaturą anty-brytyjską, stąd z radością przyjęli mój zamiar, jako środek przeciwdziałania.
Kiedy broszura była gotowa, posłałem ją memu nowemu przyjacielowi z Ministerstwa Spraw Zagranicznych i natychmiast otrzymałem zaproszenie do przybycia. Wyraził się on z uznaniem o mej pracy i wręczył mi banknot 500 funtowy, oświadczając, że pieniądze te nie pochodzą od niego. Zapytałem, czy mogę umieścić na liście składkowej w Times’ie tę sumę z dodaniem: „od bezimiennego ofiarodawcy“. W ten sposób fundusz urósł do sumy przeszło 2.000 funtów, tak, że należało przystąpić do publikacji i tłumaczeń. Z uwagi na ogrom zajęcia, kwestja dystrybucji wydania angielskiego została powierzoną firmie Newnes, która wywiązała się z zadania znakomicie i zupełnie bezinteresownie. Cena broszury wynosiła sześć pensów, lecz firmy, które nabywały większe ilości, otrzymywały ją za połowę tej ceny. Celem tej zniżki było danie sposobności zarobku małym detalistom. Sprzedaż broszury odbywała się nadspodziewanie szybko; w ciągu dwóch miesięcy rozeszło się w Wielkiej Brytanji jakieś 300.000 egzemplarzy. Zarezerwowany mały dochód od każdego egzemplarza, powiększył w rezultacie wydatnie nasz fundusz, tak, że finansowa strona kwestji tłumaczeń była zabezpieczoną.
Francuskie wydanie przygotował profesor Sumichrast z uniwersytetu w Havard, z pochodzenia Francuz Kanadyjski. Oczywiście dokonał on tłumaczenia świetnie i bezinteresownie. Wydał je bez żadnych trudności Galignani; kilkanaście tysięcy egzemplarzy rozdano gratisowo we Francji, Belgji i Szwajcarji. To francuskie wydanie wynosiło 20 tysięcy egzemplarzy.
Trudniejszą była kwestja wydania niemieckiego. Żaden wydawca niemiecki nie chciał się podjąć wydania tej broszury a jedyna grzeczność, jakiej doznaliśmy w tym kraju, spotkała nas ze strony barona Tauchnitza, który włączył broszurę do swej angielskiej bibljoteki. Naogół propozycje nasze spotkały się z chłodem a czasem wprost z obrazą. Oto np. kopja listu, jednego z wielu, otrzymanych przez firmę Smith, Elder and Co.:
Styczeń, 1902.
„Panowie, książka Doyle’a czyni wrażenie, jak gdyby była napisana na zamówienie, lub pod wpływem angielskiej partji szowinistów.
Panowie wiecie, że ta partja wojenna (podobnie jak oficerowie i żołnierze angielscy w Transwaalu) spotkała się z potępieniem całego świata cywilizowanego, gdyż jest to gromada tchórzliwych łotrów i brutalnych rzezimieszków, mordujących dzieci i kobiety.
Jako firma, importująca literaturę angielską do Niemiec, Austrji i Rosji, nie możemy się narazić na podejrzenie, że jesteśmy w jakichkolwiek stosunkach z tak pogardzoną partją. Pokazaliśmy list panów kilku innym firmom, lecz żadna nie okazała chęci zajęcia się tą sprawą“.
Jest w tym liście typowa mięszanina jadowitej złości i przesadnej godności, toteż zachowuję go w mej kolekcji osobliwości. Lecz mimo takich odpraw, znalazłem wreszcie w Berlinie firmę angielsko-niemiecką, która podjęła się wydawnictwa, zaś przy pomocy pana Curt’a von Musgrave, który dokonał doskonałego przekładu, udało mi się rozrzucić spory nakład; na rezultat nie trzeba było długo czekać, gdyż ta część prasy, która miała jeszcze poczucie niezależności, wkrótce zmodyfikowała wyraźnie swój ton. Naogół rozeszło się w Niemczech i Austrji około 20 tysięcy egzemplarzy.
Z tego pamiętam jeden zabawny wypadek. Czując się trochę zmęczonym, udałem się na krótki odpoczynek do Seaford. Tam doszła mnie wiadomość, że jakiś oficer, Wszech-Niemiec, przybył do Londynu dla zobaczenia się ze mną. Odpowiedziałem, że nie mogę przyjechać do Londynu, lecz rad będę zobaczyć gościa w Seaford. Istotnie, najbliższym pociągiem przyjechał; był to człowiek pięknej, żołnierskiej postawy, władający świetną angielszczyzną. Miał on w ręku korektę niemieckiego wydania i ogromną przykrość sprawiło mu to, co powiedziałem o wrogiej postawie, zajętej przez Niemców wobec nas i o wynikłej stąd zmianie uczuć naszych ku nim. Na ten temat prowadziliśmy bardzo ożywioną rozmowę przez cały dzień. Jego najsilniejszym argumentem było twierdzenie, że Niemcy i Wielka Brytanja będą musiały w przyszłości prowadzić wspólną walkę z Rosją — Wielka Brytanja o Indje, a Niemcy prawdopodobnie o prowincje Bałtyckie. Stąd z jego wszech-niemieckiego punktu widzenia, oba kraje powinny utrzymywać możliwie ścisły kontakt. Zapewniłem go, że w tej chwili stosunek nasz do Niemiec był bardziej wrogi niż do Rosji. Wątpił w to. Poradziłem mu, aby zapytał każdego konduktora omnibusu w Londynie, dla sprawdzenia opinji powszechnej. Zależało mu bardzo, abym złagodził niektóre ustępy; odmówiłem stanowczo, gdyż byłem przekonany o ich prawdzie. W końcu, przed samym powrotem do Londynu, rzekł: „Odbyłem podróż 800-milową dla zobaczenia się z panem. Na odchodnem proszę pana tylko o pozwolenie umieszczenia na początku danego ustępu słowa: „Leider“ („Niestety“). Zgodziłem się na to chętnie. Tak podróż, wynosząca razem 1.600 mil, przyniosła mu zdobycz jednego słowa, lecz przyznać muszę, że mi się ten człowiek podobał.
W związku z tem tłumaczeniem niemieckiem, przypomina mi się inny, bardzo miły incydent. Pewna grupa niemiecko-szwajcarska była tak zapalona dla naszej sprawy, że postarała się o osobne tłumaczenie i wydanie w Zurychu, własnym kosztem; wielką pomocą w tem przedsięwzięciu był D-r Angst, miejscowy konsul brytyjski. Człowiekiem, który okazał również wiele entuzjazmu dla całej sprawy, narażając się na wiele nieprzyjemności, był profesor Naville, znany Egiptolog z Genewy; dalej Monsieur Talichet, znany redaktor „Bibliothèque Universelle“ w Lozannie.
Tyle w sprawie wydań francuskiego i niemieckiego. Ameryka i Kanada same się zajęły sporządzeniem wydań. Z kolei przygotowaliśmy szybko wydanie hiszpańskie, portugalskie, włoskie, węgierskie i rosyjskie; wszystkie one nie sprawiły nam żadnych kłopotów, z wyjątkiem rosyjskiego, wydanego w Odessie, którego cyrkulacji zabroniła w ostatniej chwili cenzura. Ostatecznie jednak udało nam się zakaz ten cofnąć. W każdym z wymienionych krajów rozeszło się kilkanaście tysięcy egzemplarzy. Nadspodziewanie dużą była jednak sprzedaż za granicą, głównie dzięki wysiłkom obywateli brytyjskich, mieszkających na obczyźnie.
Sprawa wydania holenderskiego przedstawiała największe trudności. Ten dzielny, mały naród miał oczywiście wiele współczucia dla swych krewniaków, którzy podnieśli broń przeciwko nam, i wierzył, że im się dzieje krzywda. Była to rzecz zupełnie naturalna. Lecz rezultatem jej była niemożliwość znalezienia wydawcy. Z drugiej strony opozycja ta wykazywała jak potrzebnem jest wydanie holenderskie; w końcu p. Reginald Smith zdecydował wydrukowanie pięciu tysięcy egzemplarzy w języku holenderskim w Londynie i rozesłanie ich wprost kierowniczym jednostkom w Holandji. Z tej liczby rozesłanych egzemplarzy zwrócono zaledwie jakieś dwadzieścia.
Pewną trudność nastręczyło również wydanie norweskie; w pokonaniu ich dużą pomocą był pan Thomassen, wydawca pisma „Verdensgang“. Jakkolwiek było to pismo anty-brytyjskie, w tym wypadku oświadczyło się na korzyść publikacji w imię zasady, że obie strony powinny być zawsze wysłuchane. Mam nawet wrażenie, że poznanie bliższe całej sprawy z naszego punktu widzenia, wpłynęło na złagodzenie postawy samego wydawcy, który zrozumiał, że naród nie czyni długoletnich poświęceń dla niskiej i niegodnej sprawy. Pamiętam także inny drobny szczegół w związku z tem wydaniem. Dla każdego wydania kontynentalnego napisałem specjalną krótką przedmowę, mającą na celu zyskanie sympatji dla sprawy tego narodu, dla którego książka była przeznaczoną. W tym wypadku, tłumaczenie tej przedmowy, dokonane przez panią Brockmann, nie doszło rąk drukarza na czas wskutek szalejących zawieji śnieżnych, które nie pozwoliły tłumaczce, mieszkającej o sto mil od Chrystjanji, przesłać rękopisu. Zdawało się, że broszura ukaże się bez przedmowy. Ostatecznie jednak, zważywszy jej krótkość, przesłano ją od szczytu do szczytu przy pomocy heliografu.
Innym językiem, na który trzeba było przetłumaczyć broszurę, był język walijski, gdyż niemal cała prasa walijska była po stronie Burów, tak, że ludność walijska miała bardzo fałszywe pojęcie o sprawie, za którą walczyło tylu jej współ-obywateli. Tłumaczenia dokonał p. W. Evans, zaś rozesłaniem zajęło się angielskie pismo w Cardiff‘ie „Western Mail“, które rozrzuciło jakieś 10.000 egzemplarzy. Na tem zakończyła się nasza praca. Ogólna ilość wydanych egzemplarzy przedstawiała się następująco: 300.000 wydania brytyjskiego; 50.000 wydania kanadyjskiego i amerykańskiego; 20.000 wydania niemieckiego; 20.000 wydania francuskiego; 5.000 holenderskiego, 10.000 walijskiego, 3.500 portugalskiego, 10.000 hiszpańskiego, 5.000 włoskiego i 5.000 rosyjskiego. Były także wydania w narzeczach tamilskiem i kanaryjskiem, lecz liczby ich nie pamiętam. Naogół widziałem mą broszurę w dwudziestu różnych językach. Fundusz, którym rozporządzaliśmy po opłaceniu wszystkich kosztów, wynosił około 5 tysięcy funtów, z czego połowa pochodziła ze składek, a połowa stanowiła dochód ze sprzedaży.
Na rezultaty naszych wysiłków nie trzeba było długo czekać, gdyż wkrótce nastąpiła nagła i widoczna zmiana w tonie całej prasy kontynentalnej, która wprawdzie mogła być czystą koincydencją, lecz napewno nie była nią, o ile chodziło o wielkie organy opinji publicznej, gdyż argumenty, któremi operowały ich artykuły wstępne, były czerpane i cytowane wprost z mojej broszury. Tak np. było w wypadku wiedeńskiego „Tagblatt‘u“, którego korespondent londyński, D-r Maurice Ernst, okazał mi wielką pomoc i życzliwość. Podobnie miała się rzecz z „National Zeitung“ w Berlinie, z „Indépendance Belge“ w Brukseli i wielu innymi. Lecz w przeważnej części wypadków trudno było się spodziewać odwołania lub sprostowania dawniejszych artykułów; nam wystarczał zupełnie złagodzony i zmienny ton.
Obok zadowolenia z wyników wykonanej pracy p. Reginald Smith znalazł się wraz ze mną w posiadaniu poważnej sumy pieniężnej. Jej zwrot ofiarodawcom był niemożliwy, po pierwsze dla tego, że ofiarowali oni swe datki do mojego dowolnego rozporządzenia, powtóre dla tego, że połowa niemal tego funduszu musiałaby w takim razie wpłynąć do naszych kieszeni, gdyż stanowiła ona dochód ze sprzedaży.
Pierwszym naszym wydatkiem było zakupienie 600 egzemplarzy doskonałej książki austrjaka D-ra Ferdynanda Hirza, p. t. „Recht und Unrecht im Burenkrieg”, które rozesłaliśmy osobom kierującym opinją publiczną zagraniczną.
Z kolei zakupiliśmy sześć bardzo pięknych złotych papierośnic, na których kazaliśmy wyryć napis: „Przyjacielowi Anglji od przyjaciół w Anglji“. Były to upominki dla tych, którzy okazali nam najwięcej pomocy i życzliwości. Jedną z nich wysłaliśmy znanemu publicyście francuskiemu Yves Guyot’owi, drugą panu Talichet z Lozanny, trzecią profesorowi Sumichrastowi, a czwartą profesorowi Naville. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności ten ostatni bawił wówczas w Londynie, tak, że miałem przyjemność wsunąć mu w rękę ten mały upominek w chwili, gdy wdziewał palto na wychodnem z klubu „Atheneum“. Rzadko kiedy widziałem bardziej zdziwioną twarz.
Pozostawała jednak jeszcze poważna suma. Wobec tego, uzyskawszy zgodę p. Reginalda Smith’a, posłałem 1.000 funtów uniwersytetowi w Edynburgu, z warunkiem, aby je umieszczono na 4% i otrzymane tym sposobem 40 funtów rocznie przeznaczono na stypendjum dla najzdolniejszego studenta, pochodzącego z Afryki Południowej. Sądziliśmy, że w ten sposób stworzymy trwały fundusz, z którego będą mogli korzystać zarówno Brytyjczycy jak i Burowie. Było to tem możliwszem, że uniwersytet w Edynburgu posiada zawsze sporą liczbę studentów z Południowej Afryki. Jakież jednak było moje zdziwienie, gdy pod koniec roku otrzymałem list od pewnego studenta, wyrażającego nadzieję, że otrzyma rzeczone stypendjum i dodając, że co do swych kwalifikacji niema żadnych wątpliwości, gdyż jest czystej krwi Zulusem.
Lecz i teraz jeszcze fundusz nie był wyczerpany, tak, że posłaliśmy jednorazowe datki różnym instytucjom i organizacjom w sumach od 50 do 10 funtów. W końcu pozostała nam suma 300 funtów. Zastanawiając się nad ich przeznaczeniem, przypomnieliśmy sobie znane powiedzenie, że los państwa a nawet całego imperjum może czasem zależeć od jednego strzału 12-calowego działa. Zakupiliśmy więc za całą sumę pozostałą wspaniały puhar, który miał stanowić przez rok własność tego statku, który podczas dorocznych ćwiczeń zdobędzie największą ilość strzałów. Podstawa puharu była wykonana z belki dębowej ze statku „Victory“, sam zaś puhar z czystego srebra, pozłacanego. Dzięki poparciu Admirała Sir Percy Scott’a, inspektora generalnego strzelnic, który wręczył puhar Admirałowi Eskadry Kanału La Manche, Sir Arthurowi Wilsonowi, wszystkie formalności zostały szybko załatwione, puhar został zdobyty jako nagroda już tego samego roku i od tego czasu stanowi przedmiot wielkiego współzawodnictwa wszystkich załóg. Jedynym warunkiem z naszej strony było życzenie, aby puhara nie trzymano w jadalni, lecz na widocznem miejscu na pokładzie, tak, aby się stale rzucał w oczy marynarzom.
Cały ten epizod pozostawił w moim umyśle jedno niezatarte wrażenie, mianowicie, że rząd nasz nie działa dość w dziedzinie propagandy, mającej na celu przedstawienie i oświetlenie naszych spraw. Jeśli jednostka zdołała pracą miesiąca i kapitałem 3 tysięcy funtów wywrzeć widoczny wpływ na opinję publiczną całego świata, ileżby mogła zdziałać organizacja naprawdę zamożna i inteligentnie kierowana. Rzecz prosta trzeba mieć słuszność po swojej stronie. Kto poza Anglją wie, ile rzetelnych wysiłków zrobiła ona dla załatwienia sprawy Irlandzkiej tak, aby zadowolić rywalizujące ze sobą obozy Irlandczyków? Naprawdę, słuszność miał ten Francuz, który powiedział, że nie umiemy się bronić. Jeśli się godzimy na wyroki zaoczne, czyż może nas dziwić, że wyroki te są nam wrogie?