Wspomnienia i przygody/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wspomnienia i przygody |
Podtytuł | Tom II |
Wydawca | Bibljoteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Drukarnia „Rola“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | F. S. |
Tytuł orygin. | Memories and Adventures |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Wśród ludzi znanych mi zawodów, wojskowi są najbardziej skłonni do wzajemnej zawiści i do dzielenia się na wrogie sobie partje. W Afryce Południowej pełno było tych zawiści; ciągle się słyszało, że ten generał idzie na udry z tamtym, a tamten z owym i t. d. Największe jednak współzawodnictwo panowało między ludźmi Roberts’a i Buller’a. Pierwsi zwłaszcza byli rozgoryczeni na obrońcę Ladysmith, tak, że słuchanie ich zarzutów mogło istotnie doprowadzić do pasji. Mojem zdaniem Buller był dobrym żołnierzem, lecz człowiekiem brutalnym i bez taktu. Dowodziło tego kilka autentycznych anegdot. Kiedy np. wszedł do Ladysmith, które obronił od oblęgającej je długo armji, mieszkańcy wydobyli skądś kilka tortów i innych smakołyków, które podano na bankiecie, urządzonym na cześć Buller'a. „Ja myślałem, że wy tu głodem przymieracie“, oświadczył on gburowato, rzucając okiem na stół i zebranych gości. Opowiadało mi to kilku ludzi, którzy byli obecni na tym bankiecie. Byłoby oczywiście rzeczą przykrą, gdyby długa i zasłużona karjera Buller'a miała się zakończyć usunięciem go w cień; to jednak jest pewne, że w innej służbie, zwłaszcza francuskiej, nie przeżyłby on klęski pod Colenso. Niezwykła mowa, którą wygłosił w Londynie po wojnie, dowodziła, że umysł jego zatracił poczucie rzeczywistości. Natomiast rola, jaką odegrał w tej niefortunnej polemice Lord Roberts, przynosi mu zaszczyt. „Postąpię z Buller'em jak najłagodniej“, wyraził się on do jednego z członków swego sztabu i dotrzymał słowa.
Po powrocie zastałem szpital w stanie znacznie lepszym od tego, w jakim go opuściłem. Niestety, sam się rozchorowałem, choć nie niebezpiecznie. Mam do dziś przekonanie, że gdyby nie szczepienie, byłbym padł ofiarą dyzenterji, gdyż nawet ta lekka choroba przyprawiła mnie o niestrawność, która trwała dobrych dziesięć lat. Nie przyśpieszył mej kuracji oczywiście wypadek, jakiemu uległem podczas jednego z meczów piłki nożnej, urządzonego przez różne szpitale dla oderwania służby i personelu od jednostajności zajęcia. Charles Gibbs obłożył jakimś plastrem moje pogniecione żebra, ująwszy je w rodzaj gorsetu, lecz ja byłem już za stary na te wybryki, które w młodości przyjmowałem ze śmiechem.
Nasuwa mi się tu na pamięć inne zdarzenie z tego czasu. Wybuchła mianowicie zacięta kłótnia między naszym komendantem wojskowym, Drurym, który przedstawiał dyscyplinę i rutynę, tudzież naszymi kucharzami i służącymi, którzy przedstawiali świecką ideę swobody indywidualnej. Kiedym wrócił z obozu, spór ten doszedł do punktu, w którym służba nasza poprostu się zbuntowała, skutkiem czego praca uległa demoralizacji, na czem najwięcej cierpieli nasi pacjenci. Drury się wściekał, powiększając tem opór i upór strajkujących. Doszedłem do przekonania, że była to jedna z tych chwil, w których zgodnie z warunkami p. Langmana, było moim obowiązkiem interwenjować. Otrzymawszy zgodę majora Drury, który był rad, że ktoś inny zdejmuje z jego ramion odpowiedzialność za dalszą dezorganizację szpitala, zasiadłem za wielkim stołem naszej jadalni, mając przed sobą sześciu głównych sprawców buntu, którzy stali wyciągniętym sznurem z wyraźnie wyzywającemi minami. Zacząłem do nich przemawiać spokojnie i łagodnie; zaznaczyłem, że jestem w pewnej mierze za nich odpowiedzialny, gdyż wielu zostało przyjętych za mojem pośrednictwem. Wyraziłem podziw dla ich wytrwałości i współczucie dla wszystkiego, co przejść musieli i oświadczyłem, że przejścia te musiały się odbić ujemnie na nerwach każdego z nas, że jednak Obowiązek i Karność muszą zapanować nad słabościami ciał naszych. Niewątpliwie przełożeni są także przemęczeni, więc stosunek wzajemny powinien polegać na wzajemnych ustępstwach. Z kolei przeszedłem do tonu poważniejszego. „Sprawa, o którą nam chodzi, ma się stać przedmiotem sądu wojennego; by do tego nie dopuścić, postanowiłem pośredniczyć w ostatniej chwili. Panowie oczywiście zdajecie sobie sprawę z położenia. Okazaliście nieposłuszeństwo wobec rozkazów przełożonego wojskowego na terenie wojny, w obliczu nieprzyjaciela. Za to jest tylko jedna kara: śmierć“. Sześć par oczu patrzyło we mnie w dzikiem pomięszaniu. Przygotowawszy tym sposobem grunt, przeszedłem do szczegółowego rozpatrzenia zażaleń, przyrzekłem usunięcie tych, które mogą być uważane za słuszne i zażądałem formalnego przeproszenia majora Drury, jako warunku dalszej akcji z mej strony. Zgodzili się na wszystko, przeprosili i od tego czasu zatarg się nie powtórzył.
Natomiast przeżyłem chwile niepokoju innego rodzaju. Mianowicie Archibald Langman, który tak zasmakował w życiu obozowem, że mu się nudziło w szpitalu, wybrał się znów w pole z Imperjalną Obroną Krajową (Imperial Yeomanry) i wpadł w ręce De Wet‘a, który właśnie odniósł niewielkie zwycięstwo pod Roodeval. Ten słynny przywódca walki podjazdowej był człowiekiem surowym, lecz sprawiedliwym; pracowników szpitalnych cenił bardzo, tak, że Archibald wrócił wkrótce cało i bezpiecznie. Lecz w ciągu tych kilku dni, które upłynęły między jego schwytaniem i powrotem, nie zaznałem ani chwili spokoju.
Armja parła naprzód prawie bez walki, tak, że Pretorja była wkrótce w naszych rękach. Wszystkim nam się zdawało, że to koniec wojny i że tylko pozostaje oczyścić z wroga resztę terenu. To też zacząłem przemyśliwać o powrocie do Europy. Dwa względy górowały nad innymi, bardziej osobistej natury. Pierwszym był wzgląd na moją „Historję Wojny“, którą pisałem mimo nieodpowiednich warunków cały ten czas, zbierając często materjał od naocznych świadków danych wydarzeń. Jednak była pewna część materjału niezbędnego, który można było otrzymać tylko w Londynie. Drugi wzgląd dotyczył przesilenia politycznego w Anglji i zbliżających się wyborów powszechnych z możliwością mej kandydatury. Nie chciałem jednak opuszczać Afryki bez zobaczenia Pretorji, więc otrzymawszy nie bez trudności urlop, wybrałem się dnia 22 czerwca w tę pełną niebezpieczeństw drogę.
Była to niewątpliwie najdziwniejsza podróż koleją, jaką odbyłem w życiu. Z minuty na minutę człowiek nie wiedział co się może zdarzyć. Byłem w dobrem towarzystwie sekretarza Lorda Milner’a, majora Stanbury Williams’a, który udzielił mi miejsca w swym wagonie; był z nami również młody, małej postaci człowiek, nazwiskiem Amery, wtedy jeszcze nikomu nieznany, dziś członek rządu i gabinetu. Byli inni, których nazwisk nie pamiętam. Ilekroć pociąg się zatrzymywał, a czynił to bardzo często, nikt nie widział, czy był to postój na pięć minut, czy na pięć godzin, jak się często zdarzało; że zaś ruszał w dalszą drogę bez żadnego ostrzeżenia, więc trudno było wagon opuszczać. Spotkaliśmy w drodze pociąg, zdążający do Bloemfontein, z powybijanemi oknami i dowiedzieliśmy się, że dwudziestu ludzi odniosło rany podczas niespodziewanego ataku Burów. To też każdej chwili spodziewaliśmy się napaści. Raz podczas jednego z długich postojów ujrzeliśmy jakiegoś jeźdźca, pędzącego przez błonie. Wysiedliśmy z wagonu dla rozmowy z nim. Był to chłop tęgi, bezbronny, ale podejrzanego wyglądu. Oświadczył, że jest farmerem, lojalnym brytyjczykiem, lecz ja byłem niemal pewny, że to wysłannik Burów, chcący się dowiedzieć, czem pociąg naładowany. Siedział swobodnie na swem siodle czas jakiś, gawędząc z nami, poczem nagle wykręcił konia i znikł w galopie. Nieco dalej zobaczyliśmy płonącą farmę i naszych ludzi uwijających się dokoła niej; mówiono mi, że była to jedna z farm De Wet’a i że spalono ją za karę za przecięcie toru kolejowego. Cała scena wyglądała jak średniowieczny obrazek, gdzieś z pogranicza Anglji i Szkocji.
Kiedyśmy przybyli do miejscowości Roodeval, gdzie nasza milicja z Derbyshire została zdziesiątkowana przez De Wet’a, pociąg musiał się zatrzymać, gdyż nie ukończono naprawy przerwanego toru. To dało nam możność opuszczenia wagonu i przechadzki. Całe miejsce było poprostu zasiane pociskami wielkich dział, zrabowanemi z jakiegoś pociągu. Dalej wielka przestrzeń była zasłana na pół spalonymi lub spopielałymi listami, gdyż De Wet kazał palić worki pocztowe — jeden z mniej sympatycznych jego czynów. Napoleon postąpił jednak jeszcze gorzej w wypadku, gdy kazał opublikować przejętą pocztę brytyjską, co spowodowało podobny krok odwetowy ze strony Anglików. Podniosłem skrawek jakiegoś listu, który wiatr przywiał mi pod nogi i przeczytałem niezdarnie nabazgrane te słowa: „Spodziewam się, żeście wytłukli już tych Burów co do nogi“. Między innemi szczątkami walały się również instrumenty orkiestry wojskowej, po których De Wet kazał przesuwać ciężkie wozy.
Z dziwnem uczuciem zobaczyłem jednego poranku platformę a nad nią tablicę z napisem „Pretorja“. Więc nareszcie znalazłem się w samem centrum całej zawieruchy. Hotel „Transwal“ był otwarty, więc się w nim zatrzymałem, poczem zająłem się badaniem ludzi i rzeczy. Jednem z pierwszych moich zadań, było zobaczenie się z Lordem Roberts’em, który pragnął omówić pewne sensacyjne artykuły, jakie Burdett-Coutts umieścił w prasie londyńskiej, o okropnym stanie szpitalów wojennych. Nie ulega wątpliwości, że przeważna część tych szpitali znalazła się nagle w stanie, uzasadniającym w szelką krytykę, lecz stało się to dzięki niemniej nagłemu wybuchowi epidemicznych chorób. W tych warunkach, każdy robił nie tylko to, co normalnie do niego należało, lecz starał się podołać wymaganiom nadnormalnym. Że mimo to wiele pozostawało do życzenia, na to nie można było poradzić. Wyjaśniłem to wszystko Lordowi Roberts‘owi, a później Królewskiej Komisji w Londynie. Zdanie moje, jako pochodzące od człowieka pracującego bezinteresownie, miało prawdopodobnie więcej wagi, niż oficjalna opinja osób zaplątanych w tę sprawę, z myślą o karjerze osobistej. Pamiętam jak dziś Roberts’a, siedzącego przy swem biurku w małym pokoiku. Jego twarz była czerwona i nabrzmiała od upału słońca; wiek nie osłabił jego przenikliwości, a warunki wojny nie pozbawiły go wytwornej grzeczności, która mnie uderzyła już przy pierwszem spotkaniu w Londynie. Jego niebieskie oczy były tak samo inteligentne i łagodne, choć nieco zmęczone; znać też było w nich starczość, lecz nic dziwnego, wszak był to chyba jedyny przykład, aby człowiek przeszło siedemdziesięcioletni musiał opuścić zacisze odpoczynku i zasłużonych wygód, dla kierowania ciężką i znojną kampanją w pół-dzikim kraju. A przecież to jego szybki pochód na Paardeburg, który szybko oskrzydlił wroga, zadecydował o wyniku kampanji. Pożegnałem go po krótkiej i żywej rozmowie i nie widziałem go aż do chwili, kiedy odwiedził mnie w moim domu w Hindhead, w r. 1902, przyczem oglądał moją prywatną strzelnicę.
Lorda Kitchenera prawie że nie widziałem w Pretorji, gdyż raz tylko przejechał obok mnie w pełnym galopie na swym kasztanie i skinął dłonią, na znak, że mnie poznaje. Od Paardeburg’a jego rosnąca sława nieco ucierpiała, gdyż istotnie jego ataki na odciętą siłę Burów, która musiała się poddać wcześniej czy później, były niepotrzebne, a kosztowały jakieś 2.000 ludzi w stratach. Nie jest to zdanie laika, gdyż podzielali je powszechnie najtężsi wojskowi. Pułkownik Hannay posunął się tak daleko, że przed udaniem się do ataku, w którym znalazł śmierć pospołu ze swymi ludźmi, ogłosił publicznie protest, przeciw niepotrzebnemu marnowaniu życia i krwi ludzkiej. Lecz w chwili, o której mowa, wszystkie oczy były zwrócone na Kitchener’a, gdyż najważniejszą potrzebą tej chwili była organizacja komunikacji między poszczególnymi członami armji. Zaś pod tym względem nikt mu nie mógł dorównać. Opowiadali mi naoczni świadkowie, że podczas bitwy Kitchener szybko się denerwował i tracił cierpliwość, podczas gdy Roberts, okazywał tem więcej spokoju i zimnej krwi, im niebezpieczeństwo było większe. Gdzie jednak chodziło o administrację i organizację, tam Kitchener był poprostu nieludzko rzeczowym. „Z przykrością donoszę o eksplozji dynamitu. Czterdziestu Kafirów zabitych“, komunikował jeden z oficerów. Telegraficzna odpowiedź Kitchener’a brzmiała: „Czy potrzeba więcej dynamitu?“
Pod ścianą hotelu, tuż przy drzwiach wchodowych stała ława drewniana, na której zasiadało wieczorem, prawie co dnia, kilku brodatych mieszczan dla wypalenia fajki i pogawędki. Przysiadłem się do nich z moją fajką burską, napełnioną najlepszym gatunkiem tytoniu z Magaliesburg. Po pewnej chwili milczenia wywiązywała się rozmowa ogólna; mówili oni doskonałą angielszczyzną swemi charakterystycznemi gardłowemi głosami. Ich słynny wódz, Botha, znajdował się gdzieś niedaleko miasta i było powszechną tajemnicą, że co noc otrzymywał on wiadomości, zaczerpnięte w mieście przez swych zwolenników. Ta gromadka starych mieszczan wyglądała mi na grupę wywiadowczą, więc postanowiłem dać ich głowom coś do trawienia. Po kilku wstępnych uwagach obojętnej treści, jeden z nich zapytał mnie obcesowo: „Niech też pan powie, kiedy pokój nastanie?“ Wszyscy oni byli pod wrażeniem, że całe imperjum brytyjskie pragnie pokoju; podtrzymywało to ich opór. „Mojem zdaniem nie prędko“, odpowiedziałem. Popatrzyli na siebie w milczeniu, poczem ten sam zapytał znowu: „A czemu pan tak miarkuje?“ „Mnie się tak widzi“, odparłem z jak największą prostotą, „ten kraj będzie kolonją Brytyjską; byłoby dla nas rzeczą niewygodną mieć kolonję, pełną niebezpiecznych ludzi. Trudnoby było ich wtedy się pozbyć. Wszak byliby oni współ-obywatelami, równymi nam wobec prawa. Ta wojna daje nam jedyną sposobność pozbycia się ich, więc jeśli czasu starczy, wytępimy ich teraz. Staruszkowie chrząkali groźnie i puszczali ogromne kłęby dymu z ich fajek, lecz nie wiedzieli co odpowiedzieć. Być może, że te moje słowa dotarły w jakiejś formie do uszu tego, o którym myślałem.
Najdłuższą wycieczkę z Pretorji do Waterval odbyłem w towarzystwie Burnett’a Burleigh’a, na wózku lokalnej konstrukcji. Raz zbliżyliśmy się do patrolującego oddziału Burów, złożonego z tuzina jezdnych. Burleigh nie wierzył, że to oddział nieprzyjacielski, aż mu zwróciłem uwagę na fakt, że kilka koni jest białej maści, rzecz niedopuszczalna w naszej armji. Oglądnąwszy ich przez lunetę, towarzysz mój przyznał mi rację. Musiał ten oddział być czemś bardzo zajęty, bo zupełnie nie zwrócił na nas uwagi, chociaż z łatwością mógł nam odciąć odwrót. Dojechaliśmy do wielkiego obozowiska jeńców, w którem do niedawna wielu żołnierzy brytyjskich i kolonjalnych pędziło żywot poniżającej niewoli. Wydostali się oni na wolność przed jakiemiś dwoma tygodniami, tak, że całe obozowisko było jeszcze zasłane mnóstwem pozostałych szczątków. Zabrałem stamtąd na pamiątkę karbinę burską, złamaną widocznie przez jakiegoś jeńca, niedokończoną włóczkową skarpetkę, z szydełkami sporządzonemi z drutu, okalającego obozowisko, wreszcie parę kajdan na nogi, z więzienia wybudowanego w tem obozowisku.
Część uwięzionych tam huzarów wykopała tunel, który był prawie na ukończeniu, gdy nadszedł dzień wyzwolenia. Podziwialiśmy tę robotę, wykonaną głównie łyżkami. Zmierzyłem jego głąb i długość a kiedym wychodził, Burleigh sfotografował mnie na tle otworu. Pewnie niejeden z przyjaciół posiada jeszcze tę fotografję z moim napisem: „Wyłażąc z dziury, jak Imperjum Brytyjskie“.
Jeden dzień spędziłem w Johannesburgu, przechadzając się po jego opustoszałych ulicach i oglądając prawie nieczynne kopalnie. Zwiedziłem dokładniej kopalnię Robinson, lecz przy braku odpowiedniej maszynerji, schodzenie w głąb po mokrych drewnianych schodach, nie należało do wielkich przyjemności. Nie obyło się oczywiście bez zakładów, które kopalnie będą najwydatniejsze po wojnie; rzecz prosta nie wygrałem żadnego zakładu.
W dniu 4 lipca, po zupełnie spokojnej podróży, która dowodziła polepszenia się naszej pozycji, stanąłem z powrotem w Szpitalu Langmana. Zastałem wszystko w spokoju i w porządku; jedyną nieprzyjemnością była wiadomość o śmierci jeszcze jednego z naszych służących, który umarł nie na febrę gastryczną, lecz na t. zw. „erysipelas“; wspominam o tem dlatego, że febra gastryczna była tak powszechną, że pojawienie się innego gatunku febry było rzeczą niezwykłą. Gdyby cała armja podległa zaszczepieniu, ilość ofiar w tej wojnie wskutek choroby byłaby minimalna. Wypadków chirurgicznych mieliśmy niewiele, lecz pamiętam dobrze jedną operację, która przez swe niezwykłe szczegóły techniczne utkwiła w mej pamięci. Holenderski attaché wojskowy, który był w obozie Burów, padł podczas jednej z potyczek i jako ranny dostał się do naszego obozu, gdzie został tknięty paraliżem. Pokazało się, że szrapnel strzaskał jedną z kostek pacierzowych w karku; odłamek kości wywierał taki ucisk na zwój nerwów, że te przestały funkcjonować. Operatorem był Watson Cheyne, z Londynu. Kiedy starał się on silnemi obcążkami dźwignąć w górę złamany łuk kostny, z głębi powstałej w ten sposób szkarłatnej szczeliny, trysnął strumień czystej wody, na dwie stopy wysoki, który się u szczytu rozczapierzał w kształt palmowego drzewa; stopniowo wytrysk ten się zmniejszał, doszedł kilkucalowej wysokości, wreszcie zniknął. Wyznaję, że nie miałem pojęcia co to wszystko mogło znaczyć i mam wrażenie, że większość asystujących chirurgów była tak samo zaskoczona, jak ja. Objaśnienia udzielił mi jak zwykle w takich wypadkach Charles Gibbs, który oświadczył, że płyn mózgowo-pacierzowy, którego ilość normalna jest tak niewielka, że utrzymuje ona tylko stan wilgotności dokoła stosu pacierzowego, wytwarzał się w ogromnej ilości pod wpływem naporu złamanej kostki, tak, że wkońcu spowodował spęcznienie całej pochwy. Obcążki operatora przecięły pochwę w pewnym małym punkcie, przez który płyn ów trysnął w górę. To opróżnienie pochwy musiało być zbyt nagłe, gdyż pacjent umarł wkrótce po usunięciu go ze stołu operacyjnego.
Charles Gibbs jest obecnie starszym chirurgiem w londyńskim szpitalu Charing Cross; mam nadzieję, że nie weźmie on za złe swemu dawnemu uczniowi, gdy ten przypomni tu wypadek, w którym nie mistrz, lecz uczeń był górą. Jeden z moich chorych na febrę gastryczną był najwidoczniej bliskim śmierci i powtarzał nieustannie, że chciałby bodaj raz jeszcze dobrze zjeść. Wiadomo, jak surową jest djeta przy febrze gastrycznej; polega ona — a przynajmniej wtedy polegała na płynach, gdyż owrzodzone wnętrzności mogłyby łatwo uledz przerwaniu, pod naciskiem jakiejś stałej materji i spowodować śmierć natychmiastową wskutek peritonitis. Zapytałem Gibbs’a: „Czy pan myśli, że ten chory nie wyjdzie cało“. „Nie zdaje mi się“, odparł Gibbs. „W takim razie dam mu przyzwoity obiad na drogę“. Gibbs potrząsnął głową, najwidoczniej zgorszony. „Nie przyjąłbym na siebie takiej odpowiedzialności“, rzekł stanowczo. „Gdzież ta odpowiedzialność“, zapytałem, „skoro tak czy owak ma umrzeć?“ „Różnica w tem, że w pierwszym wypadku zabije go choroba, a w drugim lekarz“. „Eh, spróbuję!“ rzekłem i — spróbowałem. Z jakim skutkiem, tego dowodzi list, który otrzymałem w jakiś rok później w Edynburgu, podczas jednego z moich zebrań wyborczych. Oto jego kopja:
W. Panie,
Jako jeden z tych, którzy byli pod pieczą pańską w Bloemfontein w Szpitalu Langmana, pozwalam sobie przesłać W. Panu życzenia powodzenia. Czyniąc to, idę za głosem nie tylko moich przekonań politycznych, lecz także przeświadczenia, że ja (i wielu innych) zawdzięczam życie pańskiej troskliwości i ludzkości. W. Pan zapewne mnie nie pamięta, lecz mogę Pana zapewnić, że pamięć Jego zapisana w mym umyśle niestartemi głoskami. Życząc raz jeszcze powodzenia, pozostaję WPana
P. Hanlon, to mój pacjent, któremu dałem dobry obiad, przed jego wyprawą na drugi świat. Od chwili tego obiadu przestał on jednak myśleć o tej wyprawie. Oczywiście nie znaczy to, że febrę gastryczną należy leczyć dobrym obiadem.
W dniu 11 lipca wsiadłem na statek „Briton“ w porcie Capetown, w drodze do Anglji. Przed wyjazdem złożyłem wizytę Sir Alfredowi Milnerowi, który się bardzo postarzał od czasu kiedym go poznał w przededniu jego karjery w Egipcie. Posiwiał, pochylił się, lecz nie stracił nic ze swej energji, którą zachował do ostatka. Jedynym jego błędem było, mojem zdaniem, przekonanie, że po wojnie będzie można utrzymać w Afryce Południowej stan wojenny; poza tem, trudno było o lepszego człowieka na tem niesłychanie ciężkiem i odpowiedzialnem stanowisku.
Niezwykłą była lista podróżnych na statku „Briton“; Książę Norfolk i brat jego Lord Edward Talbot należeli do najweselszych gości na pokładzie. Zabawny to był widok, kiedy pierwszy co do hierarchji, baron angielski wyzwał na pojedynek na „pęcherze“ grubego Holendra; obaj usiedli na belce ruchomej i poczęli się okładać pęcherzami, aż pokonany Holender spadł z belki. Był dalej wśród podróżnych Sir John Willoughby, pamiętny z okazji t. zw. Raidu Jameson’a, Lady Sarah Wilson z Mafeking, książę Marlborough, Lady A. Grosvenoz, Ivor Guest i wielu innych wsławionych wojskowych. Szczególnie rad byłem z nawiązanej wtedy przyjaźni z Fletcher’em Robinsonem i Nevinsonem. Jeden tylko drobny wypadek zmącił pogodę tej miłej podróży. Był na statku oficer cudzoziemski, który bawił w obozie Burów i teraz wypowiadał swe poglądy w sposób wysoce niedyskretny i bez taktu. Między innemi oświadczył w mojej obecności, że brytyjskie wojska używały z reguły kul Dum-Dum. Na to straciłem cierpliwość i powiedziałem mu w oczy, że łże. Muszę przyznać, że potem zachował się on zupełnie przyzwoicie, gdyż pomyślawszy chwilę doszedł do przekonania, że widocznie się mylił; wobec tego zapytał mnie przez mego przyjaciela Robinson’a, czy przyjmę przeprosiny. Odpowiedziałem mu, że nie, gdyż nie mnie obraził, lecz armję. Po jakiejś godzinie Robinson przyniósł mi list, zawierający odwołanie i przeproszenie. Tak zakończyła się sprzeczka, która inaczej mogła mieć poważniejsze następstwa.
W pierwszych dniach sierpnia znalazłem się z powrotem w Londynie i wkrótce cały ten epizod, z zieloną dalą „veldt‘u“, ze spłaszczonymi pagórkami, z febrą i szpitalem począł się zasnuwać mgłą niepamięci, zamieniając się na rodzaj wizji sennej.