Wspomnienia i przygody/XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wspomnienia i przygody |
Podtytuł | Tom II |
Wydawca | Bibljoteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Drukarnia „Rola“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | F. S. |
Tytuł orygin. | Memories and Adventures |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Stojąc w wąwozie Karee i patrząc z jego przełęczy na północ, ujrzeliśmy przed sobą wielką, zieloną równinę z rozrzuconemi tu i owdzie białemi plamami zagród. Równinę przeżyna jedna linja — obronna, t. zw. donga. Ze wszech stron opasują ją odległe wzgórza, u stóp których ujrzeliśmy majaczącą niewyraźnie linję domów, z wieżą wzbitą wysoko ponad nią. To Brandfort, oddalone od nas o mil dziesięć, które mamy zdobywać.
Wojsko sunie naprzód, szereg za szeregiem, czerwone twarze i „khaki“ mundurów; głucho turkocą wozy armat. Na wzniesieniu obok nas, zatrzymują swe konie dwaj wojskowi, którzy przez polowe lunety obserwują odległą mieścinę. Dzielne i męskie ich postacie. Jeden wytworny i ubrany bardzo starannie, z łobuzowatym uśmiechem w oczach i na pięknej twarzy, gotów zda się do psoty, jak ulubiony żak szkolny; drugi surowy i ponury, cały w brwiach i potężnym nosie, ze skórą łuszczącą się na spalonej twarzy, barwy ceglastej. Pierwszy, to generał dywizji Pole-Carew; drugi to brygadjer Stephenson. Obydwaj należą do „nowo odkrytych“ ludzi.
Niedaleko zatrzymuje się inny, godny uwagi. Barczysty, szerokich ramion, z czarną, równo uciętą, czarną brodą, spływającą na piersi, z ręką na temblaku, postać średniowiecznego rycerza. To Crabbe z Gwardji Grenadjerów. Zatrzymał konia na chwilę; gwardziści defilują przed nim długim szeregiem.
— Mam dość na dziś — cztery kule. Mam nadzieję, że piąta mnie ominie.
— Pan powinien być teraz w szpitalu.
— Mam co do tego swoje własne zdanie.
Wspina konia ostrogą i odjeżdża za swymi ludźmi.
Radość patrzeć na tych młodych oficerów Gwardji. Nie znać po nich, że to dandysi salonów z Mayfair, arystokratycznej dzielnicy Londynu. Sześć miesięcy spędzili w granicach afrykańskiego weldt’u, walcząc od Belmont do Bloemfontein. Ruchy ich wytworne, strój czysty, nieskazitelny. Ta sama dbałość o wygląd zewnętrzny.
Patrzymy przez lunetę. Na lewo, na samym końcu horyzontu coś się porusza. To jadąca na koniach piechota Huttona; jest ich kilka tysięcy; oskrzydlają pozycję od strony lewej, gotowi złamać jego zapęd w tamtą stronę. Dalej, poza nimi oddziały „Konnej Piechoty“ Jana Hamiltona i kawalerja French’a. Cały front ciągnie się na jakieś trzydzieści mil; obejmuje jakieś 35.000 ludzi.
Zaczyna się pochód przez wielką równinę; na czele rozciągnięta linja Piechoty na koniach; jedna kompanja zajmuje jakieś pół mili (angielskej; równa się przeszło jednemu kilometrowi). Poprzedzają ją harcerze. Pół roku temu pochód taki był niemożliwy. Inaczej dziś wyglądamy zaopatrzeni w nowy materjał wojenny. „Donga“ oddalona od nas tylko o jakieś 2 tysiące sążni; zatrzymujemy się, by się jej baczniej przypatrzeć. Działa się szykują, lepiej być w pogotowiu. Pole - Carew pędzi na koniu z miną uczniaka na wakacjach.
— Widział kto starego Tucker’a? — woła, przykładając lunetę do oczu. Pytanie dotyczy osoby adjutanta, wysłanego z poleceniem do harcerzy. „Patrzcież na tego warjata! Zamiast do harcerzy, galopuje wzdłuż „dongi“, by wypatrzyć Burów! Kto mu kazał!? Jak go zapytam o to, to odpowie napewno, że myślał, iż mnie tam znajdzie“.
Nareszcie! Czemu pan zaraz nie wrócił?
— Nie zatrzymywałem się nigdzie.
— Aleś pan pojechał wzdłuż „dongi“!
— Myślałem, że znajdę tam waszą wysokość.
— Niech pan nie łże.
Adjutant cofa się z wesołym uśmiechem. Strzelono do mnie, alem wolał o tem nie mówić. Wyznaje kolegom.
Trrra... trrra... trrra... Strzały na froncie. Każdy wyciąga szyję. Czy to strzały z ukrycia, czy rozpoczęcie bitwy na dobre? Strzały padły z dalekiej zagrody. Baterja połowa, oznaczona liczbą 83, zaczyna się krzątać koło swych dział. Oficer dowodzący przechadza się tu i tam i spogląda w kierunku owej zagrody. Z obu stron ludzie wyciągają dwie linje powroza, wydając długie, monotonne wykrzyki; wyszukują kąt, pod jakim pocisk ma wypaść; artylerzysta siedzi na dziale, pochłonięty lekturą kilkugroszowego pisma.
— Harcerze minęli już zagrodę, — mówi oficer.
— Doskonale, — odpowiada major.
Baterja zczepiona znowu i cały oddział rusza w kierunku zagrody. Przystanek na południowy posiłek. A oto dalszy rozwój wypadków.
Jakiś żołnierz wyprowadza z dziedzińca wózek z parą koni, dla użytku armji. Cała zagroda jest łupem wojennym, za te strzały dane z ukrycia. Może surowy przykład pouczy innych. Trudno się bawić w ceremonje na wojnie.
Przestraszona dziewczyna wybiega z chaty.
„Czy to wolno żołnierzom zabijać drób?!“ Cóż pomoże dyskusja, gdy kury zabite. Dumna i oburzona dziewczyna zapędza do izby trzy indyki. Żołnierze patrzą na nią łakomie, lecz zostawiają w spokoju.
Lecz na tem nie koniec. Tuczny, biały wieprzek, cały zakrwawiony pędzi ku nam z kwikiem, za nim żołnierz z bagnetem. Jeden cios, drugi, wieprz czyni wrzask coraz przeraźliwszy. Człowiek padający od kuli — to widok mniej działający na nerwy. Z okienka pod dachem wyrzucają wiązki siana; inni kopią jarzyny w ogródku. Tu żołnierz pije mleko z jakiegoś dziwnego naczynia, rozśmieszając innych. Cała scena jak średniowieczna groteska.
Nadjeżdża generał, lecz i on niema słowa pociechy dla narzekających kobiet. „Samiście sobie winni. Nie trzeba było strzelać“. Z temi słowy odjeżdża dalej.
Z kolei zjawia się kapelan. „Spalić tę szopę“, mówi, „z dymem puścić! Dać nauczkę!“.
Mały chłopak holenderski patrzy nań szeroko rozwartemi, szaremi oczyma. Nie zapomni on opowiedzieć o tem swoim prawnukom.
„Wojna, to okropna rzecz“, mówi matka, po holendersku. Żołnierze plączą się koło drzwi i okien, ciekawie oglądając mieszkańców. Lecz nie ma objawów brutalności.
Jakiś Kafir wchodzi do izby. „Kafir!!“ krzyczy dziewczyna z płomieniami w oczach. „Ano Kafir“, mówi ten spokojnie i oddala się. „Nie spalicie nam domostwa?“ Woła matka.
— Nie, nie, odpowiadamy, — nie bójcie się.
Po posiłku i odpoczynku posuwamy się dalej w stronę miasteczka.
„Bumm! Bumm! Bumm!“ To armaty nareszcie. Lecz gdzieś daleko, na skrzydle Tucker‘a. Na oddalonych pagórkach zielonych wykwitają białe smugi dymu. To pękające pociski. Patrząc przez lunetę, można dostrzedz w odległości ośmiu mil baterję brytyjską przy robocie. Czasem unosi się nad nią chmura kurzawy. To pocisk z armat wroga, którego dojrzeć nie można.
„Bumm! Bumm! Bumm!“ Zaczyna to brzmieć monotonnie. „Stary Tucker nie żartuje!“ „Lepiej niech ustanie i da nam sposobność ataku na Brandfort!“.
Strzały zamierają w oddali. Ruszamy znowu. Zestrzelono nam tam jedno działo z łożyska i zraniono dwunastu ludzi. Lecz Hutton zatoczył już swoje skrzydło. Zbliżamy się do miasta. Konna artylerja atakuje. Nad pasmem pagórków wzbijają się szrapnele. Czołowa piechota pochyla się naprzód i przyśpiesza. Galopujemy w stronę frontu, lecz opór już złamany. Jazda pędzi naprzód. Armaty milczą. Przed nami spokojnie, słońcem zalane wzgórza. Jadę znów wzdłuż szeregów piechoty. „Ten podły wrzód na wielkim palcu u nogi pękł nareszcie“. „Przeklęta butelka, pusta!“ Co drugi ssie fajkę.
Miasto leży na prawo. Oddzielają nas jeszcze jakieś dwie mile. Na równinie jeździec zagania klacze i źrebaki. Poznaję go, to znany dobrze w towarzystwie londyńskiem Burdett - Coutts. Pan Maxwell z „Morning Post“ radzi jechać do miasta, dla rozejrzenia się w niem. „Nasi ludzie“ pewnie tam już są. Nie widać ich wprawdzie na równinie, lecz spróbujmy. Wjeżdżamy do miasta. Istotnie, tam oto grupa naszych skautów. Młody Bur, właśnie schwytany, stoi wśród garstki jeźdźców. Twarz surowa; ubrany bardzo starannie; w Anglji mógłby ujść za syna właściciela ziemskiego.
— Panna ci w głowie, cierp teraz, — mówi sierżant, Australijczyk.
— Chciałem ją wywieść za miasto, — mówi jeniec.
Prowadzą innego. — Za kilka minut nie złapalibyście mnie tutaj, — mówi.
— Nie złapalibyśmy cię i wcześniej, żebyś wiedział, jak uciekać, — odpowiada doświadczony widocznie zwycięzca.
W tej chwili nadjeżdża sztab. Miasto wzięte. Przyprowadzają innego jeńca; Amerykański Irlandczyk, rudowłosy. — Co was to obchodzi? — odpowiada na każde pytanie. Odprowadzają go do więzienia.
Właścicielka naszego hotelu zalewa się łzami; męża jej uwięziono, bo znaleziono strzelbę w hotelu. Staramy się o jego uwolnienie z powodzeniem. Każe nam płacić 4 szylingi za pół butelki piwa, tak, że zamierzamy zagrozić mu znowu uwięzieniem.
— To nie mój dom. Każą mi brać takie ceny, — woła ze łzami w oczach. Ściany gospody ozdobione są obrazkami pornograficznemi dla bawienia prostaczych farmerów. Nie pierwszy to raz miałem sposobność stwierdzić, że życie wiejskie i purytańskie wyznanie nie koniecznie oznaczają surową moralność publiczną.
Siedzimy na werandzie i palimy fajki przy blasku księżyca. Jakiś pijany mieszkaniec idzie ulicą, zataczając się. Przed gospodą pełni wartę żołnierz brytyjski.
— Stój! Kto idzie?
— Swój!
— Hasło?
— Jam wolny Anglik!
— Hasło?
— Jam wolny...
Słychać trzask strzelby, widać błysk bagnetu. „Hej! stój!“ woła najstarszy korespondent. „Obywatelu! Czeka cię kula, uważaj! Nie strzelać!“ Wartownik dźwignął strzelbę na ramię i podszedł do przechodnia. „Co mam z nim zrobić?“ zapytał korespondenta. „Zrób, co ci się podoba“ Wytrzeźwiony obywatel zemknął co duchu.
Prowadzę rozmowy polityczne z obywatelami Wolnego Państwa. Najlepiej rozpocząć taką rozmowę od pytania: „Pocoście wy wydali nam tę wojnę?“ Wytworzyli oni w swej świadomości poczucie takiej niewinności, że przypomnienie, iż to oni byli stroną zaczepną, czyni na nich ogromne wrażenie. Ta sokratyczna metoda prowadzi do dość ciekawych wyników. Okazuje się, że wszyscy oni wierzyli w łatwe zwycięstwo i że obecnie są rozgoryczeni na Transwaal. Mają dość już wojny, podobnie jak przeważna część oficerów brytyjskich. Zdawało mi się czasem, że byłoby pożądanem, aby ci ostatni mieli mniej swobody w wypowiadaniu swych zdań osobistych, gdyż to może fatalnie oddziałać na karność żołnierzy. Z drugiej strony było rzeczą jasną, że gdyby przyjęto warunki inne, niż całkowite poddanie się, nastąpiłby bunt w armji, podobnie jestem przekonany, że gdyby pozostawiono do woli oficerów opuszczenie pola wojny, niewielu skorzystałoby z tej swobody, mimo krytyki i narzekań.
Nasi inżynierzy kolejowi dokazują cudów. Mimo zniszczonych mostów i szeregu innych przeszkód technicznych, pociąg nasz był następnego dnia w Brandfort, tak, że mogliśmy się udać w dalszą drogę ku Pretorji. Celem naszym teraz była rzeka Vet. Ruszyliśmy wczesnym rankiem.
I znowu przed oczyma wielka równina, z białemi zagrodami i ruchomą wstęgą koloru khaki. Dzień był upalny, tak, że dziesięć mil jazdy było dość dla gwardzistów. Tu i owdzie na trawie można było dostrzedz leżących maruderów, lecz armja posuwała się pracowicie naprzód. Dziesięć mil zda się nie wiele, lecz zrobić je w kolumnie jazdy, w kurzawie piachu, w upał, z ładunkiem na plecach i strzelbą przez ramię, z zasobem amunicji, kocem, blaszankami, pustą butlą na wodę i ze spragnionym językiem — to nie łatwa sprawa.
Siwobrody kapelan kulał, dotrzymując kroku swej kompanji. Kiedym mu ofiarował mego konia, nie przyjął. — Nie, nie, po co mam psuć mój rekord?
W marszu ludzie idą w milczeniu; ani śpiewu, ani muzyki. Zarówno oficerowie, jak i żołnierze są w złych humorach,
— Czemuż ty... — ryczy jakiś podoficer.
— Bo nie słyszę ani słowa, — odpowiada kapral.
Na południowy wypoczynek zatrzymują się; kiedy się przechadzam wśród nich, mam wrażenie, że oficerowie gderzą za wiele. Przejęliśmy zbyt dużo z niemieckich metod militarnych. Naszym wzorem powinna być raczej metoda amerykańska, gdyż jest ona wytworem rasy Anglo-Celtyckiej w największem doświadczeniu wojennem, przez jakie rasa ta przeszła.
Posuwamy się dalej przez równinę. Ciekawość nas przejmuje, czy nad rzeką, która się wije w dali, czeka nas jakaś niespodzianka. Burowie obsadzają każdą rzekę i bronią każdej. Bronili rzeki Modder i Tugela, czy będą bronić rzeki Vet? Lecz co to? Galopem przypada człowiek z gołą głową na spienionym koniu. Usiłuje mówić, gestykuluje żywo. „Pięćdziesięciu... zasadzka... zgubiłem hełm...“ Chwytamy te urywane słowa. Nagle spostrzegamy, że koń, który począł spokojnie skubać trawę, ma z boku wielką, otwartą ranę, z której sączy się krew. Tak, konia postrzelili.
Jedziemy naprzód i przejeżdżamy przez rozdzielone szeregi harcerzy Gwardji. Za nami suną żywo dwa działa okrętowe, ciągnione przez piętnaście par wołów. Na froncie przed nami ustawiła się już baterja. Zajeżdżamy ku niej z boku. W dali przed nami widnieje mała zagroda; dachy jej zabudowań kryte czerwoną dachówką. Piechota skupiła się w jedną gromadę i zbliża się ku nam. „Ot, cyrk gotowy; zaraz się zacznie zabawa“. Taki frazes powstał podczas wojny Secesyjnej w Ameryce. Nasz cyrk był gotów, a zabawa miała się niedługo zacząć.
Rozpoczęła ją 84-a baterja.
Bumm! Po chwili zobaczyłem wybuch pocisku na oddalonem wzgórzu, „3.500“ ktoś woła. Bumm! „3.250“, powtarza ten sam głos. Bumm! „3.300“. Tym razem smuga dymu wykwitła nad dachem, jak gdyby dom był w ogniu. „Doskonale“.
Właśnie, gdyśmy myśleli, że się skończy na tej jednostronnej grze, rozległ się nagły świst: „Whiiiii...“ zakończony głuchem „Uuuuff!“ Jakieś pół sąga ziemi wylatuje w powietrze na sto sążni w górę, tuż przed naszą baterją. Artylerzyści tyle sobie robią z tego, co z padającego ziemniaka.
„Whiiii — uuufff!“ pięćdziesiąt sążni przed baterją.
„Bumm! Bumm!“ odpowiadają działa angielskie.
„Whiiii — uuufff!“ — tym razem pięćdziesiąt sążni poza baterją. Następny pocisk napewno trafi w baterję. Puszkarze robią swoje, jakby ich to nic nie obchodziło. „Whiii — uuufff!“ Prosto między działa tym razem! Kurzawa skryła obydwa działa. Ilu naszych padło!! Kurzawa rzednie — wszyscy, co do jednego, zajęci dalszą pukaniną, jakby nigdy nic!
Strzał za strzałem, pocisk za pociskiem, zaczem poczynają latać różne; jedne pękają w powietrzu, wydając najpierw świst a potem przeraźliwy dźwięk metaliczny, coś w rodzaju „Whiiiii — tang!“, zaczem olbrzymią przestrzeń gruntu zakrywa kurzawa od padających kawałków szrapneli. Ale puszkarze nie zwracają na to uwagi. Ich nic nie wzruszy, chyba rozbicie działa, przy którem wtedy padają. Lecz pociski stają się coraz trafniejsze i tylko cud jakiś chroni naszych. Raz tylko zauważyłem, jak jeden z nich odrzucił w tył głową, gdy pocisk padł przed nim. Inni zdali się poprostu automatami. Wreszcie jednak dowodzący oficer kazał przesunąć działa. Przeciągnęli je jakieś pół mili na prawo i zabrali się do dalszej pukaniny.
Na największy podziw zasługuje przy tem ktoś, kto jest sam. Być dzielnym i odważnym w kupie to nie sztuka. Człowiek z jakim takim zmysłem miary właściwej czuje, że w tym procesie tworzenia się historji jest jako jednostka czemś tak małem i znikomem, iż przestaje myśleć o sobie. Jednostka ginie w masie. Lecz w tej chwili znajdujemy się na równinie sami, gdyż baterja jest o jakieś pół mili na praw o od nas. Nerwy nowicjusza są naprężone pod wpływem tej muzyki pocisków, chociaż jest w tem uczuciu jakaś nuta beztroskiej wesołości.
O jakieś dwieście sążni od nas ciągnie się płot; prowadzimy ku niemu nasze zestrachane konie, poczem kręcimy się w koło z lunetą przy oku, dla wyśledzenia skąd mogą przylecieć pociski Burów. Pewne miejsca dostrzeżone, budzą w nas podejrzenia, lecz pewności nie mamy. Nasi puszkarze może wiedzą, ale i co do tego mamy wątpliwości. Jest rzeczą pewną, że jedna dobrze skryta armata warta jest sześciu odkrytych. Ci farmerzy, którzy dali już nie jedną naukę naszym strzelcom, mogą zmienić system walki artylerji na całym świecie. Walka z niemi, to tak, jak walka ślepego z widzącym. Przyłącza się do nas oficer artylerji. Rozmawiamy. Ponieważ niema w tej chwili zajęcia, więc rad przypatrzeć się pracy kolegów. Pocisk pada nieopodal nas.
— Następny — mówi pułkownik — przeleci nad naszemi głowami. Przejdźmy tam. Idę za nim, lecz bez pośpiechu. „Whiiiii!“
— O! jest! — woła pułkownik. „A mnie nie ma“ myślę sobie. Pocisk padł na naszej linji o jakieś czterdzieści sążni na prawo. Podnoszę kawałek i zachowuję na pamiątkę.
— Czy zaczekamy na następny? Zaczynam żałować spotkania z pułkownikiem.
Lecz oto nowa sensacja! Rzuciwszy okiem w tył, spostrzegamy, że dwa olbrzymie działa okrętowe szykują się do akcji o jakieś 50 sążni od naszych biednych koni, które znajdują się tym sposobem na linji pewnej śmierci. Ledwieśmy zdołali je sprowadzić z tej linji, gdy się rozległo przerażające, najgłośniejsze ze wszystkich dotychczasowych „Bumm!“, poczem zaraz na odległym pagórku wykwitła biała smuga dymu z czarną plamą w jej środku. Po przez to wzgórze przebiegają jacyś jeźdźcy. To Burowie się cofają. Nasi puszkarze wyjmują z działa mosiężną obsadę wystrzelonego ładunku.
— Czy mogę to zabrać na pamiątkę?
— Z przyjemnością, — mówi porucznik.
Przywiązuję zdobycz do siodła, z przykrością myśląc o moim biednym koniu. Działo ryczy raz po raz, zaś najdalsze wzgórze zakwita coraz to nowym pióropuszem dymu.
Oddział piechoty przechodzi obok wielkich dział; posuwam się za nim nieco. To Gwardja Szkotów. Pierwszy szereg idzie naprzód, drugi się zatrzymuje i kładzie na ziemi.
„Oczywiście! Głowy na pokaz!“ rozlegają się krzyki z drugiego szeregu. O co im właściwie chodziło, nie wiem, ale oficer ich rozgniewał się nie na żarty.
„Milczeć!” woła odwracając w tył swą czerwoną twarz. „Za wiele rozkazów! Rozkaz przy mnie.“ Ludzie jego układają się na ziemi. Słońce zapada nisko. Widocznem jest, że zamierzony atak piechoty nie dojdzie do skutku. Jeden z wielkich pocisków przelatuje nad naszemi głowami, hucząc, jak oddalony pociąg w tunelu.
Obok przejeżdża człowiek z noszami przerzuconemi przez ramię. Koń, kasztan, sadzi w susach obok dział i dociera do brzegu pola kukurydzy. Ścigam go oczyma i mam przekonanie, że lada chwila koń wraz z jeźdźcem padnie. Nagle jeździec zeskoczył z konia. Po chwili ukazuje się dwóch ludzi, niosących nosze, jeździec obok nich na koniu. Ponieważ miałem bandaż w kieszeni, posunąłem się ku nim.
— Czy doktór widział już rannego?
„Nie”. Złożyli nosze na ziemi. Twarz rannego zakryta chustką.
— Gdzie rana?
— W ramieniu.
Odkryłem koszulę i tuż pod skórą zobaczyłem kulę z Mauzera, która zamiast przebić, spełzła po kości. Nic łatwiejszego, jak wydobyć ją, lecz należy to zrobić w szpitalu. Nic groźnego.
— Nic panu nie będzie. Jak nazwisko?
— Smith. Z Nowej Zelandji.
Wymieniam moje nazwisko i podaję adres szpitalu Langmana w Bloemfontein.
— Czytałem pańskie książki, — mówi ranny, poczem orszak się oddala.
W strzelaniu nastąpiła przerwa. Słońce zachodzi. Wreszcie po dobrej chwili ostatni pocisk wroga nadlatuje. Wygląda to poprostu na obrazę, na drwiny, jakieś brutalne „dobra noc!“ Obydwa nasze działa dźwignęły swe karki i huknęły razem w odpowiedzi. Było to, ostatnie słowo Imperjum — potężny, gniewny głos, idący poprzez „veldt“. Zapadł czerwony krąg słońca; rozpostarły się barwy fioletu i szkarłatu, zaś nad ich pasmem wznosił się wysoko biały księżyc. Co się stało? Kto zwyciężył? Czy inne oddziały brały udział w spotkaniu? Nikt nie umiał dać odpowiedzi na te pytania i nikt się o nie nie troszczył. Lecz późną nocą, leżąc na wznak i patrząc na gwiazdy, dostrzegłem po lewej stronie horyzontu jakieś świetlne sygnały i domyśliłem się, że to Hutton dawał znać o sobie.
Domysł mój był trafny, gdyż o świcie cały obóz już wiedział, że nieprzyjaciel uszedł. Wojsko wstało bardzo wcześnie. Jakiś czas przed świtem rozległy się stłumione, głuche głosy bębnów i trzask płonących trzasek pod wielkiemi kotłami, w których się warzyło śniadanie. Gdy się rozwidniło, dziwny widok uderzył nasze oczy. Olbrzymi balon wznosił się zwolna w górę. To była nasza odpowiedź na ukrywanie baterji przez nieprzyjaciół. Należało je wyśledzić z góry. Była to nowa, konieczna nauczka, którąśmy otrzymali w tej wojnie. Armja ruszyła z miejsca, idąc w kierunku w jakim balon się posuwał. Zajęliśmy wkrótce wczorajsze pozycje nieprzyjacielskie, gdzieśmy znaleźli tylko puste skrzynie i trochę zielonych, jeszcze nie wystrzelonych ładunków. Mówiono, że są one zatrute, lecz ja miałem wrażenie, że posypane one były jakimś antyseptycznym środkiem. Ostatecznie Burowie nie są dzikimi barbarzyńcami. Walczą dzielnie i bardzo przemyślnie, lecz fałszu nie ma w ich metodach.
Żegnamy się z armją, gdyż nasze obowiązki odwołują nas w tył, podczas gdy armja dąży naprzód. Ona idzie na kule, my wracamy do mikrobów. Jedno i drugie walka o cześć i sławę sztandaru, pod którym walczymy. Obok nas suną nieprzeliczone wozy, wagony, powozy i pojazdy wszelkiego rodzaju, długi i olbrzymi, nieco bezładny tabor armji. Nareszcie mijamy wszystko i zdążamy przez opustoszałą równinę z powrotem do Brandfort, odległego o jakieś dwadzieścia mil, w nadziei, że nam nie zastąpią drogi jacyś jeźdźcy nieprzyjacielscy, idący na przeszpiegi za armją. Przechodzimy obok wczorajszych pozycji naszych baterji i oglądamy wyrwy, poczynione przez pociski działowe. Spostrzegamy, że choć trzy pociski padły w odległości dziesięciu sążni od siebie, to jednak wysokie mrowiska, znajdujące się na tej przestrzeni, zostały nienaruszone. To dowodzi, jak stosunkowo mało niebezpiecznym jest ogień działowy dla leżącej na ziemi piechoty. Sądząc ze śladów na glinie, pociski musiały być czterdziesto funtowe. Nieopodal leżał cały rynsztunek jakiegoś gwardzisty, który widocznie zdjął z siebie wszystko, co mu przeszkadzało w akcji i zapomniał, lub nie zdążył zabrać. Napewno dziś tego żałuje.
Jakiś Kafir na koniu przypada do nas w galopie, wskazując dłonią ku wschodowi.
— Anglik, tam... na równinie... zraniony... Holender... strzelił...
— Żyje?
Kafir potakuje skinieniem głowy.
— Kiedyś go widział?
Kafir wskazuje na słońce i na najniższy punkt horyzontu. Wnioskujemy, że o świcie, więc jakieś dwie godziny temu.
— Możesz nas zawieść ku niemu? Podejmuje się za dwa szylingi. Galopujemy razem. Jedziemy najpierw przez pole kukurydzy, poczem wjeżdżamy na „veldt“. Co to może być? Na małem karczowisku widać czarną, nieruchomą figurę. Podjeżdżamy i zeskakujemy z koni. Przed nami leży człowiek, krępy, niski, smagłej cery; usta pokryte skrzepłą krwią, twarz zastygła; widać, że człowiek był przystojny; włos kruczy i czarny wąs. Na ramieniu oznaka mosiężna z napisem: Nr. 410. Piechota Nowej Walji Południowej. Widocznie padł od kuli i zapomniano o nim lub przeoczono. Kiedy go Kafir dostrzegł, musiał już nie żyć. Ani strzelby przy nim, ani konia. Zegarek leży obok, wskazując godzinę pierwszą, widocznie liczył mijające godziny, póki wzrok mu służył. Oglądamy rany; okropna rana w brzuchu i ramię przestrzelone; śmierć nastąpiła wskutek upływu krwi. Obok zegarka butla na wodę, jeszcze nie wypróżniona. Lecz co to? Na tej butelce stoi czerwony pionek szachów. Czyżby zmarły bawił się nim w ostatniej chwili? Reszta szachów w torbie, której nie mógł dostać ręką. Ciekawy taki szeregowiec z szachami na placu boju. A może je zrabował w jakiejś zagrodzie? Któż to wie?
Zbieramy kilka przedmiotów, stanowiących własność Nr. 410, skórzany pas na amunicję, pióro, jedwabną chusteczkę, scyzoryk, zegarek, 2 i pół szylinga w sakiewce. Następnie dźwigamy go i układamy na mego konia, którego w tej samej chwili obsiadają roje much, na krew łakome. Prowadzimy konia za uzdę i dochodzimy wreszcie do drogi, przy której składamy zmarłego pod słupem telegraficznym. Niedługo powinien przechodzić tędy konwój, który mu sprawi przyzwoity pogrzeb. Nr. 410 trzyma jedną dłoń, zwiniętą w pięść, sztywnie wyciągniętą. Staramy się ją zgiąć, lecz za każdym razem wraca do swej pierwotnej pozycji, groźna, agresywna. Zarzucam na zmarłego płaszcz, lecz nawet z pod niego sterczy ta dłoń. Widocznie jeszcze w ostatniej chwili chciała bronić życia. Piękna śmierć — pod niebem, w obronie wielkiej sprawy. Trudno o piękniejszą.
Nieskończenie długa jazda, przez niekończącą się równinę. Tu i ówdzie grupa Kafirów na koniach, w poszukiwaniu łupu zapewne. Mam wrażenie, że oddział konnej policji przydałby się na tyłach armji. Jak można wiedzieć do czego zdolni ci Kafirowie, w zagrodach zostawionych na opiece kobiet i nieletnich dzieci.
Zrobiliśmy dziesięć mil i zjeżdżamy z drogi, by napoić konie u grobli. Obok niej czarna kobyła tarza się po ziemi. Dziwny obraz zadowolenia. Nagłe ruchy jej stygną. Jeszcze jeden trup, który będzie zatruwał powietrze. Spoczywamy przy grobli, paląc fajki. Drogą przejeżdża korpus kawalerji kolonjalnej; po odznakach rozpoznanych przez lunety poznajemy, że to głośny i wsławiony korpus. Lecz gniew człowieka zbiera na myśl, jak mało w nas zmysłu wojennego, mimo tylu poniżających klęsk, które powinny nas już były czegoś nauczyć. Oto w kraju nieprzyjacielskim, pełnym zasadzek, pułk ten jedzie sobie najspokojniej, bez straży, bez skautów, bez służby wywiadowczej. Tylko jakiś Napoleon, któryby spotkawszy taki pułk, zerwał szlify pułkownikowi i zdegradował go na miejscu, bez apelacji, mógłby zreorganizować naszą armję.
Jedziemy dalszych sześć mil otwartą równiną i spotykamy mały konwój pod eskortą milicji, który zjeżdża z właściwej drogi. Zwracamy jego uwagę na błąd, lecz kapitan dowodzący okazuje wielki niepokój.
— Tam na tym pagórku, — jakieś pół mili na lewo od nas, — przyczaili się Burowie, — oświadcza.
— Pewnie gromada Kafirów, — uspokajamy go.
— Nie, nie; Burowie na koniach, ze strzelbami przez ramiona. — Widzimy istotnie jakieś figury, poruszające się w oddali, lecz powtarzamy, że to Kafirowie. W końcu rozjeżdżamy się, nieprzekonani. Byliśmy pewni, że ów kapitan, prowadzący pierwszy konwój, był ofiarą rozigranej wyobraźni, lecz urósł on w naszych oczach dnia następnego, gdyśmy się dowiedzieli, że oddział naszych ścigał całą noc tę właśnie gromadę, która się uwijała w naszem pobliżu. Jest też możliwem, że przypadkowa obecność konwoju, ocaliła nas od niebezpieczeństwa.
Spędziwszy jeden dzień w Brandfort, wsiedliśmy do otwartego wagonu, który nas zawiózł z powrotem do miasta pod adresem: Kawiarnia Choleryczna przy Bulwarze Mikrobów.